Old Surehand/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Old Surehand | |
Wydawca | Wydawnictwo „Przez Lądy i Morza“ | |
Data wyd. | 1910 | |
Druk | Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie | |
Miejsce wyd. | Lwów | |
Tłumacz | anonimowy | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron | ||
Artykuł w Wikipedii |
OLD
SUREHAND
POWIEŚĆ PODRÓŻNICZA
Z ILLUSTRACYAMI
NAPISAŁ
KAROL MAY
NAKŁAD I ADRES WYDAWNICTWA:
»PRZEZ LĄDY I MORZA«.
WE LWOWIE: PLAC MARYACKI L. 4 (HOTEL EUROPEJSKI).
W WARSZAWIE: SKŁAD GŁÓWNY W KSIĘGARNI GEBETHNERA
I WOLFFA.
REDAKTOR I WYDAWCA: EDMUND USZYCKI.
DRUKARNIA ZYGMUNTA JELENIA W TARNOWIE
|
W licznych moich podróżach i dalekich wędrówkach spotykałem, szczególnie wśród dzikich lub napół cywilizowanych ludzi, często takich, którzy zostwali moimi przyjaciółmi, którym wiernie dochowuje pamięci i którym jej dochowam aż do śmierci. Nikt jednak nie posiadł mej miłości w tym stopniu, co słynny wódz Apaczów, Winnetou. Wszyscy moi czytelnicy znają tego szlachetnego Indyanina i wiedzą, jak się z nim zapoznałem, oraz to, że przywiązanie moje do niego gnało mnie nawet z dalekiej Afryki i Azyi na prerye, lasy i Góry Skaliste Ameryki północnej.
Wówczas nawet, kiedy spotkanie się nasze nie było z góry umówione i nie oznaczyliśmy schadzki, umiałem go zawsze odszukać. W takich wypadkach jechałem zwykle nad Rio Pecos, do tego szczepu Apaczów, do którego należał, i tam mówiono mi, gdzie się znajdował, albo dowiadywałem się o tem od myśliwców z Zachodu lub od Indyan, z którymi się spotykałem.
Często jednak mogłem mu przed rozstaniem oznaczyć dokładnie miejsce i czas przyszłego spotkania. Kierowałem się przy tem datą, on zaś posługiwał się indyańską rachubą czasu, a jakkolwiek ta rachuba wydawałaby się niepewną, przybywał zawsze na oznaczoną minutę. Nie zdarzyło się nigdy, żebym czekał na niego.
Tylko raz wydawało mi się, że nie był punktualnym, ale to zdawało się tylko. Musieliśmy się rozstać wysoko na północy na tak zwanem Couteau i mieliśmy się w cztery miesiące potem spotkać na południu, w Sierra Madre. Winnetou spytał mnie wtenczas:
— Czy mój brat zna wodę, zwaną Clear Brook[1]?
— Tak.
— Polowaliśmy tam razem. Czy przypominasz sobie odwieczny dąb, pod którym wtedy rozłożyliśmy się na noc obozem?
— Doskonale.
— A zatem nie możemy się minąć. Korona tego drzewa uschła już i nie rośnie. Gdy w południe cień tego drzewa będzie miał pięciokrotną długość mojego brata, Winnetou nadejdzie. Howgh!
Musiałem oczywiście przetłómaczyć to na naszą rachubę czasu i zjawiłem się tam o czasie oznaczonym. Nie było widać ani Winnetou, ani śladu jego, chociaż długość cienia dębu przenosiła moją pięciokrotnie. Czekałem przez kilka godzin, ale on się nie stawił. Wiedziałem, że tylko coś ważnego mogło go powstrzymać od dotrzymania mi słowa, i zacząłem się już niepokoić o niego, kiedy przyszło mi na myśl, że on mógł już być tu, lecz że nie mógł czekać na mnie. W takim razie musiał mi zostawić jakiś znak. Zbadałem pień dębowy i rzeczywiście znalazłem na wysokości człowieka małą zeschłą gałązkę świerkową. Ponieważ na dębie niema świerkowych gałązek, s musiał ją tu ktoś wetknąć naumyślnie i to już dość dawno, gdyż była całkiem już zeschła. Wyciągnąłem ją, a wraz z nią owinięty na końcu jej papier. Rozwinąwszy go, znalazłem na nim słowa:
„Niechaj mój brat przybywa czemprędzej do Bloody Foksa, na którego chcą napaść Komancze. Winnetou śpieszy, ażeby go ostrzedz zawczasu.“
Ci z moich czytelników, którzy już znają Winnetou, wiedzą, że umiał dobrze czytać i pisać i że zawsze miał papier przy sobie. Wiadomość, jaką w ten sposób otrzymałem od niego, nie była pomyślna; zaniepokoiłem się o niego, chociaż wiedziałem, że podoła każdemu niebezpieczeństwu. Zatrwożyłem się także o Bloody Foksa, gdyż byłby prawdopodobnie zgubiony, gdyby Winnetou nie udało się dotrzeć do niego przed nadejściem Komanczów. Co do mnie samego, to położenie moje także bynajmniej nie było bezpieczne.Bloody Foks mieszkał na jedynej oazie pustego Llano Estakado, a droga tam wiodła przez terytoryum Komanczów, z którymi niejednokrotnie zetknęliśmy się wrogo. Gdybym się im dostał w ręce, przeznaczyliby dla mnie pewnie pal męczeński, zwłaszcza, że plemię to „wykopało topory wojenne“ i przedsięwzięło kilka wypraw rozbójniczych, które przyniosły im łup obfity.
W tych warunkach każdy inny człowiek pomyślałby przedewszystkiem o własnem bezpieczeństwie i wolałby prawdopodobnie nie pójść za wezwaniem Winnetou; mnie to jednak ani przez myśl nie przeszło.
Winnetou narażał się przede mną bez namysłu na te same niebezpieczeństwa, które i mnie czekały, gdybym za nim poszedł. Czy miałem być mniej odważny, niż on? Wtykając wezwanie w pień drzewa, był pewien, że go w tej chwili posłucham. Czyż miałbym zdradzić to zaufanie? Czy mógłbym kiedy popatrzeć mu śmiało w oczy, gdybym teraz uciekł tchórzliwie? Nigdy!
Byłem sam jeden i zdany tylko na siebie, ale miałem dobrą broń i znakomitego konia, któremu mogłem zaufać. Zarazem znałem te okolice dokładnie i powiedziałem sobie, że doświadczonemu „westmanowi“ łatwiej przejechać samemu, aniżeli w towarzystwie ludzi, na których nie można zdać się w zupełności. Gdyby zaś oprócz tego były jeszcze jakie wątpliwości, to musiałyby upaść wobec świadomości, że Bloody Foks w niebezpieczeństwie i że musi się go ocalić. Wsiadłem zatem na konia i ruszyłem naprzód wedle życzenia przyjaciela i brata.
Dopóki znajdowałem się we właściwej Sierze, było mniej powodu do obaw; miałem gdzie ukryć się tutaj i przywykłem do uważania na wszystko. Potem następowało nagie płaskowyże, gdzie było się już z daleka widocznym, a przecinały je strome parowy i głębokie keniony, porosłe rzadkimi aloesami i kaktusami, za którymi jeździec nie mógł się ukryć. W takim kenionie mogłem się natknąć na Komanczów i ocalić się tylko wtedy, gdybym czemprędzej zawrócił i powierzył się rączości i wytrwałości konia.
Najniebezpieczniejszym z tych parowów był tak zwany Mistake-Canon[2], ponieważ tworzył najwięcej uczęszczaną drogę indyańską miedzy górami a równiną. Nazwę swoją zawdzięczał nieszczęsnemu qui pro quo, gdyż opowiadano sobie, że pewien biały myśliwiec zastrzelił tutaj swego najlepszego przyjaciela, Apacza, zamiast nieprzyjacielskiego Komancza. Kto był ten biały i kto owi dwaj Indyanie, nie wiedziałem podówczas i nie mogłem się dowiedzieć o ich nazwiskach. Ten to, już skądinąd niebezpieczny kenion, był odtąd omijany nadto dzięki zabobonności „westmanów“ — mówiono bowiem, że mało kiedy udało się białemu przejść przezeń bez szkody. Duch zabitego Apacza miał każdego prowadzić do zguby.
Tego ducha nie bardzo się bałem i, gdybym tylko nie natknął się na ludzkich wrogów, niechby się był ze mną spotkał. Zanim jednak dotarłem do niego, zauważyłem ślady większej liczby jeźdźców, idące z boku, a potem dalej w moim kierunku. Nie mogły to być luźne konie, mustangi, gdyż nie było ich w tych stronach. Zsiadłszy z konia i zbadawszy trop, spostrzegłem ku mojemu zdumieniu i uspokojeniu, że konie były podkute. Jeźdźcy nie należeli zatem do rasy czerwonej; ale kim byli i czego tu chcieli?
Nieco dalej zsiadał jeden z nich z konia, prawdopodobnie celem poprawienia popręgu, a reszta jechała dalej. Zbadałem dokładnie to miejsce i zauważyłem przy lewej nodze kilka krótkich wązkich wcięć, jakby od grzbietu noża. Skąd to? Czyżby ten jeździec miał pałasz? Miałżebym przed sobą żołnierzy, konnicę? Czyżby wojsko wyruszyło przeciw Komanczom, by ich ukarać za owe rozbójnicze wyprawy? Ciekawy odpowiedzi na to pytanie, ruszyłem cwałem za tropem, przyczem, im dalej jechałem, tem więcej znajdowałem śladów, zbiegających się z różnych stron i wiodących potem w jednym kierunku. Nie było już wątpliwości, że przede mną byli żołnierze — a kiedy po pewnym czasie objechałem odnogę gęstego lasu kaktusowego, ujrzałem przed sobą obóz. Zauważyłem też na pierwszy rzut oka, że nie rozbito go na czas krótki. Pas kaktusów zabezpieczał przed napadem z tyłu i z boków, a ku przodowi mogło oko objąć tak daleką otwartą płaszczyznę, że niespodziany napad był niemożliwy. Prawda, że nie zauważono mego zbliżenia się od zachodu; nawet w biały dzień należało tu straż postawić, a zaniechanie tego było niedbalstwem. Co byłoby, gdyby zamiast mnie nadciągnęła gromada Indyan! Po tamtej stronie opadał teren ku kenionowi, gdzie prawdopodobnie musiało być wody podostatkiem. Konie leżały lub chodziły wolno. Dla osłony przed żarem słonecznym porozciągano nad kaktusami prześcieradła; jeden wielki namiot był przeznaczony dla oficerów, a w cieniu jego przechowywano także zapasy żywności. W pobliżu leżało kilku ludzi, nie należących do wojska, lecz chcących z niem przenocować, gdyż dzień miał się już ku schyłkowi. Postanowiłem zrobić to samo. Mogłem wprawdzie jechać dalej, lecz musiałbym potem sam przenocować i nie spać dla własnego bezpieczeństwa. Tutaj znalazłem spoczynek, potrzebny mi do dalekiej jazdy jutrzejszej.
Skoro mnie spostrzeżono, wyszedł naprzeciwko mnie podoficer i zaprowadził mnie do komendanta, który, zauważywszy okrzyki, wyszedł z oficerami z namiotu. Kiedy zsiadałem z konia, przypatrzył się mnie i koniowi, a potem spytał:
— Skąd, sir?
— Z Sierry.
— A dokąd?
— Nad Rio Pecos.
— Przyszłoby wam to z trudnością, gdybyśmy nie byli przepłoszyli tych łajdaków Komanczów. Czy znaleźliście gdzie ich ślady?
— Nie.
— Hm! Zwrócili się widocznie ku południowi. Siedzimy tutaj już prawie od dwu tygodni i nie widzieliśmy z nich ani nosa.
„Ośle!“ byłbym mu chętnie powiedział w oczy, gdyż, chcąc mieć czerwonych, musiałby ich był szukać. Ani im się śniło wpadać mu tutaj w ręce. Jeśli on nie mógł się dowiedzieć, gdzie byli, wiedzieli oni dokładnie, że on tu się znajdował. Należało być pewnym, że nocami podchodzili pod obóz. Jak gdyby odgadł część moich myśli, dodał:
— Brak nam tęgiego skuta[3], któremu mógłbym zaufać i któryby mi ich wytropił. Old Wabble nocował tutaj i on byłby dla mnie odpowiednim człowiekiem, lecz dopiero po jego odejściu dowiedzieliśmy się, kto to był. Ten łotr przeczuł pewnie coś podobnego i nazwał się Cutter. Przed tygodniem natknął się patrol na Winnetou; ten byłby jeszcze lepszy, lecz zabrał się czemprędzej. Gdzie on się pokaże, mówią, że Old Shatterhand niedaleko. Chciałbym, żeby on mi wpadł w sidła. Jak się nazywacie, sir?
— Charley.
Powiedziałem mu imię chrzestne, które mogło być także nazwiskiem. Ani mi się śniło powiedzieć, że to ja właśnie jestem Old Shatterhand. Nie miałem ani czasu, ani ochoty zostawać tutaj i wysługiwać się im, jako szpieg. Przypatrzyłem się przytem leżącym na ziemi cywilistom i ku memu uspokojeniu nie znalazłem pośród nich twarzy znajomej. Mógł mnie tylko zdradzić koń i broń moja. Wiedziano o tem, że Old Shatterhand posiadał rusznicę na niedźwiedzie i sztuciec Henryego, oraz jeździł na czarnym ogierze, darowanym mu przez Winnetou. Szczęściem, komendant był tyle skromny na duchu, że nie wpadł na to. Wrócił do namiotu, nie pytając o nic więcej.
Na co on nie wpadł, to mógł odgadnąć któryś z cywilistów, będących prawdopodobnie myśliwcami z Zachodu. To też wsunąłem sztuciec nieznacznie do skórzanego futerału, żeby nie było widać osobliwego zamku; rusznica mniej wpadała w oko. Rozsiodłałem ogiera i puściłem go wolno. Trawy tu wprawdzie nie było, ale pomiędzy wielkimi kaktusami rosło mnóstwo kaktusów „melo“, które dostarczały podostatkiem soków i pożywienia. Mój karosz umiał te rośliny obierać z kolców, nie kalecząc się wcale. Kiedy potem poprosiłem cywilistów, ażeby mi pozwolili przysiąść do nich, odrzekł jeden z nich:
— Chodźcie tylko, sir, i jedzcie z nami, jeśli łaska. Nazywam się Sam Parker, a gdy ten człowiek posiada jeszcze kawałek mięsa, może każdy uczciwy człowiek jeść, dopóki się nie skończy. Macie apetyt?
— Przypuszczam.
— To ukrójcie sobie, ile chcecie. Jesteśmy sami westmani, sir. A wy?
— Ja tułam się też czasami po tej stronie Mississipi, ale nie wiem, czy mógłbym się nazwać westmanem. Dużo potrzeba, aby nim módz być.
Odkrząknął z zadowoleniem i rzekł:
— Macie słuszność, sir, wielką słuszność. Cieszy mnie, że spotykam człowieka skromnego, który zostawszy stróżem nocnym, nie uważa się zaraz za prezydenta Stanów Zjednoczonych. Mało teraz takich ludzi. Jaką macie robotę tu na Zachodzie? Myśliwiec? Nastawiacz sideł? Zbieracz miodu?
— Poszukiwacz grobów, mr. Parkerze.
— Poszukiwacz grobów? — zawołał zdumiony. — To znaczy, że... wy... szukacie... grobów.
— Yes.
— Czy drwicie z nas, sir?
— Ani mi przez myśl nie przeszło.
— Więc bądźcie tacy dobrzy i wytłumaczcie się, jeśli wam nie mam noża wbić między żebra. Nie pozwolę się wodzić za nos.
— Well. Chce zbadać, skąd pochodzą teraźniejsi Indyanie. Słyszeliście m że już kiedy, że to, co się w grobach znajduje, oddaje pod tym względem wielkie usługi.
— Hm! Czytałem o tem rzeczywiście, że są ludzie, którzy rozkopują dawne groby, aby z nich studyować historyę, czy coś podobnego. To głupstwo! I takim właśnie jesteście?
— Yes.
— A więc uczonym?
— Yes.
— Niech was Bóg wspiera, sir! Możecie łatwo paść nosem w grób i zostać tam bez życia. Jeśli szukacie zwłok umarłych, to czyńcie to w okolicach, gdzie jesteście pewni waszego życia. Tutaj kule i tomahawki świszczą w powietrzu. Komancze w drodze. Czy umiecie strzelać?
— Trochę.
— Hm, wyobrażam sobie! Mnie się także kiedyś zdawało, że umiem strzelać. Może wam to kiedy opowiem. Jak widzę, macie starą rusznicę, którą można mury walić. To ma głębokie znaczenie. A tam w etui to pewnie taka strzelbka na niedzielę.
— Ja nie wiem.
— Musi tak być! Powiadam wam, sir, że tu niebezpiecznie szukać trupów. Zabierajcie się stąd. Przyłączcie się do nas, to wam będzie bezpieczniej, aniżeli samemu.
— W jakim kierunku stąd pojedziecie?
— Także nad Pecos, tam gdzie i wy, jak słyszeliśmy przedtem
Powiódł po mnie napół łaskawym a napory ironicznym wzrokiem i mówił dalej:
— Wyglądacie wcale nieźle, jak obłuskane jajo, ale to nie przyda się na nic w tych stronach, sir. Prawdziwy westman wygląda całkiem inaczej. Mimoto podobacie mi się i zapraszam was do pójścia z nami. Obronimy was, gdyż tak, sam jeden, nie zdołacie się przebić. Macie, zdaje się, konia, jak to nazywają we wschodnich stronach. Czy wasz dyszlowiec jest tutaj z wami?
— Tak, musi być podobnie, mr. Parkerze — odrzekłem, ubawiony wewnętrznie, że mego rasowego indyańskiego ogiera, z którym tylko karosz Winnetou mógł się porównać, uważał za konia do zaprzęgu. Podobał on mi się przynajmniej tak, jak ja jemu. Gdybym się do niego przyłączył, a on dowiedziałby się później, kim byłem, należało się spodziewać scen bardzo komicznych. Przytem towarzystwo to mogło mi się przydać, jeśli nie później, to przez Mistake-Canon, więc postanowiłem zgodzić się na tę propozycyę.
— Spodziewałem się tego — mówił dalej. — Koń wygląda tak samo gracko, jak wy. Widać po nim, że także szukał dawno zmarłych ciał i że nie miał nic innego do roboty. Powiedzcie zatem, czy jedziecie z nami? Wyruszamy jutro wczesnym rankiem.
— Przyjmuję z wdzięcznością waszą propozycyę i proszę wyraźnie o waszą opiekę.
— Będziecie ją mieli — i sądzę, że wam będzie potrzebną. Ucieszę się, gdy już stąd odjedziemy, gdyż komendant gotów któregoś z nas zatrzymać tu, jako skuta. Nieprawdaż, Jozie?
Pytanie to było zwrócone do starszego mężczyzny, którego sympatyczna twarz miała melancholijny wyraz, jak gdyby miał jakieś wewnętrzne zmartwienie. Joz, to skrócenie z Jozue, a jak się później dowiedziałem, nazywał się ten człowiek Jozue Hawley.
— Jestem tego samego zdania — odrzekł. — Tego jeszcze brakowało, żeby za te mundury wyciągać z ognia kasztany i popiec sobie przytem przednie łapy. Gdybyż jeszcze byli zatrzymali Old Wabblego; to był człowiek do tego. Mnie nie dostaną. Będę szczęśliwy, kiedy mnie już tu nie będzie i kiedy będę miał za plecyma Mistake-Canon.
— Czemu? Czy obawiasz się ducha zabitego Indyanina?
— Obawiać się? Nie, ale mi z myśli nie schodzi. Ten kenion to dla mnie bezecne miejsce. Przeżyłem tam coś, co nie każdy przeżył i znalazłem przytem złoto.
— Złoto, w Mistake-Canon?
— Yes.
— To nie może być. Tam go niema.
— A przecie musiało być, skorośmy je tam znaleźli.
— A więc istotnie? Odkryliście je tam przypadkiem, stary Józie?
— Nie. Pokazał nam Indyanin.
— Trudno uwierzyć. Czerwony nigdy nic takiego nie wyjawi białemu, żeby nawet był najlepszym jego przyjacielem.
— W takim razie wypadek ten był wyjątkiem. Był to nawet ten sam czerwony, którego tam zastrzelono. Opowiem wam może tę historyę, gdy jutro zobaczymy ten kenion. Teraz nie mam ochoty i wolę o tem zamilczeć. Daj mi mięsa, bo jestem głodny. To wprawdzie tylko antylopa, ale musi smakować, bo niema czego innego. Wolałbym kawał bawolego garbu, albo polędwicę z łosia.
— Łosiowej? Ach łoś, to słuszne! — zawołał Parker, mlaskając językiem. — To najdelikatniejsza i najsoczystsza pieczeń, jaka tylko być może. Ilekroć tylko pomyślę o łosiu, przychodzi mi na myśl westman, który właściwie zrobił ze mnie myśliwca.
— Kto to był taki?
— Imię jego wymieniono przed chwilą. Mam na myśli Old Wabblego.
— Co? Jak? Old Wabblego? Tego, zarówno osobliwego, jak słynnego starca? Więc go znałeś?
— Czy go znałem? Cóż za pytanie! Pod jego to kierunkiem przeżyłem na zachodzie pierwszą przygodę. Opowiem wam ją, chociaż potem wyśmiejecie się ze mnie porządnie. Szło tam mianowicie o mojego pierwszego łosia.
Otrząsnął się, zrobił wielce obiecującą minę i zaczął w sposób następujący.
„Nazywał się on właściwie Fred Cutter, lecz z powodu chwiejnego kroku i wiszącego na chudem ciele ubrania, nazywano go stale Old Wabble. Był dawniej w Teksas cowboyem i tak przywykł do tamecznego stroju, że tu, na północy, nikt nie zdołał go nakłonić do zmiany ubrania.
„Widzę go jeszcze, jak stał przede mną, długi i strasznie cienki, z nogami w niesłychanych ciżmach i legginach. Na koszuli, o której barwie wolę nie wspominać, wisiała bluza, a jedyną jej zaletą była ogólna otwartość. Pierś i szyja były nieodziane, zato nosił zawsze pod zmiętym kapeluszem owiniętą na czole chustę, a końce jej zwisały mu na plecy. Za pasem miał długi nóż myśliwski, w uszach ciężkie srebrne kolczyki, a w wielkiej, brunatnej, kościstej ręce palące się nieodstępne cygareto. Inaczej nikt go chyba nie widział.
„Najcenniejszem było jego stare, ogorzałe, pomarszczone a zawsze gładko wygolone oblicze z grubemi, jak u murzyna, wargami, z długim, śpiczastym nosem i z ostremi, szaremi oczyma, którym nic ujść nie mogło, chociaż powieki były zawsze napół przymknięte. Czy twarz ta była spokojna, czy też znajdowała się w ruchu, miała zawsze wyraz wyższości, której niczem niepodobna było wyprowadzić z równowagi. Ta wyższość była zupełnie uzasadnioną, gdyż Old Wabble był pomimo swojego zaniedbania nietylko mistrzem w konnej jeździe, w używaniu strzelby i lariatu, lecz niebrak mu było żadnej z właściwości, jakie musi posiadać prawdziwy westman. „Th’ is clear“ — zwykł był mawiać stale, co dowodziło, że nawet najtrudniejsze rzeczy były dlań czemś rozumiejącem się samo przez się.
„Co do mnie, byłem tam w Princeton czemś w rodzaju budowlanego pisarza i zarobiłem tam sobie tyle, że mogłem wykonać plan pójścia do Idaho, jako poszukiwacz złota. Byłem greenhorn, zupełny nowiczyusz i, ażeby zdobytymi skarbami nie dzielić się z wielu ludźmi, wziąłem tylko jednego towarzysza, Bena Needlera, który tak samo znał dziki Zachód, jak ja. Gdy w Eagle-Rock wysiedliśmy z wozu, byliśmy wyszykowani, jak dandysi, a obładowani, jak juczne osły, samemi pięknemi, dobremi i świecącemi rzeczami, mającemi niestety tę zaletę, że były nie do użycia. Kiedy zaś po tygodniu przybyliśmy nad Payette Fork, wyglądaliśmy, jak prawdziwe wagabundy; marliśmy prawie z głodu i porzuciliśmy po drodze zbyteczne przedmioty, to znaczy wszystko z wyjątkiem broni i amunicyi. Przyznam się wam jednak otwarcie, że za dobry chleb z masłem byłbym oddał całe moje uzbrojenie, a Ben Needler myślał pewnie tak samo.
„Siedzieliśmy na krawędzi zarośli, trzymaliśmy obtarte aż do krwi stopy w wodzie i rozmawialiśmy o różnych delikatesach, o których nie mówilibyśmy wcale w innych warunkach, a więc o sarniej łopatce, o polędwicy bawolej, o łapach niedźwiedzich i łosiowej pieczeni. W tej okolicy miały się znajdować łosie i bawoły. Właśnie rzekł Ben, mlaskając językiem:
„Good lack! Gdyby teraz takie bydlę podeszło blizko, wpakowałbym mu z prawdziwą rozkoszą obie kule pomiędzy rogi...
„A potem byłoby po was! — zabrzmiał głos jakiś pomieszany ze śmiechem tuż za nami w zaroślach. — Łoś zrobiłby z was rogami ciasto. Do takiego zwierzęcia nie strzela się między rogi. Wylecieliście chyba, jako uczniacy ze szkoły w Nowym Yorku i spadliście tutaj, moi panowie?
„Zerwaliśmy się i spojrzeliśmy na mówcę, wydobywającego się teraz z zarośli, w których nas podsłuchał. Oto stał przed nami Old Wabble, taki, jakim go opisałem poprzednio, z niezbyt szanującym nas wyrazem twarzy i pobłażliwem spojrzeniem w pół przymkniętych oczach. Pominę rozmowę, która potem nastąpiła. Wyegzaminował nas, jak nauczyciel swoich chłopców, i zawezwał, żebyśmy za nim poszli.
„Mniej więcej o milę od rzeki stała chatka strażnicza na preryi, otoczonej lasem dokoła. Nazywał on to swojem rancho. Za nią było kilka otwartych bud, przeznaczonych w niepogodę dla koni, mułów i bydła, które teraz pasły się na wolnem polu. Old Wabble został mianowicie z cowboya samoistnym hodowcą bydła. Służba jego składała się z białego dozorcy Willa Littona i z kilku Indyan z plemienia Wężów, nazywanych przez niego wakerami i przywiązanych bardzo do niego. Widzieliśmy tych ludzi zajętych pakowaniem na lekki wóz płótna namiotowego i innych przedmiotów.
„— To jest coś dla was — rzekł starzec. — Chcecie strzelać łosie, a tam właśnie czyni się przygotowania do wyprawy myśliwskiej. Zobaczę, co potraficie; pójdziecie ze mną. Jeśli się na co przydacie, to możecie zostać u mnie. Przedtem jednak chodźcie do domu, gdyż, th’ is clear, głodny strzelec strzela w powietrze.
„Well, to nam było na rękę. Zjedliśmy, wypiliśmy i ruszyliśmy w drogę, ponieważ Old Wabble’owi ani się śniło odwlekać wycieczki dla nas. Otrzymaliśmy konie i pojechaliśmy najpierw ku rzece. Znaleźliśmy tam bród, przez który przejść należało. Na czele pochodu jechał stary, który chciał, żebym jechał obok niego. Prowadził obok siebie za uzdę luźnego muła. Przeprawiwszy się, widzieliśmy resztę orszaku idącą za nami: Ben Needler jechał na gniadym koniu, Will Litton na siwym, a za nimi toczył się wóz, zaprzężony w cztery konie; prowadził go jeden z Indyan. Nazywał on się Pakmuh czyli Krwawa Ręka, lecz w swojem cywilizowanem ubraniu nie wyglądał wcale tak krwawo, jak brzmiało jego miano. Współplemieńcy jego, na których stary mógł zdać się ze wszystkiem, pozostali w ranchu.
„Po drugiej stronie brodu jechaliśmy przez pewien czas rzadkim lasem, a następnie wjechaliśmy na zieloną bezdrzewną dolinę, wychodzącą na trawiastą sawannę. Gdy po kilku godzinach dostaliśmy się na drugi koniec, gdzie teren zaczął się wznosić, rozłożyliśmy się obozem. Zdjęto z wozu ładunek i rozbito namiot. Za nim przywiązano konie, a przed nim rozniecono ognisko. Tu mieliśmy się zatrzymać przez jeden dzień, ażeby zapolować na widlaste antylopy, albo natknąć się na bawoły. Poznaliśmy bowiem po rozrzucanych szkieletach, że tu przychodziły bizony. Wybielała ode słońca czaszka leżała tuż obok namiotu, w którym miał zostać Krwawa Ręka, my zaś, biali, mieliśmy się udać na wyżej położone bagnisko, gdzie, jak twierdził Old Wabble, było mnóstwo łosiów.
„Niestety, ani tego, ani następnego dnia nie pokazało się zwierzę, nadające się do polowania, co starego bardzo rozzłościło, mnie jednak było na rękę, gdyż spodziewałem się ostrego sądu in puncto moich strzeleckich zdolności. Byłem pewien, że na trzydzieści kroków trafię w wieżę kościelną — że jednak wystrzeliłbym wielką dziurę w przyrodzie, gdyby odemnie zażądano dosięgnąć na sześćdziesiąt kroków szybkonogą antylopę, tego byłem całkiem pewien.
„Wtem wpadł Old Wabble na niefortunną myśl spróbowania naszej strzeleckiej zdolności i zażądał od nas, żebyśmy zmierzyli do sępów. Ptaki te pousiadały o jakich siedmdziesiąt kroków od nas na szkielecie i ja miałem pierwszy pokazać swoją sztukę. No, i powiadam wam, że sępy musiały być ze mnie zadowolone, gdyż stało się tak, jak przewidziałem. Wystrzeliłem cztery razy, nie trafiłem, a żadnemu ze ścierwożerców nie przyszło nawet na myśl uciekać po strzałach. Zwierzęta te wiedzą mianowicie dobrze o tem, że nikomu rozsądnemu nie przyjdzie na myśl strzelać do nich. Strzał je znęca, zamiast odstraszyć, ponieważ z każdej ubitej zwierzyny zostają dla nich przynajmniej wnętrzności. Ben chybił dwa razy i dopiero trzecia kula trafiła jednego sępa, a resztę spłoszyła.
„— Eximious incomparable! — śmiał się Old Wabble, potrząsając niedbale zwisającymi członkami. — Moi panowie, th’ is clear, że jesteście właśnie jak stworzeni dla dzikiego Zachodu. Nie boicie się o siebie i jesteście już gotowymi ludźmi, gdyż, cokolwiekby z was być mogło, tem wszystkiem jesteście już teraz. Wyżej dojść nie możecie!
„Ben przyjął ze spokojem ten wyrok, ja jednak wybuchnąłem gniewem, co oczywiście miało tylko ten skutek, że mi Old Wabble odpowiedział:
„— Milczcie, sir! Wasz kolega trafił przynajmniej za trzecim razem, można się więc po nim czegoś spodziewać, wy zaś jesteście dla Zachodu straconym. Nie mogę was użyć i daję wam jedyną dobrą radę, żebyście się czemprędzej wynieśli.
„Zgryzło mnie to potężnie, gdyż nikt mistrzem się nie rodzi, a proch, jaki wystrzelałem aż po ów czas, nie ważył pewnie całego funta. Postanowiłem sobie w każdym razie wymusić dla siebie szacunek starego.
„Nazajutrz rano wyruszyliśmy na bagna w górach Salmon Riwer. Żywność, naczynia do gotowania, koce i inne rzeczy wpakowano na muła, a wóz, którego nie można było użyć na górskich bezdrożach, został przy namiocie. Znacie ten kraj i nie będę wam opisywał drogi. Była ona wprost niebezpieczną dla życia, szczególnie tam, gdzie Snakes-Canon tworzy kąt ostry i gdzie musi się zjeżdżać stromo w głąb, aby się po drugiej stronie dostać na ścieżkę Wihinasht. Na prawo skała niebotyczna, na lewo czarna otchłań, a w środku droga o szerokości zaledwie dwu łokci. Szczęście, zaiste, że nasze konie przywykły do takich dróg i że nie cierpiałem nigdy na zawrót głowy. Przedostaliśmy się szczęśliwie, lecz wkrótce okazało się nowe niebezpieczeństwo, którego tylko ja jeden nie uznawałem.
„Gdy mianowicie zaraz potem wjechaliśmy na ścieżkę Wihinasht, spotkaliśmy się z oddziałem z ośmiu Indyan, z których czterej byli ozdobieni piórami wodzów. Nie przestraszyli się widocznie nagłem ukazaniem się naszem i przypatrywali się nam, przejeżdżając obok nas cicho, owym melancholijnie niedbałym wzrokiem, właściwym rasie czerwonej. Pierwszy z nich, jadący na płowym siwku, trzymał w lewej ręce jakiś szczególny podłużny przedmiot, ozdobiony frendzlami z piór. To milczące, posępne spotkanie z dawnymi panami tej krainy wzruszyło mnie niezwykle. Nie wydali mi się bynajmniej niebezpieczni, zwłaszcza, że nie mieli barw wojennych i że nie mieli, jak się zdawało, żadnej broni. Zaledwie jednak objechaliśmy najbliższe wzgórze i zniknęliśmy im z oczu, zatrzymał się Old Wabble i rzekł, rzucając za siebie groźne spojrzenie:
„— Damm them! Czego tu chcą te łotry? To są Panaszci, żyjący w niezgodzie z właściwymi Wężami, do których należą moi wakerowie. Dokąd zmierzają? Droga ich musi prowadzić obok mego rancha. Co za niebezpieczeństwo, że mnie w domu niema...
„— Nie byli uzbrojeni! — wtrąciłem.
„Old Wabble łypnął na mnie pogardliwie z pod przymkniętych powiek i rzekł:
„— Już po naszem polowaniu na łosie przynajmniej na dziś i na jutro. Musimy wracać do namiotu, a może nawet do rancha i uprzedzić ich koniecznie. Szczęściem znam ścieżkę opodal, która prowadzi na dół; nie dla jeźdźców wprawdzie, lecz dla dobrych piechurów po górach. Naprzód, boye! Powziąłem postanowienie. Musimy wziąć ich na cel; th’ is clear!
— Wjechaliśmy cwałem pomiędzy skały na lewo i po pięciu minutach dostaliśmy się na małe płaskowzgórze o gruncie, utworzonym przez bagnistą łąkę. Na skalistym brzegu rosły wysokie jodły, a środkiem płynął strumyczek. Old Wabble zeskoczył z konia i powiedział:
„— Tam, na końcu tej doliny, schodzi droga w dół. Jeśli się pośpieszymy, to będziemy przy namiocie przed czerwonymi. Jeden musi tu zostać przy zwierzętach, a mianowicie ten, bez którego najłatwiej nam się obejść. Jest nim ten osławiony Sam, który chybił cztery razy. On trafiłby prędzej któregoś z nas aniżeli czerwonoskórca.
„Tym osławionym Samem byłem oczywiście ja, Sam Parker, dawniej pisarz budowlany w Princeton. Sprzeciwiałem się temu z gniewem, lecz musiałem się zgodzić. Następnie popędzili wszyscy trzej, przedczem stary nakazał mi nie opuszczać doliny, dopóki on nie powróci.
„Byłem wściekły z gniewu, że musiałem na to przystać. Tych biednych Indyan miano zastrzelić, chociaż nie wyglądali niebezpiecznie. Czy miałem do tego dopuścić? Nie! Byli tak samo ludźmi, jak my, a przytem zemsta — za obrazę! Nie znałem dzikiego Zachodu i posłuchałem mego nierozsądku. Przywiązałem muła i trzy luźne konie do drzew, a sam wróciłem cwałem drogą, którą przybyliśmy tutaj. Chciałem spełnić polecony mi obowiązek, lecz pierwej ostrzedz Indyan. Zjechałem, jak mogłem, najszybciej ścieżką Wihinasht i wjechałem w Snakes-Canon. Tu ujrzałem przed sobą czerwonych, którzy mnie posłyszeli i stanęli. Parów był tu jeszcze dostatecznie szeroki. Osadziłem konia i zapytałem, czy który z nich umie po angielsku. Ten, który jechał na płowym siwku i miał w ręku ów podłużny przedmiot, odpowiedział:
„— Jestem To-ok-uh, Szybka Strzała, wódz Panasztów. Mój biały brat powrócił, by przynieść mi wiadomość starego męża, którego trzód pilnują Węże tam na dole.
„— A więc ty znasz go? — spytałem. — On uważa was za wrogów i poszedł prędzej piechotą, by was pozabijać. Jestem chrześcijaninem i uważam za swój obowiązek ostrzedz was przed tem.
„Spojrzenie ciemnego oka wświdrował mi formalnie w twarz i zapytał:
„— Gdzie wasze zwierzęta?
„— Stoją tam, po drugiej stronie ścieżki Wihinasht, na zielonej dolinie.
„Rozmawiał przez chwilę po cichu z towarzyszami, poczem zapytał mnie z przyjaznym wyrazem na twarzy.
„— Mój brat dopiero niedawno w tym kraju?
„— Dopiero od wczoraj.
„— Czego chcą blade twarze tam w górach?
„— Chcemy polować na łosia.
„— Czy mój brat jest słynnym myśliwcem?
„— Nie; strzelam zwykle obok celu.
„Dopytywał się dalej z uśmiechem, dopóki nie dowiedział się wszystkiego. Musiałem mu nawet wymienić swoje nazwisko, poczem rzekł do mnie:
„— Samuel Parker, to trudno sobie zapamiętać czerwonemu mężowi. Nazwiemy cię At-pui, Dobre Serce. Skoro tu dłużej zabawisz, zrobisz się ostrożniejszy. Dobroć twoja mogła się stać zgubą dla was. Ciesz się, że nie idziemy ścieżką wojenną! Przypatrz się temu wampum — przytem pokazał mi ów długi, ozdobiony frendzlami, przedmiot — zawiera wieść pokojową do wodzów wszystkich Szoszonów. Jesteśmy bez broni i wieziemy je do rancha starego męża, a jego Indyanie poniosą je dalej. Nie boimy się zatem niczego, lecz wdzięczność nasza jest taką samą, jak gdybyś nas od śmierci ocalił. Jeśli będzie ci potrzeba przyjaciół, przybądź do nas. At-pui będzie u nas zawsze mile widziany. Howgh! Powiedziałem.
„Podał mi rękę i ruszył dalej ze swoimi ludźmi. Zawołałem jeszcze za nim, żeby mnie nie zdradził, i wróciłem zadowolony z wyniku, chociaż nie dałem dowodu roztropności. Przeciwnie, byłem wielce nieostrożny.
„Przybywszy na dolinkę, zdjąłem z muła ciężary i odwiązałem konie, żeby się pasły. Wolny czas poświęciłem ćwiczeniom w strzelaniu. Miałem pełny rożek, a z rzeczami była jeszcze cała puszka. Wypróżniwszy rożek, mogłem już sobie powiedzieć, że trafiłbym w wieżę kościelną już z odległości dwustu kroków. Pod wieczór nadszedł Old Wabble z Benem i Willem. Spotkali się z czerwonymi koło namiotu i opowiedzieli mi jako coś całkiem nowego, że dzicy mieli całkiem pokojowe zamiary: oddali wampum Krwawej Ręce celem zaniesienia go dalej i wrócili natychmiast. Oczywiście, że zataiłem to, co uczyniłem.
„Przenocowaliśmy na dolince, a nazajutrz pojechaliśmy do położonego opodal bagna górskiego.
„Leżało ono na większej dolinie, aniżeli wczorajsza. W pośrodku znajdowało się jeziorko z bagnistymi brzegami, dalej zarośla i las ze zwodniczym gruntem, a potem następowały wysokie, nagie, porozpadane masy skał, otaczające dolinę. Miała ona ze dwie godziny drogi długości i szerokości.
„Rozjuczywszy muła, urządziliśmy obóz i roznieciliśmy ognisko, a ja miałem zostać, ażeby pilnować koni. Następnie udali się oni na poszukiwania. Aż do południa panowała cisza. Nagle usłyszałem huk kilku strzałów, a później wrócił Ben Needler sam jeden. Strzelił za wcześnie do łosicy, a rozgniewany Wabble napędził go za to. Nadszedł z Littonem dopiero o zmroku, rozłoszczony niepowodzeniem, jakiego doznał.
„— Tropów dość było — rezonował, — ale nietylko łosi, lecz i czerwonoskórych, którzy musieli tu być przed nami i przepłoszyli zwierzynę. Th’ is clear! Natknęliśmy się tylko na jedną krowę, wtem huknął ten Needler z obydwu luf równocześnie, i uciekła. To się ma z zadawania się z greenhornami. Nie chcę jednak, żeby droga była daremna i zostanę jeszcze z dzień, dwa, albo wogóle dopóki nie rozciągnę ciężkiego starego łosia.
„Nie rzekł do żadnego z nas dwu ani słowa i zachował ten sam nastrój także nazajutrz rano. Wyruszając, oświadczył, że będzie polował tylko z Littonem, a greenhorny zostaną w obozie, żeby czego nie popsuli. Miał prawo zrobić, jak mu się podobało, ale my przyznaliśmy sobie po cichu to samo prawo. Skoro obaj odeszli, wykonaliśmy to, o co umówiliśmy się w nocy. Jeśli łosie wypłoszono, to nie było ich już w dolinie, lecz poza jej obrębem. Tam ich należało szukać. Ponieważ to polowanie nasze mogło potrwać do wieczora, zabraliśmy z sobą muła do niesienia potrzebnych rzeczy, a ewentualnie i zdobyczy.
„Wyszliśmy z tej doliny na drugą. Nie było tu ani jeziora ni bagna, ale także i łosi, gdyż znajdowali się tutaj ludzie, mający ze sobą osła. Nie widzieliśmy ludzi, lecz tem wyraźniej osła, który bez uzdy i siodła używał sobie na trawie w pewnej odległości. Gdzie byli ludzie? Musiałem ich odszukać. Kiedy Ben poszedł powoli do osła, ruszyłem z naszym mułem dalej. Domniemany osioł pasł się dalej, dopóki Ben nie zbliżył się doń na sto kroków. W tem zwietrzył go, podniósł głowę, odwrócił się błyskawicznie i pobiegł w wielkich susach ku mnie, jakby wiedziony sympatyą dla stojącego obok mnie swego krewnego. Ale co to? To dalibóg nie był osioł, lecz dzikie zwierzę. Poznałem to, chociaż byłem greenhorn. Ukląkłem czemprędzej za mułem, złożyłem się, wymierzyłem i pociągnąłem za cyngiel. Nieznana kreatura skoczyła jeszcze raz, drugi i trzeci i padła. Pobiegłem na miejsce, a Ben nadszedł także. Strzał poszedł pod łopatkę, my zaś zgodziliśmy się, że zabiłem „łanię“. Przywiązaliśmy ją do juków na mule i ruszyliśmy dalej, ale nie długo, gdyż dolina już się skończyła. Na prawo i na lewo były niebotyczne ściany, a przed nami dość strome wzgórze w rodzaju przełęczy, za którą musiała być druga dolina. Ponieważ muł nasz dobrze się piął po górach, postanowiliśmy pójść prosto.
„Dostaliśmy się z pewnym wysiłkiem na górę i przekonaliśmy się, że nie popełniliśmy pomyłki, gdyż przed nami opadał znowu teren ku dołowi. Ale stamtąd dochodził szczególny zgiełk, utworzony z ludzkich głosów. Musieliśmy się dowiedzieć, co to było; szukaliśmy więc miejsca, z którego moglibyśmy wyglądnąć. Po obu stronach przełęczy znajdowały się wysokie wprawdzie, ale o tyle dostępne wzniesienia, że łatwo było wyjść na nie. Wygramoliliśmy się z lewej strony, aby rzucić stamtąd okiem na dalszą dolinę. Przybywszy na górę, chciał Needler wychylić się daleko, żeby lepiej widzieć — ponieważ jednak mógł go ktoś zobaczyć z powodu zbyt jasnego ubrania, a ja miałem ciemniejsze, odsunąłem go i spojrzałem na dół.
„Nie mogłem dostrzedz, co się działo na pierwszym planie doliny, ponieważ stanowisko moje nie było dostatecznie wysokie — w głębi jednak ujrzałem siedmiu indyańskich jeźdźców, którzy jechali tworząc rozwlekłą linię i krzycząc na całe gardło. Wrzaski te zbliżały się i wzmogły tak, że stojący na dole muł zaczął bardzo niespokojnie grać uszyma i obracać ogonem. Toteż posłałem Bena nadół, ażeby go uspokoił.
„Wtem rzuciłem okiem na przeciwległe wzniesienie, oddalone mniej więcej o pięćset kroków. Ku mojemu zdumieniu ujrzałem siedzącego tam Indyanina. Był to To-ok-uh, Szybka Strzała, który skinął na mnie znacząco i położył prawą rękę na ustach, co u Indyan jest znakiem milczenia. Skąd się tu wziął, dlaczego miałem milczeć i o czem? Onegdaj nie był uzbrojony, a teraz leżała mu strzelba na kolanach. Kiedy nad tem rozmyślałem, zgiełk zbliżył się jeszcze bardziej; usłyszałem pod sobą łoskot spadających kamieni i spojrzałem na dół. Nieba, a to co za potwór! Z głośnem gniewnem parskaniem wspinał się z tamtej doliny na przełęcz. Mając do łopatek ze dwa metry wysokości, krótkie niezgrabne cielsko, długie nogi, szeroko zwisającą górną wargę i najeżoną brodę, wynurzył się z iskrzącemi oczyma na brzeg przełęczy. Ujrzawszy stamtąd tuż przed sobą muła i Bena Needlera, rzucił wstecz brzydką głowę z potężnemi, szerokiemi łopatami i popędził w moją stronę. Needler, ujrzawszy potwora o sześć kroków od siebie, wyrosłego, jakby z pod ziemi, wrzasnął ze strachu, odrzucił strzelbę i pobiegł, a raczej stoczył się na łeb na szyję w dolinę po tej stronie. Muł nie okazał także więcej odwagi od swego pana: dał susa w tył i — zjechał, szczęściem, na wszystkich czterech nogach, jak na saniach, z przełęczy.
„Nie miałem czasu uważać, czy obydwaj szczęśliwie dostali się na dół, bo zwierz zwrócił się w moją stronę, nie spostrzegłszy, że miał już wolną drogę przed sobą. Pędził w górę w potężnych susach wprost na mnie. Przeraziłem się niemniej, jak Needler; strzelba wypadła mi z ręki, i zacząłem uciekać. Skakałem z kamienia na kamień po skalistem zboczu, a potwór za mną. Naraz rozwarła się przede mną wielka dziura w skalnej ścianie, więc wlazłem w nią tak szybko, jak jeszcze nigdy przedtem nie znikałem w dziurach. W otworze się ściemniło, gdyż zwierz włożył weń głowę, o ile mu tylko rogi na to pozwoliły. Parskał, jak dyabeł, i czułem na twarzy gorący jego oddech. Ale strach ściganego zwierzęcia był większy od jego gniewu; wyciągnął głowę i pobiegł dalej. Przytem odwrócił się lewym bokiem do wodza, siedzącego naprzeciwko i czekającego na to z zimną krwią. Wymierzył krótko i wypalił, a łoś runął równocześnie na ziemię.
„W jednej chwili zbiegł To-ok-uh z tamtej strony i wszedł na tę. Kiedy ja wysunąłem ostrożnie głowę, przypatrywał się olbrzymiemu zwierzęciu i zawołał do mnie z uśmiechem:
„— Niech mój brat wyjdzie! Ten peere[4] padł od jego kuli, więc jest jego własnością.
„— Od mojej kuli? — zapytałem zdumiony, wyłażąc z dziury.
„— Tak — rzekł, skinąwszy chytrze głową. — Jesteś At-pui, Dobre Serce i chciałeś nas ocalić, zato zbieraj sławę u swoich. Wojownicy Panasztów oddali wampum i przybyli przed wami na dolinę łosi, gdzie ukryli broń swoją. Nie mogliście znaleźć tam innej zwierzyny oprócz dziecka łosia, które widzę na grzbiecie waszego muła. Byłeś na tyle otwarty, że powiedziałeś mi, iż trafiasz obok celu, lecz musisz o tem milczeć, gdyż życzę sobie, żeby towarzysze szanowali cię tak, jak ja cię miłuję. Usiadłem na skale i kazałem pędzić na siebie to niezwykle ogromne zwierzę, wtem spostrzegłem ciebie i postanowiłem natychmiast ci je darować. Niechaj będzie, jak gdybyś ty je trafił, ażebyś miał sławę, dopóki rzeczywiście nie trafisz. Twój brat nie widział mnie i odchodzę, ażeby mnie jeszcze nie zobaczył. Oko moje życzy sobie zobaczyć ciebie. Powiedziałem. Howgh!
„Uścisnął mi rękę i pobiegł na dół, aby zniknąć po tamtej stronie przełęczy, w
„Oto była wdzięczność tak zwanego dzikiego człowieka. Odstąpił mi własną sławę. Czy miałem ten dar odepchnąć? Nie; byłem na to za słaby i za młody, a Old Wabble mnie wydrwił. Był to wprawdzie błąd z mojej strony i kłamstwo, że chciałem się stroić w cudze pióra, lecz stary westman miał zazdrościć mnie, greenhornowi.
„Zeszedłem na dolinę po tej stronie. Daleko, bardzo daleko stał Ben Needler obok nieuszkodzonego muła!
„Skinąłem nań i zaprowadziłem go tam, gdzie leżał łoś. Podniosłem oczywiście strzelbę, a Indyanina nie widział, był więc pewien, że to ja zabiłem łosia. Można sobie wyobrazić jego zdumienie, podziw i radość.
„Żal mi go było. Dlatego to, a także, jak otwarcie przyznaję, dla ulżenia własnemu sumieniu, zaproponowałem mu, żeby powiedział Old Wabble’owi, iż to on zabił „dziecko łosia“. Był z tego powodu taki szczęśliwy, że mnie uściskał. Musiałem zostać przy moim łupie na straży przed drapieżnemi zwierzętami, a Needler ruszył z mułem na bagno po Old Wabble’a i Littona. Sprowadził ich dopiero po południu. Nie widzieli ani kępki kudłów z łosia. Stary stał oniemiały nad moim łupem, a wkońcu przyznał, że rzadko widywał takie wielkie okazy. Zazdrość wstrząsała jego niedbałą postacią, potem zmierzył mnie groźnem niemal spojrzeniem przymkniętych oczu i powiedział:
„— Well, ja wiem o co idzie, sir. Gdy onegdaj cztery razy wystrzeliliście dziurę w naturze, żartowaliście sobie. Th’ is clear, lecz mam nadzieję, że nie stanie się już nic podobnego, jeśli mamy być nadal przyjaciółmi.
„Zostaliśmy też nadal przyjaciółmi i daliśmy potem razem niejeden dobry strzał. Zdawało się, że dar wodza przysporzył mi odrazu dobrego wzroku i pewnej ręki. Od owego dnia latały moje kule tak szczęśliwie, że staremu nigdy na myśl nie przyszło, żeby to była blaga z owym łosiem. Z Szybką Strzałą spotykałem się jeszcze często, a jego ludzie nazywają mnie dziś jeszcze At-pui. Dochował mi wiernie tajemnicy, i dziś poraz pierwszy ją zdradzam. Tak, panowie, przyznaję się wam z całą myśliwską pokorą, że mój pierwszy łoś nie był moim pierwszym, ale też i nie ostatnim. Powiedziałem. Howgh.“
Zamilkł, a drudzy zaczęli robić uwagi o tem, co słyszeli. Każdy westman musiał przebyć nowicyat; nikt się mistrzem nie rodzi. Ja miałem także nauczycieli: najpierw zabawnego, małego Sama Hawkensa, a potem Winnetou, niezrównanego mistrza we wszystkiem, czego dziki Zachód wymaga.
Co do Old Wabble’a, to słyszałem o nim wiele, bardzo wiele, lecz nie widziałem go dotychczas. Wiedziano, że istniał rzeczywiście, a mimo to żył w podaniach. Opowiadano sobie setki jego konceptów i czynów, dowodzących, że był oryginałem, jakich mało. Nie wiedziano, gdzie się znajdował i co robił, a ilekroć wynurzył się nagle tu lub ówdzie, było to zawsze na krótki czas; mimo to opowiadano znowu o jakimś szybkim i śmiałym czynie, lub o jakiejś niesłychanej osobliwości.
W młodości był „królem cowboyów“, a teraz dosiągł lat dziewięćdziesięciu, mimo to miał być rzeźki, jak młodzieniec, i tylko długie, białe, jak śnieg, włosy, powiewające za nim podczas jazdy, jak grzywa, świadczyły o długości niezwykle burzliwego życia.
Podczas opowiadania Parkera zapadł wieczór, a ponieważ dzięki Komanczom nie można było rozniecać ognisk, nie było dalszej rozmowy, i położyliśmy się spać. Kiedy chcieliśmy wyruszyć nazajutrz rano, pokazało się, że obawy Parkera były uzasadnione. Komendant chciał absolutnie zatrzymać jednego z myśliwców, jako skuta, lecz spotkał się z takim zatwardziałym uporem, że uznał wkońcu, iż lepiej się tego wyrzec. Przymuszony do tego wywiadowca przyniósłby mu raczej szkodę, aniżeli pożytek. Wobec tego zażartowałem sobie i ofiarowałem mu swoje usługi. Odmówił mi pogardliwym ruchem ręki i powiedział:
— Jedźcie tylko, mr. Charleyu! Człowiek z zawodem poszukiwacza zgniłych kości i szczątków nie potrafi zrobić tego, czego wymagam od skuta. Dłubajcie sobie dalej po starych grobach; ja nie chcę brać sobie z wami na kark ciężaru.
Dowiedział się zatem widocznie, co mnie wrzekomo przygnało na Zachód. Well, mnie było to rozstanie na rękę. Żeby mnie jeszcze przed odjazdem nie poznano, wisiałem na koniu tak nieporadnie, jak mogłem, i zachowałem to przez całą dzisiejszą jazdę, żeby towarzysze nie zmienili o mnie zdania.
Tych dziesięciu ludzi pozbierało się w drodze z nad Rio de la Plata. Udawali się teraz do Teksas, jeden w takim, drugi w owakim zamiarze, i nie tworzyli jednym celem połączonego towarzystwa.
Od obozu wojskowego do Mistake-Canon mieliśmy konno cztery godziny drogi, które przeszły bez żadnego wypadku. Jozuemu Hawleyowi przypomniano wczorajszą obietnicę, a on przyrzekł powtórnie, że jej dotrzyma. Tych kilka słów, które wczoraj z jego ust usłyszałem, wystarczyło mi zupełnie. Wiedziałem już, że to on był owym białym, który zastrzelił przyjaciela przez pomyłkę. To nurtowało mu w duszy dotychczas, i stąd pochodziła melancholia, którą spostrzegłem na pierwszy rzut oka.
Znajdowaliśmy się dotychczas na skalistem płaskowzgórzu, opadającem zwolna ku dołowi. Następnie zatrzymaliśmy się nad głęboką czeluścią, do której prowadziła stroma droga, jak gdyby pięścią gigantów wyrąbany rów, ciągnęła się w nieskończoność ku wschodowi, między stromemi ścianami, na kilkaset stóp wysokiemi. Na dole szemrała woda, wyglądająca z góry jak atrament. Tam, gdzie zatrzymaliśmy się, rosły na krawędzi skały rozrzucone kaktusy. Był to Mistake-Canon, a raczej jego początek, którym musieliśmy się puścić. Kto rzucił okiem w groźnie zionącą czeluść, ten musiał doznać uczucia, jakoby tam na dole znajdowała się siedziba nieuniknionego nieszczęścia. Widziałem już i przejechałem wiele kenionów, ale, że użyję takiego wyrażenia, nie odrzucało mnie tak, jak od tego.
Zjechaliśmy na dół stromą drogą i dostaliśmy się na dno, gdzie jechaliśmy dalej nad wodą, wyglądającą teraz inaczej. Gdy dojechaliśmy do wielkiego nadbrzeżnego głazu, na którym woda załamywała się, zatrzymał Joz swego konia, zlazł zeń, usiadł na kamieniu i powiedział:
— Otóż i miejsce, na którem chcę dotrzymać obietnicy, Zsiądźcie, panowie, a dowiecie się, w jaki sposób powstało podanie o duchu tego kenionu.
— Duchu? Pshaw! — roześmiał się Sam Parker. — Tylko głupiec wierzy w takie widma i duchy. Biały myśliwiec zastrzelił przez pomyłkę przyjaciela Apacza, zamiast wroga Komańcza. Ale nikt nie może powiedzieć, kto to był i jak mogło się stać coś takiego.
— Ja, ja to mogę powiedzieć, ja jeden — rzekł Joz, przecierając sobie oczy rękoma.
— Ach, ty? Ty wiesz, jak się odbyła ta nieszczęsna, historya?
„Czy ja to wiem? Tu z tego kamienia, na którym siedzę, dałem wówczas ten fatalny strzał. Miałem oczy o trzydzieści lat młodsze, aniżeli teraz, nie były jednak dość bystre, by odróżnić prawdziwego od fałszywego. Miałem przyjaciela, wiecie, prawdziwego, a był nim Apacz i nazywał się Tkhlisz-lipa, grzechotnik. Zawdzięczając mi życie, przyrzekł mi pokazać miejsce, na którym, jak powiedziałem, miało być mnóstwo nuggetów. Znalazłem więc sobie czterech dzielnych boyów, nadających się do takiego przedsiębiorstwa. Musieliśmy być bardzo ostrożni, ponieważ miejsce to leżało na terytoryum Komanczów. Toteż nie wzięliśmy ze sobą koni; tylko Apacz nie chciał się wyrzec swojego mustanga. Aby uniknąć wstępu, powiem, że przybyliśmy tu, do kenionu. Widzicie na krawędzi te kaktusy? Dawniej był tam cały las kaktusowy, gdzie zbudowaliśmy sobie chatę dla gospodarstwa, a tu nad wodą był teren pracy.
„Tkhlisz-lipa nie skłamał, i zdobycz była nadspodziewanie obfita, chociaż pracować mogły tylko cztery osoby, bo jeden musiał stać na straży a jeden polować i starać się o mięso. Musiało się to dziać z największą rozwagą, gdyż Awat-kuts, „wielki bawół“, wódz mieszkających tutaj Komanczów, był nietylko krwi chciwym człowiekiem, lecz wirtuozem w tropieniu. Rozumie się samo przez się, że każdy z nas oprócz motyki i łopaty miał zawsze broń przy sobie.
„Byliśmy tu już ze trzy tygodnie, kiedy pewnego dnia Apacz miał stać na straży przy chacie, a jeden z towarzyszy, długi Winters, włóczył się za zwierzyną. My pracowaliśmy raźno na dole, a czerwonoskóry nudził się na górze, siedząc na spiekocie. Zdjął wierzchnie ubranie i nacierał sobie zwyczajem indyańskim ciało tłuszczem niedźwiedzim dla ochrony przed robactwem. Wtem słyszy za sobą szelest; ogląda się i widzi strasznego wodza Komanczów, rozmachującego się do uderzenia kolbą. Zanim zdołał się usunąć, spada mu cios na głowę z taką siłą, że traci przytomność. Że głowy mu nie roztrzaskał, temu winien jedynie rodzaj czapki, ozdobionej ogonami lisimi i skórami z grzechotników.
„Amat-kuts zostawia go na razie w spokoju i wchodzi do chaty, by ją przeszukać. Znalazłszy worki napełnione nuggetami, przywiesza je sobie do pasa. Wróciwszy, zrzuca z siebie stary koc kaliko i zamienia ją na nowy koc santillo, zrzucony przez Apacza. Wpada mu w oko także czapka ogłuszonego, i wkłada ją sobie na czub. Następnie przywołuje gwizdem swego silnokościstego konia, którego zostawił był w kaktusach, lecz widzi, że mustang Apacza, pasący się w pobliżu, wart o wiele więcej. Teraz ma wróg być oskalpowany i to żywcem. Komancz staje, nad nim z rozstawionemi nogami, chwyta go lewą ręką za włosy, ażeby mu podnieść głowę, bierze nóż w prawą rękę, nacina mu skórę nad uszami przez czoło i tył głowy i próbuje silnem szarpnięciem skalp oderwać, co mu się jednak nie całkiem udaje. Grzechotnik ocuca się pod wpływem okropnego bólu i chwyta Komańcza za ręce. Zaczyna się mocowanie, z którego Wielki Bawół musi wyjść zwycięzcą, gdyż tamtemu krew oczy zalewa.
„Tymczasem Wintersowi udało się polowanie; objuczony zdobyczą powraca do domu. Znalazłszy trop Komancza, zląkł się i skrada się nim dalej. Wyszedłszy zza rogu kaktusowego lasu, widzi walczących ze sobą Indyan i bierze z powodu santillowego koca i czapki Komańcza za Apacza. Składa się czemprędzej i strzela do ociekającego krwią przyjaciela, ale nie trafia go dzięki wielkiej odległości. Komancz odwraca się na odgłos strzału, spostrzega nowego wroga, rzuca się, zostawiwszy strzelbę na ziemi, na apaczowego mustanga, wskakuje nań i ucieka. Grzechotnik, oszalały niemal z bólu i z wściekłości, wyciera sobie krew z oczu i spostrzega umykającego przeciwnika i zostawionego przezeń konia. W tej chwili dosiada go i pędzi za nim, zrywając sobie z bioder lasso, a długi Winters patrzy na to w osłupieniu, gdyż nie może sobie wytłomaczyć tego, co się dzieje. Ponieważ biały zamykał drogę na prawo, a na lewo nie można było uciec z powodu kaktusów, pędzi Komancz ku kenionowi, wiedząc, że prostopadłą prawie ścianą prowadzi w głąb niebezpieczna, co prawda, ale zawsze ścieżka. Nie przeczuwa, że tam na dole znajdują się trzy blade twarze.
„Widzicie tam za wodą wyskok skalny, wązką, ciągnącą się w dal krawędź? To wspomniana ścieżka. Uciążliwa dla pieszego, jest wprost niebezpieczną dla jeźdźca — więc zdziwiliśmy się niemało, kiedy z góry doleciał nas tętent cwałujących koni. Z powodu wysokości ujrzeliśmy najpierw głowy obu jeźdźców, lecz im niżej zjeżdzali, tem dokładniej widzieliśmy ich postacie. Przodem biegł mustang Apacza, a jeźdźca na nim wzięliśmy.z powodu koca i czapki za Grzechotnika. Za nim pędził na nieznanym nam koniu jeździec, któremu zwisała z głowy skrwawiona czupryna i który z powodu ściany wysilał się napróżno, ażeby ściganemu zarzucić lasso na głowę. Słyszeliśmy ustawicznie głos Apacza: „Hatatitla aguan, hatatitla aguan“, zastrzelcie go, zastrzelcie go. Zwracało się to do nas, więc porwałem strzelbę. W tej chwili pierwszy jeździec dosięgnął dna parowu, tam za wodą i pędził dalej. Zaraz po nim nadjechał drugi, a mogąc teraz swobodniej władać lassem, zamachnął się do rzutu. Wypaliłem, on krzyknął i spadł w tył z konia, który pognał dalej bez jeźdźca. W kilka sekund byliśmy przy nim. Wyobraźcie sobie nasze przerażenie, gdy poznaliśmy czerwonego przyjaciela! Moja kula trafiła aż nadto dobrze. Wskazał przed siebie i rzekł słabnącym głosem: „Darteh liczane Awat-kuts, ten pies to Wielki Bawół!“ W chwilę potem już nie żył.“
Opowiadający umilkł i wpatrzył się ponuro we wskazane miejsce. Uszanowaliśmy to milczenie i nie mówiliśmy także. Dopiero po dłuższej chwili dodał:
— Tak odpłacono mu kulą za darowane nam złoto. Nazwaliśmy ten parów Mistake-Canon i nazwa ta pozostała do dzisiaj. Tą historyę opowiadano często w mojej obecności, ale nigdy nie przyszło mi na myśl powiedzieć, że to ja sam jestem nieszczęśliwym jej bohaterem. Próbowałem sam załatwić się z tem po cichu. Dziś jednak, kiedy znajdujemy się na tem samem miejscu, niechaj ciężar spadnie mi z serca, a wy powiedzcie, czy można mnie nazwać mordercą.
Nie, nie! — zawołano dokoła. Jesteś całkowicie niewinny. Ale co się stało z Komanczem. Czy umknął?
— Nie. Znaleźliśmy go opodal w zwaliskach skalnych, gdzie koń mu się potknął i zrzucił go na ziemię. Łatwo pojąć, że zamiast jednego były dwa trupy. Takie już prawo dzikiego Zachodu; nie mówmy o tem.
— A złoto? A nuggety? Chcemy oczywiście wiedzieć, jakie to skarby zabraliście z kenionu.
— O wiele mniej, aniżeli można było przypuszczać po świetnym początku. Zdawało się, że anioł zemsty kazał złotu zginąć w głębi ziemi; a rezultat pracy zmniejszał się z każdym dniem, aż wkońcu całkiem złota zabrakło. Kopaliśmy i pracowaliśmy jeszcze przez całe tygodnie, ale napróżno. To, co wzięliśmy ze sobą, nie wystarczyło na długo i wyczerpało się wkrótce przy grze i winie. Jedno mi tylko zostało i nie opuści mnie nigdy, a mianowicie wspomnienie chwili, kiedy mój ołów zrzucił z konia Apacza. Ten obraz unosi się ciągle przede mną, a ucho rozdziera mi ciągle jego okrzyk śmiertelny. Mam dreszcze. Jedźmy; ja nie chcę dłużej widzieć tego miejsca.
Wstał powoli, ociężale i wstrząsnął się, jak gdyby się chciał pozbyć przygniatającego go duchowego ciężaru. Kiedy potem sięgnął ręką do cugli, by dosiąść konia, zatrzymałem go i rzekłem:
— Wasi towarzysze wypowiedzieli już swoje zdanie, że jesteście niewinny, więc posłuchajcie także tego, co ja powiem, mr. Hawleyu.
— No? — zapytał, jak gdyby się i z mojej strony nie spodziewał najmniejszej ulgi.
— Opowiem wam historyę, prawdziwą historyę, która zdarzyła się w mojej ojczyźnie.
— Naco mi się sprzyda wasza historya?
— Może przecież; tylko wysłuchajcie! Dwaj dachówkarze mieli na szczycie bardzo wysokiej wieży kościelnej postawić chorągiewkę od wiatru. Odpowiednie drabiny przyłożono już dnia poprzedniego, zanim zdjęto starą chorągiewkę. Jednym z dachówkarzy był stary, doświadczony majster, a drugim jego syn, który miał żonę i czworo dzieci. Zaczęli się wspinać ze szczebla na szczebel coraz to wyżej i wyżej; ojciec przodem, a syn za nim! Trzymając się jedną ręką, nieśli w drugiej ciężką chorągiew. Na dole stał tłum i w ciszy z zapartym oddechem przypatrywał się karkołomnej robocie. Wtem słychać z góry okrzyk przerażenia. To syn go wydał, a ojciec napomina go spokojnie. W tem syn woła po raz drugi, a zaraz potem wydaje tłum jeden, z wielu głosów złożony, okrzyk przerażenia, stary bowiem strącił syna, który go pochwycił za nogę, tak, że runął w dół i roztrzaskał się, tworząc bezładną kupę kości i mięsa.
— Czy coś takiego być może? Morderca własnego syna! — zawołał Hawley.
— Niezbyt pośpiesznie, sir; słuchajcie dalej! Na dole pod wieżą odbywają się sceny rozdrażnienia, których niepodobna opisać, stary natomiast pnie się dalej i sam niesie chorągiew. Dostawszy się na szczyt, staje na kuli i z nieprawdopodobnym, rzeczywiście olbrzymim wysiłkiem przytwierdza chorągiew. Następnie schodzi tak spokojnie i z zimną krwią, jak gdyby się nic nie stało, powoli i pewnie na dół, zdejmując z haków drabinę po drabinie i wsuwając je przez otwory w dachu do środka. Wkońcu znika w otworze dzwonnicy. Przed wrotami wieży czeka tłum, gotów go zlynchować natychmiast; ale on nie wychodzi. Ludzie wciskają się do wnętrza wieży i znajdują go w dzwonnicy, gdzie padł nieprzytomny w chwili, gdy poczuł pewny grunt pod nogami. Zaniesiony do domu, budzi się, ażeby całymi miesiącami majaczyć w gorączce o tym okropnym momencie, kiedy to musiał syna pchnąć w objęcia śmierci. Sztuka lekarska i silna, mimo podeszłego wieku, natura ocaliły go — ale, zaledwie poczuł nieco siły w nogach, idzie do sądu i oddaje się prokuratorowi. Jak, waszem zdaniem, brzmiał wyrok, mr. Hawlerze?
— Jakżeż miał brzmieć? Jest tu tylko jedna kara: za synobójstwo śmierć — odpowiedział.
— Czy to rzeczywiście wasze zdanie, sir?
— Oczywiście. Wszak innego mieć nie można.
— O, i owszem!
— Nie. On z wyraźnym zamiarem strącił z góry syna.
— Nie w rozdrażnieniu?
— A czy ono zamiar wyklucza?
— W tym wypadku nie, ale wypadek można osądzić inaczej.
— Chciałbym też wiedzieć, jak!
— Wywołał on ogromne poruszenie i omawiano go wszędzie, ustnie i po gazetach. W kołach prawniczych wyrażono zapatrywanie, że należy bezwarunkowo podtrzymać oskarżenie o morderstwo i skazać starego, lecz polecić go potem łasce monarszej. Publiczność odmawiała z początku oskarżonemu wszelkiego usprawiedliwienia, nauczyła się jednak niebawem, po poznaniu pobudek działania, myśleć inaczej. Tak; on czyn ten popełnił z namysłem, lecz co skłoniło go do tego? Oto syn zawołał z dołu, że dostał zawrotu głowy i że wszystko zaczyna się z nim kręcić. „Zamknij oczy i trzymaj się, dopóki nie przejdzie; ja czekam“, rzekł ojciec, który myślał, że to krótki przejściowy atak. „Ja nie mogę nic trzymać, ja nic nie czuję“, krzyknął syn, puszczając chorągiew i chwytając ojca za nogę. Stary poznał teraz z przerażeniem, że tu nie było na co czekać, że nic nie miało przeminąć. Był to jeden z owych ataków, które ofiarę całkiem pozbawiają siły, gdzie żadna pomoc na nic się nie przyda, a pomagający sam naraża się na pewną zgubę. W krótkiej chwili przedstawił sobie położenie. Z ciężką chorągwią w lewej ręce, trzymał się prawą drabiny, a u nogi wisiał mu syn. Poczuł olbrzymi ciężar, ciągnący go z drabiny w przepaść; zrozumiał, że tego długo nie wytrzyma i że potem będzie musiał runąć. Gdyby się znajdował pod synem, byłby go mógł podeprzeć i jakoś ocalić, ale tak był bezwarunkowo zgubiony. Czy ten nieszczęsny zawrót miał kosztować życie dwu ludzi zamiast jednego? Czy biedna rodzina, zamiast jednego żywiciela miała dwu stracić? Czy nie byłoby to samobójstwem dać się porwać w dół, skoro choć sam mógł się utrzymać? Wtem krzyknął syn: „Boże, ja już nie czuję drabiny i spadam!“ Wisiał już tylko na nodze ojca, który zrozumiał, że okropność nie da się obejść i stać się musi. Silnem kopnięciem odepchnął syna od siebie i od drabiny. Usłyszał wrzaski widzów, ale nie spojrzał na dół. W oczach zaczęło mu migotać, serce bić przestawało, lecz musiał zapanować nad sobą i zebrał wszystkie siły. Jakby we śnie, w jakiemś stępieniu duchowem, wylazł na górę i dokonał swego zadania. W ten sam sposób zszedł potem, pochował drabiny jedną za drugą, ale skoro tylko znalazł się w dzwonnicy, opuściły go siły i padł nieprzytomny. Czy teraz macie o jego czynie to samo zdanie, co przedtem, mr. Hawleyu?
— Hm! Tak, jak to opowiadacie, brzmi to rzeczywiście inaczej.
— Tak samo czuli wszyscy, którzy go przedtem skazywali. Dostał znakomitego obrońcę, który spełnił swoją powinność. Uczeni, rzeczoznawcy i profesorowie uniwersyteccy mieli podać swoje zapatrywania na zawrót głowy, i jego skutki. Cały szereg dachówkarzy, cieślów, robotników budowlanych, kominiarzy, a nawet linoskoczków zgłosił się dobrowolnie, aby wydać swój sąd na korzyść oskarżonego. Wszyscy bez wyjątku stwierdzili, że nie mógł działać inaczej i że syn był bezwarunkowo zgubiony. Jednem słowem, uwolniono go i wypuszczono z więzienia śledczego. Ci sami, którzy w chwili rozdrażnienia chcieli go zlynchować, przyjęli go teraz z radością w bramie więziennej. Żył potem jeszcze przez szereg lat w poważaniu u wszystkich, którzy go znali. Mówiono tylko, że nigdy potem nie śmiał się już, ani nawet nie uśmiechnął; nie mógł przemódz w sobie czynu, do którego był zmuszony; nie było jednak nikogo, komu przyszłoby na myśl robić mu z tego powodu wyrzuty. Cóż wy na to, sir?
— Że uwolnienie go było zupełnie słuszne — odrzekł Joz. — Ale co mój wypadek ma wspólnego z dachówkarzem?
— Nie widzicie tego?
— Nie.
— A to przecież takie blizkie. Ten człowiek zabił syna, jak sami mówiliście przedtem, z namysłem, gdy tymczasem wy zastrzeliliście Apacza przez pomyłkę. Dachówkarza uwolniono, a jak osądziłoby jury wasz wypadek?
Spojrzał zadumany na ziemię i wydało mi się, że po twarzy przemknął mu blask weselszy. Podał mi rękę i rzekł:
— Teraz już wiem, co macie na myśli, mr. Charleyu. Leżało to we mnie przez tak długie czasy, że nie tak łatwo się tego pozbyć, jak sądzicie. Ale dziękuję wam! Namyślę się nad waszem opowiadaniem; może ono dokona tego, co zamierzacie. Stąd jednak pędzi mnie coś, nie mogę patrzeć na to miejsce. Wyjedźmy prędzej z tego nieszczęsnego kenionu!
Tak, miałem względem niego dobre zamiary i później dopiero miałem się przekonać, jaką korzyść przyniosło to jemu i mnie. Zdobyłem wdzięcznego przyjaciela.
Dosiedliśmy koni i pojechaliśmy dalej. Kenion był taki długi, że dopiero po upływie godziny dostaliśmy się do wylotu. Tam stało kilka olbrzymich kaktusów w formie kolumn, a na nich wisiały owoce. Zaledwie Parker to spostrzegł, zatrzymał konia i rzekł do drugich, wskazując na mnie:
— Przyznajcie moi panowie, że zawsze dobrze jest wiedzieć, o ile można liczyć na człowieka, z którym się podróżuje. Ten mr. Charley przyłączył się do nas i pewnie nie opuści nas tak rychło. Możemy każdej chwili spotkać się z Komanczami i być zmuszeni do chwycenia za strzelby. Czy nie sądzicie, że byłoby słusznem zażądać od niego kilku strzałów na próbę?
— Tak, tak, niech strzela, niech pokaże, co umie! — wołano, zgadzając się z Parkerem. Tylko Joz Hawley milczał.
— Czy słyszeliście, sir? — mówił Parker dalej, zwracając się do mnie. — Mamy nadzieję, że nie będziecie się wzbraniali dać nam próbę swojej zręczności.
— Nie — odpowiedziałem. — Ale wymagam wpierw, żebym nie sam jeden składał egzamin.
— No, a któż jeszcze?
— Oczywiście, że wy.
— Ja? — zapytał przeciągle.
— Wy i tamci gentlemani; to się rozumie samo przez się.
— Rozumie się samo przez się? Nie wiem, czemu miałoby się to tak rozumieć. Prawdopodobnie nie strzelacie lepiej, aniżeli ja wówczas, kiedy przybyłem do Old Wabble’a. Byłbym chętnie już wczoraj zobaczył kilka waszych strzałów, ale nie chciałem was zawstydzać przed żołnierzami. Teraz jesteśmy sami i nie mamy świadków, którzyby się z nas śmiali.
— Well, do jakiego celu mamy strzelać?
— Tam, może o sto pięćdziesiąt kroków stoją kaktusy, a na nich wiszą owoce. Ciekawym, czy też stąd strącicie kulą takie jabłko kaktusowe?
— A czy wy to potraficie, mr. Parkerze?
— Do pioruna, co za pytanie! Czy wątpicie o tem?
— Czy ja wątpię, czy nie, to obojętne.
— Oho! Nie jesteście westmanem, bo musielibyście wiedzieć, że takie powątpiewanie jest obrazą.
Cała sprawa zaczynała mnie bawić. Old Shatterhand miał pokazać, że umie strzelać. Odpowiedziałem z uśmiechem i spokojnie:
— Więc i wy, jak się zdaje, nie jesteście westmanem.
— Ja i nie westman? All devils? Sam Parker nie westman! Skąd wam ta całkiem nadzwyczajna idea?
— Ponieważ, jak widać, nie wiecie także, iż takie powątpiewanie obraża. Czyż żądalibyście próby ode mnie?
— Pshaw! To całkiem co innego. Jeździcie na koniu zaprzęgowym i szukacie starożytności, a my jesteśmy westmani.
— Nie wiem, czy rzeczywiście jesteście. Żądacie ode mnie próby strzelania, bo mnie nie znacie. Ja was także nie znam i mam tak samo prawo dowiedzieć się, jak umiecie się z bronią obchodzić. Będę strzelał, tak, lecz tylko wtedy, jeśli wy także pokażecie mi, czegoście się nauczyli.
Patrzył mi przez pewien czas w twarz ze zdumieniem, poczem wybuchnął śmiechem, któremu drudzy zawtórowali, i zawołał:
— Czego nauczyliśmy się! To nieocenione! Nieprawdaż, moi panowie? Sam Parker ma pokazać, czego się nauczył. To nie zdarzyło mi się jeszcze nigdy w życiu!
— Oho! — zaprzeczyłem. — Opowiadaliście wczoraj, że musieliście przed Old Wabblem złożyć egzamin wtedy, kiedy na trzydzieści kroków umieliście trafić w wieżę, lecz nie w sępa.
— Tak, wtedy! Ale teraz inaczej. Teraz Sam Parker nie potrzebuje zdawać egzaminów, jak szkolarz. Ale słyszeliście może, że nikt z westmanów nie omija sposobności do dobrego strzału, dlatego zgadzamy się na waszą propozycyę, chociaż bardzo szczególna. Czy przystajecie, moi panowie?
Ponieważ wszyscy przystali, zsiedliśmy z koni. Postanowiłem źle strzelać i dać się wyśmiać porządnie. Później ja mogłem z nich się wyśmiać. Jeżeli z powodu mego udawania uważali mnie rzeczywiście za oryginała, szukającego „starych grobów“, to, jako westmani, powinni mieć na tyle oczu, żeby mego karego ogiera nie uważać za konia powozowego.
Zaczęło się marnowanie prochu. Parker i Hawley nie strzelali po mistrzowsku, ale zawsze dobrze, reszta zaś znośnie. Moje trzy kule chybiły i trafiły w skałę tak daleko od celu, że przypadł mi w udziale powszechny śmiech, a Parker rzekł do mnie tonem nagany:
— Tak przypuszczałem! Kto miota kulami o dwadzieścia kroków w bok, ten nie powinien być taki gębaty i kazać strzelać Samowi Parkerowi! Nie bierzcie mi tych słów za złe, sir, ale zblamowaliście się w najwyższym stopniu. Nie traficie ani zwierzyny, ani Indyanina, i bądźcie zadowoleni, że spotkaliście się z nami. Podobacie mi się mimo to wszystko i nie mamy nic przeciw temu, żebyście zostali z nami, dopóki nie dojedziemy do okolic, gdzie będziecie mogli jechać bezpiecznie sami.
Dosiedliśmy koni i pojechaliśmy dalej. Ani mi przez myśl nie przeszło brać mu za złe „gębatego“. Był to tylko niezbyt delikatny sposób wyrażenia się, ja zaś nic innego nie chciałem.
Z początku musieliśmy przejechać przez kilka płaskowzgórzy, potem pojechaliśmy w dół ku Rio Pecos, gdzie, jadąc tak szybko jak dotychczas, mogliśmy się dostać nazajutrz wieczorem. Niebawem pokazały się tu i ówdzie miejsca, pokryte trawą, potem zieleń liści rozmaitych jagód, a popołudniu przybyliśmy nad wodę, nad którą stały zrazu rzadkie, a potem coraz gęściejsze zarośla. Właśnie kiedy słońce zajść miało, przepływała ta rzeczka przez dolinę, na której była tłusta pasza dla koni i kilka miejsc nadających się na nocleg. Nawet drzewa tu rosły.
Parker, będący na podstawie milczącej umowy naszym dowódcą, wybrał miejsce, otoczone krzakami, a tam, gdzie w nich była wyrwa w zaroślach, zamykał ją potok. Wybór był wcale niezły, zwłaszcza, że obszar tego miejsca na obóz wystarczył także i dla koni; dzięki temu mogliśmy mieć je przez całą noc przy sobie i nie potrzebowaliśmy ich pilnować. Kiedy zsiedliśmy z koni i porozkładaliśmy się wygodnie, poszedł Parker z Hawleyem po dziczyznę. Wróciwszy nad wieczorem, przynieśli kilka kur dzikich, które potem upieczono. Chrustu na ogień było podostatkiem. Otrzymałem swoją porcyę jedzenia, a spożywszy ją, cofnąłem się na skraj zarośli, gdzie przywiązałem konia i położyłem się obok niego.
Tamci rozmawiali, jak zwyczajnie westmani, a że rozmowa ich nic mi nie dawała nowego, wolałem być sam. Od próby w strzelaniu trzymałem się zwykle w odosobnieniu, i tylko Joz zwracał swego konia, by przemówić do mnie kilka słów uprzejmiejszych, niż to zwykle u niego bywało. Teraz siedział cicho obok towarzyszy, wtrącając tylko czasem krótkie uwagi do rozmowy. Widać było po nim, że zaprzątał się jedną myślą, którą łatwo mi było odgadnąć. Po jakimś czasie wstał, przyszedł powoli do mnie, usiadł obok i rzekł:
— Czy wolno mi przyjść do was, sir, czy też wolicie być sami?
— Zostańcie, mr. Hawleyu!
— To mnie cieszy. Wyglądacie na człowieka milczącego, i nie będę wam się naprzykrzał słowami, bo także wolę być cichy niż głośny, ale podziękować wam muszę.
— Za co?
— Za waszą dzisiejszą historyę. Myślałem nad nią ciągle podczas jazdy. Do teraz nie uporałem się z nią jeszcze, czuję już jednak, że mi ulgę przyniesie. Być mordercą przyjaciela, to dyabelnie nędzne uczucie.
— Powiedziałem wam już przedtem, że nim nie jesteście, a to samo miała wam potem powiedzieć i udowodnić moja historya.
— Well! Jestem wam winien wdzięczność i mam wrażenie, że was polubię. Nie jesteście wprawdzie wielkim geniuszem na Zachodzie, lecz macie w sobie coś, co mnie do was ciągnie, coś... coś... no, tak, jak się ma porządne pragnienie i zobaczy się połysk jasnej wody. Takie czyste i jasne jest wasze oblicze. Chętnie człowiek w nie patrzy. Toteż złościła mnie ta próba w strzelaniu, ale tylko ze względu na was. Byłbym wolał, żeby lepiej wypadła i żebyście się tak nie ośmieszyli. Czy was to także nie gryzie?
— Nie.
— Nie? To szczególne! To przecież chyba nie zaszczyt tak daleko w bok strzelić.
— Ale także nie hańba.
— Owszem — tylko, że mała.
— Dary nie są równo rozdzielone. Kto nie jest dobrym strzelcem, ten prawdopodobnie w czemś innem zdoła więcej dokazać.
— Niech i tak będzie, zachodzi jednak pytanie, czy to coś innego przyda się tu na Zachodzie. Nie chcę was jednak urazić tem, że mówię o czemś, czego nie umiecie; przeciwnie, życzę wam wszystkiego dobrego i chciałbym się wam na coś przydać. Ale przestańmy; nie jestem zwolennikiem frazesów.
Położył się i wyciągnął, jak długi.
Tamci przy ognisku rozmawiali tak głośno, że kiedyindziej nie byłbym tego dopuścił; ponieważ jednak nie wiedzieli, kim byłem, nie przyjęliby ode mnie rozkazów ani wskazówek. Nie było bynajmniej wykluczone, że Komancze znajdują się w pobliżu; wiedzieli o tem, a ja wiedziałem jeszcze lepiej po przeczytaniu kartki Winnetou. Głośna ich rozmowa była jeszcze większym dowodem nierozwagi, aniżeli rozniecenie ogniska. Blask jego mógł się przedostać przez zarośla i zdradzić nas w ten sposób. A gdyby nie to, to wprawny nos Indyanina mógł zwietrzyć o kilkaset kroków woń ognia. Postanowiłem więc mieć otwarte oczy i uszy, dopóki się ogień nie wypali.
Leżałem tak, by jednem uchem słyszeć w dal, a wzrok zapuszczałem ciągle w zarośla. Wtem zauważyłem, że koń mój przestał się paść i w znany mi szczególny sposób zwrócił w bok głowę. Wciągał powietrze, parskał z cicha i odwrócił się potem do mnie. Ktoś zbliżał się z tej strony, a ten ktoś musiał być białym. Gdyby to był Indyanin, kary nie byłby parskał. Należało to do jego indyańskiej tresury.
— Isz hosz! — rzekłem półgłosem.
Koń zrozumiał rozkaz i położył się na ziemi; ostrzegł mnie i pewnie nie okazałby już niepokoju. Ten, kto nadchodził, nie poznałby po koniu, że zbliżanie się jego zostało zdradzone.
Był to najprawdopodobniej jeden człowiek. Musiał zwęszyć ognisko i zostawił konia na boku, aby nas podejść. Obawy przed nim nie było, gdyż, przeciwnie, każda blada twarz musiała się ucieszyć spotkaniem się z białym. Należało przypuszczać, że nas podsłucha, a potem wróci po konia i przyłączy się do nas.
Znałem już zatem stronę, w której się znajdował. Zwróciłem się tam i przymknąłem oczy, ażeby z pomiędzy zamkniętych prawie powiek przypatrywać się tej części zarośli. Nie powinien był spostrzec, że wzrok zwróciłem na niego.
Blask ognia przedzierał się przez krzaki, obramiając jasno ich cienie. Zauważyłem lekki ruch wśród gałęzi. Jakiś człowiek lazł powoli i bardzo ostrożnie przez krzaki. Słychać nie było nic, zwłaszcza,że moi towarzysze rozmawiali wciąż jeszcze głośno. Nareszcie dostał się na skraj zarośli, gdzie trudno mu je było przebić wzrokiem, gdyż listowie było zbyt gęste. Musiał coś z nich usunąć, przynajmniej jakąś gałązkę. Złamać jej nie mógł, gdyż wywołany tem odgłos mogliśmy z łatwością posłyszeć. Przypuściłem więc, że ją utnie. I rzeczywiście w pół minuty zaledwie zobaczyłem, że zniknęła mała część liści.
Kiedy ze zdwojoną bystrością zwróciłem wzrok w to miejsce, ujrzałem dwa fosforyzujące punkty. Były to oczy, które mógł poznać tylko westman o wzroku, wprawnym przez długie ćwiczenie. Na zachodzie żyją setki myśliwców, którzy nigdy nie doprowadzą do tego, żeby spostrzegli oczy wywiadowcy. Samo ćwiczenie tego nie da; jest ono wprawdzie konieczne, ale należy do tego także dar wrodzony. Nad oczyma jego leżał jasny pas jakby od białego welona. Musiał to być człowiek stary i mieć śnieżno białe włosy. Wtem krzyknął głośno, poderwał się i wyskoczył z krzaków.
— Parker! Tu jest Sam Parker! — zawołał. — To stary znajomy i nie mam potrzeby się chować.
Siedzący przy ogniu zerwali się z przestrachem, a Joz zerwał się także. Ja nie wstałem.
— Old Wabble, Old Wabble! — krzyknął Parker, lecz spostrzegłszy się, że wymienił nazwę żartobliwą poprawił się i dodał: — Fred Cutter! Przebaczcie, że mi się wymknęło to słowo, mr. Cutterze! Temu winna niespodzianka.
Był to zatem Old Wabble, którego już od tak dawna chciałem zobaczyć i o którym mówiliśmy wczoraj. Tak, stał tutaj w blasku ognia, zupełnie taki, jakim mi go przedstawiono. Miał postać nadzwyczajnie długą i cienką. Na nogach nosił ostrogi o ogromnych kółkach, a chude nogi tkwiły w legginach, mających sto lat przynajmniej. Bardzo brudna koszula nie osłaniała mu szyi i piersi, a na niej zwisała w szerokich fałdach bluza o trudnej już do oznaczenia barwie. Stary kapelusz miał bardzo szerokie kresy i siedział mu prawie na karku, a pod nim była chustą, której końce zwisały mu prawie na plecy. W uszach zobaczyłem duże srebrne kolczyki. Za pasem tkwił stary nóż, a w kościstej prawej ręce strzelba, której konstrukcyi nie mogłem teraz rozpoznać, Twarz była zupełnie taka, jak Parker wczoraj powiedział. Na tym „królu cowboyów“ wpadały najbardziej w oko włosy, wymykające się z pod kapelusza i chusty, jak srebrna, dosięgająca prawie do pasa grzywa.
Spojrzał dokoła szybko badawczym wzrokiem, potrząsnął ruchem wyższości członkami ciała i odrzekł na usprawiedliwienie Parkera:
— Pshaw! Ja wiem, że mnie tak nazywają i nic nie mam przeciwko temu, że i wy to czynicie. Jesteście dyablo nieostrożni. Palicie ogień, co czuć na dwadzieścia mil, a krzyczycie tak, że słychać to jeszcze dziesięć mil dalej! Gdyby na mojem miejscu było pół tuzina czerwonych, mogliby was w minucie pogasić. Th’ is clear. Są ludzie, którzy nigdy w życiu nie zmądrzeją. Skąd wy właściwie idziecie, boye?
— Z Gila — odrzekł Parker.
— A dokąd zmierzacie?
— Nad Rio Pecos.
— To się dobrze składa. Mogę was tam potrzebować. Czy otarliście się może o wojskowy obóz, leżący tam o kilka godzin drogi za Mistake-Canon?
— Nocowaliśmy tam.
— Czy mundurowcy są tam jeszcze?
— Tak.
To dobrze, to bardzo dobrze! Muszę się do nich udać, chociaż tam już raz byłem.
— Słyszeliśmy o tem.
— Well, mam do nich pilną prośbę; potrzeba mi ich pomocy. Powiem wam o tem, ale wpierw pójdę po konia, stojącego tam dalej. Zostawiłem go, zwęszywszy wasze ognisko, aby was podejść. Zaraz powrócę.
Przeskoczył przez potok i zniknął, towarzysze zaś moi stali sztywni ze zdziwienia. Gdy odszedł, zaczęli się rozpływać w wyrazach podziwu, ja zaś milczałem, jak dotychczas. Koń leżał jeszcze na ziemi, a że w ten sposób nie mógł się paść, zawołałem nań „sziszi!“. Zerwał się natychmiast i zaczął skubać trawę.
Po jakimś czasie wrócił Old Wabble, prowadząc konia za cugle. Przeskoczywszy z nim potok, puścił go wolno a sam usiadł przy ognisku i rzekł:
— Ten ogień właściwie za duży, ponieważ jednak dopiero przyszedłem i wiem, że okolica bezpieczna, możemy pozwolić mu się palić. Jak długo chcecie tu zostać?
— Tylko przez tę noc.
— Zostaniecie tu jeszcze przez jutro i przez noc następną.
— To trudno!
— Na pewno! Zaraz się dowiecie, dlaczego. Chciałbym jednak dowiedzieć się przedtem, kto wy wszyscy jesteście. Sama Parkera znam, bo zastrzelił ze mną pierwszego łosia. Kto są tamci?
Parker wymienił nazwiska, a potem wskazał na mnie i rzekł lekceważąco:
— A tamten, to mr. Charley, uczony, szukający czegoś po grobach indyańskich.
Old Wabble zwrócił wzrok na mnie, leżącego spokojnie dalej i rzekł:
— Po grobach indyańskich? To szczególne zajęcie! Ale to także westman.
— Nie — mówił dalej Parker. — Musiał dzisiaj wystrzelić trzy razy na próbę i chybił o dwadzieścia kroków.
— Hm, znam to, widziałem takich badaczy, którzy przybyli na sawannę, by robić książki o mowie i pochodzeniu tego lub owego plemienia. Bywałem ich przewodnikiem i chorowałem ze złości. Żaden z nich nie umiał dobrze wziąć w rękę noża ani strzelby. Uczoność psuje ludzi; th’ is clear. A teraz ważne dla was pytanie. Czy chcielibyście mieć kilka tuzinów skalpów indyańskich?
— Czemu nie? Z jakiego szczepu?
— Komanczów.
— I owszem, mr. Cutterze. Czy to łatwe?
— Niezbyt. Można przytem zaryzykować własną skórę. Czy się boicie?
— To nie, lecz zwykłem grać dopiero wtenczas, kiedy znam karty. Uważam za słuszne, żebyście nam powiedzieli, o co chodzi.
— Czy słyszeliście nazwisko Old Surehand?[5]
Na dźwięk tego nazwiska zawładnęło wszystkimi uczucie niespodzianki, a Parker zapytał prędko:
— Old Surehand? O niego idzie?
— Yes. A więc go znacie?
— Oczywiście, wszyscy, chociaż nie widzieliśmy go. To najlepszy strzelec na całym dzikim Zachodzie.
— To byłoby może za wiele powiedziane. Kula jego wprawdzie nigdy nie chybia, ale Winnetou i Old Shatterhand strzelają co najmniej tak samo pewnie. Poznałem Old Surehanda niedawno i nabrałem dla niego respektu. Rozstaliśmy się, gdyż ja musiałem się udać w okolicę fortu Santon, on zaś dążył nad Rio Pecos, ażeby odszukać tam Winnetou i poznać się z nim i z Old Shatterhandem. Wkrótce po rozłączeniu się naszem dowiedziałem się, że Komancze wykopali wojenne topory. On nie wiedział o tem, a że droga jego prowadziła przez ich rutę, znalazł się w wielkiem niebezpieczeństwie. Zawróciłem więc czemprędzej, aby go ostrzedz, co nie było zbyt trudne, gdyż znałem drogę. Doścignąłem go też, ale szatan wszedł tu w grę. Byliśmy ze sobą nie dłużej aniżeli kwadrans, kiedy zaskoczyła nas gromada Komanczów.
— Do stu piorunów! A czy dużo ich było?
— Przeszło stu.
— A was dwu tylko?
— Yes.
— I mimo to zdołaliście umknąć?
— Ja, ale nie on — odrzekł Old Wabble, układając twarz w przebiegłe zmarszczki.
— Zostawiliście go samego?
— Yes.
— Do dyabła! Czy to dobre z waszej strony?
Napo wyprostował starzec górną część ciała, zrobił minę nieskończonej wyższości i zapytał:
— Czy macie zamiar mnie, Fredowi Cutterowi, zwanemu Old Wabble, czynić wyrzuty? No, wy nie do tego; zapamiętajcie to sobie. Gram chytrości wart często więcej od kilograma prochu. Tak, zabrałem się; dlaczegożby nie? Opór był na nic i Old Surehand poddał się dobrowolnie. Widziałem, że nie był skaleczony. Czy miałem się także poddać? Wówczas bylibyśmy obydwaj w niewoli, jeden nie pomógłby drugiemu i nikt nie wiedziałby o naszym losie. Komancze zarznęliby nas na palu męczeńskim i dopiero po śmierci naszej rozeszłaby się wieść, że dostaliśmy się w ich ręce i że otrzymaliśmy od nich ticket[6] do wiecznych ostępów. Nie, takich bąków nie strzela Old Wabble. Wolałem uciec. Kule ich leciały wprawdzie za mną, lecz nie trafiały mnie, bo byłoby widać dziury. Teraz ja jestem wolny i mogę dopomódz Old Surehandowi do wydobycia się z matni. Czy to nie lepsze, niż gdybym się był dał pojmać z nim razem?
— Być może, mr. Cutterze, lecz będą opowiadali, że Old Wabble uciekł przed Komanczami. Czy wam to miłe, sir?
— Tylko głupiec może mi to zarzucić. Rozumny i doświadczony westman wie, co i jak ma o tem myśleć. Co łatwiejsze: czy poddać się bez oporu, czy też utorować sobie drogę przez setki czerwonych?
— Pewnie, że nie to drugie.
— A zatem czemu mówiliście przedtem głupstwa? Ja wydobędę Old Surehanda.
— Spodziewam się po was tego, ale jak sobie poczniecie? To sprawa trudna i niebezpieczna.
— Wiem to dobrze, ale czy mam zostawić tam tego dzielnego i słynnego myśliwca? Przyszli mi od razu na myśl dragoni, obozujący tam za Mistake-Canon, i pojechałem zaraz w tę stronę, by ich sprowadzić na pomoc.
— Czy pójdą?
— Domyślam się, że się będą wzbraniali, gdyż mają na celu inny szczep Komanczów, lecz będę prosił i groził, dopóki nie zastosują się do mojej woli.
— A czy będzie jeszcze czas?
— Well, to prawda, że sprawa nagła. Napad nastąpił o brzasku dnia. Muszę tu dać koniowi przez noc wypocząć i dotrę do żołnierzy dopiero jutro wieczorem. Gdyby nawet zgodzili się zaraz, potrwa ze dwa dni, zanim przybędziemy na miejsce, gdzie Komanczów pewnie już nie zastaniemy. Będziemy musieli ich ścigać i to znów zabierze nam ze dwa dni. Tymczasem mogą skończyć z Old Surehandem, ale, niestety, nie znam innej drogi ocalenia. Liczę przytem na was, mr. Parkerze.
— Jakto?
— Komendant żołnierzy da mi pewnie tylko część ich. Proszę was tedy, żebyście tu zostali, dopóki tu pojutrze z nimi nie przybędę; potem przyłączycie się do nas. Dziesięciu Westmanów i dziesięć dobrych strzelb, to wielka pomoc.
— Nie powiem nic, o ile zaś znam towarzyszy, wszyscy będą gotowi do tego. Obawiam się właśnie, czy nie przybędziemy za późno. Czy nie moglibyśmy spróbować tej sztuczki sami, bez wojska? Zyskalibyśmy na tem przynajmniej dwa dni. Namyślcie się nad tem, sir.
Old Wabble potoczył dokoła badawczym wzrokiem i wynik musiał być nieszczególny, gdyż twarz pokryły mu zmarszczki wątpliwości i rzekł:
— Z wszelkim szacunkiem dla waszej gotowości, sir, ale tu idzie o niebezpieczne przedsięwzięcie. Czy ci ludzie gotowi zaryzykować życie dla nieznajomego, choćby nim był Old Surehand?
— Hm! Zapytajcie ich sami mr. Cutterze.
— Gdy następnie Old Wabble zaczął pytać każdego z osobna, odpowiedzieli tylko Parker i Hawley pewnie i z radością. U reszty widać było, że chociaż powiedzieli tak, życzyliby sobie, żeby przygoda mogła być mniej niebezpieczną.
— Well — rzekł stary, skinąwszy głową. — Wiem, na czem stoję. — A wskazawszy na mnie, dodał: — Ten starożytnik tam, strzelający w bok o dwadzieścia kroków, dopiero na nic nam się nie przyda. Gdybyśmy mieli tylko garść zdecydowanych a doświadczonych zuchów, nie byłoby to wielkiem zuchwalstwem; trzeba tylko, żeby módz ludziom zaufać. Pomyślcie tylko, jak to Old Shatterhand i Winnetou, bez żadnej innej pomocy, wykonywali rzeczy o wiele niebezpieczniejsze! Wpadło mi najpierw na myśl odszukać Winnetou, ale nie wiem, nad którą częścią Rio Pecos należy szukać szczepu Merkalerów i...
Zatrzymał się. Mój ogier lubił trzymać się osobno i nie znosił w pobliżu obcego konia. Teraz zbliżył się do niego zanadto koń Old Wabble’a, więc ukąsił go, tamten mu się odgryzł, i zwarły się ze sobą.
— A to co za impertynencka szkapa maltretuje tam mojego konia — zawołał stary, zrywając się z miejsca.
Przybiegł i chwycił karego za cugle, by go oderwać od swego słapaka — ogier jednak stanął dęba prosto jak świeca, poderwał go z sobą w górę i rzucił go na bok tak, że padł na ziemię. Zerwał się czemprędzej z przekleństwem na ustach i chciał konia chwycić na nowo, lecz ostrzegłem go:
— Chwytajcie swojego konia, ale nie mego; słucha tylko mnie i gotów was kopytami zdruzgotać!
Ogier stanął istotnie w postawie wojennej, gotów w razie ponownego ataku uderzyć go kopytami w pierś albo w głowę. Podczas tego zwrócił ku niemu wstecz przepiękną głowę i przedstawiał w świetle ognia widok zdolny zachwycić każdego znawcę koni. Old Wabble nie przypatrzył się przedtem temu przepysznemu stworzeniu, więc teraz odskoczył wstecz o kilka kroków i zawołał:
— Thunder-storm! A to co za zwierzę! Trzeba się temu dokładniej przypatrzyć.
Trzymając się z respektem w pewnem odddaleniu, obszedł ogiera dokoła. Jako były „król cowboyów“, musiał być dobrym znawcą koni, i twarz jego zaczęła nabierać wyrazu coraz większego zachwytu.
— Nie widziałem jeszcze nigdy takiego konia! — przyznał. — Jest tylko jeden taki ród, a hodują go u Meskalerów. Z niego to pochodzą dwa czarne ogiery, których właściciele...
Naraz urwał, przystąpił do mnie, leżącego wciąż jeszcze na trawie, przypatrzył mi się dokładnie, podniósł z ziemi rusznicę i sztuciec Henryego, tkwiący jeszcze w futerale, obejrzał obie strzelby, położył je napowrót i zapytał:
— Czy to wasz ogier, sir?
— Tak — potwierdziłem.
— Czyście go kupili?
— Nie.
— Otrzymaliście w darze?
— Tak.
Na to przemknął niewypowiedzianie szelmowski uśmiech po zmarszczkach jego starej twarzy! skinął głową, oczy zaświeciły mu radością i zapytał w dalszym ciągu:
— Czy bluzę myśliwską i legginy, które macie na sobie, także wam darowano?
— Tak.
— I poszukujecie rzeczywiście starych grobów?
— Tak, czasami.
— I nazywacie się Charley?
— Napewno.
— Well! Znałem pewnego białego, a raczej słyszałem o takim, którego brat po krwi nazywa Charley, i życzę wam szczęścia w szukaniu starożytności. Wybaczcie, że omal nie zmaltretowałem waszego konia; nie uczynię już tego, th’ is clear!
Powrócił do ogniska i usiadł tam na ziemi. Przejrzał mnie i nie chciał zdradzić mego incognita. Reszta nie zrozumiała jego zachowania się i jego słów i patrzyła ze zdziwieniem. Widząc jednak u niego obojętne oblicze, przestali się mną zajmować i podjęli na nowo przerwaną rozmowę. Ja natomiast powstałem i przeszedłem obok nich, aby wyjść z obozu, a uczyniłem to z miną, jak gdybym nie miał do tego żadnego ciekawego powodu. Nie chciałem zwracać ich uwagi.
Miałem jednak powód do odejścia i to bardzo słuszny. Old Surehand i Old Wabble dostali się do niewoli, a drugiemu z nich udało się umknąć. Był to jeden z najtęższych i najprzebieglejszych westmanów, więc dziwiłem się jego pewności siebie. Byłem pewien, że Komancze będą go ścigali. Musieli przypuścić, że pójdzie po sukurs dla Old Surehanda i musieli go doścignąć, aby go uczynić nieszkodliwym. Jechał wprawdzie bardzo prędko, domyślałem się jednak, że Komancze musieli do pościgu wybrać jeźdźców na najlepszych koniach. Odległość między nim a nimi nie mogła być zatem zbyt wielka. Być może, że z nastaniem nocy rozbili obóz, ponieważ jednak musieli przypuścić, że tą, łatwo dostępną, doliną pojechał dalej, mogli też bardzo łatwo uczynić to samo. W takim razie byliby niedaleko od nas. Zresztą, czy domysł mój był słuszny, czy nie, chciałem wyjść na poszukiwanie.
Przeskoczywszy przez potok, zwróciłem się w dół biegu. Oczy moje, przywykłe do ciemności, ułatwiały mi oryentowanie się. Wybierałem takie miejsca, których jeździec musiałby unikać, więc czułem się dość pewnym siebie. Mimo to trzymałem nóż ciągle w ręku, gotów w każdej chwili do obrony, gdyż czerwoni mogli zwęszyć ogień i skradać się pieszo.
Tak szedłem cicho dalej, stawiając krok za krokiem dopiero wtedy, kiedy byłem pewien, że w bezpośredniem pobliżu niema nieprzyjaciela. Kiedym wreszcie odszedł tak daleko, że nie było już czuć dymu, zatrzymałem się. Jeśli ścigający rozłożyli się obozem, to nie przyjdą i dopiero nazajutrz rano musielibyśmy się z nimi spotkać — gdyby zaś jechali dalej, to muszą tu zwęszyć dym, zatrzymać się i naradzić. W tym wypadku chciałem ich podsłuchać.
Wyczekawszy tak z godzinę, myślałem już, że zabiegi moje były daremne i że spotkanie nastąpi dopiero jutro. Powstałem, ażeby wrócić. Wtem wydało mi się, że z dołu usłyszałem jakiś szmer. Stanąłem i jąłem nadsłuchiwać. Tak, ktoś się zbliżał. W tej chwili przykucnąłem za krzakiem.
Szmer się zbliżał, a po chwili rozpoznałem głuchy tętent kopyt po miękkiej trawie. Mogło ich być najwyżej trzech. Wtem ujrzałem jeźdźców; byli to dwaj Indyanie. Ponieważ siedzieli wysoko w siodłach, widziałem dobrze ich postacie, rysujące się na tle nieba. Przejechali obok mnie, nie zatrzymując się, więc pomknąłem poza zaroślami, za nimi. Szelest, jaki tem wywoływałem, przygłuszał odgłos stąpań końskich. Zresztą niedaleko miałem iść za nimi, gdyż jeden z nich zatrzymał się nagle, wciągnął głośno w nos powietrze i rzekł w znanym mi języku Komanczów, podobnym narzeczu Szoszonów:
— Uff! Czy tu nie czuć dymu?
Drugi powąchał także i odrzekł:
— Tak, to jest dym.
— Biały pies był tyle nieostrożny, że rozpalił ogień.
— Skoro to uczynił, nie może być wielkim wojownikiem, gdyż nie popełniłby tak wielkiej nieostrożności.
— Tak, to całkiem zwykły, niedoświadczony wojownik, a ja i brat mój z łatwością zabierzemy skalp jego.
— A zatem wystarczyło, że tylko my dwaj ruszyliśmy za nim. Mój brat chciał rozbić obóz, skoro ciemność nastała. Jak to dobrze, że mnie usłuchał i pojechał ze mną dalej. Zabierzemy skalp i wrócimy zaraz do Saskuan Kui[7], dokąd ruszyli przodem nasi wojownicy. Ale tutaj musimy zsiąść z koni.
— Niepotrzebnie mi to brat mówi. Ja wiem, że nie podchodzi się konno, gdy się chce nieprzyjaciela zaskoczyć.
Zeskoczyli z koni i przywiązali je do palików, wbitych w ziemię, poczem jęli się skradać dalej, a ja za nimi. Zwracali uwagę tylko przed siebie, ja zaś byłem tylko o ośm kroków za drugim z nich. Czy miałem zaczekać, dopóki nie wpełzną w krzaki przy naszem ognisku? To byłoby wielkim błędem. Musiałem ich zaatakować zaraz i nie wahałem się ani chwili. Schowałem nóż, a wydobyłem rewolwer. W trzech lub czterech długich susach dopadłem bliższego i uderzyłem go rękojeścią w głowę tak mocno, że padł na ziemię. Pierwszy usłyszał to, stanął oglądnął się i zapytał:
— Co to było? Co mój brat...
Nie zdołał skończyć, gdyż przyskoczyłem doń, chwyciłem go lewą ręką za szyję a prawą pięścią tak go palnąłem, że także runął. Mieli przy sobie lassa, więc położyłem obu, nieprzytomnych, plecyma obok siebie i obwiązałem ich tym nie do rozerwania rzemieniem od góry do dołu tak mocno, że po przebudzeniu się pewnie nie mogli się poruszyć. Ponieważ jednak mogliby się potoczyć, zawlokłem ich do najbliższego drzewa i przywiązałem do niego. Teraz nie mogli się już w żaden sposób uwolnić — więc powróciłem do obozu.
Przybywszy tam, nie powiedziałem nic; przeskoczyłem przez potok i położyłem się na tem samem miejscu, co poprzednio. Old Wabble spojrzał na mnie badawczo, ale reszcie towarzyszy nie wpadła w oko moja nieobecność.
— Nie było was tutaj, sir, więc nie wiecie, co uradzono tymczasem. Oto nie pojadę już do wojskowego obozu — rzekł.
— Przyszła wam inna myśl — zapytałem. — Może jaki nowy plan?
— Tak, zapomniałem o czemś, co odrazu powinno mi było przyjść na myśl. Słyszeliście przecież o Old Shatterhandzie.
— Zapewne.
— Otóż ten myśliwiec znajduje się w pobliżu Rio Pecos, więc postanowiłem odnaleźć go i poprosić o pomoc. Czy sądzicie, że nam jej udzieli?
— Jestem tego pewien.
— Pshaw! — wtrącił Parker lekceważąco. — Skąd mr. Charley ma wiedzieć, co uczyni taki człowiek, jak Old Shatterhand. On nie ma pojęcia o tem, że Old Shatterhand może, jeśli zechce, sam jeden uwolnić jeńca.
— No, tak źle ze mną nie jest, jak sądzicie — broniłem się. — Chociaż nie całkiem należę do słynnych westmanów, nie popełniłbym pewnie waszych błędów.
— Naszych błędów?
— Tak.
— Jakież to?
— Daliście się zaskoczyć mr. Cutterowi, nie zauważywszy zbliżenia się jego.
— A wy zauważyliście je może?
— Tak.
— Nie gadajcie byle czego.
— Pshaw! Mogę to udowodnić.
— Prosimy!
— Bardzo chętnie. Powiedzcie, mr. Cutterze, czy, leżąc tam w krzaku, nie ucięliście gałązki, ażeby lepiej widzieć?
— Tak, słusznie. A zatem widzieliście to, sir? To dowód, bo nie moglibyście o tem wiedzieć.
— Skoroście wiedzieli, czemu nie powiedzieliście nam o tem? — spytał Parker.
— Uważałem to za zbyteczne.
— Oho! A gdyby to był czerwonoskóry?
— Wiedziałem, że to biały.
— To nie może być!
— Chcecie uchodzić za westmana, a nie wiecie, jak można w ciemności, nie widząc nikogo, rozróżnić białego od czerwonego!
— No, nauczylibyście mnie tego?
— Przydałoby się, gdyż popełniliście błąd jeszcze większy od tego. Taki błąd można życiem przypłacić.
— Do pioruna! Powiedzcież mi, jeśli jesteście tak dobry, co to za błąd.
— Spełnię wam i to życzenie. Czy możecie mi naprzykład powiedzieć, co dzicy czynią, gdy ucieknie im biały?
— Oczywiście, że mogę. Jadą za nim, by go pochwycić. O tem wie każdy.
— Ale wy nie wiecie widocznie.
— Jakto? Zaczynacie obrażać, sir.
— Nie obrażam, ale przestrzegam. Mr. Cutter umknął Komanczom. Czy sądzicie, że nie będą go ścigali?
— Zounds! O tem nie pomyślałem.
— Ale o takich rzeczach powinno się myśleć. Indyanie musieli się już dla samego Old Surehanda puścić w pogoń za mr. Cutterem, by go uczynić nieszkodliwym.
— Thunder-storm! — zawołał Old Wabble, uderzając się ręką w czoło. — To bardzo słuszne, sir. Jak mogłem tak zupełnie zapomnieć o tem niebezpieczeństwie? Ścigają mnie z pewnością i spróbują wszystkiego, by mnie pochwycić.
— A wy nie rozstawiliście nawet czat tutaj.
— To się stanie natychmiast.
— Ale to nie wystarczy.
— Co jeszcze, sir? Powiedzcie prędzej. Uczynię zaraz wszystko, co uznacie za potrzebne.
Użyłem sobie teraz naprawdę, widząc twarze reszty towarzyszy. Spoglądali ze zdumieniem to na mnie, to na niego, ą Parker spytał go, zrobiwszy wielkie oczy:
— Co ten master uzna za potrzebne? Czy sądzicie, że mr. Charley wie, co czynić w takiem położeniu, jak nasze?
— Tak sądzę — odrzekł zapytany. — Słyszeliście przecież, że bardziej troszczył się o nasze bezpieczeństwo, niż my sami. A zatem, mr. Charleyu, co nam radzicie?
Na to oświadczyłem:
— Skoro ścigający nadejdą, będą musieli zwęszyć nasze ognisko. Może już nas podchodzą. Na waszem miejscu wysłałbym kilku ludzi na zwiady, którzy zbadaliby drogę tak daleko, jak czuć nasz dym.
— Well, sir, very well! Nie ociągajmy się z tem ani chwili. Mr. Parkerze, każcie trzem lub czterem z waszych ludzi wyjść i zobaczyć. Przekonacie się, że to rzeczywiście bardzo potrzebne.
— Yes — oświadczył wezwany. — To zaiste dziwne, że sami dawno nie przyszliśmy na to. To szczególne, że dopiero taki starożytnik musiał nam to powiedzieć, a nie westman. Pójdę sam i wezmę z sobą czterech ludzi.
— Ale niech dobrze otworzą oczy i uszy, bo nic nie zobaczą, ani nie usłyszą; th’ is clear.
Parker wybrał sobie czterech ludzi i poszedł z nimi natychmiast. Spodziewałem się, że znajdą skrępowanych Komanczów i ich konie, i cieszyłem się już naprzód widokiem ich twarzy. Pozostali przy ognisku rozmawiali półgębkiem, ja zaś leżałem cicho w cieniu krzaków i czekałem na powrót wywiadowców.
Upłynęła przeszło godzina, zanim wrócili. Naprzód szedł Parker, za nim dwu ludzi z końmi indyańskimi, a dwaj prowadzili po jednym z Komanczów, których poodwiązywano od siebie. Parker zawołał, zanim doszedł do ogniska:
— Mr. Cutterze, zobaczcieno, kogo i co mamy!
Old Wabble poderwał się, wpatrzył się w obu przytomnych już czerwonóskórych i zawołał:
— Dwaj Indyanie, dwaj Komancze, jak widać po barwach wojennych. Skądże ich macie?
— Znaleźliśmy.
— Co? Znaleźliście?
— Tak.
— Ależ nieprzyjacielskich Indyan nie znajduje się, lecz trzeba ich pochwycić!
— Ja sam tak dotychczas myślałem, lecz to nieprawda. Znaleźliśmy ich naprawdę, znaleźliśmy ich dosłownie, przywiązanych do siebie i do drzewa, a wkrótce potem ich konie.
— Trudno temu uwierzyć.
— Tak, trudno uwierzyć; trudno jednak wątpić w coś, co się widziało własnemi oczyma. Kto ich mógł pokonać i związać? Gdzieś blizko muszą być biali, którzy uczynili to, nie wiedząc, że tu jesteśmy.
Na to rzucił stary na mnie okiem, skinął głową i powiedział:
— Tak, biali, ale nie było ich więcej; tylko jeden to uczynił.
— Jeden?
— Yes.
— Jeden? Skąd wam to na myśl przyszło?
— Czy są zranieni?
— Nie. Żadnej rany nie widać.
— A zatem walki przedtem nie było; pokonano ich, nie dopuszczając do obrony. Tylko jeden człowiek mógłby tego dokazać. Zgadnijcie!
— Do pioruna! Macie na myśli Old Shatterhanda?
— Yes.
— Powalił ich i skrępował?
— Nie może być inaczej.
— W takim razie musi być tu gdzieś blizko.
— Jestem tego pewien.
— Czegóż się nie pokazuje?
— Musi mieć swoje powody; przecież powiadają, że nic nie czyni bez powodu.
— A więc mieliście słuszność, mówiąc, że musi być w tych stronach. Poszukajmy go!
— Poszukać? Poco?
— Bo potrzeba nam go już jutro rano, dłużej bowiem pie możemy zwlekać z wyruszeniem.
— Tego chyba nie będzie potrzeba, żebyśmy go szukali. On wie już pewnie, że czekamy tu na jego pomoc. Możecie w to wierzyć, że w sam czas się pokaże.
— Tak mówicie, jak gdyby był wszechwiedzącym. Opowiadają wprawdzie o nim rzeczy, brzmiące nieprawdopodobnie, a jednak prawdziwe, ale to także tylko człowiek i może — wiedzieć tylko to, co widzi i co słyszy.
— O, co do tego, to założyłbym się, że wie o wszystkiem, co robiliście wczoraj i dzisiaj, i o tem, co się tu stało.
— Pshaw!!
— Nie bądźcież niedowiarkiem, lecz zaczekajcie!
— Nie sprzeczajmy się, sir. Powiedzcie nam lepiej, co się ma stać z tymi jeńcami.
— Na razie nic.
— A kiedyż?
— Gdy nadejdzie Old Shatterhand.
— To zbyt nieokreślone, to wogóle nic nie mówi. Nie jestem taki pewny, jak wy, że nadejdzie, i musimy bezwarunkowo wiedzieć, co zrobić z tymi hultajami. Nie zabierzemy ich chyba ze sobą. To byłoby nam ciężarem, i to niebezpiecznym.
— Hm! Nie mogę temu zaprzeczyć.
— Puścić wolno nie możemy ich także.
— To byłoby głupotą; th’ is clear.
— A zatem kula w łeb; to najlepsze. Pozbędziemy się ich, a oni na to zasłużyli.
— Tylko nie działać zbyt pośpiesznie, sir! Musieliście słyszeć o tem, że Old Shatterhand tylko wtenczas zabija czerwonego, kiedy jest do tego bezwarunkowo zmuszony.
— To mnie nic nie obchodzi. Po pierwsze niema wcale pewności, że on się tu znajduje, powtóre te łotry nie są jego jeńcami, lecz naszymi, a po trzecie... no, po trzecie, naradzimy się co do nich i niech mówią prawa preryi.
— Czyńcie, co chcecie!
— Wy przecież także.
— Nie. Ci Indyanie nic mnie nie obchodzą.
— Przecież to was ścigali.
— Owszem, ale dotychczas nic mi złego nie uczynili.
— Słuchajcie, sir: ktoby chciał czekać, aż mu te łotry coś zrobią, byłby zgubiony. A zatem, czy przystąpicie do jury?
— Nie, lecz posłucham, jeśli mi będzie wolno.
— Nic nie mam przeciwko temu. Niech się więc zacznie!
Obaj Komancze leżeli skrępowani na ziemi obok ogniska, przy którem siedzieli biali, by się naradzić. Czy czerwonoskórcy rozumieli po angielsku i wiedzieli, o czem mówiono, tego nie można było po nich poznać. Narada trwała kilka minut, a rezultatem jej było postanowienie, żeby jeńców zastrzelić i to natychmiast. Tylko Joz Howley głosował przeciwko temu. Parker załatwił się też krótko. Polecił trzem ze swoich ludzi wykonać w pobliżu egzekucyę i nakazał im zabrać jeńców. Wobec tego uznałem za właściwe odezwać się także nareszcie.
— Stać, mr. Parkerze! Zaczekajcie jeszcze chwileczkę.
— Czego chcecie, sir? — spytał.
— W waszym sądzie preryowym zaszła pewna niewłaściwość, która wyrok ten czyni nieważnym.
— Co wy wiecie o sądzie preryowym?
— Widocznie więcej od was, bo nie bylibyście popełnili tego błędu.
— Jaki błąd macie na myśli?:
— Jest ich właściwie więcej. Po pierwsze nie brał w nim udziału ktoś, kto miał prawo wypowiedzieć swoje zdanie.
— Przecież mr. Cutter nie chciał.
— Nie jego to mam na myśli.
— Nie? A kogóż?
— Siebie.
— A, wy? To chyba żart. Wy przecież nie jesteście myśliwcem preryowym.
— Czem ja jestem, a czem nie, to nie należy tutaj do rzeczy. Należę do tego towarzystwa i nie wolno mnie wykluczać z takiej ważnej rozprawy.
— Co mówicie! — roześmiał się. — Nie należycie do naszego towarzystwa, lecz jesteście pod jego osłoną; w tem cała rzecz, sir. Jeśli wypuścimy was z ręki, nie będziecie ani chwili pewnym życia.
— To rzecz zapatrywania, mr. Parkerze, o którą nie spieram się z wami. Dajmy więc spokój mojej osobie! Drugim błędem jest to, że nie mówiliście z czerwonymi ani słowa. Nie skazuje się nikogo na śmierć, nie przesłuchawszy go poprzednio!
— Przesłuchiwać? Tych drabów? Tego jeszcze brakowało!
— Cóż takiego oni zrobili?
— Niepotrzebne pytanie. Chcieli zabić Old Wabble’a.
— Czy możecie to twierdzić? Czy przyznali się do tego? Czy jesteście pewni, że to oni ścigali mr. Cuttera?
— Czyż nie widzicie barw wojennych, któremi się pomalowali?
— To nie dowód; tyle i ja rozumiem z dzikiego Zachodu.
— Nic a nic nie rozumiecie, sir!
— A przecież. Wiem naprzykład, że jeniec i jego życie należą tylko do zwycięzcy, do nikogo innego. Kto z was twierdzi, że tych Komanczów zwyciężył i pojmał?
— Nie mówcie głupstw. Ci ludzie należą do nas, chyba, że nam powiecie, kto jest ów tajemniczy człowiek, który ich zwyciężył, a teraz się nie pokazuje.
— Mogę to powiedzieć; on wcale się nie ukrywa i można go zobaczyć, mr. Parkerze.
— Gdzie?
— Tutaj.
— A więc pokażcie mi go! — wezwał mnie, rozglądając się dokoła z uśmiechem.
— Leży przed wami, to ja nim jestem.
— Wy? Do stu piorunów! Wy mielibyście pokonać i związać tych dwu czerwonych?
— Tak.
— Ta finta jest wprost śmieszna. Nie ocalicie nią tych opryszków od śmierci. Jeśli dokażecie tego, że jesteście w stanie zwyciężyć w walce choćby jednego Indyanina i związać go żywcem, to chyba nie byłem nigdy westmanem.
— Well, to nie byliście nim nigdy.
— Oho! Do tego potrzebna siła Old Shatterhanda. Czy twierdzicie, że ją posiadacie?
— Nie twierdzę, lecz udowodnię. Uważajcie!
Podczas tej sprzeczki leżałem spokojnie na ziemi.
Teraz dopiero podniosłem się, pochwyciłem go prawą ręką za pas, zawinąłem nim kilka razy dokoła głowy, że krzyknął głośno, poczem postawiłem go na nogi i zapytałem:
— Czy to wystarczy, czy też mam wam pokazać, jak to będzie, gdy dostaniecie ode mnie pięścią po czaszce?
Zanim jeszcze zdołał odpowiedzieć, zawołał jeden z jeńców donośnym głosem:
— Old Shatterhand! To jest Old Shatterhand! Pomyślałem to sobie!
Nie mógł mnie przedtem zauważyć, ponieważ leżałem w cieniu — teraz jednak, gdy się podniosłem, zobaczył mnie w blasku ognia. Przystąpiłem doń i zapytałem.
— Czy zna mnie pojmany wojownik Komanczów?
— Tak — odpowiedział.
— Gdzie mnie widziałeś?
— W obozie Komanczów Racurroh, kiedy wystrzeliłeś ku niebu dusze ich wodzów z lufy twojej rusznicy. Najwyższym z nich był Tokejchun; życie jego syna było w twym ręku, lecz ty mu je darowałeś.
— To się zgadza. Mówisz językiem bladych twarzy dość dobrze, a więc zrozumiałeś, co dotychczas mówiono.
— Tak.
— Słyszeliście zatem, że byliście blizcy śmierci.
— Słyszeliśmy. Słyszeliśmy także i to, że Old Shatterhand przemawiał za naszem życiem.
— Zawsze to czyni. Jestem przyjacielem czerwonych wojowników i żałuję zawsze, ilekroć podnoszą tomahawki wojenne przeciw bladym twarzom. Wiem, że raz mogą zwyciężyć, ale będą tem rychlej zgubieni. Wy dowiedzcie się także, iż nie pożądam śmierci czerwonych mężów.
— Jesteśmy waleczni wojownicy i nie obawiamy się śmierci.
— Wiem o tem, ale życie zawsze lepsze od śmieci i nie byłoby to dla was chwałą, gdyby się wasz szczep dowiedział, że zwyciężono was bez żadnego oporu, a potem zastrzelono. Od waszych odpowiedzi zależy, czy daruję wam życie. Jak się nazywa wódz, któremu szczep twój podlega?
— To Vupa Umugi[8], którego jeszcze nigdy nie zwyciężono.
— Gdzie stoją wasze namioty?
— Tego nie powiem.
— Czy wasi wojownicy wyruszyli na wojnę?
— Tak.
— Ile głów liczą?
— Milczę.
— Gdzie znajdują się teraz?
— Nie wiem.
— Przeciwko komu wyruszyli?
— Wiem, ale tego nie zdradzę.
— Milczysz, więc jesteś dzielnym wojownikiem, który prędzej życie narazi, aniżeli zdradzi swoich. To musi się podobać każdemu dzielnemu mężowi, a więc i mnie. Idźcie do domu i powiedzcie waszym wodzom i wszystkim mężom, że Old Shatterhand umie cenić męstwo i milczenie.
Schyliłem się, by ich z więzów uwolnić. Gdy się to stało, poderwali się, a ten, który mówił dotychczas, spytał:
— Old Shatterhand rozwiązuje nas i powiada, żebyśmy poszli. Czy jesteśmy wolni?
— Tak.
— Możemy iść dokąd chcemy?
— Tak.
— Co się stanie z naszą bronią i końmi?
— Otrzymacie je teraz z powrotem. Old Shatterhand nie jest złodziejem ani zbójem, zabierającym cudze mienie.
— Uff, uff! Czy będziecie nas śledzili, by się dowiedzieć, dokąd jedziemy?
— Nie. Daję wam na to słowo.
— Uff, uff! Old Shatterhand jeszcze nigdy nie złamał słowa; jest najszlachetniejszym z bladych twarzy. Opowiemy to, przybywszy do naszych namiotów.
— Jest jeszcze wiele, wiele bladych twarzy tak samo myślących. Oto leży broń wasza, a tam stoją konie. Jedźcie, ale my będziemy ostro strzedz tego miejsca. Gdybyście tu zostali i chcieli nas podejść, dosięgłyby was pewnie nasze kule!
— Odjedziemy, nie oglądnąwszy się poza siebie.
Z białych nikt nie sprzeciwił mi się dotychczas ani słowem; teraz dopiero przystąpił do mnie Parker i zapytał:
— Czy to na seryo, sir?
— Oczywiście!
— Chcecie im naprawdę dać wolność?
— Tak.
— Nie bierzcie mi tego za złe, lecz muszę wam powiedzieć, że to błąd, który...
Przerwałem mu krótkiem surowem zapytaniem:
— Czy wiecie już teraz, kto jestem?
— Yes.
— A więc już nie mr. Charley, którego uważaliście za pół idyotę a za całego głupca?
— Nie, lecz Old Shatterhand, sir.
— A więc milczcie i nie próbujcie mi dawać przepisów, lub krytykować tego, co czynię. Możecie być dobrym człowiekiem i pożytecznym westmanem, ale usunąłem się z pod waszej krytyki jeszcze, zanim nogę postawiłem poraz pierwszy na dzikim Zachodzie. Kto słynnego ogiera Old Shatterhanda, hatatitlę[9], może wziąć za konia dorożkarskiego, ten nie śmie dawać mi nauk. Basta!
Po tem napomnieniu odwróciłem się od niego. Miałem powód przemawiać doń w ten sposób. Był dla mnie wprawdzie wczoraj uprzejmy, potem jednak okazał, że myśli o sobie bardzo wiele, chociaż nie mógł się porównać z pierwszorzędnymi westmanami. Gdybyśmy mieli pozostać razem, a on chciał mieć nadal to poczucie, mógł nas łatwo wprowadzić w wielkie kłopoty. Stąd pochodził ten sposób nagany, wyglądający na samochwalstwo, obce zresztą mojej naturze.
Komancze dosiedli koni, skinęli mi z podziękowaniem głową i odjechali, nie zaszczyciwszy nikogo pożegnalnem spojrzeniem. Tego było nawet dla Old Wabble’a za wiele, który nic nie powiedział, choć nie całkiem zgadzał się ze mną.
— Harde kozły — mruknął. — Jakby nas wcale nie było... Czy nie sądzicie, że postąpiliście z nimi zbyt dobrotliwie, mr. Shatterhandzie?
— Nie.
— Nie myślę wydawać sądu o waszem postępowaniu. Wy zawsze wiecie, co czynicie, choć czasem drudzy tego nie pojmują — ale może nie powinniście byli przyrzekać, że nie będziemy ich śledzili. Jeśli mamy oswobodzić Old Surehanda, to musimy się dowiedzieć, dokąd go powleczono.
— Ja wiem to; podsłuchałem ich, zanim ich powaliłem. Zabrali go do Saskuan-Kui, nad Błękitnę Wodę.
— To dobrze, ale ja nie znam tego. Czy wiecie może, gdzie to leży, sir?
— Tak; byłem tam już dwa razy.
— Obawiam się jednak, że doniosą tam, co się stało i że przyjdziemy.
— Przeciwnie! Czyż byłbym w takim razie jeńców wypuścił? To właśnie pociągnięcie szachowe, które nam korzyść przyniesie. Zresztą nie wspomniałem ani słowem o Old Surehandzie. Przypuszczą, że albo o nim nic nie wiem, albo nie mam powodu troszczyć się o niego. Wierzcie mi, mr. Cutterze, nie popełniłem żadnego błędu. Mamy jeszcze tę korzyść, że pozbyliśmy się tych Komanczów; byliby nam bardzo niewygodni, a na śmierć ich nie byłbym się nigdy zgodził.
— Macie słuszność, sir, th’ is clear. A czy sądzicie, że nam tu rzeczywiście bezpiecznie i że nie wrócą tutaj podstępnie?
— Nie wrócą. Żeby jednak nie zaniedbać żadnej ostrożności, porzucimy to miejsce, zagasimy ognisko i poszukamy sobie nowego. Zrobimy to natychmiast.
Zadeptawszy ognisko, podjechaliśmy kawałek dalej, gdzie znaleźliśmy odpowiednie miejsce. Tam położyliśmy się spać, zostawiwszy dwu ludzi na czatach. Nie spałem jeszcze długo i słyszałem, że towarzysze także długo jeszcze szeptali pomiędzy sobą.
Mogłem sobie wyobrazić przedmiot ich rozmowy. Opowiadali sobie o szczególnym, nieprzeczuwanym przez nich wypadku, że ten mr. Charley pozwolił sobie z nich zażartować i że był właściwie Old Shatterhandem. W każdym razie doznawał Old Wabble zadowolenia z tego powodu, że to on pierwszy mnie poznał.
Nazajutrz rano należało się przedewszystkiem dowiedzieć, kto z nich miał jechać do Saskuan-Kui, a kto nie. Gdy się o to pytałem, prosili wszyscy usilnie, żebym ich wziął ze sobą. Teraz, skoro wiedzieli, kto jestem, ustąpiły wszelkie poprzednie wątpliwości, a każdy był przekonany, że jazda będzie zajmująca i że dobrze się skończy. Nawet Sam Parker okazywał pomimo wczorajszej nagany zapał, szczery zapewne — natomiast Joz Hawley skorzystał ze sposobności, ażeby mi powiedzieć w cztery oczy:
— Ktoby to myślał, sir, że wy jesteście Old Shatterhand! Ale skoro już tak jest, cieszy mnie to w dwójnasób, że uspokoiliście serce moje waszem opowiadaniem. Jestem stary, całkiem zwykły mieszkaniec Zachodu, ale postawcie mnie tam, gdzie mogę się na coś przydać, a zobaczycie, że nie zrobię wam wstydu.
Po wyruszeniu w drogę trzymałem się najpierw rzeczki, nad którą leżał nasz obóz. Po godzinie drogi zbaczała jej dolina od dotychczasowego kierunku wschodniego ku południowi. W tem miejscu trawa była pognieciona i stratowana; Old Wabble z siadł z konia, żeby zbadać te ślady.
— Może dalibyście temu pokój mr. Cutterze — poprosiłem go. — Uważam to za zbyteczne, a przytem nie wolno nam tego czynić.
— Nie wolno? — spytał. — Któż nam może zabronić zbadać znaczenie tego tropu?
— Dałem Komanczom słowo, że nie będziemy ich śledzić.
— Więc sądzicie, że to ich ślady?
— Tak.
— Hm! Wątpię.
— Dlaczego?
— Gdyby byli tędy jechali, musielibyśmy widzieć ślady; kopyt po drodze.
— Nie. Między ich wyruszeniem a naszem upłynęło tyle czasu, że trawa się już znowu podniosła, ale tu, gdzie obozowali i skąd prawdopodobnie dopiero niedawno odjechali, leży jeszcze na ziemi.
— Ten argument wydaje mi się słuszny, ale myślę, że nie byłoby rozważnie ze strony tych Indyan spędzać noc o godzinę drogi od naszego obozu. Przypuściłbym raczej, że bez przerwy jechali dalej.
Sam Parker przyznał mu racyę, a reszta także zgodziła się na to — więc oświadczyłem:
— Trzeba wejść w położenie tych Indyan. Jechali wczoraj przez cały dzień, a drugi dzień muszą jechać, zanim się dostaną do Saskuan-Kui. Aby tego dokazać, musieli ludzie, konie przynajmniej raz dłużej wypocząć.
— Tak, ale nie tak blizko od miejsca naszego pobytu — wtrącił Old Wabble.
— Czemu nie? Dałem im wolność i obiecałem ich nie ścigać. Oni wiedzą, że Old Shatterhand nie jest kłamcą, i czuli się tutaj bezpieczni. Do tego należy uwzględnić jeszcze i tę okoliczność, że we dnie jedzie się szybciej aniżeli w nocy. Człowiek rozumny nie będzie więc spoczywał za dnia, lecz w nocy, a nie mam powodu do przypuszczenia, aby ci Komancze nie mieli na tyle rozumu. Oddaliwszy się od nas o dwie mile, mogli się bez obawy zatrzymać, aby do dnia zaczekać. Potem ruszyli dalej, jak widzicie po tym tropie, który wiedzie w dół rzeczki i taki jest wyraźny, że nie może pochodzić, z dzisiejszej nocy lub nawet z wczoraj.
— Zbadajmy go — rzekł Parker.
— Nie, bo chcę dotrzymać obietnicy, a widzę już z daleka, że się nie mylę. Ślady te zostawiły dwa konie, ani mniej, ani więcej, a więc to byli Komancze.
Na to przybrał Old Wabble minę wyższości i rzekł z uśmiechem:
— Mówicie, że chcecie dotrzymać słowa, ale mnie się zdaje, że to niemożliwe.
— Czemu nie?
— Ponieważ jedziemy tą samą drogą i musimy patrzeć na trop. A może mamy oczy zamknąć?
— Nie, gdyż nie pojedziemy za tropem.
— Tylko z powodu waszego przyrzeczenia?
— To byłby nonsens; jest inny powód, daleko słuszniejszy. Czerwoni prawdopodobnie dla pojenia koni jeżdżą wzdłuż rzeczki. Prowadzi ona wprawdzie do Rio Pecos, ale szerokim łukiem. My natomiast odjedziemy tutaj od rzeczki i ruszymy prosto we wschodnim kierunku ku rzece Pecos. Pożegnamy się z tym tropem i osiągniemy tak mój cel, t. j., że przybędziemy do Saskuan-Kui przed nimi. Że to się nam przyda, tego chyba nie potrzeba wam objaśniać.
Na to zniknął uśmiech wyższości z twarzy Old Wabble’a.
— Ha, skoro tak, mr. Shatterhandzie — rzekł — to oczywiście jestem już cicho. Myślałem sobie, że jestem, Bóg wie, jaki mądry — widzę jednak, że mogę uczyć się od was; th’ is clear. Ale powiedzcie, czy droga, którą macie na myśli, jest bardzo uciążliwa?
— Wcale nie. Prowadzi ciągle w dół przez okolice przeważnie równe; czasem trochę skał i piasku, tylko wody niema. Pod tym względem musimy być cierpliwi, dopóki nie dojedziemy do rzeki Pecos.
— Ale nad nią znajdują się Komancze. Czy nam to nie przeszkodzi dostać się do wody, której po takiej jeździe będzie nam bardzo potrzeba?
— Nie. Znam położenie Saskuan-Kui, nad którem mamy ich szukać. Do rzeki dojedziemy w całkiem innem miejscu i konie napoimy całkiem bezpiecznie.
— Well! W takim razie jestem spokojny. Obawy te były wogóle zbyteczne; skoro bowiem jesteście naszym przewodnikiem, możemy być pewni, że stanie się wszystko, czego wymaga nasze bezpieczeństwo. Old Shatterhandowi można się powierzyć, i dlatego powiem wam coś, co wam sprawi radość, nawet wielką radość.
— Cóż to takiego?
— Jestem od was o wiele starszy, i dlatego rozumiałoby się samo przez się, żebyście mnie obrali dowódcą. Mimo to jednak chcę... chcę... hm, tak, chcę...
Niełatwo było mu widocznie wypowiedzieć, co postanowił. Połykał ślinę, zaczynał i znów połykał; nie mogąc wydusić odpowiednich słów, poruszał rękami i nogami, kręcił i obracał wychudłem ciałem, jak gdyby mu się kości porozlużniały, trząsł wszystkimi członkami, aż na końcu wybuchnął:
— Tak, chcę się tego wyrzec i zostać waszym podwładnym. Bądźcie naszym komendantem, któremu mamy być posłuszni. Czegoś takiego Old Wabble jeszcze nigdy nie zrobił. I co wy na to, he? Przyjmiecie to z uznaniem i wdzięcznością, mr. Shatterhandzie, th’ is clear.
Tak, ten człowiek nie był nigdy w życiu nikomu podporządkowany. Wiedziałem o tem — i widać było po nim, ile kosztowało go to przezwyciężenie. To też spodziewał się ode mnie pochwały. Pełen oczekiwania patrzył na mnie szeroko rozwartemi oczyma i ustami, ale nadzieja zawiodła go, ponieważ odpowiedziałem:
— To bynajmniej nie takie jasne, jak sądzicie. Myśmy wolni westmani, a nie żołnierze, u których zawsze jedna szarża stoi nad drugą. Nie może tu zatem być mowy o komendancie w wojskowem tego słowa znaczeniu, lecz jeden ma takie same prawa i obowiązki, jak drugi.
— Ależ, sir, nie możecie wymagać, żebyśmy wszyscy zawsze byli tej samej myśli.
— Pewnie, że nie.
— No, a co będzie, jeśli się posprzeczamy?
— Posprzeczamy? To nie może się zdarzyć wśród rozumnych mężczyzn. W razie różnicy zdań naradzimy się, mr. Cutterze.
— Well, naradzimy się. A potem?
— Potem postąpimy wedle zdania słusznego.
— A jeśli drudzy nie uznają tego właśnie zdania za słuszne?
— W takim razie okażą się głupimi, a z głupimi ludźmi nie zwykłem obcować.
— Co... ja... jaaak? — spytał.
Mina, jaką przybrał teraz była wprost nieoceniona: częścią mina chytrego lisa, częścią owcy, mającej zabeczeć. Stał jakiś czas bez ruchu, a potem potrząsnął wszystkimi członkami ciała i rzekł:
— Głupimi zatem, głupimi, a z głupimi nie obcujecie. Sądzicie zatem, że to tylko my możemy być głupi.
— Twierdzę tylko, że nigdy nie wystąpię przeciw dobremu i słusznemu zdaniu.
— Aha, tak! A jeśli wasze zdanie będzie słuszne, my zaś tego nie uznamy i nie zechcemy uczynić tego, czego żądacie?
— W takim razie zostawię was i pójdę swoją drogą.
— Sam?
— Tak jest, sam!
— Ale w takim wypadku nie będzie można wykonać tego, co się będzie miało wykonać!
— Owszem, bo ja sam wykonałbym to. Człowiek rozumny dokaże więcej sam i bez pomocy, aniżeli mając przy sobie trzech lub dziesięciu psujących mu jego dzieło.
— A więc to znaczy: Old Shatterhand nie myśli nigdy głupio, więc wszystko musi iść za jego wolą, a jeśli się tak nie stanie, to ucieknie?
— Tak mniej więcej, choć nie tak ostro.
— Ależ to zupełnie tak samo, co, gdybyśmy was obrali komendantem!
— Nie, ponieważ nie macie mnie słuchać zawsze i bezwarunkowo, lecz każdemu wolno objawić swoje zdanie. A co się tyczy was osobiście, mr. Cutterze, jestem pewien, że postąpicie zawsze słusznie, a nie przewrotnie.
Na te słowa przebiegł przez twarz promień zadowolenia; głosem, pełnym radości i zgody, zawołał:
— Oto mi słowo, sir, słowo, mające zawsze znaczenie; th’ is clear! Nie mamy komendanta, ale, jeśli drudzy nie uznają, że macie słuszność, to zostawimy ich. Chodźcie ze mną naprzód, ruszymy dalej.
Wjechaliśmy na zbocze doliny, a wydostawszy się na górę, skręciliśmy pod kątem prostym. Tu na górze teren był równy, więc, napoiwszy w dolinie konie, mogliśmy je puścić cwałem. Old Wabble trzymał się ze mną na przedzie i zwracał od czasu do czasu spojrzenie podziwu na mego karosza, którego ta szybka jazda widocznie radowała.
Stary był znakomitym jeźdźcem i mimo podeszłego wieku siedział na siodle, jak młodzieniec. Jego długie białe włosy latały mu dokoła głowy, jak srebrna grzywa. Tam, w dole, nad potokiem nie spełnił on wprawdzie moich oczekiwań, gdyż uwagi jego nie były dowodami tego bystrego i niezawodnego wzroku, właściwego myśliwcom pierwszej klasy. Wytłómaczyłem to sobie w ten sposób, że co innego było jego specyalnością. Jako były „król cowboyów“, działał tylko w otwartem polu, na sawannie, i nie mógł nabyć tych właściwości, których jedyną szkołą są gęste lasy i góry, pełne przesmyków. We wszystkiem jednak, co uważałbym za należące do jego fachu, mogłem mu na pewno zaufać.
Jechaliśmy obok siebie godzinami, i nie przemówił ani słowa. Kiedym to głośno zauważył, rzekł:
— Ja chętnie rozmawiam i opowiadam, sir, ale wiem, że z wami tak nie wolno.
— Czemu nie?
— Ponieważ wolicie czyny, niż słowa. Każdy to słyszał, że bywacie z Winnetou razem całymi dniami i nie mówicie ani słowa, któreby nie było koniecznem. Nawet wobec niebezpieczeństwa, nad którem inni westmani naradzaliby się długo, porozumiewacie się jednem skinieniem albo spojrzeniem. Milczę zatem, żebyście nie uważali mnie za gadatliwego, th’ is clear.
— Winnetou ma rzeczywiście zwyczaj mówić więcej czynami, aniżeli słowami — ja zaś jestem taki sam, jak on. Ucieszy mnie to, gdy się przekonam, że z wami tak samo się zrozumiem, jak z nim, mr. Cutterze.
— Nie obawiajcie się, sir! Nie jestem tak całkiem bez doświadczenia i będę się starał dowieść wam, że mogę się wam przydać.
Okolice, któremi przejeżdżaliśmy teraz, były takie, jak je opisałem: częścią skaliste równiny, częścią pustkowia piaszczyste. Dopiero po południu dotarliśmy do urodzajniejszego, trawą porosłego gruntu. Zbliżyliśmy się do jednego z dopływów rzeki Pecos, o brzegach, pokrytych zielenią zarośli. Znałem tę rzeczkę z czasów dawniejszych i jechałem już wzdłuż niej aż do ujścia. Kiedyśmy się do niego dostali, brakowało jeszcze dwu godzin do wieczora. Stąd mieliśmy jeszcze do Saskuan-Kui godzinę drogi.
Ta „Błękitna Woda“ było to małe stawowate zagłębienie ze źródłami na dnie, a zbytek wody odpływał do Rio Pecos. Nad brzegiem rosły gęste krzaki leszczyny i cottonwoodu, z których sterczały w górę cieniste pekany i dęby. Woda miała niezwykle intenzywną błękitną barwę, i dlatego Indyanie nazwali ją Saiskuan-Kui. Poniżej miejsca, na którem byliśmy teraz, znajdował się odpływ tego jeziorka do Rio Pecos, przez który musieliśmy się przeprawić. Jeszcze dalej w dół rzeki był bród; nie mogliśmy go jednak użyć, gdyż z dołu musieli przybyć obaj Komancze i byliby znaleźli nasze ślady. Trzeba więc było przepłynąć przez dość szeroką tu rzekę, co, wobec gorąca dzisiejszego dnia, było nam raczej miłe, niż przykre.
Przybywszy na drugi brzeg, zbadaliśmy, czy niema na nim śladów, i uspokoiliśmy się, nie znalazłszy ich wcale. Jechaliśmy ostrożnie pod szerokiemi koronami rosnących tutaj osik w dół rzeki, aż do ujścia odpływu z jeziorka. Byliśmy tedy na jego stronie północnej — i tutaj także nie znaleźliśmy śladów. Zsiadłem z konia, przywiązałem go do krzaka, którego liście mógł sobie Obgryzać. Old Wabble poszedł za moim przykładem, nie mówiąc ani słowa. Chciał naśladować Winnetou i nie uchodzić wobec mnie za „gadatliwego“. Ale reszcie towarzyszy okoliczność ta, że się położyłem, nie wydała się tak zrozumiałą. Zostali na koniach, a Parker spytał: Zsiadać, sir? To jeszcze dzień!
— Właśnie dlatego, że jeszcze dzień, zsiadłem z konia — odrzekłem.
— Czy nie pojedziemy aż nad Błękitną Wodę?
— Nie.
— Więc udacie się tam w ciemności?
— Tak.
— Czemu nie za dnia? Moglibyśmy ewentualnie zobaczyć jakie ślady, mr. Shatterhandzie,
— Bo widzielibyśmy wprawdzie ślady, ale i nasby widziano.
— Sądzę, że gdybyśmy ostrożnie...
Old Wabble nie dał mu skończyć i przerwał mu surowym głosem:
— Bądźcie cicho i nie wrzeszcie tu, jak wielbłąd o piętnastu garbach! Czy ja powiedziałem choć słówko? Mr. Shatterhand wie chyba, co czyni. Jeśli wam pilno na targ z waszym skalpem, to jedźcie sobie dalej; ja tu zostaję.
Na to wszyscy pozsiadali z koni, a Parker mruczał przy tem.
— Oho, oho, tylko nie tak gburowato, Old Wabble! Gentleman, jak ja, nie przyzwyczajony do tego, żeby go traktowano takimi wielbłądami.
— Prawdziwy gentleman trzyma przedewszystkiem gębę na wodzy, zrozumiano? Trafiliście wprawdzie dobrze wówczas waszego pierwszego łosia, lecz strzeliliście pewnie tyle bąków, że nie uchodzi wam przemawiać przeciw Old Shatterhandowi, gdy wam się nie podoba coś, co on uczyni. Bądźcie więc cicho, bo odejdziemy, a was zostawimy.
Więc to do tego zmierzało. Zostawimy was; zapamiętał to sobie. Chciał okazać surowością względem Parkera, że poczuwa się do jedności ze mną. Byłem jednak pewien, że nie wytrwa długo w tem milczeniu i że zacznie mnie interwiewować tak samo, jak to teraz Parker uczynił.
Gdy zaczęło się ściemniać, i przyszedł czas na mnie, powstałem z ziemi i rzekłem:
— Teraz odchodzę, by poszukać Komanczów. Zostawiam wam tu moje strzelby i proszę, żeby się nikt z was nie oddalał. Czerwoni mogliby być gdzieś blizko i zobaczyć.
— Całkiem słusznie — potwierdził Old Wabble. — Przypuszczam, że niebawem nadejdą obaj Komancze, których puściliśmy wolno. Prawdopodobnie będą gdzieś blizko przechodzili tędy.
— Tędy nie, mr. Cutterze — zaoponowałem. — Oni skorzystają pewnie z położonego poniżej brodu i nadejdą z tamtej strony wody.
— Tak sądzicie?
— Tak. Dlatego też wybrałem do odpoczynku brzeg z tej strony. Tu nie mogliby nas zauważyć.
— Well. A więc chcecie odejść. Czy mogę pójść także z wami?
— Powiem wam szczerze, że wolę sam.
— Czy uważacie mnie za tak niedoświadczonego, że mógłbym wam popsuć sprawę?
— Nie, a przynajmniej nie tak dosłownie, jak wyście to powiedzieli.
— Ale przecież, do pewnego stopnia. Powiadam wam, sir, że uczyłem się podchodzenia tak samo, jak wszyscy inni. Dowiodłem wam tego wczoraj.
— Hm, ale ja was dostrzegłem.
— Nie mnie, tylko gałązkę, ponieważ się poruszyła.
— Pshaw! Na długi czas przed ucięciem tej gałązki zobaczyłem wasze oczy.
— Moje oczy? Good lack! Czy to być może?
— Nie tylko może, lecz było rzeczywiście.
— Ależ ja siedziałem w zupełnej ciemności! Czy można tak oczy zobaczyć?
— Możliwe to tylko dla bardzo bystrego i wprawnego oka. Przyznacie, że oczy błyszczą, a wy mieliście je szeroko rozwarte.
— Przecież musiałem! Kto chce zobaczyć cośkolwiek, musi oczy otworzyć.
— Tak się wam zdaje? Ostrożny wywiadowca zamyka je, jak może, ażeby ich nie pokazać. Ja na przykład, skoro dość już widziałem i chcę tylko słyszeć, zamykam je zupełnie, gdyż, po pierwsze, nie widać ich w ten sposób, a po wtóre z zamkniętemi oczyma słyszy się daleko lepiej, jak to wiecie zapewne.
— Sir, to prawda. Od was można się jeszcze wiele nauczyć.
— Skoro to przyznajecie, to zwrócę jeszcze na jedną rzecz waszą uwagę. Oto widziałem nie tylko wasze oczy, lecz także włosy.
— I włosy także?
— Czy dziwicie się temu? Macie włosy białe, jak śnieg, więc wpadają w oko jeszcze łatwiej, niż oczy.
— Do pioruna! Przed wami trzeba się mieć na baczności.
— Nie tylko przede mną, mr. Cutterze. Radzę wam włosy schować, ilekroć zechcecie kogo podejść, bo moglibyście utracić te piękne włosy razem z głową.
— Zrobię tak, zrobię. Spodziewam się, że zaraz będę w tem położeniu. Nieprawdaż?
— Czy dlatego, że mam was wziąć ze sobą?
— Yes.
— Powtarzam, że wolę być sam.
— Być może, ale wy także jesteście tylko człowiekiem i może wam się przytrafić nieszczęście. Potem siedzielibyśmy tutaj i nie wiedzielibyśmy, gdzie tkwicie, i jak wam dopomódz.
— Nie jest to pozbawione słuszności, i wziąłbym was ze sobą, gdyby sprawa nie była taka niebezpieczna. Najmniejszy błąd może nas zdradzić i o śmierć przyprawić.
— Daję wam słowo, że nie popełnię żadnego błędu.
— Słowo? Hm. No, niech i tak będzie. Spodziewam się, że go dotrzymacie.
— Dziękuję wam. Najpierw posłucham waszych wskazówek, a potem możemy iść.
Zwinął włosy na głowie i obwiązał je chustką. Czyniąc to, mówił dalej:
— Czy znacie Błękitną Wodę i jej otoczenie tak dokładnie, że spodziewacie się znaleźć czerwonych nawet w ciemności?
— Tak. Możecie być pewni, bo gdyby tak nie było, obrałbym do podchodzenia ostatnią godzinę dnia i nie leżałbym tutaj bezpotrzebnie.
— Brawo, brawo! — zawołał Parker.
— A wy co tu tak wrzeszczycie, he?
— Krzyknąłem brawo — odparł zapytany.
— To słyszałem, nie jestem głuchy. Ale chcę wiedzieć, dlaczego tak krzyczycie!
— Z radości, że wam Old Shatterhand dał takiego znakomitego szczutka w nos.
— Szczutka? Jakto!
— Najpierw jesteście gburem dla mnie i każecie mi milczeć i nazywacie mnie niewiadomo ilogarbnym wielbłądem za to, że pozwoliłem sobie wypowiedzieć całkiem skromne zapytanie, d teraz pleciecie sami takie niedowarzone rzeczy, że was Old Shatterhand musi za to pociągać do odpowiedzialności. „Możecie być pewni“ — powiedział, a ja jeszcze raz zawołam: Brawo!
— Zamkijcie dziób, czcigodny sir! Moje pytanie było całkiem rzeczowe.
— Moje także.
— To się wam tylko zdaje. Zresztą tu na dzikim Zachodzie i w pobliżu Indyan nie krzyczy się tak głośno brawo, że aż płuca pękają. Chodźcie mr. Shatterhandzie; zostawmy go.
— Na zawsze? — zapytałem z uśmiechem.
— Nie, tylko dopóki nie wrócimy.
Oddałem Parkerowi moje strzelby, poczem poszliśmy obaj.
Zarośla, otaczające odpływ jeziora, tworzyły wązki pas, do którego przytykała całkiem otwarta równina. Trzymaliśmy się ich skraju, a wysunięte krzaki dawały nam taką osłonę, że nie obawialiśmy się spotkania, gdyż mogliśmy się bardzo prędko ukryć. Gdy zmrok przeminął i nastała zupełna ciemność, nawet i o to już nie było obawy.
Nauczka, jaką dostał Old Wabble od Parkera, nie na długo poskutkowała. Nie doszliśmy jeszcze daleko, kiedy spytał mnie całkiem cicho:
— Jaki kształt ma Błękitna Woda, sir?
— Koła. Jest to jezioro, które nazwałbym raczej stawem albo sadzawką, gdyż przez jezioro rozumie się większą płaszczyznę wody.
— Jakież ono wielkie?
— Potrzebowałem dwudziestu minut, by je przepłynąć po średnicy.
— W takim razie nie jest zbyt małe, gdyż słyszałem, że jesteście znakomitym pływakiem. Opowiadają, że u Siouksów musieliście kilka razy pływać za cenę życia.
— Nawet więcej razy.
— A najlepsi pływacy tej czerwonej bandy mieli zostać w tyle za wami.
— Pewnie, bo nie żyłbym już. A wy jak pływacie, mr. Cutterze?
— Jak ryba.
— Rzeczywiście?
— Tak. Może nie wierzycie?
— Skoro tak mówicie, to musi to być prawdą. W takim razie pływacie lepiej ode mnie, gdyż ja nie ośmieliłbym się powiedzieć, że pływam, jak ryba. Zresztą nie jesteście zbyt mięsistym.
— Tak, bardzo dużo kości, a na nich sama skóra i zmarszczki, nic więcej. Ale czy sądzicie, że to przeszkadza w dobrem pływaniu?
— Tak przynajmniej sądzą zazwyczaj.
— Oho! Kto wypowiada to twierdzenie, ten się nie rozumie na rzeczy. Tłusty jest szeroki i gruby, i musi go to kosztować wiele pracy, gdy się przez wodę przepycha, ja zaś jestem wązki i długi i mknę przez wodę, jak wystrzelony pocisk. To zupełnie tak, jak z grotem u strzały. Jeśli jest długi i cienki, to wbije się prędzej i głębiej w mięso, aniżeli, gdyby był krótki i gruby. Th’ is clear.
Dla mnie ta sprawa nie była tak clear, jak dla niego — mogłem jednak przypuścić, że pływał dobrze, choć może nie tak, jak ryba. Zresztą miałem niebawem poznać się dokładnie z jego sprawnością. Na razie uwierzyłem mu jednak, chociaż cowboy zwykł się więcej poruszać na lądzie aniżeli w wodzie.
— Czy na Błękitnej Wodzie są wyspy? — pytał dalej po chwili.
— Tylko jedna, położona niedaleko północnego brzegu.
— Jeśli dalej będzie tak ciemno, a czerwoni nie rozniecą ognisk, trudno będzie ich znaleźć.
— Gwiazdy zaczną wkrótce świecić jaśniej, i pewien jestem, że Komancze rozniecili ogniska. Nie mają powodu przypuszczać, że nieprzyjaciele w pobliżu; czują się bezpieczni, więc nie będą siedzieli w ciemności.
— W jaki sposób ich podejdziemy?
— Nad jeziorem, naprzeciwko wspomnianej wyspy, znajduje się miejsce, nadające się na obóz, jak żadne inne. Ja sam spędziłem tam dwa razy po kilka nocy i spodziewam się, że Indyanie także się tam znajdują. Zarośla są gęste, a z nich wznoszą się wysokie drzewa.
— To nie dobrze, bo trudno będzie się przedostać. Czy nie tak, mr. Shatterhandzie?
— Niestety, tak jest, ale mimo to musimy się przedostać. W dodatku zajdzie tu jeszcze jedna okoliczność, która nam prawdopodobnie podwójnie utrudni wykonanie naszego przedsięwzięcia.
— Co takiego?
Między wodą a zaroślami nie ma dość paszy dla koni, przypuszczam więc, że nie stoją one nad wodą, lecz po tej stronie pasu leśnego, gdzie trawy jest podostatkiem.
— Heigh-ho! Tam będą strażnicy.
— Oczywiście! Będziemy mieli obóz przed sobą, a konie ze strażnikami za sobą, i znajdziemy się w położeniu, wymagającem wielkiej ostrożności, zwłaszcza, że konie Indyan są prawie tak czujne, jak ich panowie. Ale nie mówmy już dalej; musimy skupić uwagę.
Uszliśmy już prawie pół drogi; im bliżej znajdowaliśmy się jeziora, tem łatwiej mogliśmy się spotkać z krążącymi jeszcze Indyanami. Szczęściem nie wydarzyło się nic podobnego, i bez przeszkody dostaliśmy się tam, gdzie woda odpływała z jeziora.
Pas lasu wrzynał się tu wielkim łukiem w trawiastą równinę. Szliśmy wzdłuż niego przez pewien czas, aż nagle powstrzymaliśmy kroki, gdyż tuż przed sobą usłyszeliśmy głosy ludzkie.
— Pa-gu — zawołał ktoś. — Hetet-sha enuka?
To znaczy: „Pagu, gdzie jesteś?“
— Eiwe, tu — odrzekł drugi.
— Bete omi! Chodź tutaj!
— Szaj katu lel — nie mam czasu.
Potem nastała cisza, ja zaś szepnąłem do Old Wabble’a:
— To dyalekt podobny do tonkawy Komanczów Racurroh. Mamy zatem przed sobą tych, których szukamy. Czy znacie to narzecze?
— Tak.
— A więc zrozumieliście słowa?
— Tak, jeden wołał drugiego, a ten drugi nie ma czasu.
— Dobrze! Bardzo mi przyjemnie, że rozumiecie ten język, bo możecie razem ze mną podsłuchać Komanczów. Moje przypuszczenie sprawdziło się; mamy przed sobą konie, i strażnicy się nawoływali. Idźcie teraz za mną, ale tak cicho i ostrożnie, jak tylko można.
Pomknęliśmy skrajem zarośli dalej, dopóki nie skręciliśmy poza wystający róg lasu. Wtem ujrzeliśmy ognisko, płonące przed nami w oddaleniu może sześciuset kroków, a dokoła siedziało kilku Indyan, pilnując koni, pasących się dokoła.
Całkiem tak, jak myśleliście, sir — rzekł Old Wabble. — Oto są konie, a za krzakami i drzewami będą obozowali ich właściciele nad Błękitną Wodą.
— I także na miejscu, o którem mówiłem. Są tam, gdzie ja już dwa razy obozowałem. Teraz musimy się położyć, bo nas zobaczą.
Poczołgaliśmy się skrajem zarośli tak daleko, jak było możliwe. Przed nami znajdowała się w zaroślach luka,, przez którą przechodziła otwarta ścieżka, łącząca obóz z pastwiskiem. Byłaby ona dla nas bardzo wygodna, gdybyśmy mogli jej użyć, ale czerwoni chodzili tą drogą tam i napowrót, więc nie mogliśmy się narażać na to, że nas odkryją. Zwróciliśmy się zatem w prawo, ażeby równolegle z tą ścieżką przecisnąć się przez zarośla.. Ponieważ, jak już wspomniano, były one bardzo gęste, a musieliśmy unikać wszelkiego szmeru, więc kosztowało nas to sporo trudu i trwało bardzo długo, zanim dostaliśmy się na drugą stronę wązkiego pasu, leśnego i zanim ujrzeliśmy przed sobą obóz.
Był to obóz wojenny. Indyanie nie mieli wprawdzie na sobie wojennych barw i zamierzali się tu dłużej zatrzymać, ale w obozie nie było ani jednego namiotu, co oznaczało, że to nie była wyprawa myśliwska. Musieli czuć się tu w zupełnem bezpieczeństwie, gdyż było ni mniej, ni więcej jak ośm ognisk. Przy ich blasku naliczyliśmy około stu pięćdziesięciu czerwonoskórych. Robili sobie zapas mięsa, które w długich, cienkich kawałkach suszyło się na rozciągniętych rzemieniach. Wybierali się na daleką wyprawę wojenną, podczas której nie było czasu polować, albo zmierzali w okolice, w których nie było bawołów ani innej zwierzyny. Znałem takie strony; było to puste, podobne do gorącej i piaszczystej Sahary, Llano estacado.
Obok leżało jeszcze kilka zabitych bawołów, a Indyanie zajmowali się krajaniem na części, oddzielaniem mięsa od kości i przecinaniem w pasy. Drudzy siedzieli przy ognisku i piekli mięso. Upieczone kawałki leżały kupami obok, przeznaczone pewnie na ogólną wieczerzę. Przy dwu małych ogniskach, położonych, niestety, daleko od siebie, siedziały postacie nie pracujących, lecz rozmawiających i palących fajkę; każdy z nich pociągał z niej kilka razy i podawał ją dalej. Musiały to być szarże, o ile można tu użyć tego wyrażenia. Powiedziałem, że ogniska leżały „niestety“ daleko od siebie, bo, gdyby były bliżej siebie, albo tworzyły jedną grupę, moglibyśmy podsłuchiwać obaj razem, a tak musieliśmy się podzielić. Nie mogliśmy odejść, nie usłyszawszy, o czem rozmawiają.
Wyspa, o której wspominałem Old Wabble’owi, leżała, jako ciemna plama, po drugiej stronie, na jaśniejszej nieco wodnej płaszczyźnie. Gdyby nie ta jasność, nie bylibyśmy jej dostrzegli; pochodziła ona prawdopodobnie od ognia, płonącego wśród znajdujących się tam zarośli. Uderzyło mnie to, i zadałem sobie pytanie: Naco ten ogień na wyspie? Powiodłem okiem po obozie od grupy do grupy i znalazłem odpowiedź. Tu byli tylko Indyanie — białego nie było nigdzie widać.
Leżeliśmy tuż obok siebie pod krzakiem bawełny, który nas całkiem zasłaniał; ani jedno oko nie zwróciło się w tę stronę.
— Damm! — szepnął stary. — Policzyłem tych drabów; jest ich stu pięćdziesięciu czterech, ale białego przy nich niema. Chyba nie zgasili jeszcze Old Surehanda!
— Nie.
— Nie? Skąd o tem wiecie?
— On tu jeszcze jest.
— Gdzie?
— Tam, na wyspie,
— Na wyspie? Aha! To ten ciemny punkt tam na wodzie, na której leży; jakby odblask od ogniska.
— Tak.
— I sądzicie, że tam jest Old Surehand?
— Na pewno.
— To mnie uspokaja, choć mi to dziwne, że nie trzymają go w obozie.
— Mnie nie. Tam jest pewniejszy.
— Jakto? Tu mogłoby go pilnować przeszło trzysta ócz!
— Ależ, mr. Cutterze, czy nie pojmujecie, że jeńcowi trudniej umknąć z miejsca oblanego wodą, aniżeli stąd, chociaż tam mniej ócz go pilnuje?
— Hm, zdaje mi się, że tu byliby go równie pewni, bo musi być skrępowany.
— Skrępowany jest pewnie, ale oni muszą się liczyć z wszystkiemi możliwościami, a więc i z tem, że przypadek może sprowadzić ludzi, którzy odkryliby obóz, a więc i jeńca. Tego właśnie pragną uniknąć.
— Jeśli to słuszne, to nie mamy się czem cieszyć, mr. Shatterhandzie.
— Czemu nie?
— Przecież go chcemy uwolnić.
— Zapewne.
— Tutaj, moglibyśmy może zakraść się do niego — ale w obecnych warunkach to niemożliwe.
— Pshaw! Ja Wolę, że nie trzymają go tu, w obozie. Przyznacie mi niebawem.słuszność. Najpierw chciałbym podsłuchać Indyan.
— Aby usłyszeć, o czem mówią?
— Tak.
— Pozwólcie powiedzieć sobie, że narażamy się tu na niebezpieczeństwo, i nic nam może z tego nie przyjdzie. Nie jestem trwożliwy i odważę się na to Wszystko, co i wy, ale jeśli nam się nawet uda ich podsłuchać, to czego ważnego się dowiemy?
— Ważnego, czy nie — ja spróbuję. Wiele, bardzo wiele razy podchodziłem nieprzyjaciół, a zawsze dowiadywałem się czegoś, co mi się potem przydało. Twierdziłbym nawet, że ten sposób zbierania wiadomości przyczynił się niemało do moich i Winnetou sukcesów; nauczyłem się tego od niego. Pytacie, co usłyszymy? Oczywiście, że ich rozmowę; ale o czem będą mówili? O tem, co się tu stało, co się stanie, co zamierzają, a więc prawdopodobnie o jeńcu i o wyprawie, na którą się wybrali. Narażamy się bardzo, to prawda, i, chociaż wierzę, że się nie boicie, to wolałbym, powiedziawszy otwarcie, samemu wziąć na siebie niebezpieczeństwo, o którem mówicie.
— Czemu?
— Bo nie wiem, czy dorośliście do tego.
— Oho! Czy popełniłem dotąd błąd jaki? Czy nie dowiodłem, że umiem podchodzić?
— Dotychczas tak, ale to było stosunkowo łatwe; teraz nadchodzą rzeczy trudniejsze.
— Pshaw! To także potrafię.
— Rzeczywiście? W takim razie wam zaufania Czy widzicie te dwa małe ogniska, przy których wojownicy rozmawiają? Musimy się do nich, dostać. Dla was to, bliższe. Zarośla sięgają prawie do niego, i osłona ich ułatwi wam zbliżenie się, tymczasem to drugie, płonące tuż nad wodą, jest o wiele trudniejsze do podejścia. Czy się zgadzacie?
— Tak, chociaż niewielki to dla mnie zaszczyt, że obieracie sobie większe niebezpieczeństwo.
— Wstydu dla was w tem niema. Zapamiętajcie dobrze, co mówię. Wrócimy tutaj; kto przyjdzie pierwszy, da drugiemu znak, że już gotów. Znak ten nie śmie zwrócić uwagi Indyan. Słyszycie głosy ropuch; taki głos nie wzbudzi podejrzenia. Czy potraficie go naśladować?
— Myślę.
— Więc zawołacie, wróciwszy tutaj, cztery razy, a drugi i trzeci okrzyk szybciej po sobie, aniżeli pierwszy i czwarty. Rozumiecie?
— Yes. Dla odróżnienia od rzeczywistych ropuch.
— Słusznie. Ja zrobię tak samo, gdybym tu był przed wami. Gdyby was odkryto...
— Odkryto? — wtrącił. — Będę się miał dobrze na baczności, żeby się im nie pokazać.
— Tego nie mówcie! Najchytrzejszy, i najostrożniejszy westman może mieć przy takiej sposobności nieszczęście. A więc, gdyby was odkryto, przedrzecie się, nie zważając na mnie, przez zarośla i wrócicie tutaj do naszego obozu. Ja przyjdę później.
— A jeśli was zobaczą?
— To także umknę, a wy przybędziecie za mną, jak będziecie mogli najprędzej. Czy macie może jeszcze o coś zapytać?
— Nie. Otrzymałem zadanie i spełnię je; th’ is clear.
— Niech się wam uda! A teraz naprzód!
— Tak, naprzód, sir! Będziecie ze mnie zadowolony. Za chwilę mnie nie zobaczycie.
Spełnił te słowa, gdyż wlazł na lewo w krzaki i zniknął. Czy też błędu nie zrobi? Nie byłem co do tego zupełnie spokojny.
Zadanie moje było, jak powiedziano, daleko trudniejsze, aniżeli jego. Ognisko, do którego chciałem się dostać, płonęło w pobliżu wody; między mną a niem nie było nic, co mogłoby mi posłużyć jako osłona. Jak tam dojść i leżeć tam niepostrzeżenie przez czas dłuższy? A nie tylko chciałem, lecz musiałem się tam dostać, gdyż jeden z siedzących tam Indyan miał w czuprynie pióro białego orła, więc uważałem go, choć nie widziałem jego twarzy, za wodza Wupa Umugi.
Wiodła tam droga tylko jedna, mianowicie przez wodę. Była ona, jeśli nie niemożliwa, to przecież taka trudna, że zrozumiałem, iż jeszcze nigdy nie ryzykowałem tyle przy podchodzeniu. Brzegi zarosłe były sitowiem — musiałem skorzystać z tej okoliczności. Trzeba się było rozebrać, a w tym celu musiałem z powodu jasnej barwy mego ciała wyszukać jakieś osłonięte miejsce. Po prawej ręce, niedaleko od najdalszego ogniska, dochodziły krzaki aż do wody. Zaczołgałem się tam, rozebrałem się, wziąłem ze sobą kilka rzemieni, które nosiłem w kieszeni, i nóż, a ubranie schowałem w krzakach. Następnie wyciąłem odpowiednią ilość sitowia, związałem je tak, żeby wyglądało jak naturalna kępka, i włożyłem je sobie na głowę tak, że sięgało aż na barki. Zrobiwszy dziurę w snopie, żebym mógł przez nią widzieć, wszedłem do wody i puściłem się w niebezpieczną drogę.
Czy to idąc, czy płynąc, musiałem się starać o to, żeby snop na głowie był ciągle w równej wysokości z nadbrzeżnem sitowiem. Tak poruszając się wzdłuż brzegu ku ognisku — a musiałem to czynić powoli, aby nie zwrócić na siebie uwagi — wyglądałem z moim czubem na stojącą w wodzie kępę sitowia i miałem nadzieję, że uda mi się szczęśliwie dojść do celu i wrócić. W razie — nie wykluczonego wcale — odkrycia postanowiłem przepłynąć jezioro wpoprzek, a potem skrycie znowu powrócić, ażeby zabrać ubranie.
Z początku była woda płytka; musiałem się położyć i czołgać się mułem. Wśród ostrego sitowia musiałem bardzo uważać, żeby się nie skaleczyć. Wszedłszy w głębszą wodę, mogłem już iść. Potem straciłem grunt pod nogami, co zmusiło mnie do pływania. Cała droga, jaką miałem do przebycia, nie wynosiła więcej niż sześćdziesiąt metrów, ale upłynęło pół godziny, zanim przebyłem połowę. Czerwoni nie śmieli zauważyć ruchu mojej maski z sitowia. W ten sposób mogły upłynąć całe godziny, zanim zszedłbym się z Old Wabblem.
Szczęściem przyszła mi z pomocą nowa okoliczność. Usłyszałem głośne wołania, a kiedy rozejrzałem się za ich przyczyną, zobaczyłem dwu Indyan, którzy wyszli z zarośli i ukazali się na placu obozowym. Byli to ci dwaj Komancze, których powaliłem wczoraj wieczorem. Wódz wysłał ich był za zbiegłym Old Wabblem, a teraz powracali; oczywiście wszyscy chcieli wiedzieć, z jakim wynikiem. Zwrócili na się powszechną uwagę, a więc i uwagę wodza. Chociaż nie pobiegł naprzeciwko nich, jak drudzy, powstał jednak i zwrócił się ku nim. Twarz jego, zarówno jak oczy wszystkich innych, odwróciła się teraz od wody. Skorzystałem z tego tak szybko, że w przeciągu minuty dostałem na na miejsce, do którego dążyłem. Wkopałem moje jasne ciało w mułowate dno płytkiego brzegu, położyłem się na łokciach i z twarzą nad wodą mogłem przypatrywać się dokładnie wszystkiemu, co się działo na brzegu. Pęk sitowia, stojący mi na barkach, wyglądał, jak gdyby stał we wodzie, a ponieważ i dokoła rosły szuwary, mogłem się czuć całkiem pewnym.
Był też już najwyższy czas, gdyż w chwili, kiedy zająłem opisaną pozycyę, doszli obaj Komancze do ogniska wodza, który przyjął ich słowami:
— Nie widzę u pasa żadnego z was skalpu tego, którego mieliście zabić. Czyście oślepli, że straciliście ślad jego? A może konie wasze połamały sobie nogi, że nie mogliście go doścignąć?
Jeden z nich nie odpowiedział i popatrzył z zakłopotaniem na ziemię, ale drugi był śmielszy. Spojrzał wodzowi otwarcie w twarz i odpowiedział:
— Zachowaliśmy oczy, a konie nasze są zdrowe.
— Ale gdzie skalp?
— Znajduje się jeszcze na głowie tego, któremu mieliśmy go zabrać.
— A więc ta blada twarz nie zginęła?
— Jeszcze żyje.
— Pozwoliliście mu więc umknąć?
Oczy zabłysły mu groźnie, kiedy głosem donośnym rzucił ostatnie pytanie:
— Umknął nam — odrzekł Indyanin, wytrzymując spokojnie wzrok wodza.
— A więc jesteście kulawe psy, których nie można posłać za żabą, bo zbyt rącza jest dla nich! Odeślę was do namiotów starych bab, gdzie, wasze miejsce.
— Jesteś Wupa Umugi, nasz dowódca na wojnie, i my mamy być posłuszni twoim rozkazom — ale skoro wydajesz rozkazy niewykonalne, nie wolno ci lżyć tych, którzy zadawali sobie trudu na próżno. Myśmy nie psy kulawe, lecz waleczni i doświadczeni wojownicy, bo nie byłbyś nas wybrał do ścigania bladej twarzy. Nie pójdziemy do starych bab. Czy człowiek ma usta wyżej, niż uszy? Dlaczego mówisz i sądzisz, zanim usłyszałeś, z jakiego powodu nie przynieśliśmy skalpu?
Było to powiedziane śmiało — i człowiek ten z pewnością nie był tchórzem. Opowiadano sobie wiele historyi o okrucieństwach Wupa Umugi. Właściwości tej dowiódł nietylko względem białych, lecz często nawet względem współplemieńców, obchodząc się z nimi bezwzględnie. Szanowano go jako wojownika, ale go nie lubiano. Nagromadziło się przeciwko niemu sporo rozgoryczenia, które wybuchało przy takich sposobnościach, jak obecna. Zachowanie się dzielnego podwładnego było odważne, ale nie zuchwałe. Wódz indyański nie jest bynajmniej absolutnym władcą. Szczep obiera go, a on dzierży tę godność, dopóki doświadczeniem, rozsądkiem i odwagą nad nim góruje. Każdej chwili jednak może go „rada starszych“ złożyć z urzędu, a wtedy jest znowu czemś mniej, aniżeli był przedtem. Wupa Umugi wiedział o tem i zauważyłem, że zarzut wojownika wprawił go we wściekłość, a ręka drgnęła ku nożowi w stronę pasa; przezwyciężył się jednak i rzekł tonem niezupełnego panowania nad sobą:
— Opowiadaj, a ja będę słuchał — potem zaś powiem, czy zaliczać was jeszcze do wojowników Komanczów.
Usiadł, a za nim ci, którzy przedtem siedzieli obok niego. Gdy się to stało, zaczął Komancz opowiadać przebieg pogoni. Przysłuchiwano mu się, dopóki nie doszedł do słów:
— Wtem ugodziło nas uderzenie w głowę i upadliśmy martwi. Kiedy powróciliśmy do życia, byliśmy skrępowani i przywiązani do drzewa.
— Skrępowani i przywiązani? I nie broniliście się wcale?
Czy wódz Racurrohów obroni się przed wrogiem, którego nie widzi? —
Nie, ale zobaczyłbym każdego wroga, który chciałby mnie zaatakować!
— Tego nie.
Tego? A zatem wiesz, kto to był?
— Tak.
— Wymień jego imię.
— Old Shatterhand.
— Uff! — zawołał wódz, zrywając się i usiadając napowrót.
— Uff, uff, uff! — — zawołali także drudzy.
— Old Shatterhand! — wybuchnął. — Ten blady pies, którego wojownicy Komanczów już nieraz mieli w ręku, a on im się zawsze wymyka! O, gdybym ja był na waszem miejscu!
— Poszłoby ci tak samo, jak nam.
— Milcz! Jestem Wupa Umugi i nie dałbym się tak podejść!
— Nikt nas nie podszedł, ani na nas nie napadł. To my chcieliśmy podejść bladą twarz. Czy mogliśmy wiedzieć, że stanie się inaczej? Czy mogliśmy przypuszczać, że nigdy niezwyciężony Old Shatterhand znajduje się z białymi?
— Nie, ale powinniście być ostrożniejsi.
— Byliśmy. Zwęszywszy dym, zostawiliśmy zaraz konie i poczołgaliśmy się bez szmeru, aby zobaczyć, kto siedzi przy ognisku. Nikt nie byłby nas spostrzegł ani pochwycił — bylibyśmy zabrali wszystkie ich skalpy, gdyby nie Old Shatterhand. On wszystko wie; spodziewał się, że przyjdziemy i wyszedł naprzeciw nas. Siedział w gąszczu i nadsłuchiwał. Kiedy doszliśmy do niego, wyskoczył i powalił nas na ziemię. Moi czerwoni bracia słyszeli wszyscy o sile jego pięści.
Zwrócił się z tem pytaniem do wszystkich, którzy stali dokoła.
— Hehe, hehe — tak tak, tak tak — odpowiedziano mu.
— I że każdy, kogo ugodzi, musi paść martwy na ziemię.
— Hehe, hehe!
— Czy sądzicie, że poszłoby wam inaczej, niż nam? Zobaczylibyście go i zdołalibyście mu umknąć?
— Aga, aga — nie, nie!
Okazał spryt w obronie swojej sprawy, zapytując o sąd stojących z nim na równi. Ich przyznanie tworzyło dlań mur ochronny przeciwko cholerycznemu gniewowi wodza. Opowiadał dalej, a Wupa Umugi nie przerywał mu już aż do końca. Potem zapytał:
— Tak postąpił Old Shatterhand, którego Komancze nazywają swym wrogiem. Czy kto się domyśla, kim była ta druga blada twarz, którą ścigaliśmy?
Zaprzeczyli.
— A jednak wszyscy słyszeliśmy już nieraz o tym białym.
— Widziałem go, kiedy przejeżdżał przez nasze szeregi, jak gdyby żadna kula nie mogła go dosięgnąć, ani żadna broń zranić, ale go nie poznałem W zauważył. wódz.
— Włosy miał długie i białe, jak śnieg na górach; czy nie widziałeś tego?
— Widziałem.
— Na jego twarzy dziewięćdziesiąt zim wyryło zmarszczki. Jest tylko jedna blada twarz, licząca tyle lat, mająca takie białe włosy i będąca takim dobrym jeźdźcem, że nienaruszony przecisnął się przez dziesięć razy po pięćdziesiąt nieprzyjaciół.
— Uff, uff! — zawołał wódz. — Mój czerwony brat ma widocznie Old Wabble’a na myśli.
— Tak, jego mam na myśli.
— To on był?
— Tak.
— To on był, on! Kiedy nam umykał, opuścił nas dobry duch. Nikt z żyjących jeszcze bladych twarzy nie przelał tyle krwi czerwonych mężów, co ten pies długo-białowłosy. Gdyby był wpadł nam w ręce, podniósłby się radosny krzyk, jak daleko sięgają namioty Komanczów. Ale na ten raz wymknął się nam. Zobaczymy go jeszcze i pochwycimy na pewno, może jutro, albo już w dniach najbliższych.
— Czy chcesz wysłać za nim innych i więcej wojowników, aniżeli nas było?
— Nie.
— A cóż?
Na to, w każdym razie nieodpowiednie pytanie odpowiedział wódz lekceważąco, czyniąc przytem prawie pogardliwy ruch ręką:
— Mój czerwony brat jest tylko zwykłym wojownikiem, a mimo to śmie pytać najwyższego wodza wojennego Racurrohów, co zamierza uczynić. Nie przystoi ci takie pytanie, ale mimo to gotów jestem ci odpowiedzieć, ażeby ci pokazać, że zamyślam przebaczyć wam nieudały wasz pościg. Nie mamy powodu ścigać Old Wabble’a, bo on sam przyjdzie.
— On nie przyjdzie — stwierdził wojownik, pomimo udzielonej mu nagany.
— Przyjdzie! — zawołał wódz tonem głębokiej pewności.
— Ale my wiemy, że nie przyjdzie.
— Chciał sprowadzić pomoc, aby wyswobodzić tę bladą twarz, która leży skrępowana tam na wyspie. — Znalazł dziesięć bladych twarzy, któremi dowodzi Old Shatterhand. Oni tu przyjdą.
— Zachorowaliby chyba na umyśle, gdyby sądzili, że jedenastu białych może nas zwyciężyć.
— Old Shatterhand jest z nimi. Blade twarze, któremi on dowodzi, odważą się na wszystko.
— Oni nie wiedzą, gdzie się znajdujemy.
— To się dowiedzą.
— Kto im to zdradzi?
— Wasz trop, za którym pójdą.
— Old Shatterhand przyrzekł nam nie śledzić za naszym tropem.
— Mimo to tak uczyni.
— Nie; to nie kłamca. Nikt jeszcze nie słyszał, żeby kiedy złamał słowo.
— Memu młodemu czerwonemu bratu przystałoby bardziej milczeć, aniżeli w obecności starych wojowników sprzeciwiać się wodzowi.
Była to surowa nagana, ale Wupa Ufnugi nie lubiano, więc cieszono się z jego gniewu. Młody wojownik widział spojrzenia wojowników, zwrócone do siebie z zachętą, i rzekł:
— Ja wiem, że moje lata nie sięgają lat starych i mądrych mężów, ponieważ jednak nikt z nich, lecz tylko ja byłem u Old Shatterhanda, mówiłem z nim i otrzymałem słowo od niego, to będzie mi wolno powiedzieć, co tam i od niego słyszałem.
Na to odrzekł siwowłosy Indyanin, który siedział obok wodza i był pewnie najstarszy ze wszystktch.
— Niech mój młody brat mówi śmiało. Skoro topór wojenny raz wykopano, może wszystko posiadać wielką wagę, co kiedyindziej byłoby zbytecznem. Najważniejszem tu byłoby spotkanie Old Shatterhanda. Gdzie jego widać, tam bywa i wódz Apaczów, Winnetou.
— Czy był tam także?
— Nie było go — odparł wojownik, uradowany widocznie tem, że starszy wziął go w obronę.
— Ani w pobliżu?
— Nie dostrzegliśmy ani znaku.
— Jakich słów użył Old Shatterhand, dając wam przyrzeczenie?
Zapytany namyślał się przez chwilę, a potem odrzekł:
— Powiedziałem do niego tak: „Czy będziecie nas śledzić, ażeby się dowiedzieć dokąd pojedziemy?„ On odrzekł na to: „Nie; daję wam na to słowo“. Oto dokładna rozmowći, o której mój starszy brat chciał się dowiedzieć.
— Jeśli Old Shatterhand tak powiedział, znaczy to tyle, co gdyby wypalił fajkę przysięgi. On dotrzymuje przyrzeczeń i nie śledził was pewnie. Howgh! Młodzi bracia mogą się oddalić; wiemy już, co chcieliśmy wiedzieć.
Obaj Komancze oddalili się, a zarazem z nimi wszyscy, którzy z ciekawością, lecz i uszanowaniem zbliżyli się do ogniska. Także ci, którzy siedzieli przy ognisku, przeznaczonem dla Old Wabble’a, opuścili je przedtem, ciekawi wieści o pościgu, i, ponieważ nie było nic do podsłuchania, spodziewałem się, że stary odszedł z powrotem. Pokazało się też zaraz, że miałem słuszność, gdyż w tej chwili odezwała się cztery razy ropucha w umówiony przez nas sposób.
— Czy miałem miejsce moje opuścić? Chwila obecna nadawała się do tego, gdyż podczas powrotu czerwonoskórych do ognisk powstała krętanina, podczas której nie było obawy, aby mój poruszający się piuropusz z sitowia ściągnął na siebie uwagę. Spodziewałem się jednak, że przy tem ognisku dalej jeszcze będą mówili o tym przedmiocie, i chciałem to usłyszeć. Co do powrotu, to spodziewałem się jeszcze znaleźć chwilę sposobną. Czerwoni jeszcze nie jedli, i czekano prawdopodobnie, aż się napiecze dostateczna ilość mięsa. Potem musiało znowu nastąpić zamieszanie, podczas którego powinienem znaleźć stosowną chwilę. Leżałem więc dalej w wodzie, a raczej w błocie.
Wódz rozgniewał się widocznie na to, że stary się wmięszał, gdyż powiedział doń po odejściu młodych wojowników:
— Czy mój brat nie zauważył, że musi to drażnić godność wodza, gdy bierze się młodego wojownika przeciw niemu w obronę?
Stary odpowiedział mu na to:
— Godności wodza uwłacza najwięcej to, jeśli przeciw niej postępuje. Wszyscy sądzimy, że Old Shatterhand dotrzyma słowa, i tylko ty twierdzisz przeciwnie.
— Bo znam tego białego psa.
— My znamy go także. Na języku u niego nie mieszkało jeszcze nigdy kłamstwo.
— Tak, lecz ten język umie mówić tak sprytnie, jak żaden inny. On jest najuczciwszą bladą twarzą, ale jeśli go się chce wywieść w pole, wtedy staje się najchytrzejszym z lisów, a język jego podobnym do świtu, po którym może nastąpić światło słoneczne, lecz także i niepogoda. On nie kłamie, to prawda, i co obieca, tego dotrzyma, ale tylko tak, jak sam myśli, nie tak, jakby się tego sobie życzyło. Słowa, jakie on powie do nieprzyjaciela, są jako ziarnka prochu, które należy dobrze odważyć, zanim się je wsypie do lufy.
— Więc Wupa Umugi sądzi, że można jeszcze inaczej rozumieć przyrzeczenie, dane wojownikom, że ich śledzić nie będzie?
— Nie, on nie chciał śledzić i nie będzie, ale nie byłby dał tego przyrzeczenia, gdyby nie wiedział o innej drodze dowiedzenia się o tem.
— Niema innej.
— Tak myśli mój starszy brat, ale nie ja, chociaż sam o niej nie wiem. Jak często opowiadano o tem, że Old Shatterhand wie wszystko, o czem chce wiedzieć. Czy jest w przymierzu z dobrym, czy ze złym Manitou[10], który mu mówi o wszystkiem — nie wiem, lecz jestem pewien, że wie, iż obozujemy nad Saskuan-Kui.
To być nie może, gdyż nikt mu tego nie powiedział. A gdyby to nawet wiedział, to w tem jeszcze nie powód, żeby miał tutaj przybyć.
— Zechce pojmanego uwolnić.
— Czy on go zna?
— Nie wiem tego.
— A jeśli go zna, to czy go kocha tak bardzo, żeby narażał życie na niebezpieczeństwo?
— On ujmuje się za każdą bladą twarzą.
— Czy nawet wtedy, kiedy może tylko jedenastu ludzi przeciwstawić stu pięćdziesięciu wojownikom?
— On nie liczy nieprzyjaciół i nie potrzebuje ich liczyć, gdyż ma zaczarowaną strzelbę, z której może strzelać bez przestanku. A czy wie mój starszy brat, że on chętnie unika walki, nie ze strachu, lecz dlatego, że nie chce przelewać krwi ludzkiej? Wtedy chwyta się podstępu, a chytrości jego należy się bardziej obawiać, aniżeli strzelby zaczarowanej. On przyjdzie, nie, ażeby z nami walczyć, lecz ażeby podstępem wydrzeć nam jeńca.
Starzec się zamyślił, pokiwał głową w jedną i drugą stronę i rzekł po chwili:
— Słowa Wupa Umugi nie mogą zmienić myśli moich, ale skoro topór wojenny już raz wykopany, należy wszystko, co się zwykle tylko raz rozważa, dziesięć razy rozważyć, i nie wolno spodziewać się dobrego, lecz złego. Ja powiadam, że Old Shatterhand nie przyjdzie, — a ty, że przyjdzie. Przypuśćmy, że należy go nam oczekiwać — tem lepiej w takim razie, jeśli go tu nie będzie.
— Lepiej? Czy mój brat go się obawia? Ja bardzo sobie życzę, żeby nadszedł. Pochwycilibyśmy go i przygotowalibyśmy dlań słup, przy którym zginąłby z Old Wabblem.
— Czy chcesz pochwycić wiatr, przemykający ci między palcami?
— Czy Old Shatterhand to powietrze? Czy nie był już kilka razy jeńcem Komanczów?
— Wiem o tem dobrze, ale czy nie wywiało go zawsze z rąk waszych?
— Jeżeli ja go pochwycę, to go już pewnie zatrzymam!
— W takim razie otwórz ręce, gdy nadejdzie, i patrz, jak ci w nie wpadnie.
— On wpadnie. Wiem nawet o którym czasie.
— Kiedy?
— Nasi wojownicy wyjechali nocą od niego, a on wyruszył stamtąd dopiero nazajutrz. Wyprzedzili go zatem, a ponieważ przybyli dzisiaj wieczorem, on nadejdzie jutro.
— Tutaj?
— Nie, bo nie pozwolę mu dojść tak daleko i pochwycę go nad Rio Pecos.
— A czy znasz miejsce, którędy się tam przeprawi przez wodę?
— Tak. Tam jest bród, który zna prawdopodobnie. Jeśli go nie zna, to będzie szukał i znajdzie go.
— Old Shatterhandowi nie potrzeba brodu; to niedościgły pływak.
— O tem także myślałem. Każę obsadzić długą przestrzeń brzegów, to nie będzie mógł mi umknąć. Gdyby Nale Masiuf[11] był już tu ze swoją setką wojowników, to moglibyśmy rozciągnąć ich na jeszcze dłuższej przestrzeni, ale on nadejdzie dopiero za trzy dni.
W tej chwili zabrzmiał okrzyk „yakha“[12] i wszystko pośpieszyło do ognisk, przy których pieczono mięso. Wódz wstał, odpowiednio do swej godności, powoli, ażeby poszukać sobie tego, co chciał jeść. Była to dla mnie najlepsza sposobność oddalenia się. Rzuciłem jeszcze raz badawcze spojrzenie na obozowisko. Nikt nie parzył na brzeg ani ku miejscu, na którem leżałem. Wszyscy zwrócili uwagę na mięso. Wsunąłem się w głębszą wodę i odpłynąłem czemprędzej, nie starając się nawet o to, by mnie nie dostrzeżono. Przybywszy szczęśliwie na miejsce, gdzie się rozebrałem, wyszedłem na brzeg, wdziałem ubranie i poszedłem tam, gdzie czekał na mnie Old Wabble. Pióropusz z sitowia wziąłem ze sobą.
Zbliżyłem się tak cicho, że stary wcale nie słyszał, i zerwał się przerażony, gdy go dotknąłem.
— A do wszystkich piorunów! To wy, sir, czy to jaki czerwony? — spytał.
— To ja — odrzekłem.
— Well. Gdyby to nie wy, wpakowałbym drabowi nóż w ciało.
— Nie zrobilibyście tego, mr. Cutterze.
— Nie? Czemużby nie?
— Bo nie moglibyście, mając już dawno jego nóż w brzuchu.
— Oho!
— Tak jest! Jakie wy macie uszy?
— Patentowane; th’ is clear.
— No, to szkoda pięknego patentu, bo uszy nic nie warte! Leżeliście cicho, dokoła nic się nie ruszało, a jednak nie słyszeliście mego nadejścia. A gdyby to zamiast mnie był który z Komanczów?
— To usłyszałbym go, gdyż nikt inny nie mógłby tak bez szmeru się zbliżyć. Czy zrobiliście dobry interes, sir?
— Jestem zadowolony.
— Ja także.
— Coście podsłuchali?
— Na pozór mało, ale właściwie bardzo wiele. Old Surehanda strzegą tylko dwaj ludzie.
— Gdzie?
— Aha; chcielibyście to wiedzieć?
— Oczywiście.
— Bardzo wierzę. Ale, gdyby mnie nie było, nie dowiedzielibyście się o tem.
— Nie wmawiajcie tego w siebie, mr. Cutterze! Nie potrzebuję was do tego, bo wiem o tem tak samo dobrze, jak wy.
— No, to gdzie on jest?
— Tam, na wyspie.
— Domyślaliście się tego już przedtem, ale to właśnie tylko domysł.
— To pewność, bo słyszałem to z ust wodza, Wupa Umugi.
— Mówił o tem?
— Tak.
— To osioł! Myślałem, że zrobię wam wielką przyjemność, gdy wam powiem, że przypuszczenie nasze jest słuszne.
— Nie martwcie się tem, sir. Czego dowiedzieliście się jeszcze ponadto?
— Nic. Zdawało mi się, że powiem wam, Bóg wie, co ważnego, ale skoro podsłuchaliście to sami, to tak samo, jak gdybym się niczego nie dowiedział. To mnie złości. Prawdopodobnie byłbym więcej usłyszał, ale nadeszli właśnie nasi wczorajsi Komancze, i wszystko odbiegło od ogniska, przy którem leżałem. Podsłuchaliście więcej ode mnie?
— Tak.
— Co?
— O tem potem. Tu nie miejsce na rozmowę. Odejdźmy stąd.
— Dokąd?
— Najpierw na wolne pole i to tą samą drogą, którą przyczołgaliśmy się tutaj.
— A więc przez wertepy i gąszcze. I to ten człowiek nazywa drogą!
Musieliśmy w powrocie zachować taką samą ostrożność, jak w przybyciu, i równie szczęśliwie wydostaliśmy się z terenu Indyan. Gwiazdy świeciły dość jasno, i minąwszy wspomniany pas zarośli, mogliśmy powstać i bez obawy iść dalej tak, jak gdyby ani jednego Komancza nie było w pobliżu.
— Zdaje się, że dążycie do naszego obozu — rzekł Old Wabble.
— A dokądby?
— Hm! Wyśmiejecie mnie prawdopodobnie, ale myślałem, że zaraz przyprowadzimy ze sobą Old Surehanda.
— To był istotnie śmiały pomysł.
— Ponieważ położenie jest inne, aniżeli sądziłem. Gdyby pojmany nie leżał na wyspie, lecz na brzegu, poszłoby jego uwolnienie paz-dwa-trzy.
— Nie rozumiem tego.
— W takim razie wyrażę się inaczej: Podejść — przeciąć więzy — zerwać się — uciec — Indyanie za nami — my pędzimy do naszego obozu — wskakujemy na konie — cwałujemy precz — i po wszystkiem.
— To brzmi tak, jakby było czemś niesłychanie łatwem do wykonania. Czy uwolniliście już kiedy jeńca w ton sposób?
— Nie, ale wy! Dokonaliście już nawet więcej takich sztuczek.
— To nie powód, żeby zawsze miało pójść tak mimiko. Należy się stosować do okoliczności, które rzadko kiedy są takie same.
— To szkoda. Przyznam się wam szczerze i uczciwie, że chętnie stanąłbym przed naszymi towarzyszami, którzy nie są prawdziwymi westmanami, z gotowym czynem.
— To znaczy, że chcielibyście pochełpić się nieco.
— Nazwijcie to, jak chcecie. To nie wstyd przecież wydobyć, z wami tylko, z pośród stu pięćdziesięciu Indyan jeńca, przeznaczonego na śmierć męczeńską.
— Wstyd — nie.
— A zatem. Ale ta uciecha mi przepada.
— Jakto?
— Bo prawdopodobnie będą nam pomagali ten Sam Parker, Joz Hawley i inni.
— Nie można tego nazwać pomocą. Utworzą tylko linię naszego odwrotu; to wszytko.
— Rzeczywiście?
— Tak. Uwolnimy Old Surechanda tylko my obaj; ja i wy.
— To mi bardzo przyjemne!
— Przypuszczam oczywiście z góry, że jesteście dobrym pływakiem, jak mi to powiedzieliście sami.
— Jak ryba — powiadam wam, że jak ryba — th’ is clear. A więc trzeba będzie pływać?
— Tak, bo musimy się dostać na wyspę.
— Słusznie; czółen tam niema.
— Czółno nie przydałoby nam się na nic; spostrzeżonoby nas. A zatem ufacie sobie, że przepłyniecie z tamtego brzegu wpoprzek jeziora na wyspę i z powrotem?
— A to pytanie! Powiadam wam, że dopłynąłbym do księżyca, gdyby między nim a ziemią było dość wody.
— Well! W takim razie rzecz bardzo prosta. Popłyniemy na wyspę, unieszkodliwimy obydwu strażników, uwolnimy Old Surehanda z więzów i popłyniemy z nim napowrót.
— Co?... Jak?... Co?
Stanął, wziął mnie za ramię i rzekł:
— To idzie u was tak szybko, jak zjeść kromkę chleba z masłem.
— A u was szło przedtem także na raz-dwa-trzy.
— Tak, to było coś zupełnie innego. Ja chciałem go uwolnić na lądzie, a nie przez wodę. Tu trzeba przedewszystkiem wiedzieć, czy Old Surehand umie także pływać.
— Wiecie chyba o tem najlepiej; przecież go znacie.
— Ale nie widziałem go jeszcze w wodzie.
— Tak? To niepotrzebne, bo taki westman, jak Old Surehand, jest pewnie dobrym pływakiem.
— Ależ on skrępowany — a z tego człowiek drętwieje. Czy będzie tak dobrze władał rękami i nogami, żeby mógł z nami zaraz przepłynąć jezioro?
— Przypuszczam, gdyż powiadają, że to bardzo silny mężczyzna.
— Tak, to prawda. A więc rzecz załatwiona; płynie zaraz z nami. Ale gwiazdy, te gwiazdy!
— Cóż takiego?
— Czy nie uważacie, że coraz bardziej jaśnieją?
— Rzeczywiście.
— A więc będą się razem z niebem odbijały we wodzie; to niedobrze!
— Chcieliście niedawno płynąć aż do księżyca. On was nie irytuje tak, jak gwiazdy?
— Zdaje mi się, że dowcipkujecie, ale wiecie dobrze, co mam na myśli. Odbicie gwiazd we wodzie zdradzi nas.
— Przed kim?
— Przed strażnikami na wyspie.
— Nie zdaje mi się.
— Owszem! Rozważcie tylko: Woda jeziora z gwiazdamileży spokojnie przed nimi, za każdym zaś ruchem naszym powstawać będą fale, i gwiazdy zaczną się trząść tędy i owędy. Gdy będziemy dopływali, powstanie taka rewolucya na całym odbitym w wodzie firmamencie, w strażnicy będą musieli zwrócić na nas uwagę.
— A cóż to szkodzi?
Przystanął znowu, zatrzymał mnie i zapytał:
— Co?... Jak?... Co to szkodzi? I tak pyta Old Shatterhand! Takie pytanie nie zdziwiłoby mnie tylko u greenhorna[13] Co to szkodzi! Te draby zaczną oczywiście natychmiast ryczeć o pomoc; a potem rzucą się wszyscy Komancze w wodę i zaczną się łowy, w których zginiemy. Żebyśmy nie wiem jak dobrze pływali, to przecie zbyt wiele psów — śmierć dla zająca.
— Nie zawołają chyba o pomoc — odrzekłem, zmuszając go do dalszej drogi.
— Oczywiście, że tak! Zobaczą przecież, że nadpływają dwaj ludzie i to dwaj biali. A jeśliby nawet rzeczywiście nie krzyczeli, to poślą pewnie za nami kilka kul.
— I tego nie uczynią.
— Ależ, sir, ja was nie pojmuję.
— Nie zobaczą nas wcale.
— Co?... Nie zobaczą nas, gdy cały firmament będzie trząsł się i mrowił?
— Nie, bo się zamaskujemy.
— Zamaskujemy? To coraz większe szaleństwo! Jak się zamaskujemy? Czy może wy jako domino, a ja jako arlekin? Dziękuję wam za taki karnawał!
— Zrozumiejcież mnie dobrze, mr. Cutterze! Pod zamaskowaniem rozumiem ukrycie się,
— Także dobrze! Gdzież ukryjecie się w wodzie?
— Za sitowiem.
— Na jeziorze go niema, tylko na brzegu.
— Weźmiemy je ze sobą.
— Nonsens! Nikt z czerwonych nie da się tem otumanić.
— Mogę wam dowieść, że tak.
— Jakże to?
— Przed chwilą urządziłem taką maskaradę, nie mogąc w żaden inny sposób dopiąć swojego celu.
— Rzeczywiście?
— Tak.
Opowiedziałem mu, jak było, a kiedy skończyłem, odrzekł:
— Hm, to przecież nie takie całkiem głupie, jak myślałem. Ale jeden snop sitowia to ujdzie — dwa jednak? Niełatwo nam się uda płynąć całkiem równo, więc oba snopy raz będą w kupie, to znów się rozejdą, co będzie musiało wpaść im w oko i wzbudzić podejrzenie.
— Zapewne, ale my nie weźmiemy dwu snopów, lecz urządzimy sobie wyspę z sitowia, pod którą będziemy pływać.
— Niezłe!
— Z początku popłyniemy szybko — kiedy jednak dostaniemy się w zakres ich wzroku, popłynie nasza kępa powoli, bardzo powoli.
— A nasze jasne ciała? Ażeby płynąć obok siebie, potrzebujemy przynajmniej ośm łokci miejsca. Czy może ta kępa być taka wielka? Dozorcy nas zobaczą, bo mamy jasną skórę.
— Zostaniemy w ubraniu.
— Hm — mruknął.
— Czy sądzicie, mr. Cutterze, że utrudni wam to pływanie?
— Wcale a wcale nie! Pytanie tylko, czy strażnicy, jeśli wszystko szczęśliwie się uda, pozwolą wylądować naszemu sitowiu na wyspie.
— Ono nie wyląduje.
— Nie? A więc i my nie? A przecież musimy się dostać na wyspę. To wprost niezrozumiałe.
— Bardzo łatwo. Czy umiecie nurkować?
— Jak żaba, powiadam wam, jak żaba, th’ is clear; tak głęboko w dół, jak chcecie!
— To dobrze, bo tu trzeba będzie nurkować. Gdy ubliżymy się do wyspy, i dozorcy zauważą sitowie, pójdą na tę stronę wyspy, którą ono zechce przepłynąć.
— Tego należy się spodziewać, ale wylądować chyba mu nie pozwolą.
— Nie. A teraz główna sprawa. W chwili, kiedy nasza osłona będzie najbliżej wyspy, porzucimy ją, zanurzymy się i popłyniemy popod wodą dokoła wyspy, ażeby wynurzyć się po drugiej stronie. Gdy dozorcy będą spoglądali na sitowie, wyjdziemy poza ich plecyma na wyspę, a, ja przyskoczę do nich, by ich dwoma silnemi uderzeniami pięści unieszkodliwić.
— Świetnie, mr. Shatterhandzie! A ja?
— Dla was najpierwsze rozciąć więzy jeńcowi, ażeby mógł ujść czemprędzej, gdyż, chociaż tego nie przypuszczam, może zajść wypadek, że będziemy musieli zaraz powracać. Być może, że nie od razu dobrze ugodzę któregoś z dozorców i że będzie miał czas zawołać o pomoc.
— To byłoby szkaradnie!
— Tak. Widzicie chyba, że mamy wiele dokazać i że wszystko musi się dobrze złożyć, żeby się sztuczka udała. Sądzę zatem, że nie weźmiecie mi za złe, skoro was poproszę zbadać siebie jeszcze raz, czy zdołacie rzeczywiście wykonać tog czego muszę od was wymagać.
— Z łatwością, sir, z największą łatwością.
— Proszę nie odpowiadać, tak prędko. Nie wolno nam być lekkomyślnymi. Powiadam wam otwarcie, że nie przedstawiam sobie tego łatwo. Siebie znam dobrze i wiem, że to potrafię wykonać, jeśli wszystko pójdzie gładko i nic, jak przypuszczam, nie stanie mi w drodze. Mimo to jednak uważam całą sprawę za trudną, nawet za bardzo trudną.
— Nie mówcie o lekkomyślności, sir! Czy widzieliście kiedy, jak Old Wabble pływa?
— Nie.
— Albo nurkuje?
— Tem mniej.
— Więc bądźcie cicho i czekajcie spokojnie;. kiedy wszystko się skończy, powiecie, że nie mogliście mieć lepszego i zręczniejszego pomocnika ode mnie. Th’ is clear.
— Bardzo mnie to ucieszy, ponieważ idzie tu bardziej o nasze życie, aniżeli kiedybądźkolwiek indziej.
Nie wiedziałem rzeczywiście całkiem dobrze, czy mogę mu zaufać, czy też nie. Jego koścista postać nie pozwalała domyślać się w nim dobrego pływaka, a zapewnienia jego miały w sobie pewną chełpliwość. Wiadomem jednak było, że był to człowiek odważny i doświadczony, a mówił tak głębokim tonem przekonania, że trudno mu było nie wierzyć. Zresztą nie było już czasu na dalsze wyjaśnienia, bo doszliśmy do obozu.
Towarzysze niepokoili się z powodu długiej naszej nieobecności. Opowiedzieliśmy im, cośmy widzieli, o czem dowiedzieliśmy się — i objaśniliśmy im nasz plan. Parker i Hawley żałowali, że nie mogli w tem odegrać roli bezpośredniej, ale reszta nic nie powiedziała. Byli całkiem zadowoleni, że nie żądałem od nich narażenia życia. Dosiedliśmy koni i pojechaliśmy na drugą stronę jeziora.
Przybywszy tam, musieliśmy w ciemności przeciskać się przez zarośla, ażeby z otwartej, trawą porosłej preryi dostać się nad wodę, gdzie pozsiadaliśmy z koni i przywiązaliśmy je do drzewa. Po drugiej stronie płonęły obozowe ogniska.
Rosło tu także sitowie. Nacięliśmy go, ile nam było potrzeba, a kilka grubych konarów utworzyło fundament tratwy. Po skończeniu było to dla naszego celu małe arcydzieło. Pod spodem miała tratwa otwory na głowy i cztery skórzane pętle na ręce. Postaraliśmy się także oczywiście o to, ażeby, siedząc pod spodem, można się było swobodnie rozglądać.
Trzeba było zaczynać. Wypróżniliśmy kieszenie i odłożyliśmy wogóle wszystko, co musiałoby ucierpieć przez wodę, a nie było koniecznie potrzebne. Z broni zabraliśmy tylko noże. Kiedyśmy już byli prawie gotowi, zapytał Parker:
— A więc my nie mamy przy tem nic a nic do czynienia, mr. Shatterhandzie?
— Nie — ale nie uważajcie się mimo to za zbytecznych. Może zajść wypadek, w którym będziemy was bardzo potrzebowali.
— Jaki?
— Jeżeli nas odkryją i zaczną ścigać, co może nastąpić tylko na wodzie. Nadpłyniemy stamtąd w prostej linii. Gdyby nas ścigano, będzie waszym obowiązkiem nie dopuścić do nas pościgu.
— Strzałami?
— Tak.
— W takiej ciemności? Płynącemu widać zaledwie głowę; kto tak zdoła odróżnić białego od czerwonego? Moglibyśmy was łatwo ustrzelić.
— Nie wolno wam właśnie strzelać, dopóki nie rozpoznacie dokładnie, do kogo macie strzelać. Zresztą damy się wam poznać głośnymi okrzykami. Gdyby który z nas zaczął we wodzie walkę z którymś z czerwonych, nie będziecie strzelali, chociażby to było tak blizko, że rozpoznawalibyście twarze. Stać każdego z nas na pokonanie jednego czerwonego.
— Tak jest, stać nas, th’ is clear! — potwierdził żywo Old Wabble.
— O sobie wiem to — a co do was, wierzę w to — odpowiedziałem. — Mimo to zapytuję raz jeszcze: Czy to, czego macie dokonać, nie będzie dla was za trudne? Bo w takim razie wolę to wziąć na siebie samego.
— Nie. A więc naprzód i daj Boże szczęście!
— Yes, go on! Za pół godziny będziemy tu szczęśliwie i zwycięsko z powrotem.
Z tem śmiałem zapewnieniem na ustach strząsł się Old Wabble do wody, a ja ruszyłem za nim z mniejszą pewnością siebie.
Pod tratwą chować się nie było potrzeby, dopóki nie byliśmy straży na widoku; z początku płynęliśmy wolno i popychaliśmy kępę przed sobą. Obserwowałem zrazu Old Wabbla, ażeby się przekonać, czy rzeczywiście pływa tak dobrze, jak twierdził; szło jako tako. Po jakimś czasie dopiero zauważyłem, że tratwa zanurzyła się po jego stronie głębiej aniżeli po mojej.
— Opieracie się zanadto — rzekłem. — Nie jesteście chyba zmęczony, mr. Cutterze.
— Zmęczony? A wam co znowu? — odparł. — Temu winny tylko przeklęte braces, które mnie cisną.
— A któż pod pasem nosi jeszcze szelki?
— Tego nie rozumiecie. Pas jest na Zachodzie niezbędny, a ja prócz tego muszę mieć szelki, bo nie mam bioder. Trzymają ont i pas. Gdzie na mnie mogą być biodra?
Nie mogłem wprawdzie pojąć, skąd u szelek tęn impertynencki zamiar przeszkadzania mu właśnie w pływaniu — lecz byłem cicho. Niebawem jednak zaczął tak przechylać tratwę, że z mojej strony wychyliła się z wody. Wobec tego poprosiłem go:
— Wróćcie się lepiej, mr. Cutterze; teraz jeszcze czas, a wam widocznie coraz trudniej.
— Nonsens! Czyż nie widzicie, że mknę, jak ryba?
— Bo ja tratwę popycham, a wy na niej wisicie.
— Tak się tylko zdaje! Te szelki! Zdejmę je, to pójdzie lepiej.
Trzymając się jedną ręką tratwy, odpiął drugą szelki i schował je do kieszeni. Musiały go przecież uciskać, gdyż teraz szło rzeczywiście lepiej. Słyszałem wprawdzie, że sapał z wysiłku, a kiedy zrobiłem na ten temat uwagę, zapewnił mnie:
— To tylko jedna strona płuc robi się czasem taka głośna; druga jest dobra.
Płynęliśmy teraz z pięć minut, nie mówiąc ani słowa, poczem zauważyłem znowu, że zanurzał się w wodzie głębiej aniżeli przedtem.
— Robicie się coraz cięższy, sir? — zapytałem.
— Czy to takie dziwne? Ubranie nasiąka wodą, a tam w tyle... all devils, co to?
Zatrzymał tratwę i sięgnął rękę za siebie.
— Czego tam szukacie, sir?
— Szukam... no!... Słuchajcie, mr. Shatterhandzie, ja muszę bezwarunkowo przypiąć szelki napowrót.
— Dlaczego?
— Bo gubię spodnie. Już do połowy spadły ze mnie; płyną za mną. Czy mi dopomożecie?
Dopomogłem mu w przyprowadzeniu do porządku napół zbiegłych już spodni. Następnie popłynęliśmy dalej, lecz ku memu zaniepokojeniu zauważyłem, że nie był takim pływakiem, za jakiego się uważał. Musiałem popychać nietylko tratwę, lecz także i jego.
— Zdaje mi się, że zawrócimy, mr. Cutterze — powiedziałem. — Jesteście już naprawdę zmęczony, a nasze przedsięwzięcie wymaga pełnej siły. Pomyślcie o niebezpieczeństwie, na które się narażamy.
— Myślę o tem i dlatego nie wysilam się teraz, ażeby potem mieć siłę. Wracać? Co za myśl! To byłby dla mnie blamaż!
Zblamować nie chciałem go rzeczywiście, ale czy miałem nadal ryzykować? Być mogło, że oszczędzał się na razie, ażeby potem być au fait, i potwierdził to na następne pytania. Zresztą mieliśmy już połowę drogi za sobą, a więc trzeba było przeć naprzód, jakkolwiekby być miało. Postanowienie to nie zmniejszyło moich obaw, i po upływie pięciu minut spytałem znowu: —
— Czy nie położylibyście się górną połową ciała na tratwie? Odpoczniecie i będziecie mieli świeże siły.
— To słuszne, ale czy nie będzie to wam za ciężko?
— Nie; zróbcie tak.
Poszedł za moją radą i kiedy popędziłem dalej nasz wehikuł, powiedział:
— Przyszła mi pewna myśl, sir. Strażnicy nabiorą podejrzenia, chociaż nas nie zobaczą.
— Czemu?
— Bo zadadzą sobie pytanie, skąd sitowie ma ten ruch. Przecież jezioro spokojne.
— Mylicie się. Woda odpływa tędy do Rio Pecos i dlatego ma pewien, choć nieznaczny, ruch ku odpływowi. Oderwane od brzegu sitowie spływałoby także powoli, i czerwoni wytłomaczą to sobie. Pod tym względem nie mam żadnej obawy.
— Tylko pod innym?
— Tak.
— O cóż takiego?
— O was.
— Pshaw! Nie chcę się teraz wysilać, ale skoro się tylko zacznie, zobaczycie mnie przy robocie.
— Hm! O pływaniu nie chcę teraz nic mówić. Wrócę do tego jeszcze, zanim ruszymy z powrotem. Teraz idzie raczej o nurkowanie. Jeśli wam się to nie uda, możemy być zgubieni.
— Nie mówcie, sir! Nie mam nic więcej do zrobienia, jak tylko puścić tratwę w odpowiedniej chwili, zanurzyć się i wynurzyć po drugiej stronie wyspy. To dzieciństwo, zwłaszcza przy mojej budowie ciała. Kto ma tyle kości, a tak mało ciała, temu łatwo być mistrzem w nurkowaniu.
Miał istotnie słuszność, a pewność siebie, jaką okazywał, uspokoiła mnie w pewnej mierze, chociaż widziałem, że lepiej było zostawić go i samemu wykonać zamiar.
Zbliżaliśmy się coraz bardziej do wyspy, a ja zwróciłem tratwę z dotychczasowego kierunku nieco w górę, gdyż potem mieliśmy się dać znosić w dół. Ogniska Komanczów świeciły jasno, lecz nas nie oświecały, a to, które płonęło na wyspie, było za krzakami i dlatego nie widzieliśmy ognia. Kilka gwiazd świeciło z firmamentu na wodę i odbijały się w niej. Płynąłem równo i spokojnie, żeby fal nie wywoływać, w których chwiałoby się odbicie gwiazd, ponieważ to można widzieć z daleka. W ten sposób przybyłem bez pośpiechu tak blizko wyspy, że mogliśmy tratwę puścić z prądem wody. Zwróciłem na to uwagę Old Wabble’a.
— Teraz nadszedł czas, mr. Cutterze. Musimy teraz wleść pod sitowie.
— Well, to zaraz się stanie — odrzekł.
— Jeszcze chwileczkę! Gdy będziemy mieli głowy w otworach a zechcemy sobie coś powiedzieć, to może to się stać tylko szeptem.
— Rozumie się samo przez się.
— Chociaż puścimy tratwę z prądem, musimy ją jednak kierować; zostawcie to mnie.
— I owszem. Powiedzcie mi tylko, kiedy się mam zanurzyć. Zaraz to zrobię.
— Rzeczywiście?
— Powiadam wam całkiem seryo, nie bójcie się o mnie. Daję wam na to słowo, że wcale, ale to wcale nie będę dla was ciężarem!
Był to zupełnie inny ton, niżeli przedtem. Czyżby tylko udawał? Byłby rzeczywiście dobrym nurkiem?
Wsunęliśmy się pod tratwę i wystawiliśmy głowy przez otwory. Potem włożyliśmy ręce w pętle i wisieliśmy prostopadle, jak gimnastycy na wiszących pierścieniach. Sitowie nas niosło; nie pływaliśmy wcale i tylko mały ruch ręką lub nogą wystarczał do kierowania. Szło to bardzo powoli, a w oczekiwaniu czas dłużył się jeszcze bardziej.
— To pośpieszna żegluga — szepnął stary. — Czy widzicie dobrze, sir?
— Tak.
— Teraz powinienby nadpłynąć rekin i ukąsić w nogę. Thunder, a to poruszyłby się nasz steamer. Jak to dobrze, że tutaj nie ma tych bestyi ani krokodyli! Patrzcie!
— Widzę go.
— A on nas widzi. Co on zrobi?
Byliśmy o sześćdziesiąt kroków może od wyspy. W zaroślach była szeroka przerwa, a przez nią widać było ogień. W świetle jego dostrzegliśmy Indyanina, czerpiącego wodę. Zauważył nas, patrzył ku nam przez chwilę i wrócił potem do ogniska.
— Doskonały! — szepnął Old Wabble. — Nie chce o nas nic wiedzieć.
— To nam bardzo na rękę, ale zaczekajmy, czy przecież nasze sitowie nie wpadnie mu w oko.
Upływała minuta za minutą, zbliżaliśmy się coraz bardziej do wyspy, ale strażnik już się nie pokazał. Brakowało jeszcze czterdzieści, potem trzydzieści — dwadzieścia — a wreszcie dziesięć kroków. Przesunęliśmy się mimo.
— Teraz, mr. Cutterze — szepnąłem do starca. — Wy popłyniecie nurkiem w prawo, a ja w lewo dokoła wyspy, ażebyśmy sobie nie przeszkadzali, gdybyśmy się zderzyli. Po tamtej stronie wyjdziemy i będziemy na tyłach straży. Ale proszę was, zadajcie sobie trudu! Czy macie ręce w pętlicach?
— Nie.
— Czyście gotowi?
— Yes. Możemy zaczynać.
— A więc precz z tratwą!
Puściłem ją, zanurzyłem się głęboko, opłynąłem połowę wyspy i wychyliłem się ostrożnie po drugiej stronie. Po dwu uderzeniach rąk byłem na brzegu. Old Wabble’a nie było tutaj widać. Musiał wyjść na wyspę w innem miejscu. Nie mogłem się troszczyć o niego i musiałem przedewszystkiem śpieszyć do strażników. Położywszy się na ziemi, zacząłem się czołgać przez krzaki. Siedzieli przy niewielkiem ognisku, gdzie płonęło kilka polan. Jeden z nich zwrócony był do mnie plecami, a drugi lewym bokiem. Opodal leżał pojmany w cieniu zwieszającego się krzaka. Nie widziałem jego twarzy, tylko nogi leżały w świetle ognia; były skrępowane. A więc prędzej do dzieła!
Podniosłem się i w dwu szybkich skokach byłem przy ogniu — poczem jedno uderzenie tu a drugie tam powaliły na ziemię obu czerwonych. Pochyliłem się nad nimi; byli ogłuszeni.
— Haevens, to biały! — zabrzmiał głos jeńca. — Przychodzicie po mnie....
— Tak — przerwałem mu. — Pomówimy później;, teraz do dzieła! Precz z więzami!
Ukląkłem nad nim i dobyłem noża, kiedy za mną powstał szmer jakiś.
— Czy to wy, mr. Cutterze? — zapytałem, nie oglądając się, gdyż kto mógłby być inny?
— Uff, uff, uff, uff! — odpowiedziały mi zamiast niego dwa obce mi głosy.
Zerwałem się błyskawicznie i odwróciłem się. Dwaj Indyanie, ociekający wodą, stali i patrzyli na mnie, jak na widmo. Później powiedział mi Old Surehand, że straż luzowała się co dwie godziny i że luzujący przypływali na wyspę. Dlatego to pokazały się w tak niestosownej dla mnie chwili te ociekające wodą postacie, ażeby zastąpić ogłuszonych. Ale zdumienie moje trwało tylko przez chwilę. W następnej pochwyciłem jednego z czerwonych lewą ręką za gardło a prawą powaliłem go na ziemię. Potem chciałem chwycić drugiego, lecz nie zdołałem, gdyż z przeraźliwym krzykiem o pomoc wskoczył w wodę i, rycząc ciągle, popłynął ku obozowi.
Nie było czasu do stracenia. Poskoczyłem do Old Surehanda i przeciąłem mu więzy na rękach i nogach. Oprócz tego przywiązano go dwoma rzemieniami do wbitych w ziemię palików.
— Czy możecie się ruszać, sir? — spytałem go, skoro powstał. — Powiedzcie prędzej!
Widziałem tego człowieka po raz pierwszy, ale nie miałem czasu przypatrzyć mu się. Wyprostował swoje potężne członki, schylił się, ażeby zabrać nóż jednemu z ogłuszonych i odrzekł tak spokojnie, jak gdyby nie miał żadnego powodu do obawy o siebie.
— Mogę wszystko, co chcecie, sir.
— A pływać także?
— Tak. Dokąd?
— Wprost na drugą stronę; tam czekają na nas biali.
— To chodźcie! Już najwyższy czas. Za minutę będą czerwoni tutaj.
— Miał słuszność. Zaalarmowani Komancze podnieśli zgiełk iście piekielny. Nie mogliśmy ich zobaczyć, ale słyszeliśmy po plusku i bryzganiu wody, że rzucili się w jezioro i płynęli ku wyspie. Musieliśmy się oddalić. Ale gdzie był Old Wabble?
— Mr. Cutterze, mr. Cutterze! — ryknąłem głośniej niemal od Indyan. — Mr. Cutterze, czy jesteście tutaj?
Old Surehand skoczył na brzeg, aby spojrzeć ku obozowi. Zwrócił się do mnie i zapytał, ale nie spokojnie już, lecz z pośpiechem:
— Mr. Cutter? Macie na myśli Old Wabble’a?
— Tak. Przypłynął ze mną na wyspę, by was ocalić, ale go nigdzie nie widać.
— Czy tu jest więcej białych?
— Nie.
— To nie myślcie o nim! Ja znam starego; on ma swoje sposoby.
— Ależ on zgubiony!
— Nie myślcie, sir! Jego szatan nie zgładzi. On pewnie teraz bezpieczniejszy od nas. Zostawcie go i chodźcie. Wszyscy czerwoni w wodzie, a pierwsi prawie już tu. Naprzód, czemprędzej naprzód!
Pochwycił mnie za rękę i pociągnął za sobą.
Z brzegu zobaczyłem powód pośpiechu. Woda pomiędzy mną a obozowiskiem roiła się od głów czerwonych z pootwieranemi w ryku ustami. Płynący na przedzie miał jeszcze kilkanaście susów wykonać, by się dostać na wyspę. Nie mogłem już myśleć o Old Wabble’u, lecz o sobie i Old Surehandzie.
— Tak, do wody — odpowiedziałem. — Chodźcie za mną, jak możecie najszybciej!
Wskoczyliśmy i zaczęliśmy się posuwać w rzutach powolnych, lecz silnych, jak czyni dobry pływak, nie chcąc się rychło zmęczyć. Ryki Indyan zdwoiły się i stały się wprost okropne. Zobaczyli nas i starali się nas koniecznie doścignąć.
Nie obawiałem się o siebie; mnie byłby pewnie nikt nie doścignął, ale Old Surehanda! Taki westman, jak on, musiał pewnie doskonale pływać, ale osłabiła go niewola, a sam wiedziałem najlepiej, jak indyańskie więzy odbierają siłę rękom i nogom. Płynąc obok niego, obserwowałem go. Posuwał się naprzód z zimną krwią, zapomocą owych podwójnych ruchów, rozdzielających pracę równomiernie na ręce i nogi. To mnie uspokoiło na razie. Wkrótce jednak zauważyłem, że ruchy jego straciły pewność.
— Czy was to nuży, sir? — spytałem.
— Nie — odrzekł, — ale straciłem czucie w rękach i w nogach; ścierpły.
— To skutek więzów. Czy wytrzymacie do drugiego brzegu?
— Mam nadzieję. W zwykłych warunkach nie doścignąłby mnie żaden Indyanin, ale gdy się leżało z tak skrępowanymi członkami, że krew przestała krążyć, nie można twierdzić niczego.
Po jakimś czasie poczuł szarpanie w mięśniach u rąk. Znałem ten objaw, wysoce niebezpieczny dla człowieka, mającego pływaniem życie ratować, i wezwałem go:
— Połóżcie się na plecach i płyńcie tylko nogami; tak wypoczną wam ręce.
Posłuchał mojej rady, i szybkość nasza zmniejszyła się znacznie. Płynąłem także na plecach, ażeby widzieć ścigających. Płynęli za nami wszyscy jeszcze, ale w rozmaitych odstępach. Cała leżąca za nami część jeziora była tak pokryta płynącymi Indyanami, że chyba wszyscy Komancze musieli powskakiwać w wodę. W każdym razie niewielu z nich zostało na brzegu. Jeden z płynących był od nas oddalony o sto kroków. Old Surehand zobaczył go i powiedział:
— Musimy płynąć prędzej; to za powoli. Spróbuję znowu przodem.
Uczynił to, lecz przyznał mi się:
— Ręce mi całkiem ścierpną, sir. Płyńcie dalej, a mnie zostawcie!
— Zostawić Old Surehanda? Ani mi się śni! Połóżcie się na mnie wpoprzek; ja was poniosę.
— Jestem za ciężki.
— Nie dla mnie.
— Ale to pójdzie powolnie i czerwonoskórcy nas dościgną.
— Zaczekajmy! No, proszę!
Spełnił moje życzenie dopiero po kilkakrotnem powtórzeniu go. Nie był rzeczywiście lekki, ale szło jakoś. Mimo to zbliżał się do nas pierwszy Indyanin coraz to bardziej. Musiał się bawić dotychczas i posuwał się teraz naprzód z taką siłą, gibkoścą i wytrwałością, że widziałem, iż nas doścignie. Ale był też sam jeden, gdyż reszta zostawała coraz to dalej. W mroku wieczornym byłoby go trudno zobaczyć, gdyby po drugiej stronie nie paliły się obozowe ogniska. Światło ich nie dosięgało wprawdzie ani nas ani jego, ale tworzyło jasne punkty, które od czasu do czasu sobą zasłaniał. Musiał mieć oczy doskonałe, skoro nie stracił nas na tej szerokiej płaszczyźnie.
Kiedy mieliśmy za sobą ze trzy czwarte drogi, zbliżył się do nas na trzydzieści najwyżej kroków i wydał przeraźliwy okrzyk wojenny.
— Dopędza nas! — rzekł Old Surehand. — To ja jestem winien. Jesteście pływak, jakiego jeszcze nie widziałem, ale nieść na wodzie ciężar dwu cetnarów, to zatrzyma najsilniejszego olbrzyma.
— Pshaw! Woda unosi nas przecież także, a tego jednego czerwonego się nie boję.
— Ja także nie. Skoro się zbliży, będzie zgubiony; mam nóż, a w rękach wraca mi czucie.
— Zostawcie go mnie! Ja nie byłem skrępowany.
— Czy chcecie go zakłuć? Nie lubię przelewać krwi bez absolutnej potrzeby.
— Tak samo i ja. Uderzę go po głowie i zabiorę ze sobą na brzeg.
— Sir, tego tylko jeden myśliwiec dokaże, a nazywa się Old Shatterhand. Mam chyba także mięśnie i ścięgna, ale muszę kilka razy uderzyć, zanim ogłuszę.
— To nie tylko sama siła; jest przytem fortel. Czy możecie już płynąć?
— Tak, spuśćcie mnie. Prawdopodobnie pójdzie.
— Prawdopodobnie! I wy chcecie walczyć z tym Indyaninem! Na to może się tylko Old Surehand odważyć.
— Znacie dobrze moje nazwisko. Czy mogę się dowiedzieć o waszem?
— Zaraz wam pokażę, jak się nazywam. Spróbujcie tylko, czy możecie płynąć sami.
Próba się udała; ręce nie odmawiały mu już służby. Była to zaiste szczególna sytuacya. Dwaj biali płyną po jeziorze — gromada Indyan ściga ich — a oni rozmawiają ze sobą, jak gdyby w jakimś nowojorskim parlour kołysali się na krzesłach z biegunami. Ale też tylko westmanów stać na coś podobnego.
Podczas próby sił Old Surehanda nie posuwaliśmy się naprzód, a czerwony dopłynął do nas szybko i wydał ponowny okrzyk zwycięstwa.
— Pozostawcie go zatem mnie i przypatrujcie się, jeśli chcecie — poprosiłem towarzysza, poczem odwróciłem się.
Nieprzyjaciel poznał, że chcę mu dotrzymać placu, i zatrzymał się. Podnosząc wysoko rękę z nożem, zawołał:
— Tu jest wódz Komanczów, Wupa Umugi! Nóż jego pożre obu białych psów!
Aha, to on! Ucieszyłem się. Dotychczas nie mogłem rozpoznać jego rysów.
— A tu jest Old Shatterhand, o którym sądzisz, że ujść ci nie zdoła — odrzekłem. — Spróbuj, czy masz słuszność.
— Old Shatterhand, Old Shatterhand! — zawołali równocześnie Old Surehand i czerwony, poczem drugi z nich dodał:
— Skoro jesteś tym parszywym kujotem, to musisz zginąć w tej chwili.
Po tych słowach zanurzył się szybko. Czekała nas więc walka na życie i śmierć, nocą i we wodzie. Wódz chciał się przy mnie wynurzyć i pchnąć mnie nożem, ale ani mi przez myśl nie przeszło czekać na to. Zanurzyłem się także, lecz przypuszczalnie głębiej od i niego. Woda zatrzymuje, jak dyament, wessane za dnia światło, i dlatego dobry nurek widzi pod wodą tak samo dobrze, jeśli nie lepiej, aniżeli nad nią. Unosząc się w głębi pięciu może metrów, spojrzałem w górę. Tak, tam był wódz trochę obok nade mną. Wyprostował ręce do ruchu, mającego wyrzucić go na powierzchnię; zrobiłem to samo i wynurzyłem się z wody tuż za nim. Dostał pięścią po głowie, poczem pochwyciłem go za czuprynę, żeby nie poszedł na dno.
— Old Shatterhand, naprawdę Old Shatterhand! Oto zaraz i dowód! — zawołał Old Surehand.
— Tak, sir, nie przedstawiłem wam się całkiem salonowo i musicie mi to wybaczyć!
— Obie strony ten sam błąd popełniły — zaśmiał się. — Ale, sir, nie uwierzycie, jak mnie to cieszy...
— I tak dalej, i tak dalej! — wpadłem mu w słowo.
— O tem potem, może aż jutro rano! Teraz nie możemy myśleć o grzecznościach. Cieszyłoby mnie, gdyby wam przeszła już parestezya w rękach.
— Zdaje się, że jest.
— Spróbujcież przynajmniej. Ja muszę nieść czerwonoskórca. No, płyńmy dalej!
Poszło istotnie! Ruch rąk przy pływaniu nastąpił zbyt nagle po poprzedniem przymusowem położeniu tych członków. Teraz widocznie przeszło. Popłynęliśmy powoli, żeby się oszczędzał, ku lądowi i dostaliśmy się na brzeg. Tam związaliśmy wodza, któremu właśnie powróciła przytomność.
Przedsięwzięcie miało zatem przebieg szczęśliwy i nieszczęśliwy zarazem. Ocaliłem Old Surehanda a w dodatku wziąłem do niewoli wodza Komanczów, lecz utraciłem za to Old Wabble’a. Co się z nim stało? Old Surehand nie wierzył w jego śmierć i twierdził:
— Poznajcie panowie pierwej tego starego boya, moi panowie! To oryginał pierwszej próby i nie do zabicia w żaden sposób. Założę się, że siedzi gdzieś w bezpiecznem miejscu i śmieje się w kułak. Takiego hultaja trzeba studyować, zanim się go sprawiedliwie osądzi. On umie z największego nieszczęścia zrobić jeszcze większe szczęście, i nie dziwiłoby mnie to wcale, gdyby teraz nadszedł nagle i przyprowadził jeszcze jednego lub więcej jeńców.
— Jeśli sam nie jest w niewoli — wtrąciłem.
— W takim razie można mu dopomódz. Wymienimy go za wodza.
— Więc nie nastajecie na jego życie?
— Broń Boże! To nie moja metoda okazywać się mordercą. Co do mnie, nie zasłużył sobie na to, ale jeśli staremu Wabble’owi nic się nie stało, to puścimy wolno tego czerwonoskórca.
— Zupełnie zgadzam się, sir. Ale patrzcie no; tam widać głowy na wodzie.
— Tak było rzeczywiście. Większość Komanczów odstąpiła od pogoni, ale niektórzy ścigali nas w dalszym ciągu i nadpływali teraz właśnie. Odpędziliśmy ich okrzykami groźnymi i kilkoma strzałami. Następnie musiałem towarzyszom opowiedzieć, w jaki sposób dostaliśmy się na wyspę i potem we dwu przypłynęliśmy tutaj.
Nie dokończyłem był jeszcze tego opowiadania, kiedy doleciał nas szmer jakiś z zarośli. Zaczęliśmy nadsłuchiwać. Gałęzie szeleściły i trzeszczały, jak gdyby pod ciężarem wielkich zwierząt n. p. koni. Wkońcu zabrzmiał głos rozkazujący:
— Schyl się ładnie na konia, czerwonoskórcze, bo nos sobie rozbijesz, th’ is clear!
— Old Wabble! — rzekł Old Surehand. — Zobaczycie panowie, że dosłownie spełni moje proroctwo.
I rzeczywiście wyszedł z zarośli, prowadząc za sobą konia, do którego był przywiązany Indyanin. Do tego konia przyczepione były jeszcze dwa obładowane jukami.
— Otóż jestem z powrotem — rzekł, śmiejąc się.
— Przyniosłem wam coś, co bardzo się nawet przyda. Ah, good evening, Old Surehand! Także już tu? Myślałem sobie, że przy tem nie byłem koniecznie potrzebny. Na uwolnienie wystarczył taki mąż, jak Old Shatterhand.
— Gdzież siedzieliście, mr. Cutterze? — spytałem. — Niepokoiliśmy się o was.
— Niepokoili? Chciałbym wiedzieć czemu, i coby mi się stać mogło. Ja sam troszczę się o siebie, a i o drugich, jak to zaraz zobaczycie.
— Nie przyszliście przecież na wyspę!
— Ani mi się śniło.
— Czemuż nie?
— Bo byłem wielki osioł, th’ is clear. Zdawało mi się, że umiem Bóg wie jak pływać i nurkować, ale wam nie mogłem nadążyć. Pływanie odbyłem jakoś szczęśliwie, choć tylko tam. Wracać tak samo i znów gubić spodnie, to nie dla mnie interes; a w dodatku nurkować! A jeśli się już nie wypłynie? Można przecież żywcem utonąć. Zostałem więc pod tratwą i zostawiłem rzeczy własnemu biegowi. Wtem zerwały się nagle ryki, że aż mój parowiec się zatrząsł, a czerwoni powskakiwali do wody. Ani jeden nie został na lądzie; nawet dozorcy koni puścili się za wami. Jeden z nich musiał zostać i tego postanowiłem sobie zabrać. Pożeglowałem więc ku lądowi, wylazłem z pod mego baldachimu, poskoczyłem ku czerwonemu i dałem mu takiego klapsa, że siadł, nie spytawszy mnie o pozwolenie. Związałem go jednym z rzemieni, na których wisiało mięso. Przyszło mi na myśl, że nam potrzeba żywności, jeśli... aha, nie chcę powiedzieć, dokąd się udamy. Pobiegłem więc na pastwisko i zabrałem dwa konie; jednego dla czerwonego boya, a dwa pod mięso. Siodła leżały obok. Musiałem się nieco śpieszyć, ażeby się uporać zawczasu, ale wszystko poszło tak, jak sobie tego życzyłem. Właśnie, kiedy pierwsi Indyanie nadpływali, nic nie wskórawszy, podyrdałem precz z boyem i z mięsem. Oto mnie macie! Co się stanie z mięsem, to mogę sobie łatwo wyobrazić, ale co zrobimy z boyem, nad tem niech sobie inni łamią głowy.
— Puścimy go jutro wolno — rzekł Old Surehand.
— Nie mam nic przeciwko temu. Skoro tutaj przyjechał, to niech pójdzie napowrót piechotą! Ale wódz jego! Jak on się wam dostał w ręce?
— Mr. Shatterhand go pochwycił.
— Czy może na wyspie?
— Nie, podczas pogoni na jeziorze.
— A zatem bitwa morska. Musicie mi potem opowiedzieć, jak to się odbyło. Czy tego także wypuścicie?
— Tak.
— Szkoda! On nadaje się lepiej do wiszenia, niż do chodzenia. Ale nie puśćcie go na wolność, zanim Indyanie nie wydadzą wam broni i wszystkiego, co wam zabrali. Nie byłem nigdy przyjacielem Indyan; oni wszyscy do niczego i uważają to za słabość, jeśli się dla nich jest pobłażliwym. Gdyby był razem ze swoimi stu pięćdziesięciu Indyanami utonął w jeziorze, to reszta ludzkości nie byłoby nic straciła; th’ is clear!
Pomiędzy Texas, Arizoną, Nowym Meksykiem a terytoryum indyańskiem, albo, wyraziwszy to inaczej, pomiędzy odnogami gór Ozark, dolną a górną Sierra Guadelupe i górami Gualpa, leży otoczona wzgórzami, oddzielającemi górny bieg rzeki Pecos i źródła rzek Red River, Sabine, Trinidad, Brazos i Colorado, wielka, straszliwa połać kraju, którą możnaby nazwać „Saharą Stanów Zjednoczonych“.
Puste przestrzenie suchego rozżarzonego piasku ustępują miejsca rozpalonym pokładom skalnym, niezdolnym do wypełnienia najbardziej skąpych warunków choćby najkrótszej egzystencyi najnędzniejszej roślinności. Nagle, bez żadnego przejścia następuje zimna noc po dziennej spiekocie. Ani samotny dżebel[14], ani zielone wadi[15] nie przerywa, jak na Saharze, martwej, jednostanej pustyni, a cichy bir[16] nie wywabia nigdzie ożywczą wilgocią nawet najmniejszej oazy. Brak tu nawet zupełnie przejścia o charakterze stepowym od bogato zalesionych obszarów górskich do martwego, suchego morza piasku; śmierć z nieprzymkniętem okiem występuje wszędzie w najokropniejszej postaci. Tylko, tu i owdzie wzrok, szukający jakiegoś zielonego punktu, spotyka, jakby na urągowisko — wywołany, niewiadomo, jaką siłą — samotny skórowaty krzak meskitu. Z takiem samem zdumieniem spotyka się tam rodzaj dzikiego kaktusa, rosnącego samotnie, albo w grupach, albo pokrywającego wielkie płaszczyzny, przyczem niepodobna sobie wytłómaczyć zagadki jego bytu. Jednakowoż ani meskity, ani kaktusy nie przedstawiają przyjemnego, dobroczynnie działającego widoku. Barwa ich szarobrunatna a kształt nieładny. Gruby pył piaszczysty pokrywa je, a biada koniowi, na którym wjedzie między nie nieostrożny jeździec. Ostre, cienkie jak włos, a twarde jak stal kolce poranią mu nogi, tak, że już nigdy nie będzie dobrze chodził. Jeździec musi porzucić biedne zwierzę, a jeśli go nie zabije, wówczas spotka je nędzny los powolnej śmierci.
Pomimo wszelkich okropności tej pustyni odważył się ją człowiek przestąpić. Prowadzą przez nią drogi: w górę do Santa Fé i fortu Union, napoprzek do Pazo del Norte, i w dół, na zielone prerye i dobrze nawodnione lasy prowincyi Texas. Ale pod słowem „drogi“ nie należy rozumieć tego rodzaju drogowych budowli, które w krajach cywilizowanych noszą to miano. Czasem przejedzie temtędy samotny rastreador[17], towarzystwo zuchwałych śmiałków, albo dwuznaczny pułk Indyan, czasem w pustkowiu zaskrzypi także powolny, jak ślimak, szereg wozów, zaprzężonych wołami — ale tego, co nazywamy drogą, niema tutaj; niema nawet stałych kolei, wyjeżdżonych przez koła. Każdy jedzie tu swoją drogą, dopóki mu jeszcze grunt dostarcza jakich takich znaków, po których poznaje, czy jedzie we właściwym kierunku. Ale te znaki nikną czasem nawet dla oka najwprawniejszego. W takich miejscach oznaczają kierunek zapomocą palików, wbitych w ziemię w pewnych odstępach.
Mimo to domaga się pustynia ofiar dla siebie, które, uwzględniwszy rozmiary, są o wiele liczniejsze i okropniejsze od ofiar Sahary afrykańskiej i pustyni Szamo czy Gobi w Azyi środkowej. Szkielety ludzi, trupy zwierząt, szczątki siodeł i wozów i inne okropne resztki leżą tutaj na drodze i opowiadają historye, których wprawdzie ucho nie może usłyszeć, ale zato oko widzi tem wyraźniej, a wyobraźnia jeszcze lepiej uzupełnia. A ponad tem unoszą się w górze sępy, śledzące z zatrważającą wytrwałością wszelkie ruchy, jakie widać na dole, jak gdyby dobrze wiedziały, że nie może im ujść ich pewna zdobycz.
Jak się ta pustynia nazywa? Mieszkańcy sąsiednich terytoryów nadają jej rozmaite, bądźto angielskie, bądź francuskie, bądź hiszpańskie nazwy. Najdalej jednak znają ją z powodu wbitych w ziemie palików, oznaczających drogi, albo „Llano Estacado“ albo „Staked Plain“.
Tak mniej więcej pisałem w dawniejszym tomie[18], gdzie przedstawiałem okropność strasznego Llano Estacado. Mówiąc tam, że niema studni, któraby tam rodziła samotną oazę, nie wiedziałem podczas mojej ówczesnej podróży przez Staked Plains o wyjątku, który później poznałem. W pośrodku tej pustyni znajdowała się przecież oaza, a zarazem miejsce pobytu tej osoby, o której doniósł mi Winnetou na kartce, że Komancze mają na nią napaść — mianowicie Bloody Fox.
„Krwawy lis“. Samo nazwisko wskazuje już o niezwykłym trybie życia. Obecny jego właściciel należał do karawany wychodźców, którą w Llano Estacado napadła i wymordowała banda „stakemanów”. Pewien farmer, nazwiskiem Helmers, znalazł ograbione trupy i odkrył życie w chłopcu, w którego czaszce była wielka rana od cięcia. Opatrzył go i zabrał na swoją farmę, Helmers Home. Dziecko, pielęgnowane troskliwie, przetrzymało niebezpieczne uszkodzenie i wyzdrowiało, ale zapomniało wszystkiego, co się działo przed napadem, a zatem i swojego imienia. Ale jakieś imię mieć przecież musiało, a ponieważ znaleziono je zbroczone krwią, a później w gorączce wymawiało często słowo fox, przypuścił Helmers, że tak nazywał się jego ojciec, i postanowił nazwać go Bloody Fox.
Chłopak rozwijał się zarówno fizycznie jakoteż i duchowo doskonale, ale nie mógł nigdy zmusić pamięci swojej do cofnięcia się poza napad. Wiedział dokładnie, jak wyglądał człowiek, który zadał mu owo cięcie, umiał sobie uprzytomnić twarz jego, lecz poza tem nie wiedział nic, nawet tego, dlaczego tak często wymawiał słowo fox. Helmers cieszył się niezwykłym rozwojem swego wychowanka i tylko pod jednym względem nie był zeń zadowolony: nie mógł go nigdy przyzwyczaić do swego domu. Posiadłość jego leżała na północnym krańcu Llano Estacado, i zaledwie chłopiec nauczył się kierować koniem, zaczął włóczyć się konno po pustyni, zamiast starać się przydać się na coś na polach swego wychowawcy. Gdy Helmers rozgniewał się raz bardzo z tego powodu, odrzekł Blody Fox:
— Moich najbliższych wymordowały sępy z Llano Estacado, a ja przedsięwziąłem sobie wytępić ich do ostatniego. Do tego muszę tak poznać Llano Estacado, jak znam własną kieszeń. Jeśli mi nie wolno, to wolę nie żyć.
Powiedział to z taką determinacyą, że Helmers postanowił ustąpić a nawet wychować chłopca na człowieka, który byłby zdolny napełnić „sępy“ respektem. Toteż Bloody Fox wzrastał w zupełnej wolności; mógł wyjeżdżać i wracać, kiedy i jak zechciał. Wyrobił się przytem na tak śmiałego jeźdźca i znakomitego strzelca, że nawet Winnetou, poznawszy go później, nie mógł odmówić mu swojego podziwu. Helmers był z pochodzenia Niemcem, a rodzice jego musieli także być Niemcami, gdyż, chociaż wszystko poprzednie wypadło mu z pamięci, uczył się po angielsku nie łatwiej od innych dzieci, po niemiecku natomiast z taką łatwością, że należało przypuścić, iż mówił tym językiem poprzednio.
Gdyby się kto zapytał, co to znaczy „stakemani“ lub „sępy Llano Estacado“, to odpowiedź będzie następująca. Powiedziano już, że drogi przez pustynię stamtąd gdzie już niema znaków naturalnych, oznacza się palikami. Obok ludzi uczciwych, korzystających z tych dróg, są jeszcze inni, zbankrutowani moralnie, nienawidzący pracy indywidua podupadłe, zmuszone uciekać z zamieszkałego wschodu z obawy przed stycznością z katem, niesumienni łotrzykowie, nie mający nic do stracenia i nie oszczędzający cudzego życia, ponieważ ich własne niema dla nich żadnej wartości. Żyją oni wyłącznie z grabieży, a Llano Estacado jest dla nich, jeśli nie najbogatszym, to przynajmniej najpewniejszym terenem. Mają oni swoje kryjówki na krańcu pustyni i zaczajają się w pobliżu dróg na podróżnych, dążących poprzez Llano. Do nich przyłączają się, jako towarzysze albo przewodnicy, i wysyłają naprzód towarzyszy, ażeby zabierali lub fałszywie wbijali paliki. Stąd nazwa stakeman[19]. Kto potem idzie za tymi palikami, schodzi z właściwej drogi na własną zgubę i ginie nędznie z głodu i z pragnienia, jeśli go przedtem nie zamordują, a mienie jego przypada w udziale ludzkim, albo raczej nieludzkim „sępom Llana“. Stąd to trupy setek i tysięcy bielą się w żarze słonecznym i najgłębszej samotności, a nikt z blizkich nie wie, co się z tymi nieszczęśliwymi stało.
Ofiarą takiej bandy stakemanów padła także karawana, do której należał Bloody Fox. Okropna scena mordowania pozostała mu w pamięci i stąd pochodziło to gorące pragnienie wytępienia ich do ostatniego. Chociaż przedsięwzięcie to było śmiałe i trudne, posiadał Bloody Fox wszystkie konieczne do tego właściwości.
Z czasem przejechał Llano we wszystkich kierunkach, poznał każdą piędź pustyni, zaznajomił się ze wszystkiemi jej niebezpieczeństwami i, co nadzwyczaj nie ułatwiało mu zadanie, znalazł w samym środku pustkowia oazę z wodą. Było to warte więcej niż stu sprzymierzyńców.
Odkrycie tego miejsca zachował w tajemnicy. Nikt, nawet Helmers, któremu życie zawdzięczał, nie dowiedział się o tem. Z czasem zbudował sobie domek nad wodą i obsadził ściany jego pnącymi kwiatami. Chwytał dzikie mustangi i prowadził je tam pokryjomu, aby mieć zawsze świeże konie, gdy którego znużył już jazdą. To nadawało jego ruchom szybkość, jakiej nie byłby mógł inaczej rozwinąć. Dzięki temu mógł znajdawać się na jednym krańcu Llana a zaraz potem na drugim. Sprowadził do domku żywność i amunicyę. Do opieki jednak nad oazą i znajdującymi się tam końmi potrzebował kogoś, o kim mógłby mieć pewność, że nie zdradzi jego tajemnicy. Znalazła się stara murzynka, Sanna, która go bardzo kochała i zgodziła się na jego propozycyę. Mieszkała przez cały szereg lat w tej głębokiej samotności i nie pragnęła wyjść z domku; a za wierność spotkała ją nagroda, która jej starość oblała blaskiem słońca. Była ona mianowicie niewolnicą pewnego plantatora w Tennessee, który jedyne jej dziecko, chłopca, porwał od niej i sprzedał. Potem przeszachrowano i ją także, a rozmaite losy zapędziły ją aż do Staked Plains. Nie mogła nigdy zapomnieć swojego syna, Boba; myślała o nim dzień i noc i przysięgała, że nie umrze, dopóki go nie zobaczy. Wówczas to przybyliśmy na Llano i poznaliśmy Bloody Foxa. Z nami był westman, którego nieodłącznym towarzyszem był murzyn, jego dawny służący. Czarny nazywał się Bob, a ku naszemu radosnemu zdziwieniu i ku zachwytowi Sanny pokazało się, że on był właśnie owym sprzedanym chłopcem z Tennessee. Odtąd zostali razem, nie rozłączając się aż do śmierci.
Od chwili wprowadzenia Sanny do domku mógł Bloody Fox przystąpić do urzeczywistnienia swoich planów. Pokazywał się coraz to rzadziej u swego wychowawcy, a ilekroć doń przyszedł, miał mu stary zawsze coś nowego do opowiedzenia, a to coś odnosiło się zawsze do śmierci jakiegoś stakemana. To tu to ówdzie znajdowano zwłoki człowieka, przestrzelonego przez sam środek czoła, a po zbadaniu zawartości jego kieszeni znajdowano zawsze przedmioty, pochodzące z grabieży i dowodzące, że zabity należał do palikowców. Wypadki takie powtarzały się coraz to częściej, a dziura w czole uchodziła zawsze za niezbity dowód, że zastrzelonego należy uważać za ukaranego „sępa“. Ale kto był tym tajemniczym mścicielem? O tem nie wiedział nikt; nawet Helmers nie domyślał się tego.
Nic dziwnego, że niebawem powstały legendy o tym mścicielu. Byli ludzie, którzy mieli go widzieć przejeżdżającego w oddali z szybkością strzały, ale nigdy tak blizko, żeby go można było dokładnie rozpoznać. Dzisiaj widział go jakiś handlarz na południowym krańcu Llana, a w godzinę potem znalazł człowieka z przestrzelonem czołem. Nazajutrz usłyszał orszak podróżnych huk wystrzału na wschodnim krańcu pustyni; jakiś jeździec zniknął szybko, jak myśl, na widnokręgu — a kiedy przybyli na to miejsce, leżał tam jakiś rozciągnięty człowiek z dziurą w czole. Dzień potem powrócili ludzie Helmersa, którzy obozowali w Llanie i widzieli w świetle księżyca tego samego jeźdźca, jak wynurzył się z jednej strony, przecwałował obok nich i zniknął z drugiej. Wreszcie przyczepił się zabobon do tej niepojętej osobistości. Ten jeździec — to nie człowiek, lecz jakaś nadziemska istota, przelatująca z szybkością błyskawicy z jednego krańca Llana na drugi. Jak mógłby człowiek śmiertelny posiadać taką szybkość i z taką pewnością odróżniać zbója od uczciwego człowieka! „Przez Llano Estacado przelatuje duch jego“, opowiadam sobie, „avenging ghost[20] zabrał znów jednego stakemana“.
Uczciwi ludzie odetchnęli, a stakemani zaczęli się trzymać razem. Nie puszczali się już na pustynię w pojedynkę lub w małych oddziałach, lecz dokonywali swoich zbrodniczych przedsięwzięć w większych gromadach. Ale i to ich nie zabezpieczało. Obozowali we dwudziestu lub więcej — wtem padł jeden strzał, potem drugi — dwaj z nich padali ugodzeni w czoło, a z oddalenia dolatywał tętent odbiegającego konia.
O tym to czasie, jak wyżej wspomniałem, przybyłem z kilku westmanami do Helmersa, ażeby przejechać przez Estacado i po drugiej stronie spotkać się z Winnetou. Dowiedzieliśmy się tam, że przed nami znajduje się karawana wychodźców, która także chce przebyć pustynię. Kilku ludzi, których zastałem u Holmersa, wzbudziło we mnie podejrzenie. Po odejściu ich ruszyłem za nimi ich śladem i nabrałem przekonania, że wychodźców ma się wyprowadzić w pole. Skut, któremu się powierzyli, był palikowcem, a towarzysze jego czekali na swoje ofiary. Wyruszyliśmy oczywiście czem prędzej w drogę, aby zagrożonym przyjść z pomocą.
W tym samym czasie zetknął się czekający na mnie Winnetou z oddziałem Komanczów. Nie unikał ich wtedy, gdyż między nimi a Apaczami panował pokój. Od nich dowiedział się, że wyjechali na Llano naprzeciwko swego wodza, który miał przybyć przez pustynię, ale znalazł się w wielkiem niebezpieczeństwie, ponieważ zebrała się znaczna liczba stakemanów i ma zamiar wykonać jakiś napad. Były to te same „sępy“, których odkryłem. Ponieważ Winnetou wiedział, że stosownie do umowy znajduję się już także w pobliżu, więc postanowił nie czekać na mnie, lecz wyjechać naprzeciwko. Zaproponował więc Komanczom swoje towarzystwo, oni zaś przystali na to bardzo chętnie, bo mogło się to tylko przydać im i zagrożonemu wodzowi, że mieli z sobą takiego człowieka, jak Winnetou.
Z tego powodu puste zazwyczaj Estacado ożywiły teraz cztery oddziały, a trzy z nich posuwały się w jednym i tym samym kierunku. Wychodźców prowadził zdradziecki skut na południe do zamierzonej dla nich śmierci, tak samo na południe dążyli stakemani, a ja z towarzyszami za nimi, ażeby udaremnić ich napad. Od zachodu zbliżał się Winnetou z Komanczami, którzy, niestety, przybyli za późno, gdyż pokazało się, że „sępy“ zamordowały już ich wodza.
Ponieważ jechaliśmy na południe a Komancze na wschód, i czas zgadzał się tak dokładnie, jak gdybyśmy się umówili, musieliśmy się spotkać pod kątem prostym, i to niedaleko oazy, o której nie mieliśmy oczywiście pojęcia. Bloody Fox wiedział tak samo jak my o zamiarze stakemanów; pragnął tych obcych ocalić i jechał naprzeciwko nich od strony swojej pustynnej wyspy. Nieszczęściem natknął się nie na nas, lecz na sępy, które natychmiast puściły się za nim w pogoń. Dzięki rączości konia umknął im na północ, spotkał nas i przyłączył się do nas. Cwałowaliśmy przez trzy godziny, ale doścignęliśmy wychodźców dopiero, kiedy się ciemno zrobiło. Utworzyli z wozów czworobok i rozłożyli się w nim obozem. Woły nie mogły już iść dalej z pragnienia, a oni sami ginęli już napoły. Skut podziurawił im beczki z wodą i uciekł po naszem przybyciu.
Tymczasem dotarł Winnetou tak, że o tem nie wiedziałem, do tych samych okolic i dzięki niezrównanej bystrości odkrył stakemanów. Podszedł ich, nie mogących rozpalać ognisk i zbliżył się do nich w chwili, kiedy przybył tam zbiegły skut i opowiedział im, że połączyliśmy się z wychodźcami. Zamiast uważać to za przestrogę, ucieszyli się, że przez nas będą mieli większy łup i postanowili zaatakować nas o świcie. Winnetou, usłyszawszy to, wrócił do Komanczów i przyjechał z nimi do nas. Było to znowu jedno z jego arcydzieł. Jakżeż się ucieszyłem spotkaniem się z nim tutaj! Jego Komancze podwoili naszą liczbę, a on sam znaczył więcej od nich.
O świcie leżeliśmy ukryci za wozami. Stakemani nadeszli w liczbie trzydziestu pięciu. Występowali oni teraz zawsze tak licznie, a to ze strachu przed avenging ghostem. Nie przypuszczali, że o nich wiemy i sądzili, że będą mieli z nami łatwą sprawę. Pierwsza nasza salwa ugodziła w nich na odległość pięćdziesięciu kroków i wznieciła pośród nich poprostu panikę. Utworzył się chaotyczny kłąb ryczących ludzi. Zabici i ciężko ranni padli na ziemię i konie bez jeźdźców wzmogły zamieszanie, poczem chaos się rozwiał, a kto mógł się utrzymać na siodle, umykał w południowym kierunku. W jednej chwili byliśmy także na koniach i puściliśmy się za nimi. Pozabijano wszystkich. Ostatni z nich dotarł do okrywanej dotąd tajemnicą oazy Bloody Foxa; tam padł razem z koniem i skręcił sobie kark. Był to dowódca; tylko dlatego zdołał ujść tak daleko, że miał najszybszego konia. Poznaliśmy w nim osławionego zbrodniarza, znanego daleko i szeroko pod nazwą Stealing Fox. I o dziwo! Bloody Fox oświadczył nam w najwyższem rozdrażnieniu, że to z pewnością ten człowiek, który ongiś zrobił mu ranę w głowie. Pod tym względem niema wątpliwości — twarzy tej bowiem nie mógł nigdy zapomnieć. Człowiek ten nazywał siebie Fox, choć nie Stealing Fox, i był ich dowódcą. Teraz oczywiście łatwo było zrozumieć, czemu chłopak w swoich gorączkowych majaczeniach wymawiał tak często słowo „fox“.
O ile cudownem niemal wydało się nam, że Bloody Fox tak niespodzianie znalazł mordercę swoich rodziców, o tyle dziwnem było stwierdzenie, że nasz Murzyn Bob był synem starej Sanny. A kiedy potem znaleźliśmy czas na obejrzenie miejscowości, wydała nam się ona trzecim i największym cudem. Było wprawdzie kilku starych Indyan i myśliwców, którzy utrzymywali, że w samym środku najgłuchszej pustyni znajduje się woda, nad którą rosną najwspanialsze drzewa i kwiaty — ale nikt nie dawał temu wiary. Ja sam także o tem słyszałem, ale zawsze wątpiłem.
Oczywiście, że gdy pomyślałem o Saharze i o tem, że pod jej piaszczystym lub skalistym gruntem znajduje się wody podostatkiem — nie wydawała mi się i ta oaza w Llano Estacado tak niewytłumaczonem zjawiskiem. Pustynię dzieli łańcuch gór od Rio Pecos. Góry te często stanowią jeden łańcuch, czasem jednak rozgałęziają się, obejmując łańcuchami długie doliny, poprzecinane wązkimi poprzecznymi przesmykami. Ich wyjścia otwierają się na Llano. Z tych wzgórz spływają do przesmyków rozmaite wody, które umożliwiają egzystencyę krzaków a nawet drzew. Te zielone miejsca wysuwają się, jak półwyspy roślinności, na piaszczyste morze Estacado i tworzą między sobą zatoki, gdzie mogą znaleść pokarm trawy i zioła. Rzeczki nie wysychają, tylko wsiąkają, skoro dotkną piasku. Woda wnika w rozluźniony grunt i musi się gdzieś gromadzić, gdzie znajdzie stałą, nieprzenikliwą podstawę. Nie można też sobie Llana Estacada wyobrażać jako ściśle poziomej równiny, lecz jako wklęsłość, a na najgłębszem jej miejscu musi się ta woda pokazać, i to jasna i czysta, bo przefiltrowana przez piasek.
Tak długo dochowywana tajemnica padła niestety ofiarą naszego odkrycia. Bloody Foxowi nie było to widocznie przyjemne, ale poddał się nieuniknionej konieczności i odebrał tylko później przyrzeczenie, że na razie będziemy o tem milczeli. Należało się spodziewać, że na długi czas nie będzie miał powodu grać roli „ducha-mściciela“. Zrobiliśmy porządek ze stakemanami, a jeżeli znaleźli się jeszcze tu i ówdzie odosobnieni, to musieli się dowiedzieć o losie owych trzydziestu pięciu „sępów“ i wzięli to za przestrogę dla siebie. Wychodźców zabrano do oazy, gdzie zabawili kilka dni i skąd potem, pokrzepieni na ciele, ruszyli w dalszą drogę. Odprowadziliśmy ich aż nad Pecos. Udali się do Arizony, gdzie mogli wprawdzie opowiadać o oazie, lecz albo im nie uwierzono, albo, jeśli uwierzono, to nie miano sposobności tego wykorzystać. My, biali, mieliśmy daleko więcej sposobności odwiedzać Llano; postanowiliśmy jednak milczeć wobec każdego o zielonej wyspie Foxa w pustyni.
Co innego Komancze, którzy, niestety, znali już także tajemnicę. Musieli oni także przyrzec, że nie będą o tem mówili, ale byliśmy pewni, że słowa nie dotrzymają. To miejsce nie było dla ich szczepu bez wartości.
Gdyby stamtąd, gdzie znajdowaliśmy się, pomyśleć sobie prostą linię na zachód, natrafiłaby ona po drugiej stronie rzeki na terytoryum, będące najniebezpieczniejszym kątem dalekiego Zachodu; tam to bowiem stykały się posiadłości Komanczów i Apaczów. Kto zna stosunki, ten wie, że dopóki oba te szczepy będą istniały, nie zapanuje między nimi nigdy trwały pokój. Wzajemne rozgoryczenie wpaja się już w dzieci, a jeśli kiedy zakopie się między nimi tomahawk wojenny, to wystarcza najdrobniejszy powód, ażeby go znów wykopać. Takie powody zdarzały się codziennie, gdyż terytorya nietylko stykały się ze sobą, lecz w wielu miejscach wchodziły w siebie wzajemnie, granice zaś nie były oznaczone dokładnie. Zarzut naruszenia granicy był zatem bardzo łatwy, pominąwszy już sto innych powodów, jeśli sobie któraś strona walki życzyła. To też westmani nazywali owe strony the shears[21], a wyrażenie to miało wielkie znaczenie. Ruchome linie graniczne otwierały się lub zamykały, jak nożyce, a kto się między nie dostał, zwłaszcza jeżeli to był biały, mógł mówić o szczęściu, jeżeli udało mu się wyjść bez szwanku.
Częste walki między tymi dwoma szczepami, wybuchające w tych „shear“, przenosiły się potem poza Pecos, a pokonanych spędzano zwykle na Llano. Posiadanie takiego punktu na pustyni, gdzie można się było zebrać i przyjść do siebie, gdy tymczasem nieprzyjaciel sądził, że zginęło się z głodu i z pragnienia — było nieocenione. Takim punktem była ta oaza — a Komancze poznali ją teraz. Czy, wróciwszy do domu, będą o tem milczeli? Nie spodziewałem się tego i zwróciłem uwagę Bloody Foxa na niebezpieczeństwo, wynikające z tego. Wziął tę sprawę równie poważnie, jak ja, i rzekł:
— Macie słuszność, sir. Dochowywałem tak długo mojej tajemnicy, a teraz ją nagle odkryto. Sam jestem temu winien.
— Jakto?
— Powinien byłem opisać wam wczoraj te strony, a wam byłoby łatwo tak się urządzić, żeby stakemani nie mogli tędy uciekać.
— To rzeczywiście słuszne.
— W takim razie tylko wy bylibyście o tem wiedzieli i nie zdradzilibyście przed nikim. Tak jednak mogę się spodziewać odwiedzin z trzech stron.
— Sądzę, że tylko ze strony Komanczów..
— I Apaczów.
— Nie. Tylko jeden Apacz wie o tem, a mianowicie Winnetou.
— Czy sądzicie, że nic w domu nie powie?
— Z pewnością, jeśli poprosicie go o to.
— Poproszę go, ale biali!
— Ci także nic nie zdradzą; to bez wyjątku sami powściągliwi ludzie.
— Przyznaję, że drugim nie powiedzą, ale zapamiętają sobie może odosobnione home i odwiedzą mnie wkrótce.
— A na tem wam nic nie zależy?
— Nie.
— Hm, to niezbyt uprzejme.
— Inaczej to rozumiem. Owszem, niechby sobie przychodzili, ale gdy to uczynią, oaza będzie odkryta. Ich albo ich ślady zobaczą drudzy i pójdą potem za nimi. Czy nie tak, sir?
— Zapewne. Poprosimy ich zatem, żeby nietylko milczeli, lecz nie przychodzili już tutaj.
— To byłoby za ostro. Może się kiedyś później ktoś z nich znaleść na Llanie, wpaść w niebezpieczeństwo, i musiałby zginąć z pragnienia, gdyby mu nie było wolno przyjść tu do wody. Taki wypadek musi stanowić wyjątek. Czy omówicie to z nimi, mr. Shatterhandzie?
— Chętnie.
— Ale stały wyjątek robię dla was i dla Winnetou. Przychodźcie do mnie jak najczęściej. Wy uczynicie to w taki sposób, że nikt was wytropić nie zdoła i nie odkryje mojej chatki. Co do was dwu jestem tego pewny.
— Dobrze, spełnimy wasze życzenie, ale co zrobicie dla zabezpieczenia się przeciw odwiedzinom Komanczów i dla obrony przed nimi?
— Nic. Czyż mam z mego domku zrobić fortecę?
— To niepodobna.
— Albo zebrać tylu ludzi, żeby można odeprzeć każdy napad?
— To także niemożliwe.
— Więc nie pozostaje mi nic innego, jak zostawić warunki takimi, jakie są. Jedyną zmianą będzie to, że Bob zostanie tutaj z matką. Będę zatem miał tutaj pomocnika i o ile mnie nie będzie w domu, ona nie będzie sama. Czy sądzicie, że mogę go zatrzymać?
— Radzę wam nawet. To wierny, niegłupi i dzielny człowiek. Był z nami u Siuksów, a chociaż jego pierwszego debiutu nie można uważać za świetny, oddał nam przecież niemałe przysługi. Ja jestem także za tem, żebyście nie zaprowadzali tutaj żadnych zmian. Radzę wam tylko trochę czujności ze względu na Komanczów i nic ponadto. Może ci czerwonoskórcy nie sądzą tak, jak my, że stakemani dostali tęgą nauczkę i nic już nie przedsięwezmą, może będą się bali zapuszczać bez konieczności wojennej aż tutaj?
— Ja też tak myślę i to mnie uspokaja. Mam nadzieję, że się nie zawiedziemy.
Zdawało się, że słuszność tej myśli się potwierdza. Z biegiem czasu byłem kilkakrotnie w oazie i dowiedziałem się, że Komancze nie napastowali Bloody Foxa. Z białych także nikt nie odwiedził go od tego czasu, więc zdawało się, że odkrycie tajemnicy nie równało się jej odsłonięciu. Co się tyczy „sępów“ z Llano Estacado, to stało się tak, jak przewidywaliśmy. Przez długi czas nie było o nich nic słychać, a później nastąpiło kilka grabieży, których bohaterem był jeden człowiek — ale Bloody Fox wyszukał go i ukarał w znany już sposób. Że to on był owym awengig ghostem, tego widocznie nie wiedział nikt prócz ówczesnych świadków, oni zaś dochowali tajemnicy. Niejednokrotnie przysłuchiwałem się najfantastyczniejszym opowiadaniom na ten temat, ale nie słyszałem nigdy wzmianki o tem, do czyjej osoby odnosi się właściwie to podanie o duchu.
Kiedy poznałem Bloody Foxa, był jeszcze młodzieńcem, można więc sobie wyobrazić bogactwo jego uzdolnienia, skoro w tym wieku posiadał zalety i zdolności, zdumiewające nawet takiego Winnetou. Co mogło i musiało się z niego zrobić, jeśliby się dalej rozwijał w ten sposób!
Upłynęło kilka lat, podczas których nie byłem w Ameryce. Następnie spotkałem się z Winnetou w Black-Hills i dowiedziałem się od niego, że Bloody Fox ma się dobrze i że nie miał dotychczas odwiedzin Komanczów. Rozstaliśmy się nad Couteau, aby po czterech miesiącach spotkać się na południu, w Sierra Madre. Można sobie wyobrazić, jakie wrażenie musiała na mnie wywrzeć znaleziona tam kartka Apacza z doniesieniem, że musi ostrzedz Bloody Foxa, bo Komancze mają zamiar napaść na niego.
Przez czas tak długi nie przyszło im na myśl udawać się na oazę; jakiż powód mogli mieć teraz do zrobienia tego i to we wrogich zamiarach? Czy plan czegoś podobnego wyszedł od nich — czy też Bloody Fox ściągnął czem na siebie ich zemstę? Na nic nie przydały się teraz takie pytania; odpowiedź na nie musiała przyjść sama.
Ważniejsze było, czy Winnetou pojechał wprost do oazy, czy też nie. Napisał mi, że chce ostrzedz — a gdyby szło tylko o ostrzeżenie, należało przypuścić, że udał się drogą najprostszą. O ile jednak znałem Apacza, nie mógł się zadowolnić samem ostrzeżeniem, lecz połączył je, o ile możności, zaraz z ocaleniem, a to mogło polegać tylko na tem, że przybyłby Foxowi na pomoc z dostateczną liczbą Apaczów. Co więc z dwojga uczynił? Chociaż pytanie to wydaje się trudnem, łatwo na nie odpowiedzieć. Chodziło poprostu o czas. Jeśli był krótki, to Winnetou pojechał prosto do Foxa, jeśli go zaś było dość, aby pomoc sprowadzić, to pojechał do obozu swojego szczepu, aby ściągnąć odpowiednią ilość wojowników.
Jakim sposobem jednak mógł Winnetou dowiedzieć się, czy miał czas, czy też nie? Całkiem poprostu tak, jak ja. Mogło to ujść stu innym — ale on, nieporównany mistrz w tropieniu, nie mógł nie zauważyć Komanczów, których znaleźliśmy nad Błękitną Wodą. Jeśli nawet nie udało mu się ich podsłuchać i dowiedzieć się, że czekali jeszcze na nadejście dalszych stu ludzi pod wodzą Nale-Masjuwa, to ze zrozumiałych dlań poszlak poznał pewnie, że im pilno nie było. Prawdopodobnie zatem udał się najpierw do swego szczepu.
Może i to nie było potrzebne, może znalazł posłańca, którego pchnął do nich? Apacze musieli się dowiedzieć, że Komancze wykopali topór wojenny, i dla własnego bezpieczeństwa wysłali pewnie ludzi, aby zasięgnąć języka. Jeśli Winnetou spotkał się z takim szpiegiem, co nie leżało w zakresie niepodobieństwa, posłał go pewnie do domu; a sam dalej pojechał, gdyż tylko on znał oazę.
Domysły moje szły nawet jeszcze dalej. Znałem mego Winnetou i wiedziałem, jak zwykł postępować. Znał dzień mego przybycia do Sierra Madre i wiedział, że znalazłszy jego kartkę, zastosuję się do niej natychmiast. Znałem drogę tak dobrze, jak on — więc nie trudno mu było oznaczyć, gdzie i o jakiem czasie mogłem się znajdować. Jeśli sam udał się zaraz na Llano Estacado, to musiał się postarać o godnego zaufania przewodnika dla swoich wojowników, a przewodnikiem takim mogłem być tylko ja. W takim razie musiałem z pewnością spotkać po drodze Apacza, któremu polecono zaczekać na mnie i dać mi wskazówki. Pokaże się niebawem, jak słusznie oceniłem Winnetou.
Ale nie uprzedzajmy wypadków. Obozowaliśmy jeszcze nad Saskuan-Kui i czekaliśmy nadejścia dnia, ażeby się ułożyć z Komanczami. Old Surehand miał otrzymać z powrotem wszystko, co mu zabrano — głównie broń — a za to mieliśmy puścić wolno ich wodza, Wupa Umugi.
Byliśmy na tyle przezorni, że nie pozostaliśmy na brzegu, gdzie nieprzyjaciele o nas wiedzieli i gdzie pod osłoną zarośli mogli na nas napaść z łatwością, lecz udaliśmy się trochę dalej na preryę, ponieważ tam nie można było nas podejść. Wyznaczyliśmy straże, a kto chciał, mógł sobie spać. Ani mi przez myśl nie przeszło czuwać do rana, bo nie wiedziałem, jakie trudy czekały nas nazajutrz. Cieszyłem się nadzieją widoku Old Surehanda przy świetle dziennem, gdyż teraz było zbyt ciemno na to, by mu się dobrze przypatrzyć. Później przyznał mi się, że był równie ciekawy co do mnie. Mielibyśmy wiele, bardzo wiele do pomówienia ze sobą, ale obaj nie byliśmy ludźmi zbyt rozmownymi i chciało nam się spać. O jednem przecie musiałem się teraz dowiedzieć — więc, gdy rozciągnął się obok mnie do spoczynku, powiedziałem:
— Pozwólcie mi na jedno pytanie, sir, zanim oczy zamkniecie. Czy wasz przyjazd w te strony wynikał z jakiego określonego planu?
— Tak. Zdążałem do Meskalerów, aby tam spotkać się z Winnetou a przy jego pomocy poznać się także i z wami. To wstyd doprawdy być tak długo westmanem i nie widzieć Winnetou ani Old Shatterhanda.
— My was także nie znamy, a to zupełnie to samo. Ale słyszeliśmy o was dużo, sir. Druga część naszego życzenia, t. j. żeby mnie widzieć, spełniła się rychlej, niż przypuszczaliście, a pierwsza może się spełnić bez jazdy do Meskalerów. Jestem na drodze do odszukania Winnetou całkiem gdzieindziej.
— Gdzie, sir, gdzie on teraz?
— Na Llano Estacado.
— Do stu piorunów, to wspaniale! Z nim i z wami na niebezpiecznem Estacado! Czy weźmiecie mnie z sobą, sir?
— Oczywiście, bardzo chętnie. Wy i wasza pomoc bardzo nam się przydadzą. Rano opowiem wam, dlaczego — a teraz musimy spać, by zebrać siły. Powiem wam tylko, że idzie o taniec z Komanczami.
— Z tymi tu, czy z innymi?
— Z tymi i z innymi, którzy jeszcze przyłączą się do nich. Wszak słyszeliście, o czem mówili. Czy nie powiedzieli czego o celu swej obecnej wyprawy?
— Tak, ale z taką ostrożnością i cicho, że nic nie mogłem zrozumieć. Weźcie mnie z sobą, sir, weźcie mnie ze sobą! Cieszę się tem, jak dziecko, że mogę skwitować się z nimi za zaskoczenie mnie, jak greenhorna. Co wy sobie o mnie pomyślicie! Przez całe lata życzyłem sobie was poznać i przyłączyć się do was w jakiś sposób, a teraz, kiedy moje życzenie się spełnia, to dzieje się to tak, że muszę się poprostu wstydzić. Th’ is clear, jak mówi Old Wabble!
— O wstydzie niema mowy. Mnie nieraz pochwycono, a Winnetou także. Cieszy mnie to nadzwyczajnie, że mogłem wam wyświadczyć mała przysługę.
— I beg, sir! Mała ona wcale nie była. Chciałbym wobec tego wiedzieć, co nazwalibyście wielką. Dałbym za to wiele, bardzo wiele, żeby się było stało odwrotnie, czyli, żebym ja wam ją wyświadczył. Ale mam nadzieję, że wam się kiedyś czemś podobnem odwdzięczę.
— Uważam to za spełnione i wolę się wyrzec pasyi siedzenia w niewoli u Komanczów. A teraz śpijmy. Good night, sir!
— Good night, mr. Shatterhandzie! Będzie mi się prawdopodobnie lepiej spało, aniżeli tam na wyspie, którą miałem opuścić tylko po to, żeby pójść na śmierć męczeńską.
Noc była chłodna, a moje ubranie mokre, mimo to jednak spałem twardo aż do czwartej godziny, kiedy zbudzono mnie na ostatnią wartę. Kiedy miała się już ku końcowi, zaczęło szarzeć, a niebawem miałem dość światła do przypatrzenia się memu nowemu znajomemu.
Leżał teraz przede mną i spał spokojnie, prawdziwy olbrzym z postaci. Potężne jego ciało odziane było całe w skórę, ale tak, że ogorzała od słońca pierś była odkryta. Jego długie, brunatne, miękkie jak jedwab włosy dosięgały mu, jak welon, aż do pasa, a w twarzy, chociaż we śnie znika z niej zwykle życie duchowe, widać było wyraz owej energii, bez której niepodobna sobie wyobrazić dobrego westmana. Przedstawiałem go sobie zupełnie tak, jak widziałem go teraz, leżącego przed sobą, oczywiście dlatego, że mi go tak opisywano. Nie należy sobie jednak każdego znanego westmana tak wyobrażać. Kto tak czyni — a zdarza się to bardzo często — ten doznaje potem na widok człowieka, o którego się rozchodzi, wielkiego rozczarowania. Widziałem tylko dwu sławnych westmanów, Old Tirehanda i Old Surehanda. Niejeden doświadczył tego pewnie, że fizyczni goliaci mają często iście dziecięce usposobienie i że brak im żądzy i zdolności do walki, gdy tymczasem słabiej zbudowani ludzie wolą się dać rozszarpać, aniżeli zmusić do ucieczki. Oczywiście, nie jest to regułą. Życie na dzikim Zachodzie nie sprzyja wykształceniu się pełnych form, ale stwarza mięśnie i ścięgna, jak stal.
Nadszedł czas obudzić śpiącego. Uczyniłem to, a gdy Old Surehand się podniósł, mogłem dopiero zobaczyć, w jakiej harmonii były ze sobą poszczególne części i członki jego ciała.
— Good morning, sir! — pozdrowił, obrzucając badawczem spojrzeniem moją postać, poczem wrócił do twarzy. — Nareszcie, nareszcie spełnia się moje życzenie zobaczenia was, gdyż tego, co było wczoraj wieczorem, nie można nazwać widzeniem. Oto moja ręka na dzień dobry i podziękowanie jeszcze raz za to, co wczoraj uczyniliście i na co odważyliście się dla mnie. Uściśniecie ją, mr. Shatterhandzie?
— Chętnie — i ja także cieszę się szczerze, że was nareszcie poznaję. Jeśli chcecie, to trzymajmy się wiernie razem; oto moje życzenie.
— Well, niech tak będzie. Przynajmniej co do mnie, to będę się starał, żeby nie zaszło nic takiego, coby nas rozdzieliło.
Naciągnął się, wyprostował, zbadał stawy w rękach i nogach, i mówił dalej:
— Spałem dobrze, a skutki więzów zniknęły już zupełnie. Co teraz poczniemy?
— Zawezwiemy wodza, by mu powiedzieć, czego odeń żądamy, a potem wyślemy pojmanego Indyanina do obozu.
— A zanim wróci, podjemy sobie tego na śniadanie — wtrącił Old Wabble. — Nacóż sprowadziłbym tyle mięsa? Kto ma jeść, niech je, th’ is clear. A może ktoś ma coś przeciwko temu?
Nikomu ani przez myśl nie przeszło sprzeciwiać się temu argumentowi. Old Surehand poprosił mnie, żebym prowadził rokowania z Wupą Umugi. Ponieważ jednak chodziło tutaj o niego, sądziłem, że powinien sam podyktować wodzowi swoje warunki. Old Surehand zrobił to, a Wupa Umugi nie ociągał się ze zgodą, widząc, że może wyjść ze sprawy dogodniej. Potem rozkrępowaliśmy Komancza, pochwyconego wczoraj przez Old Wabble’a. Po otrzymaniu od wodza odpowiednich rozkazów poszedł Indyanin, by je wypełnić. Następnie nadszedł czas zjedzenia śniadania.
W dwie godziny mniej więcej zobaczyliśmy posła, wracającego z kilku czerwonymi. Prowadzili konia Old Surehanda, przynieśli jego broń i inne przedmioty — nawet kapelusz z szerokiemi kresami, który był został na wyspie. Gdy oświadczył, że nic nie brakuje, wypuściliśmy im wodza. Właściwie chcieliśmy na nim wymódz przyrzeczenie, że nadal dochowa pokoju, ale wiedząc, że nie dotrzyma słowa i że to żądanie przedłużyłoby bardzo układy, wyrzekliśmy się tego. Gdy zdjęliśmy z niego więzy, oddalił się na kilka kroków, lecz potem odwrócił się i powiedział do mnie:
— Blade twarze zawarły z nami pokój; pytam, jak długo ma to trwać?
— Jak długo zechcesz — odrzekłem mu. — To zależy całkiem od waszego upodobania.
— Czemu Old Shatterhand nie mówi wyraźniej? Czemu nie powie oznaczonego czasu?
— Bo nie mogę tego uczynić. Nie jesteśmy wrogo usposobieni dla czerwonych mężów i chcielibyśmy zawsze być z nimi w przyjaźni, lecz wiemy, że oni nie myślą tak samo, jak my, i musimy im to zostawić. Dopóki dochowają pokoju z nami, będzie i u nas także topór wojenny zakopany.
— Uff! Jak długo pozostaną biali mężowie w tych stronach?
— Wyruszymy natychmiast.
— Dokąd?
— Zapytaj wiatru, dokąd wieje! Wieje to tu, to tam. Tak samo jest z myśliwcem Zachodu, który nigdy nie może powiedzieć, gdzie znajdzie się jutro.
— Old Shatterhand omija moje pytanie.
— Odpowiedź moja taka sama, jaką byłaby twoja, gdybym ciebie o to zapytał.
— Nie, gdyż powiedziałbym ci prawdę.
— No, to spróbujmy. Jak długo pozostaną czerwoni wojownicy tutaj, nad tą Błękitną Wodą?
— Jeszcze przez kilka dni. Przybyliśmy tu ryby łowić, a skoro to zrobimy, odejdziemy.
— Dokąd potem pojedziecie?
— Do domu, do naszych żon i dzieci.
— Czy twierdzisz, że to jest prawda?
— Tak.
— Bądź więc rozumnym i postąp wedle słów twoich. Każde kłamstwo podobne do łupki orzecha, której rdzeń tworzy kara. Powiedziałeś, że nie boisz się Old Shatterhanda; nie masz też powodu obawiać się go, chyba, że zmusisz go do rachunków ze sobą. Powiedziałem. Howgh!
Zrobił dumnie odpychający ruch ręką i odszedł, a jego ludzie za nim. Towarzysze chcieli mówić o jego zachowaniu się i jego słowach, ale przerwałem im:
— Moi panowie, milczmy o tem na razie. Możemy później pomówić; teraz musimy ruszać w drogę.
— Czy nam tak pilno, sir? — zapytał Parker.
— Tak.
— Mnie się nie zdaje. Daliśmy czerwonym porządną nauczkę i będą chyba unikali dania nam sposobności do nowej.
— W tem brzmi wielka ufność, mr. Parkerze, ale rozważcie dobrze, że nas dwunastu, a mamy przeciwko sobie stu pięćdziesięciu tych czerwonych.
— To słuszne, ale... Old Shatterhand, Old Surehand i Old Wabble, że wymienię tylko te nazwiska; nie wspominając już o mnie i o drugich. Komancze nie poważą się nas niepokoić.
— Przeciwnie, sądzę, że pragną zemsty. Boją się naszych nazwisk, ale wiedzą tak dobrze, jak my, że w razie napadu będzie ich po dwunastu na każdego z nas. Pochwyciwszy Old Surehanda, mieli znakomitą zdobycz, którą odebraliśmy im napowrót. Będą wściekli z tego powodu i postarają się, żeby nie tylko jego, lecz i nas dostać w swe ręce. Jeśli napadną na nas tu, na otwartej sawannie, to nie będziemy mieli osłony; bronilibyśmy się wprawdzie i położylibyśmy trupem znaczną ich ilość, ale wkońcu musielibyśmy uledz. Nie, ruszajmy!
— To nam także nic nie pomoże, bo jeśli rzeczywiście mają zamiar nas pojmać, to podążą za nami, skoro odjedziemy.
— W takim razie będziemy mogli wybrać sobie lepsze miejsce na ich spotkanie, aniżeli to. Pójdą za nami w każdym razie, już aby się dowiedzieć, dokąd jedziemy, lecz zbyt daleko nie zapuszczą się, bo idą na Llano.
Old Surehand i Old Wabble przyznali mi słuszność, a Joz Hawley miał dla mnie zbyt wiele serca, ażeby okazać to, co myśli, gdyby był innego zdania — a reszta? Reszta wcale nie gniewała się na to, że mamy się wynieść z niebezpiecznego sąsiedztwa Komanczów. Co więcej, zgodzili się z tem tak prędko, że moje zdanie o nich potwierdziło się tylko. Byli to ludzie całkiem zwyczajni, którzy tylko razem wzięci mogli mi się na coś przydać. Jeśli byli przy mnie, miałem do dyspozycyi kilka strzelb, ale zarazem i kłopot z tyloma ludźmi, a przy tem nie miałem swobody ruchów. Pojedynczo nie mogłem ich użyć do niczego; byli na to zbyt niesamoistni i niedoświadczeni. Tak, jak teraz rzeczy stały, wolałbym był nie mieć ich wcale przy sobie. Dodać należy także tę okoliczność, że oaza na Llanie miała być tajemnicą; biali, znający ją, nie zdradzili jej dotychczas; czy wypadało wtajemniczać w nią moich obecnych towarzyszy? Nie wierzyłem w ich zdolność do milczenia; ale czy mogłem oddalić ich wprost od siebie? Toby ich dotknęło. Musiałem się postarać o to, żeby sami wpadli na myśl rozłączenia się ze mną. Zdawało się to niezbyt trudnem wobec tego, że nie posiadali szczególnej odwagi i przedsiębiorczości.
Pojechaliśmy więc zaopatrzeni obficie w zapasy mięsiwa. Ja trzymałem się z Old Surehandem na przedzie, a nikt nie spytał mnie, dokąd się zwrócić zamyślam. Oczywiście, że obrałem kierunek ku brodowi, a gdy przybyliśmy tam, wparłem konia w wodę, a drudzy poszli w ślad za mną. Na drugim brzegu zeskoczyłem z konia, przywiązałem go do drzewa i usiadłem na ziemi. Old Surehand i Old Wabble poszli natychmiast za moim przykładem, ale Parker razem z innymi został na siodle i zapytał:
— Zsiadacie, sir? To wygląda zupełnie tak, jak gdybyście zamyślali zabawić tu przez czas dłuższy.
Nie odpowiedziałem, gdyż Old Wabble objął za mnie wyjaśnienie.
— Zaiste, mr. Parkerze, zostajemy tutaj. Czy dziwicie się może temu?
— Naturalnie.
— Więc nie możecie chyba pojąć, dlaczego pojechaliśmy znowu na zachód zamiast na wschód, i dokąd właściwie dążymy?
— Cóż za pytanie! Uważacie mnie widocznie za bardzo głupiego. Czerwoni nie śmią wiedzieć, że chcemy udać się na wschód, gdyż znamy ich plany wojenne, musimy zatem jechać w przeciwnym kierunku. Ale to dla mnie zagadką, dlaczego zatrzymujemy się tutaj, a nawet rozsiadamy się wygodnie.
— Już niejedno było dla was zagadką i niejedno później jeszcze będzie! Z początku nie chcieliście odjechać od Błękitnej Wody, chociaż groziło nam tam największe niebezpieczeństwo, a gdy tu za rzeką i w zaroślach zupełnie nam bezpiecznie, siedzicie przylepieni do siodła, jak mucha w lepie.
— A więc chcecie czekać na czerwonych?
— Yes.
— Ależ to zupełnie niepotrzebne! Jeśli nadejdą, to będziemy musieli bronić się — a jeśli pojedziemy dalej, unikniemy wszelkich z nimi stosunków. Wobec tego najlepsze chyba to drugie.
— Ażeby poszli naszymi śladami i napadli potem na nas wieczorem, lub w nocy, kiedy będziemy spali. Nadzwyczajny z was filut! Zsiądźcie-no tylko.
Parker usłuchał wezwania, mrucząc z niechęcią. Old Wabble’a rozgniewało to, więc huknął nań ze złością:
— Co tu macie mruczeć, sir! Jedźcie sobie śmiało dalej, skoro wam się tu nie podoba; nikt nie będzie się starał was zatrzymać, bądźcie pewni.
— Czy wymagałem może, mr. Cutterze, żeby ktokolwiek to zrobił?
— A więc nie mruczcie! Czy wiecie, co to mruczenie znaczy? To obraza dla mr. Shatterhanda, którego przykładem się kierujemy. Tem mruczeniem okazujecie, że nie godzicie się z nim, a wiecie, co wam powiedziałem: Kto jego za głupiego uważa, tego poprostu zostawiamy.
— Oho! Tak tego nie należy rozumieć!
— Owszem, tak należy rozumieć. Ponieważ niegdyś pierwszego łosia trafiliście między łopatki, uroiliście sobie, że wasze zdania są także trafne. Ale jesteście w grubym błędzie. Weźcie natomiast mnie. Mam przeszło dziewięćdziesiąt lat, przeżyłem i byłem świadkiem rzeczy, jakich drudzy i we śnie nie zobaczą, a mimo to nie ośmielę się mruczeć na Old Shatterhanda, chociaż to wobec mnie czysty młodzieniec. Jeśli uczyni coś, czego nie rozumiem, to nie mruczę, lecz pytam. Takie głosy wydają wogóle tylko niedźwiedzie albo woły; th’ is clear.
— Czy to się do mnie odnosi, mr. Cutterze?
— Czy jesteście niedźwiedziem lub wołem?
— Zdaje mi się, że nie. Nie radziłbym wam też uważać mnie za coś podobnego. Co się tyczy waszej metody wypytywania mr. Shatterhanda, a nie mruczenia, to na niepotrzebnych pytaniach nie zależy mu chyba’
— Old Wabble nie pyta niepotrzebnie; zapamiętajcie to sobie. Jeśli wypowiadam pytanie, to odnosi się ono zawsze do przedmiotu, który może zawsze drugiego zająć i czegoś nauczyć. Mogę wam to zaraz udowodnić. Uważajcie tylko!
I zwróciwszy się do mnie, dodał:
— Oto wczoraj wieczorem naprzykład była mi jedna rzecz niejasna. Czy mogę prosić o wytłómaczenie?
— Zapewne.
— Kiedy podeszliście do ogniska, przy którem siedział wódz, i wróciliście z wody, przynieśliście coś ze sobą. Zabraliście to do naszego, obozu i ukryliście w krzakach. Co to było?
— Sitowie, które miałem na głowie.
— Przypuszczałem. Czemu nie wyrzuciliście go już przedtem?
— Ażeby go nie znaleźli czerwoni.
— Tak, hm! Czy był powód po temu?
— Naturalnie. Nic nie czyni się bez powodu.
— Tak, wy. Ale ja znałem ludzi, nie mających powodów do niczego, cokolwiek czynili. Podobno są tacy jeszcze i teraz. Cóż by to mogło szkodzić, gdyby czerwoni znaleźli byli sitowie?
— Poznaliby, że ich podsłuchiwano.
— O! Z powodu tego snopka sitowia?
— Tak. Kto go wyciął? Żaden z nich. Gdzie go wycięto? Zaczęliby szukać i znaleźliby pewnie to miejsce. Stamtąd prowadził mój podwójny trop do zarośli, w których z wami siedziałem; odkryliby to miejsce.
— Ale zapóźno, gdyż nas-by już tam nie było.
— Ale nie bylibyśmy jeszcze prawdopodobnie wyswobodzili Old Surehanda. Gdyby sitowie znaleziono, zanim przybyłem na wyspę, niepodobnaby było zabrać go stamtąd, gdyż zaalarmowanoby cały obóz.
— To słuszne! Można to sobie łatwo wyobrazić. A więc to było powodem?
— Nie tylko to. Myślałem nie tylko o Old Surehandzie, lecz także o przyszłości.
— Jakto?
— Wiecie o tem, że podsłuchałem wodza, i o czem się dowiedziałem. To, co słyszałem, ma dla nas wielkie znaczenie. Cała korzyść, jaką zamierzam z tego wyciągnąć, poszłaby całkiem na marne, gdyby czerwoni wiedzieli, że podsłuchiwałem.
— Czy sądzicie, że mogliby to wnosić z tego snopka sitowia?
— Z łatwością.
— Oho! Jestem człowiek stary, białowłosy i doświadczony, ale gdybym był jednym z tych Komanczów, i znalazłbym ten snopek, sądziłbym co najwyżej, że był tam jakiś obcy, który przypatrywał się obozowi. Czy on podsłuchał rozmowę, tego nie wiedziałbym prawdopodobnie.
— Nie udawajcie mniej bystrego, aniżeli jesteście, mr. Cutterze. Myślelibyście pewnie nad tem.
— Oczywiście, ale jaka myśl przyszłaby mi do, głowy?
— Właściwa; jestem tego pewien. A jeżeli wczoraj wieczorem nie wpadlibyście byli na to, to pewnie dzisiaj, w biały dzień, kiedy można wszystko dokładnie widzieć, skoro już raz wzbudziło coś podejrzenie. Wmyślcie się w położenie Indyanina. Jakie musiał sobie zadać pytanie?
— Najpierw, kto był ten obcy.
— To wiedzą już obecnie. Wiedzą dobrze, że odkryliśmy ich obóz i że przypatrywaliśmy się mu — ale czy podsłuchiwaliśmy i dowiedzieliśmy się czegoś? To pytanie dla nich najważniejsze. Wtem znajdują snop i miejsce, w którem go wyciąłem i widzą, że wszedłem do wody. Naco to uczyniłem i naco mi się mógł przydać snopek? Ażeby się zamaskować. Zrozumieją to natychmiast, gdyż oni nie tylko znają maskaradę tego rodzaju, ale są w niej mistrzami. Ale maskują się sitowiem tylko wtedy, kiedy chcą się ukryć w sitowiu. Znajdowałem się zatem w nadbrzeżnych szuwarach.Gdzie? Oczywiście, że niedaleko ognia, płonącego najbliżej brzegu, a więc tego, przy którem wódz siedział. Szukają, a że woda przeźroczysta, znajdują miejsce, gdzie wczoraj zagrzebałem się głęboko w mule. Z tego miejsca łatwo było dosłyszeć wszystko, co mówiono przy ognisku, a z tego wynika, że musiałem to słyszeć. A teraz dalej. O jakim czasie tam byłem, co tam mówiono i co słyszałem?
— Tego się absolutnie nie mogą dowiedzieć.
— To trudne, lecz nie niemożliwe. Od tego miejsca obszedłem jezioro, przepłynąłem przez nie na wyspę, a z niej z Old Surehandem napowrót. Ile mniej więcej czasu mogłem na to potrzebować? Widzicie, że wcale nie trudno obliczyć, kiedy tam byłem. O czem mówili, to sobie wódz pewnie zdoła przypomnieć. Ale czas ten można jeszcze inaczej obliczyć, a raczej odgadnąć. Światło ognia padało na miejsce, na którem leżałem; mogłem zatem tam przybyć tylko w chwili, kiedy uwaga była odwrócona od niego. Jaka to była chwila? Przy odrobinie namysłu nie trudno odpowiedzieć i na to pytanie. Były trzy takie chwile, lub sposobności, a mianowicie: kiedy przyszli do obozu wypuszczeni przez nas Komancze, kiedy skończyło się ich przesłuchanie i kiedy zawołano do jedzenia. A właśnie w tych chwilach i między niemi mówiono o bardzo ważnych rzeczach. Jeśli je podsłuchałem, muszę być dobrze obznajomiony z zamiarami Komanczów. To i wiele innych rzeczy musieliby sobie powiedzieć, gdyby byli znaleźli mój pióropusz z sitowia.
— Well, teraz wiem, sir. Jesteście tem, czem mr. Parker nie był przed chwilą, mianowicie wielkim filutem. Nie chciałbym należeć do ludzi, z którymi jesteście w nieprzyjaźni i którzy muszą się mieć na baczności przed wami. Dla was wszystko możliwe i wszystko, co czynicie, układacie sobie tak starannie i rozważnie, że to nie może nie udać się, a nieprzyjaciel nie może pojąć, w jaki sposób mógł dostać się w takie błoto.
— Nie mogę przyjąć tej pochwały, mr. Cutterze. Ja także popełniłem niejeden wielki błąd i tkwiłem nieraz głęboko w tem, co nazwaliście błotem. Cud prawdziwy, że się zeń wydostałem.
— Ale wydostaliście się przecież, gdyż nie siedzielibyście teraz tutaj; th’ is clear. Miejmy nadzieję, że teraz nie jedziemy w taką kałużę!
— Jaką to kałużę macie na myśli, mr. Cutterze, w tem brudnem porównaniu?
— Hm, porównanie było głupie, gdyż kałuża kałużą, a to właściwie jest koryto z piaskiem, mianowicie Llano Estacado.
— Czy go się obawiacie?
— Obawiacie? Spodziewam się, że nie powiedzieliście tego słowa na seryo, mr. Shatterhandzie. Ciekawym, czego bałby się Old Wabble. Chyba samego siebie. Ale przyznacie, że pomiędzy kanapą a piecem piekarskim zachodzi wielka różnica.
— Jestem na tyle bystry, że to uznaję.
— Kto ma sposobność usadowić się wygodnie w chłodnym pokoju na kanapie, temu nie przyjdzie na myśl włazić do pieca, aby się tam wysuszyć i upiec. Taka sama różnica między zielonym lasem lub sawanną, porosłą trawą, a pustem i rozżarzonem Estacado. Kto może pozostać w lesie, albo na preryi, temu nie powinno się zachciewać pustyni; byłby to głupiec, jakiego trudno sobie wyobrazić.
— To pięknie, ale teraz chcecie zostać takim głupcem.
— Aniby mi to przez myśl nie przeszło, gdyby was przytem nie było, mr. Shatterhandzie. Kto z was był już na Llanie?
Z tem pytaniem zwrócił się do towarzyszy, a skoro się okazało, że nikt przez nią nie przejeżdżał, dał taki obraz pustyni i opowiedział tyle nieszczęśliwych wypadków, że ich dreszcz zaczął przechodzić. Pozwoliłem mu na to, gdyż w ten sposób, choć nieświadomie, działał mi na rękę.
Nie rozłożyliśmy się obozem tuż nad wodą, lecz za krzakami, rosnącymi na brzegu, ja zaś siedziałem tak, że pomiędzy dwa krzaki mogłem objąć okiem całą szerokość rzeki i cały bród. Old Surehand siedział obok mnie i miał ten sam widok. Old Wabble opowiadał właśnie o rabunkowym napadzie, dokonanym na Llano Estacado, a ponieważ znałem jedną z obecnych przytem osób, uważałem więcej na opowiadanie, aniżeli na rzekę. Wtem Old Surehand mnie trącił, wskazał na rzekę i powiedział:
— Popatrzcie tam, sir; nadchodzą!
Old Wabble przerwał opowiadanie i wyglądnęliśmy przez zarośla. Na drugim brzegu ukazała się gromada konnych Komanczów, złożona z trzydziestu może wojowników, pomalowanych wojennemi barwami. Jeden z nich, prawdopodobnie dowódca, zsiadł z konia i przypatrzył się ziemi, by się przekonać, czy pojechaliśmy brodem, czy też w bok. Przekonawszy się, jak było, wsiadł znów na konia i wjechał w wodę. Jego ludzie ruszyli za nim po indyańsku, jeden za drugim.
— Jacy nieostrożni! — rzekł Old Wabble.
— Czemu nieostrożni? — zapytał Parker.
— Ponieważ wszyscy odrazu wchodzą w rzekę, a nie wyślą naprzód jednego, by się upewnić, że tam jesteśmy. Teraz wyjdą wszyscy przed nasze strzelby, a moje kule są na ich usługi.
Złożył się strzelbą do strzału, ale przeszkodziłem mu mówiąc:
— Nie strzelać, sir. Czekałem na nich nie na to, by ich wystrzelać, lecz by ich odwieść od pościgu za nami. Jeśli zawrócą i dadzą nam spokój, będzie dla nas tak dobrze, a nawet lepiej, co gdybyśmy ich wystrzelali. Skoro tylko pierwszy z nich będzie dość blizko, pokażemy się im, wymierzycie na nich strzelby, a ja będę z nimi mówił. Strzelać macie dopiero wtedy, kiedy mój sztuciec przemówi.
— Jak chcecie — mruknął Old Wabble — ale wolałbym, żeby tych czerwonych pogasić, jak tuzin świec.
Nie był przyjacielem Indyan, więc nie zgadzał się z mojem humanitarnem postępowaniem. Zaczekałem, dopóki dowódca nie zbliżył się na odległość dziesięciu długości konia; potem wstaliśmy i wyszliśmy z poza zarośli. Wszystkie nasze strzelby zwróciły się ku niemu i ku jego ludziom. Zobaczyli nas natychmiast.
— Uff, uff, uff, uff! — zabrzmiały okrzyki zdziwienia i przestrachu.
— Stać! — zawołałem do nich. — Kto ruszy krokiem dalej albo podniesie broń, zginie!
Zatrzymali się, a mogli to zrobić, bo konie ich nie płynęły, lecz miały stały grunt pod nogami.
— Uff! — zawołał dowódca. — Old Shatterhand jeszcze tutaj? Dlaczego ukrył się i nie pojechał dalej, jak sądziliśmy?
— Aha, tak sądziliście? — spytałem. — Więc zdawało wam się, że nie mam mózgu i nie domyślę się, że podążycie za nami?
— My nie jedziemy za Old Shatterhandem.
— A za kim?
— Za nikim.
— Dokąd jedziecie?
— Na polowanie.
— Zdaje mi się, że macie tylko ryby łowić.
— Jedni łowią, a drudzy polują; chcemy nabrać mięsa do naszych wigwamów.
— Czemu chcecie polować z tej strony rzeki a nie z tamtej?
— Bo zdaje nam się, że tu więcej zwierzyny.
— A my jesteśmy tą zwierzyną.
— Nie, tą zwierzyną są bawoły i antylopy na preryach i w dolinach rzecznych.
— Od kiedy to mają czerwoni wojownicy zwyczaj malować sobie twarze, gdy zamierzają tylko polować?
— Od... od... od...
Nie znalazł odpowiedzi i zawołał do mnie z gniewem w głosie:
— Od kiedy mają wojownicy Komanczów zwyczaj zdawać każdej bladej twarzy sprawę z tego, co czynią lub co chcą czynić?
— Od kiedy Old Shatterhand tego żąda. Powiedziałem wodzowi Wupa Umugi, że jestem przyjacielem czerwonych mężów, ale nie znam łaski, gdy mnie zaczepią.
— Nie chcemy was zaczepiać.
— To wracajcie natychmiast.
— Nie zrobimy tego, lecz przejedziemy obok was na polowanie.
— Spróbujcie. Nikt z was nie przejedzie, a rzeka poniesie w dół trupy was wszystkich i powyrzuca je na brzeg.
— Uff! Kto tu ma rozkazywać, Old Shatterhand, czy wojownicy Komanczów?
— Old Shatterhand. Widzicie wszystkie nasze strzelby wymierzone do siebie; gdy zechcę, wypalą wszystkie, a moja czarodziejska strzelba także do was przemówi. Daję wam czas, zwany przez nas, białych, pięcioma minutami: jeśli potem nie zwrócicie koni z powrotem, nikt z was już wogóle nie wróci. Powiedziałem!
Wziąłem sztuciec do ręki, a chociaż nie trzymałem go w pogotowiu do strzału, bo na przeciąg pięciu minut byłoby to nużące, zwróciłem go przecież tak, że wylot był wprost na dowódcę. Obrócił się na siodle i powiedział kilka słów do stojących za nim w wodzie, poczem znowu odwrócił się do mnie i zapytał:
— Jak długo pozostanie Old Shatterhand tu nad rzeką?
— Dopóki nie będzie wiedział, że synowie Komanczów nie mają względem nas złych zamiarów.
— To może wiedzieć już teraz.
— Nie. My się rozłączymy i obsadzimy ten brzeg daleko w górę i w dół rzeki, a w ten sposób będziemy widzieli każdego Komancza, chcącego się przeprawić. Jeden strzał wystarczy nam do połączenia się i odpędzenia was. Gdy do jutra wieczorem przekonamy się, że wasi wojownicy nie starali się dostać na ten brzeg, będziemy pewni, że chcecie zgody, i opuścimy te strony, gdzie przybyliśmy tylko, ażeby uwolnić Old Surehanda.
— Uff! Do jutra wieczorem, to długo!
— Dla nas nie, bo mamy czas.
— A potem rzeczywiście odejdziecie?
— Nie zobaczycie nas potem; powiedziałem i słowa dotrzymuję.
— I przybyliście do Saskuan-kui tylko dla uwolnienia Old Surehanda?
— Tak.
— I z żadnego innego powodu?
— Nie, powiadam.
Mogłem go o tem zapewnić, nie kłamiąc. Chciałem się udać wprost na Llano Estacado, a droga tam nie zawiodłaby mnie była nad Błękitną Wodę.
Zamienił znowu kilka słów ze stojącymi za nim i spróbował jeszcze raz ze mną.
— Old Shatterhand grozi, bo nam nie wierzy; jeśli mimo to pojedziemy dalej, nie będzie strzelał.
— Będę i daję ci na to słowo, że ty pierwszy dostaniesz ode mnie kulą w łeb. Jeśli wbrew temu zapewnieniu chcesz spróbować, to nie mam nic przeciwko temu. Zresztą nie czekamy już dłużej, bo pięć minut upłynęło.
— Uff! Jedziemy nazad, ale biada Old Shatterhandowi i jego bladym twarzom, gdyby do jutra ośmieliły się zakraść nad Błękitną Wodę. My nasz brzeg także obsadzimy i zabijemy każdego z was, ktoby się tam pokazał. Ja także powiedziałem. Howgh!
Zawrócili i zniknęli jeden po drugim w zaroślach po drugiej stronie brodu. Zwróciłem się do Old Wabblea:
— No, mr. Cutterze, cóż wy teraz? Czy to nie znakomity rezultat?
— Rezultat? Nawet znakomity? Nie wierzę wogóle w żaden rezultat.
— Przecież odjechali!
— Ale powrócą.
— Ani się im to przyśni.
— Ja wam powiadam, że wrócą. Przepłyną na innem miejscu.
— Ażeby się dać przez nas wystrzelać?
— Czy zamierzacie rzeczywiście uczynić to, co powiedzieliście, to jest obsadzić brzegi?
— Nie, to była tylko groźba.
— Więc przejdą na tę stronę i będą nas ścigali.
— A ja wam mówię, że zostaną po tamtej stronie, bo uważają groźbę za prawdziwą.
— Byliby głupi!
— Głupi, czy nie głupi, ale zostaną; możecie to poznać po ich groźbie.
— Jakiej groźbie?
— Że oni także tamten brzeg obsadzą. Zresztą wierzą już teraz, że przybyliśmy tylko ze względu na Old Surehanda i że nie mamy innego względem nich zamiaru. Jesteśmy już bezpieczni przed nimi.
— Ale jeśli swój brzeg obsadzą, zauważą, że nasz nieobsadzony, i przejdą bezwarunkowo; th’ is clear.
— Tak. Zauważą, lecz nie tak rychło, jak sądzicie. Oni muszą mieć się bardzo na baczności. Przepłynąć nie mogą — to byłoby zbyt niebezpieczne — a zobaczyć stamtąd? To za daleko i nie przydałoby się na nic, gdyż posterunki nasze, gdybyśmy tu zostali, nie stałyby w otwartem polu, lecz musiałyby się ukryć. Do tego należy dodać jeszcze jedną ewentualność. Czy wyobrażacie ją sobie?
— Ja? Hm, nie. Ale chciałbym wiedzieć, czy Old Surehand może sobie wyobrazić tę nieznaną ewentualność.
Starzec zamierzał oczywiście temi słowy wystawić na próbę bystrość Old Surehanda, ja zaś sądziłem, że się w to nie wda, ale olbrzymi myśliwiec poklepał go po ramieniu i rzekł z uśmiechem zadowolenia.
— Chcecie odbyć ze mną egzamin, stary Wabble’u. To mnie bawi!
— Bardzo mnie to cieszy, że to was nie obraża lecz bawi. Gdy się słyszy Old Shatterhanda, mówiącego w ten sposób, możnaby sądzić, że jest wszechwiedzący. Czyż to więc dziwne, że chciałoby się dowiedzieć, czy Old Surehand także coś wie?
— Mogę wam zrobić tę przyjemność. Ja wiem coś także.
— Co?
— Trzecia ewentualność, którą Old Shatterhand ma na myśli, jest następująca. Czerwoni chcą się przekonać, czy obsadziliśmy ten brzeg rzeczywiście. Zobaczyć tego nie mogą ani przejść na przestrzeni, na której prawdopodobnie będziemy stali — pójdą więc poza tę przestrzeń, przepłyną tam przez rzekę i zakradną się brzegiem, ażeby znaleść nasze straże.
— A jeżeli ich nie znajdą, sir?
— To będą wiedzieli, żeśmy odeszli i wystrychnęli ich na dudków.
— Ale potem przecież nastąpi to, co ja twierdzę. Pojadą za nami i napadną na nas!
— Tego musimy się oczywiście spodziewać — przyznał Old Surehand staremu.
Dowiódł, że bystrość posiadał, oraz, że mnie zrozumiał i odgadł — ale ostatnim jego słowom nie mogłem przyklasnąć. Zaoponowałem więc:
— Nie, tego nie musimy się spodziewać, mr. Surehandzie. To zupełnie niemożliwe, żeby czerwoni doścignęli nas do wieczora.
— Tak? Skoro tak sądzicie i mówicie, to musicie mieć słuszność.
— I mam. Obliczmy czas! Mamy teraz wedle słońca dokładnie dziewiątą godzinę przed południem. Godzina upłynie, zanim Komancze, którzy tu byli, dojadą do Saskuan-Kui. Będą musieli zdać sprawę, opowiadać, wysłuchać zarzutów — potem nastąpi narada, która nie skończy się w krótkim czasie.
— Tak, sir; teraz rozumiem. Powiedzmy, że na sprawozdanie i naradę potrzeba będzie dwu godzin.
— Dobrze, będzie zatem dwunasta. Zanim tu przybędą, będzie pierwsza. Osadzą rzekę w górę i w dół — znowu godzina, a zatem druga. Potem pójdą na zwiady, ażeby w górze lub w dole przepłynąć przez rzekę. Ile czasu potrzebują, aby przeprawić się na tę stronę? Przecież przynajmniej z godzinę. Więc już będzie trzecia. Następnie będą się skradali wzdłuż brzegu, co muszą robić bardzo ostrożnie, a więc bardzo powoli. Ile czasu stracą, dopóki nie przeszukają bezpotrzebnie całego brzegu?
— Pewnie ze trzy godziny.
— Powiedzmy, że tylko dwie — więc będzie piąta. Teraz znowu narada i szukanie ludzi, którzy pójdą naszym tropem. To musi się także odbywać bardzo powoli i z większą stratą czasu, gdyż czerwoni muszą się liczyć z tem, że nie opuściliśmy wcale tych stron, lecz zakreśliliśmy łuk, żeby ich zmylić i przyjść skrycie z drugiej strony. Liczę, że znów upłynie godzina, zanim Komancze przekonają się, że odeszliśmy rzeczywiście. Kiedy zatem zacznie się właściwy pościg, będzie już godzina szósta, czyli, że jeśli teraz wyruszymy, zyskamy dziewięć godzin drogi. Czy wobec tego zdołają nas doścignąć?
— Pshaw! W żaden sposób!
— Zobaczą najwyżej nasze ślady, jakie zostawimy w pierwszych dwu godzinach; potem się ściemni a jutro nie rozpoznają już nic i nie dowiedzą się, dokąd pojechaliśmy. Jeśli więc teraz przez dwie godziny będziemy jechali na wschód, a oni pójdą za nami, przypuszczą, że udaliśmy się tam, skąd przybyliśmy.Zdanie to znajdzie jeszcze oparcie w tem, że wierzą, iż przyjechaliśmy tylko dla uwolnienia was, że osiągnęliśmy ten cel i odjechaliśmy napowrót. To musi ich uspokoić; czy wam się tak nie zdaje, mr. Surehandzie?
— Obliczenie wasze jest bardzo słuszne — zgodził się, ale dodał w zamyśleniu: — Jeśli to właśnie nie naprowadzi ich na myśl właściwą, że znajdą brzeg nieobsadzony.
— Na jaką myśl?
— Że wypłataliśmy im figla.
— Na tę myśl wprawdzie przyjdą, ale nie odgadną właściwego figla, lecz fałszywy. Nie pomyślą, że wróciliśmy, lecz będą pewni, że opuściliśmy rzekę tak rychło tylko dlatego, ażeby podczas daremnego szukania ich tutaj zyskać sporo na czasie i ujść pogoni. Tak, gdyby przeczuwali, że wiemy, dokąd zmierzają!
— Tego nie przeczuwają, macie słuszność. Jeśli teraz wyruszymy, będziemy mogli skręcić już za dwie godziny, i nie dostrzegą tego.
— Zresztą jestem pewien, że teraz znajdują się jeszcze z tamtej strony nad brodem. Nie możemy niestety napoić teraz koni. Zobaczyliby to i wywnioskowaliby, że mamy zamiar odjechać. Ale będą wnet miały wodę, gdyż nie pójdą drogą, którą przybyliśmy tutaj, lecz podążymy do rzeczki, którą owi dwaj Komancze w dół pojechali. Nie czekajmy już dłużej, bo czas.
Ruszyliśmy wzdłuż brzegu rzeki i staraliśmy się między nim a sobą mieć jak najwięcej zarośli, ażeby nie zobaczyli nas ewentualni szpiegowie po drugiej stronie. Dojechawszy w godzinę mniej więcej do ujścia wspomnianej rzeczki, skręciliśmy w jej dolinę, ażeby po napojeniu koni pojechać przeciw prądowi. Jechaliśmy zatem w kierunku zachodnim, chociaż zdążaliśmy na wschód.
Podczas jazdy nie miałem czasu rozmawiać ze samym tylko Old Surehandem, ponieważ zaprzątały mnie jeszcze inne osoby. Opowiadania Old Wabble’a o okropnościach Llana Estacada wywarły na słuchaczach wielkie wrażenie. Zaledwie opuściliśmy bród, musiał im dalej opowiadać. Ja dodawałem do tego uwagi, i z tego powodu poproszono mnie, żebym także coś opowiedział, a ja uczyniłem to z wielką przyjemnością. Ku memu skrytemu zadowoleniu zauważyłem niebawem, że zamierzony skutek nie zawiódł; ci ludzie wpadli w zamyślenie i namyślali się coraz to głębiej. Tak, jak ja je przedstawiłem i jak opowiadał przedtem stary Wabble, nie wyobrażali sobie Estacada, wobec czego jazda w takie strony wydała im się wielce niebezpieczną. Nie powiedzieli tego wprawdzie, ale widziałem po nich wyraźnie; rzucali na siebie spojrzenia, z których odgadłem ich myśli.
Chcąc się pozbyć tych ludzi, musiałem działać szybko. Najlepiej było do tego użyć chwili, kiedy po dwugodzinnej jeździe mieliśmy zboczyć z dotychczasowego kierunku. Opowiadałem więc dalej, nie przesadzając bynajmniej, przez ten cały prawie czas, poczem opuściłem ich, by im dać możność porozumienia się bez świadków. Dyplomacya ta doprowadziła do zamierzonego celu. Zjechali się razem i zaczęli ze sobą skrycie rozmawiać. Widziałem, jak jeden drugiego namawiał i zachęcał, a ja domyślałem się, do czego.
Wiedziałem, że niebawem dojedziemy do małego potoku, uchodzącego z lewej strony do rzeczki. To było miejsce nadające się do zboczenia, gdyż potok nastręczał nam sposobność do ukrycia naszych śladów. Zatrzymałem się więc nieco pierwej i rzekłem:
— Moi panowie! Dwie godziny upłynęły — i nie mamy już powodu jechać dalej na zachód. Czy to także i wasze zdanie?
Old Surehand, Old Wabble, Parker i Hawley zgodzili się na to, ale reszta wpadła w zakłopotanie. Wtem jeden trącił drugiego, ten drugi podał to potrącenie dalej, aż nareszcie najodważniejszy posłuchał dotykalnego wezwania i bojąc się nagany z naszej strony, rozpoczął układy zwróconem do mnie pytaniem.
— Czy byliście już kiedy w Paso del Norte, sir?
— Kilka razy — odrzekłem.
— Ile czasu potrzeba, aby się stąd tam dostać?
— Kto zna dokładnie okolicę i ma dobrego konia, może tam być w pięć do sześciu dni. Czemu pytacie mnie o to, mr. Wrenie?
Tak się nazywał ten człowiek.
— Powiedziałbym wam chętnie — odparł — gdybym wiedział, że nie pomyślicie źle o nas.
— Źle o was myśleć? Jakżebym mógł! Czy popełniliście lub zamierzacie co złego?
— Ani mowy o tem! Mamy istotnie pewien zamiar; nic złego, ale możecie to źle zrozumieć.
— A zatem mówcie. Potem pokaże się, czy go dobrze lub fałszywie rozumiem.
— Tak, ja wam powiem. To mianowicie... hm! To... hm, hm!
Sięgnął ręką za kark, poskrobał się za uchem, ale nie chciało mu się to przez gardło przecisnąć, jak powinno. Okrążając sedno, mówił dalej:
— Wiecie, że właściwie zdążaliśmy na dół, do Texas, ale namyśliliśmy się inaczej.
— Tak?
— Tak jest, tak. Rozmawialiśmy o tem, kiedy wczoraj z mr. Cutterem wyjechaliście z obozu. W Paso i po drugiej stronie Norte możemy znaleść więcej, aniżeli w Texas. Czyli tak nie sądzicie?
— Co ja o tem sądzę, to rzecz podrzędna; zasadnicze to, co wy o tem sądzicie.
— To słuszne, bardzo słuszne! Sądzimy właśnie, że lepiej będzie, jeśli udamy się do Paso del Norte albo wogóle przez Rio del Norte.
— Mówicie to w tonie takim, jak gdyby to wymagało usprawiedliwienia, mr. Wrenie.
— Zapewne! Wszak mieliśmy się z wami udać na Llano Estacado.
— Mieliście? A mnie się zdawało, żeście chcieli.
— Tak, chcieliśmy, lecz rozmyśliliśmy się inaczej. Mam nadzieję, że nie sądzicie o nas, jakobyśmy się bali Llana Estacada?
— Czemuż miałbym tak sądzić? Czy dlatego, że zmieniliście postanowienie? Jesteście przecież ludzie wolni i możecie czynić, co wam się podoba.
— Bardzo mnie to cieszy, że tak się na to zapatrujecie. Ubolewalibyśmy, gdybyście nas mieli za nieodważnych. A więc nie macie nic przeciwko temu, żebyśmy się rozłączyli?
— Nic, zupełnie nic. Ale powiedzcie nam, kiedy ma nastąpić to rozłączenie?
— Teraz.
— Co? Teraz, zaraz?
— Tak.
— Czemu tak nagle?
— Bo nam szkoda czasu — będziemy niepotrzebnie okrążali. Wy chcecie przecież zawracać.
— Tak, to prawda. Jeśli chcecie się dostać do Rio Grande del Norte, musicie jechać dalej w tym samym kierunku.
— A ponieważ wy chcecie wracać, musimy się tu z wami rozstać. To się stać musi, chociaż bardzo nad tem ubolewamy, a ulgą będzie dla nas to, że nie weźmiecie nam tego za złe.
— Brać za złe? Ani mi to przez myśl nie przejdzie. Macie własne dobro na względzie, a to jest prawem i obowiązkiem każdego człowieka.
Old Wabble przysłuchiwał się z miną zupełnie obojętną, ale nie Parker i Hawley; twarze ich wyrażały gniewne zdumienie. Kiedy wypowiedziałem słowa ostatnie, wtrącił Parker żywo:
— Prawem obowiązkiem? Mówicie to tak spokojnie, sir? Ci ludzie przyrzekli jechać z wami na Llano Estacado, a obowiązkiem ich dotrzymać słowa tak samo, jak naszem prawem żądać od nich spełnienia obietnicy. Oni nie myślą jechać do El Paso. Czy wiecie, dlaczego nie chcą wracać z nami, mr. Shatterhandzie?
— No?
— Ponieważ boją się Llana; ot, co jest!
— Ani nam się śni — zawołał Wren. — O strachu niema mowy.
— Oho! Powiadacie, że mówiliście wczoraj o udaniu się do El Paso zamiast do Texas. O tem musiałbym przecież coś wiedzieć, ponieważ przez cały czas nie opuszczałem obozu, ale nie słyszałem ani słowa.
Joz Hawley to potwierdził. Sprzeczka trwała przez chwilę, dopóki nie mrugnąłem na obu, tak, że mnie musieli zrozumieć, a sam przyznałem odstępcom:
— Każdy może czynić lub nie, co mu się podoba, jeśli ci gentlemani chcą się z nami rozstać, to nie mamy prawa przeszkadzać im w tem; powinniśmy im nawet dopomódz.
— Jeszcze dopomagać? — gniewał się Parker. — Na czem ma ta pomoc polegać?
— Na tem, że zaopatrzymy ich w żywność.
— Bylibyśmy głupi! Ani nam się śni.
Old Wabble musiał się domyślać, dlaczego postępuję w ten sposób, bo rzekł do Parkera:
— Głupi? Kto głupi, sir? Chyba ten, kto nie wie, do kogo należy rozporządzanie żywnością. Ja wam powiadam, że dam tym ludziom tyle mięsa, ile nam będzie zbywało. Czy odchodzą od nas ze strachu, czy z innego powodu, to mi wszystko jedno. Dostaną mięso, bo muszą jeść po drodze; th’ is clear. Kto chce odejść, niech powie, ażebyśmy wiedzieli, jak rzeczy stoją.
Wszyscy chcieli odejść z wyjątkiem Parkera i Hawleya, którzy oświadczyli, że wstydzą się dotychczasowego towarzystwa takich tchórzów. Skończyło się na tem, że tych ośmiu ludzi otrzymało zapas mięsa i odjechało po krótkiem, niezbyt serdecznem pożegnaniu. Hawley był cicho, lecz Parker rezonował za nimi. Zapytałem go:
— Zdaje mi się, że widzieliście przedtem moje skinienie. Czy zrozumieliście je?
— Tak.
— Co miało znaczyć?
— Żebym ich puścił spokojnie.
— Czemu tego nie czynicie?
— Ponieważ złoszczę się na nich.
— Wasza złość jest zbyteczna i wcale nie decydująca. My, reszta, cieszymy się, że pozbyliśmy się ich towarzystwa. Znajdziemy się w położeniu, gdzie potrzeba nam będzie mężczyzn, nie mazgajów. A chociaż może to wyrażenie za silne, to przecież nie byli to ludzie, którym by można zaufać.
Na to przemknął mu po twarzy przyjaźniejszy wyraz, i z zadowoleniem zapytał:
— A mnie nie odeślecie?
— Nie.
— A więc sądzicie, że mi możecie zaufać?
— Sądzę, że was prawdopodobnie poznam, jako człowieka godnego zaufania. W tem rzecz!
— A zatem dopiero poznać! — zaznaczył Old Wabble, potrząsając z uśmiechem członkami ciała. — Starajcie się zatem, mr. Parkerze, żebyście nie chybili następnego łosia.
— To napomnienie zbyteczne; dotychczas trafiałem wszystkie, mr. Cutterze.
— A owego pierwszego także?
— Tak.
— Śmiem powątpiewać.
— Wszak wiecie, bo dowiodłem wam tego.
— Tak, to dowiedzione, co trafiliście wówczas; zupełnie dowiedzione. Wiecie co?
— No, co? — zapytał teraz Parker, uderzony zachowaniem się starego.
Wabble ułożył twarz w jeszcze więcej fałdów, zmrużył jedno oko, otworzył szeroko drugie, potrząsnął rękoma w powietrzu i odrzekł:
— Osła zastrzeliliście, osła, hahahaha!
— Co?... Jak?.. Co?... Osła?
— Tak, osła, a raczej zwierzę, które uważaliście za osła, a to było właściwie łosię, czyli „młode dziecko łosia“.
Zaakcentował te trzy słowa, zamknięte w gęsich łapkach, szczególnym naciskiem, wymawiając je równocześnie bardzo powoli.
— Młode dziecko łosia? Do stu piorunów! Co chcecie przez to powiedzieć?
— Że blagowaliście wówczas. Ani wam na myśl nie przyszło strzelać do łosia; uciekaliście przed nim potężnie.
— U...cie...ka...łem?
— Tak, uciekaliście.
— To oszczerstwo, które... które...
— Cóż, które, które? Czy nie wleźliście może do dziury, w którą zwierzę włożyło potem głowę i parsknęło na was tak potężnie, że omal nie postradaliście rozumu?
— Do dziury? Do jakiej dziury?
— Do dziury w skale — a zniknęliście w niej tak szybko, jak nigdy przedtem nie właziliście do żadnej dziury.
Parker zaczerpnął głęboko oddechu i rzekł, jąkając się z zakłopotania.
— Mr. Cutterze, ja nie wiem, czego ode mnie chcecie. Nie rozumiem was. Wszak widzieliście na własne oczy łosia, którego zastrzeliłem!
— Tak, na własne oczy, ale łosia, zastrzelonego przez wodza Panasztów.
— Panasztów? Niech mnie dyabeł porwie, jeżeli wiem i mogę...
— Zastrzelić łosia? — wpadł mu starzec w słowo. — Zaiste, nie tylko w to wierzę, lecz jestem nawet tego pewien. Wódz darował wam łosia za to, że ostrzegliście go przede mną, i pozwolił wam powiedzieć, że to wyście go zastrzelili. Czy jest tak, czy nie, mr. Parkerze?
— Jeśli... jeśli... a... a... — jąkał zapytany w największem udręczeniu.
— Nie odpowiadajcie mi „jeśli“ i „a“ — lecz prawdziwie, jak się należy.
— Toż ja opowiadam prawdziwie. Musiano wam zmyślić jakąś bajeczkę.
— Bajeczkę? Zaiste, wydało mi się to wtedy bajką, kiedy przynieśliście łosia i powiedzieliście, że przez was zabity. Taki zdecydowany, marmurowy greenhorn, jakim byliście wtenczas, i taki łoś, taki potężny łoś! Uwierzyłem jednak, gdyż potem mieliście szczęście w strzelaniu. Ale teraz ta wiara przepadła, całkiem przepadła.
— Ja go zastrzeliłem! Co to za łotr tak was okłamał?
— Łotr? Okłamał? Słusznie, całkiem słusznie! Ten łotr, to wy sami, mr. Parkerze.
— Ja? Co? Ja?
— Tak. Wy sami! Czy zaprzeczycie może, że sami opowiadaliście o tem i przyznaliście się do tego?
— Ja sam? Przed kim? Gdzie?
— Przed towarzyszami, którzy odjechali; tam, w obozie żołnierskim, za Mistake-Canon.
— Aha, to oni powiedzieli, oni! Szkoda, że odjechali! Musieliby się przyznać do kłamstwa i prosić mnie o przebaczenie. Któż wam to potem opowiedział?
— Wren, zacny Wren, który przed chwilą wygłaszał wielkie słowa tchórzostwa.
— Kiedy?
— Dziś w nocy, gdy byliśmy obaj razem na straży i skracaliśmy sobie czas historyami.
— Powinniście powiedzieć — kłamstwami.
— Oho! Czy wam się zdaje, że zdołacie się wyprzeć, ponieważ ci ludzie już odjechali? Są jeszcze inni.
— Któż taki?
— Mr. Shatterhand i Joz Hawley. Oni siedzieli przy tem opowiadaniu. Czy to prawda, czy też nie, Jozie?
Stary nie odważył się zwrócić się do mnie z tem pytaniem. Byłbym odpowiedział żartem, ale uczciwy Hawley oświadczył bardzo poważnie:
— Tak, on opowiadał o tem, że łosia wtedy nie zastrzelił. Co prawda, to prawda.
Na to fuknął nań Parker gniewnie:
— Zamknij dziób, stara barania głowo! Jak możesz twierdzić, że to prawda?
— Bo sam to opowiadałeś.
— Taki nonsens! Sam opowiadałem! Czyż to musi być prawda?
— Sądzę.
— Tu niema nic do sądzenia, zupełnie nic. Często opowiada się coś, co się zdarzyło inaczej.
— Czemuż miałoby się opowiadać inaczej?
— Ponieważ nie wie się dobrze, albo dla żartu, tak było u mnie.
— Bez wykrętów — wtrącił Old Wabble. — Żaden westman nie będzie opowiadał, że nie trafił zwierzyny i do tego olbrzymiego łosia, jeśli trafił go rzeczywiście. Wy zaś wyszliście jeszcze daleko poza to wyparcie się i powiedzieliście, że to czerwony go zastrzelił. Wiem, jak rzeczy stoją i na tem koniec, a teraz mamy o czem innem pomyśleć. A zatem zawracamy tu, Mr. Shatterhandzie?
— Nie tu, lecz trochę dalej, tam, w górze.
— Czemu jeszcze dalej?
— Tam płynie rzeka, wiodąca w bok. Pojedziemy nad nią i ukryjemy nasze ślady przed czerwonymi, gdyby nadeszli przed wieczorem.
— To sprytne! Pójdą śladami naszych wiarołomnych towarzyszy i będą sądzili, że jesteśmy jeszcze z nimi, a tymczasem my umkniemy na bok. To myśl tak dobra, że możnaby ją w książce wydrukować; th’ is clear.
W dziesięć minut potem dostaliśmy się nad strumyk, którym dążyliśmy w ten sposób, że kazaliśmy koniom brodzić we wodzie. Podczas tego rzekł do mnie Old Wabble:
— Sir, czy uwierzycie mi, że teraz odgadłem jeden z waszych podstępów?
— Jakiżto?
— To, że nie jechaliśmy aż do strumyka z tymi ośmiu mazgajami. Zatrzymaliście się z rozmysłem dalej w dole.
— Czemu?
— Z powodu ścigających. Jeśli nadejdą, zsiędą z koni tam, gdzie zatrzymaliśmy się przedtem, i zbadają to miejsce, by się dowiedzieć, dlaczego staliśmy tutaj. Czy nie tak, mr. Shatterhandzie?
— Tak.
— Well! Gdybyśmy byli zatrzymali się nad potokiem, zbadaliby to miejsce dokładnie i zauważyliby pewnie, że z trzynastu jeźdźców pięciu zwróciło konie do wody. W ten sposób odkrytoby nasz nowy trop. Aby tego uniknąć, postaraliście się, żeby rozłączenie się odbyło się już przedtem.
— Tak, odgadliście, mr. Cutterze. Może nam się to przydać, jeśli i później będziemy się tak dobrze rozumieli.
Brodzenie po wodzie przychodziło koniom z trudem, ponieważ jej szerokość i głębia zmieniała się bardzo często. Ale pozwoliliśmy upłynąć godzinie, zanim zwróciliśmy je na suchy grunt. Uczyniliśmy to w miejscu skalistem, gdzie nie mogliśmy zostawić śladów, któreby nas zdradziły. Na tem jednak skończyła się ostrożność, i mogliśmy już być pewni, że uczyniliśmy wszystko dla uniemożliwienia Komanczom odkrycia nas. Wodą szliśmy przez godzinę na południe, więc opuściliśmy ją i podążyliśmy na wschód, ażeby dostać się znów nad Rio Pecos. Wedle moich obliczeń musiało to nastąpić w miejscu, odległem o dwie godziny drogi od brodu, i jeśliby nie nastąpił jaki nieszczęśliwy przypadek, należało się spodziewać, że nie natkniemy się na Komanczów.
Obie doliny rzeczne, któremi jechaliśmy dotychczas, miały wiele zakrętów. Jechaliśmy teraz na dół, a że mogliśmy jechać prosto, jak strzelił, zużywaliśmy mniej czasu, aniżeli na jazdę w górę. Mniej więcej o pół do drugiej dotarliśmy do Rio Pecos. Niebawem znaleźliśmy miejsce, gdzie powolny prąd wody umożliwiał przepłynięcie, a potem ruszyliśmy cwałem przez zieloną preryę, leżącą pomiędzy rzeką a wspomnianym przedtem łańcuchem wzgórków. Ponieważ ten łańcuch nie biegnie równolegle do rzeki, lecz zbliża się do niej lub oddala biegnąca wzdłuż niej sawanna nie ma ciągle tej samej szerokości. Czasem ścieśnia się tak, że tworzy tylko wązki pasek, czasem zaś rozciąga się przed oczyma w dal, na pozór nieskończoną. Pędziliśmy, jak burza, przez trawiastą dolinę, przyczem prawdziwą radość sprawiał widok rozwianych białych włosów Old Wabble’a i jeszcze niemal dłuższej, bronzowej grzywy Old Surehanda. Ten jechał na meksykańskim kasztanie hiszpańskiej krwi — a chociaż nie mógłby pójść w zawody z moim karoszem i był ze względu na ciężar jeźdźca grubo zbudowany — cwał ten był dlań zabawką.
Old Surehand i Old Wabble — tacy dwaj jeźdźcy u mego boku! Wydawszy okrzyk radości, rzuciłem kapelusz wysoko w powietrze i pochwyciłem go w pędzie.
— Jesteście widocznie w dobrym wcale humorze — rzekł z uśmiechem Old Surehand.
— Tak — odpowiedziałem — a poprawi się jeszcze, kiedy Winnetou będzie z nami. Jego czarna czupryna jest poprostu wspaniała. Wtedy będę miał przy sobie trzy grzywy.
— A kiedy go spotkamy?
— Nie wiem na pewno. Powiedziałem wam, że wyszedł prędzej na Llano Estacado. Spodziewam się, że dziś jeszcze natkniemy się na posłańca od niego.
— Gdzie? Czy miejsce jest oznaczone?
— Nie, ale kierunek. Mówiłem zresztą tylko na podstawie domysłu. O bliższych szczegółach dowiecie się, kiedy rozbijemy obóz. Winnetou wie, że pojadę prostą linią z Mistake-Canon do oazy na Llanie. Jeśli zostawił posłańca, to ten będzie na mnie czekał gdzieś na tej linii.
— A czy teraz jesteśmy na niej?
— Nie jeszcze. Aby was z matni wydobyć, musiałem zboczyć z niej do Saskuan-kui. Teraz zbliżamy się znowu do niej a za godzinę dostaniemy się na nią. Niestety, musimy znów jazdę zwolnić, gdyż Parker i Hawley nie mogą nam kroku dotrzymać. Około wieczora nadjedziemy na miejsce, zwane przez Apaczów Alczeze-czi; tam powinienby czekać na mnie posłaniec. Tam może się ukryć.
— Są tam zarośla i drzewa?
— Tak.
— Przypuszczałem.
— Czemu?
— Gdyż słowa Apaczów: Alczeze-czi znaczą tyle, co mały las.
— Wiecie to? A więc znacie ten język.
— Od biedy.
— To nam się bardzo przyda. Ale zdaje mi się, że nie byliście jeszcze nigdy na terytoryum Apaczów.
— Nie. Moje dziedziny myśliwskie leżały dalej na północy, ale przez długi czas stykałem się ze znawcami narzecza Apaczów i nauczyłem się, czego mi potrzeba. Cieszę się bardzo, że będę mógł mówić z Winnetou w jego ojczystym języku. Czy on zna mnie z nazwiska?
— Bardzo dobrze — i zdradzę wam, że ma o was wysokie mniemanie.
— Dziękuję, sir.
— Bywaliśmy razem w różnych i dalekich stronach, więc dziwne to właściwie, że ani razu nie spotkaliśmy się z wami.
— Dla mnie to zrozumiałe, a i wy także przestaniecie się dziwić skoro się później dowiecie, gdzie i jak ja żyję.
— Czy to tajemnica?
— I tak i nie, jak kto uważa. Nie zwykłem o tem mówić, bo nie należę do ludzi lubiących tracić słowa napróżno.
— Odwrócił się do połowy, a po jego pogodnej dotąd twarzy przemknął głęboki cień. Czyżbym dotknął rzeczywiście tajemnicy? Wydało mi się, że dotknięcie to zabolało go mocno. Zamilkliśmy obydwaj. Być może, że ten, duchowo i fizycznie niezwykły człowiek miał za sobą także i los niezwykły. Niema westmana z losem zwyczajnym.
Po upływie oznaczonej godziny nie było już dawno widać za nami zielonego pasu roślinności nad Rio Pecos, a przed nami milami rozciągała się prerya. Dokoła nie było ani jednego punktu, po którym możnaby się zoryentować — a mimo to wiedziałem, że znajduję się na wspomnianej linii. To był zmysł lokalny, właściwy wędrowcom. Bez niego też naraża się człowiek Zachodu na setki niebezpieczeństw. Kto go nie posiada, ten albo ginie albo zostaje myśliwcem najniższej klasy. Wystarczał nam mały zwrot, aby z dotychczasowego kierunku dostać się na tę linię.
Była godzina trzecia po południu, a kto by sądził, że Komancze potrafią odnaleźć trop nasz lub nas doścignąć, tego uważałbym za obłąkanego. Teraz dopiero mogli przybyć na prawy brzeg rzeki Pecos i szukać naszych posterunków i straży, których nie było.
Dzięki ostatniej części naszej rozmowy zagłębił się widocznie Old Surehand w samym sobie, gdyż podpędzając konia, jechał sam przodem ze spuszczoną w zadumie głową. Wtem osadził konia, zsiadł i zaczął badać ziemię. Kiedy dojechaliśmy do niego, zobaczyłem, że odkrył trop. Zsiadłem także. Old Wabble poszedł za naszym przykładem, zbadał podeptaną trawę i rzekł:
— To były konie, moi panowie, sześć koni, należących do Indyan. Ci hultaje jechali jeden za drugim, ale moje stare oczy mogą mimo to wyraźnie naliczyć ich sześć. Jechali ku wschodowi i przejechali tędy.
Old Surehand spojrzał na mnie z podziwem dla starego, a ja oddałem mu takie samo spojrzenie, gdyż nie widziałbym może tropu tak dobrze, a przynajmniej nie odczytałbym go lepiej. Tu, na otwartej sawannie, okazał się tem, czem był dawniej, czyli „królem cowboyów“, fachowcem, którego zwieść niepodobna. Nie widział naszych spojrzeń, a ponieważ nikt nie odpowiadał przez czas dłuższy, zapytał:
— Czy jesteście może innego zdania, gents?
— Nie — odpowiedziałem. — Rozpoznaliście zupełnie dobrze.
— Tak, o ile ślad na to wskazuje, sir, ale co dalej, to muszę już wam pozostawić, gdyż nie znam ani tych stron, ani uwijających się tędy czerwonoskórych.
— Tu może chodzić tylko o Apaczów, albo o Komanczów.
— Do którego z tych plemion mogli należeć ci ludzie?
— Pytacie o to tak zdecydowanie, jakgdyby oznaczenie tego było dziecinną igraszką.
— Bo przypuszczam, że Old Shatterhand nie potrzebuje sobie łamać głowy, ażeby znaleźć właściwe wyjaśnienie.
— Dziękuję wam za komplement. Trzeba się namyślić, chociaż może niekoniecznie aż głowę łamać. Komancze wyruszyli i znajdują się niedaleko z boku za nami. Apacze wiedzą, że Komancze wykopali topór wojenny; muszą się mieć na baczności i wysłali ludzi na zwiady.
— To bardzo słuszne, sir, lecz przez to nie postąpiliśmy dalej, niż przedtem; th’ is clear.
— Zaczekajcie-no. Ślady biegną na wschód, więc wskazują na Llano Estacado. Ale który z tych szczepów ma Llano na oku?
— Komancze.
— Słusznie! Zdaje mi się, że tylko jeden z Apaczów wie o zamiarze Komanczów na Llanie, a tym jedynym jest Winnetou. Meskalerów zawiadomi o tem dopiero albo on sam, albo przez posłańca. Nie mogą jeszcze być tutaj, ani wysłać wywiadowców na Llano. Do tego należy dodać, że ich sadyby leżą stąd na południe. Gdyby wysłali wywiadowców lub posłańców prosto na Llano, droga ich nie wiodłaby tak daleko na północ.
— Sądzicie więc, mr. Shatterhandzie, że mamy do czynienia z Komanczami?
— Tak.
— A zatem wiemy, jak rzeczy stoją i...
— Stać — przerwałem mu. — To, co mówię, to więcej domysł, niż przekonanie. Musimy nabrać pewności. Rzecz to dla nas tak ważna, że nie wolno nam tracić czasu. Czy potraficie, szybko jadąc, nie stracić z oczu tego tropu?
— Co za pytanie? Czy macie mnie za ślepego?
— To wsiądźcie na konia i pocwałujcie tym tropem z pięć minut nazad! Chciałbym wiedzieć, czy biegnie prosto, czy też skręca gdzie na tej, w każdym razie dość długiej przestrzeni.
— Well, zaraz się stanie.
Wskoczył na konia i popędził tropem napowrót, w stronę, skąd przybyło tych sześciu jeźdźców. Postać jego zmniejszała się z każdą chwilą, aż w końcu, chociaż teren był zupełnie płaski, zniknął nam z oczu zupełnie. Potem wynurzył się znowu, jako ruchomy punkt, zwiększający się ciągle, aż w końcu stanął przed nami znowu w naturalnej wielkości.
— No? — spytałem go.
— Idzie sznurkiem, ciągle prosto.
— To mi wystarcza. Czy wiecie, dokąd się dojdzie, idąc tą prostą linią?
— Do Błękitnej Wody.
— Tak, do Saskuan-kui. Wódz Wupa Umugi wysłał tych sześciu ludzi na zwiady. Musimy śpieszyć za nimi.
— Czemu tak śpieszyć? Doścignąć ich?
— Tak.
— To będzie błąd, sir. Nie bierzcie mi tego za złe, ale to wielki błąd.
— Dlaczego?
— Wszak nie lubicie zabijać Indyan.
— Pewnie, że nie.
— A mimo to chcecie ich ścigać. To sobie przeczy. Czy tego nie widzicie?
— W czem tkwi to przeciwieństwo?
— Nie chcecie być mordercą, a gdybyśmy doścignęli tych sześciu, musielibyśmy ich zdmuchnąć. Nie śmią wiedzieć, że znajdujemy się w tych stronach, co musiałoby się wyjawić, gdyby chociaż jeden z nich uszedł. Nasza forsa polega na mniemaniu Wupa Umugi, że pojechaliśmy na Zachód.
— Macie słuszność i nie macie zarazem, mr. Cutterze. To zależy od okoliczności, czy pokażemy się tym wywiadowcom, czy nie. Droga ich wiedzie prosto do Alczeze-czi, do „Małego Lasu“, gdzie, jak już powiedziałem, spodziewam się zastać posłańca od Winnetou. Jeśli, jadąc tamtędy, nie znajdą go, to dobrze, ale jeśli go zauważą, lub choćby jego ślady, zaatakują go natychmiast. Jeden człowiek przeciwko sześciu; możecie sobie wyobrazić, jaki wynik. W takim razie albo nie żyje, albo pojmany. Jeśli nastąpiło to drugie, to musimy go bezwarunkowo uwolnić, już z prostej przyjaźni dla Apaczów, a następnie także ze względu na wiadomość od Winnetou, którą, jeśli możliwe, muszę usłyszeć. Wobec tego nie może mi zależeć na życiu tych sześciu Komanczów. A zatem naprzód, moi panowie!
Dosiedliśmy znowu koni i popędziliśmy tak szybko, jak mogły biedz konie Parkera i Hawleya. Wywiadowcy byli o dwie godziny drogi przed nami, lecz jechali pomału. Jeśliby nadal zachowali to tempo jazdy, mogliśmy ich doścignąć jeszcze przed Alczeze-czi.
— Niestety jednak pokazało się, że konie Parkera i Hawleya nie mogły nadążyć. Rozporządziłem więc, żeby jechali jak najszybciej naszym tropem, a sam pojechałem naprzód z Old Surehandem i Old Wabblem. Od czasu do czasu zatrzymywał się któryś z nas, ażeby po śladach rozpoznać tempo jeźdźców i dopędzał potem drugich. Pokazało się też niebawem, że potem Komancze jechali szybciej, więc opuszczała mnie coraz bardziej nadzieja dopędzenia ich w odpowiednim czasie lub przepędzenia, czego możnaby, okrążając ich, dokonać.
Upłynęła jedna godzina, potem druga. Musieliśmy czasem pozwolić koniom odsapnąć i jechać trochę powolniej. W pół godziny potem wynurzył się przed nami na widnokręgu ciemny punkt. Wskazałem nań ręką i rzekłem:
— Oto Mały Las, cel naszej jazdy par force. Gdybyśmy pojechali prosto, bylibyśmy tam za kwadrans.
— Ale nam tego nie wolno — przestrzegł Old Wabble.
— Nie, bo Komancze nie jechali zapewne dalej, lecz tam się zatrzymali.
— Ale musimy się tam dostać! Jak to poczniemy?
— To szczęście, że znam dobrze te strony. Jedźmy w prawo, na południe. Musimy objechać łukiem.
Podczas tego zapytał Old Wabble:
— Czy sądzicie, że w ten sposób dojedziemy tam niepostrzeżenie?
— Tak. Musicie wiedzieć, że ze wzgórz, położonych na wschodzie, spływa woda, wsiąkająca w ziemię na równinie, ale pokazująca się w postaci sadzawki tam, gdzie grunt się zagłębia. Ta sadzawka ma tylko średnicę pięćdziesięciu może kroków, ale dała życie laskowi przynajmniej dziesięć razy większemu. To jest Alczeze-czi, którego zachodnia i wschodnia strona są rzadkie, lecz północna i południowa tak gęste, że, od południowej zwłaszcza, trudno się przecisnąć. Tak było, kiedy znajdowałem się tu przed trzema laty, i tak musi być dzisiaj.
— Hm! — mruknął stary. — W przeciągu trzech lat może się dużo zmienić, co tutaj, gdzie może iść o życie, jest rzeczą bardzo ważną.
— Jeśli nastąpiła jaka zmiana, to może polegać tylko na tem, że las się zrobił gęściejszy, a to nie może nam szkodzić. Ponieważ strona południowa jest najgęściejsza, to ku niej pojedziemy łukiem. W zaroślach nikt się tam nie kwateruje i dlatego zdaje mi się, że stamtąd najlepiej będzie zbliżyć się niepostrzeżenie. Jeśli nie chcemy czekać do nocy, to nie znam innego sposobu zbliżenia się do tego lasku.
— Well, więc musimy spróbować i przygotować się na to, że za naszem miłem przybyciem otrzymamy kilka mniej miłych kul między żebra lub w głowy. Śmiałek, który się na coś odważy, ryzykuje; th’ is clear!
Old Surehand zachowywał się wciąż jeszcze milcząco, ale w twarzy jego widziałem tę nieubłaganą gotowość, nie cofającą się przed żadnem niebezpieczeństwem, jeśli są tylko jakie takie widoki szczęśliwej przeprawy. Coraz więcej wyglądał mi na człowieka, który woli działać, niż mówić, a później pokazało się, jak świetnie przystawał do Winnetou po tym względem.
Skręciliśmy zatem w prawo i trzymaliśmy się, jadąc łukiem, tak daleko od lasku, że ciągle miał tę samą wielkość. Kiedy znaleźliśmy się wprost na południe od niego, wydobyłem lunetę, która na dalekim Zachodzie oddała mi już niejedną przysługę, a nawet ocaliła mi życie, i zacząłem się przypatrywać skrajowi lasu. Nie zauważyłem nic podejrzanego.
— Czy widzicie co, sir? — spytał Old Wabble.
— Nie. Nie dostrzegam żadnej żyjącej istoty; ani człowieka, ani zwierzęcia.
— Czy nas widzą stamtąd?
— To szczególne pytanie, sir. Czy stąd dostrzeglibyście tam człowieka?
— Nie.
— A więc i nas nie można zobaczyć nieuzbrojonem okiem, a nie przypuszczam, żeby czerwoni mieli przy sobie lunety.
— Nie przyjdzie chyba żadnemu Indyaninowi na myśl nosić taki instrument.
— I owszem! Winnetou ma zawsze rurę i to doskonałą. Według mojego zdania jedźmy teraz wprost naprzód, nie?
— Jeśli nie chcecie inaczej, to dobrze. Ale nierozwagą to było i będzie!
Na to odezwał się Old Surehand po raz pierwszy, podnosząc głos zniecierpliwienia i niezadowolenia.
— Co nierozwagą? Jeśli niema nic do wyboru oprócz wody, to rzuca się w nią i uczy się właśnie pływać. Jeśli się boicie, stary Wabble’u, to zostańcie tu, dopóki nie wrośniecie w ziemię, ale my bierzemy teraz szturmem ten lasek. Go on, mr. Shatterhandzie, go on!
Pomknął na koniu a ja zanim z taką samą szybkością. Old Wabble nie został oczywiście w tyle; popędził za mną i piorunował, rozgniewany w najwyższym stopniu:
— Ja, bać się! Co sobie myślą ci dwaj młodzieńcy? Old Wabble nie znał trwogi, zanim się jeszcze urodził a tem mniej potem. Młodzież teraźniejsza obarczona jest często zupełnie nienormalnemi i niepojętemi ideami.
Było to śmiałością z jego strony, że nazwał nas „młodzieżą teraźniejszą“. Pomimo powagi położenia musiałem się z tego głośno roześmiać. Usłyszawszy to, zawołał z jeszcze większym gniewem:
— Czego się śmiejecie, sir! Śmiejcie się wtedy, kiedy z całą skórą będziecie siedzieli tam w lesie!
— Milczcie, sir — odpowiedziałem. — Jeśli was czerwoni nie zobaczą, to usłyszą was, gdy będziecie tak ryczeli.
— Dobrze, zamilknę, ale trup mój spocznie na waszem sumieniu. Ciekawym, jak go stamtąd zdejmiecie?
Podpędzaliśmy konie tak, że zdawało się, iż Mały Las leci ku nam. Grunt trawiasty był miękki i tętentu nie było prawie słychać. Podczas tego mieliśmy oczy zwrócone na cel nasz, ażeby zawczasu dostrzedz ewentualne niebezpieczeństwo. Nie było jednak żadnego, i dotarliśmy szczęśliwie do skraju lasu. Tam zeskoczyliśmy z koni i ze strzelbami, przygotowanemi do strzału, zaczęliśmy nadsłuchiwać. Próbowaliśmy przebić wzrokiem zarośla, ale nic widać nie było. Wtem szepnął do mnie Old Surehand:
— Potrzymajcie mi konia! Zaraz wrócę.
— Dokąd idziecie?
— Na zwiady. Nie obawiajcie się. Ja się znam na tem.
Obraziłbym go, gdybym mu ofiarował moje towarzystwo lub gdybym go zatrzymywał. Pozwoliłem mu więc iść. Trwało dość długo, zanim powrócił, żeby nam donieść:
— Mieliśmy ogromne szczęście, że nas nie dostrzeżono. Komancze w lesie.
— Czy widzieliście ich? — spytałem cicho.
— Nie, ale wiemy, że trop ich prowadzi do lasu a nie wychodzi zeń nigdzie. Są więc tam jeszcze. Tylko, tego chciałem się na razie dowiedzieć. Musimy ich podejść.
— Well — zgodził się Old Wabble. — To może tylko dwu zrobić, bo trzeci musi zostać tutaj przy koniach. Kto to będzie, mr. Shatterhandzie?
— Wy — odpowiedział Old Surehand, chociaż stary mnie pytał.
— Ani myślę! Siedzieć tutaj bezczynnie? Będę łaził po lesie, gdyż mam wam dowieść, że się nie boję.
— Wiemy już o tem, więc ten dowód zbyteczny. Nie potrzebuję wam chyba mówić, jak was znam i cenię, więc nie weźmiecie mi chyba tego za złe, że przypomnę wam, iż „łażenie po lesie“ nie jest waszą silną stroną. Wam lepiej na otwartej sawannie. Zostańcie zatem przy koniach!
— Jak chcecie — odrzekł stary z giestem zniecierpliwienia. — Tu nie czas ani miejsce na sprzeczki. Zgodzę się więc, jako rozumny. Idźcie sobie na zwiady, lecz jeśli wrócicie trupami, to nie zechcę słyszeć wyrzutów.
Wziął konie za cugle i skinął na nas, żebyśmy poszli. Old Surehand spojrzał na mnie pytająco, więc odrzekłem:
— Nie możemy się rozłączać, bo to tu zbyt niebezpieczne. Jest jeszcze biały dzień, i możnaby nas zobaczyć, a w takim razie musi jeden drugiemu przyjść prędko z pomocą.
— To słuszne, sir. Ale dokąd się zwrócimy?
— Czy przedtem, gdy was nie było, nie zauważyliście miejsca, gdzie możnaby się mniej uciążliwie bez szmeru przecisnąć?
— Zdaje mi się, że takie jest. Chodźcie!
Poprowadził mnie dokoła kilku krzaków i pokazał potem jeden z nich, mniej gęsty od innych. Skinąłem głową, położyłem się na ziemi i wlazłem do środka. Strzelby zostawiliśmy oczywiście u Old Wabble’a; rewolwery i nóż wystarczały na każdy wypadek.
Mieliśmy, jak powiedziano, jeszcze biały dzień, czerwoni mogli więc widzieć każdy ruch w zaroślach. To utrudniało nam zadanie tak dalece, że mogliśmy się tylko bardzo powoli posuwać naprzód. W pół godziny przebyliśmy trzecią część naszej drogi; potem się poprawiło. Musieliśmy się dostać do środka lasku, gdzie była woda, nad którą byli pewnie Komancze. Po upływie nowego kwadransa usłyszałem przed nami parsknięcie konia. Old Surehand usłyszał je także, gdyż trącił mnie, by zwrócić moją uwagę. Czy to zwierzę parsknęło tylko przypadkiem, czy też chciało zwyczajem koni indyańskich ostrzedz swego właściciela? W takim razie niebezpieczeństwo byłoby dwa razy większe.
Muszę powiedzieć, że nietylko cieszyłem się Old Surehandem, lecz podziwiałem go nawet. Z początku został w tyle, potem przecisnął się obok mnie naprzód i to z wytrwałością, rozwagą i zręcznością, jaką rzadko widziałem u białych. Korzystał z każdej luki a każdą przeszkodę albo omijał, albo usuwał bez szmeru. Kiedy zwinność rąk nie wystarczała, musiał nóż dopomagać, a gdzie trzeba było poruszać gałąź albo jakiś silniejszy konar, odbywało się to z taką równomierną powolnością, że ktoś inny prócz mnie byłby tego nie dostrzegł. Dla westmana było przypatrywanie mu się rzeczywistą radością.
Tak posuwaliśmy się naprzód powoli, lecz pewnie, aż usłyszeliśmy głosy ludzi, rozmawiających ze sobą. Słów nie mogliśmy zrozumieć, bo byliśmy jeszcze za daleko. Im bardziej jednak zbliżaliśmy się, tem dokładniej słyszeliśmy wszystko, aż w końcu zobaczyliśmy tych, którzy rozmawiali. Nie było to wprawdzie tem, co się nazywa rozmową, lecz o wiele właściwiej należałoby to nazwać posiedzeniem sądu preryowego.
Przybyliśmy za krzak niezbyt gęsty, przez który mogliśmy widzieć jako tako. Przed nami leżała sadzawka; po prawej stronie było przywiązanych sześć koni a po lewej stał jeden spętany. Był to koń Apaczowy, a tamtych sześć należało do ściganych przez nas Komanczów. Z sześciu czerwonych żyło jeszcze tylko trzech, siedzących między nami a wodą. Krwawe zwłoki trzech towarzyszy leżały opodal. Przed nimi rosło odosobnione drzewo, a do pnia jego stał przywiązany Apacz.Ponieważ odwrócony był do nas plecyma, nie mogliśmy zobaczyć jego twarzy. Musiał być ranny, gdyż nogi jego stały w kałuży krwi, ale utrata krwi nie osłabiła go widocznie zbytnio, gdyż w chwili właśnie, kiedy zbliżyliśmy się do grupy, odezwał się silnym głosem.
— Te psy Komancze mnie zabiją, ale swojego celu nie osięgną. Pesz Andatseh[22] śmieje się z nich.
Było ich sześciu, a on zabił trzech z nich, zanim go zdołali pokonać. On umrze z pieśnią śmierci na ustach, i powieka mu nie drgnie, a dusze tych trzech będą musiały służyć mu w wiecznych ostępach.
Długi Nóż! Znałem go dobrze. Był to bardzo śmiały i przebiegły wojownik, doznający wielkiego poważania u Meskalerów i występujący często jako poddowódca. Ilekroć szło o niebezpieczną służbę wywiadowczą, do której spełnienia potrzeba było odwagi i przebiegłości, wybór padał zwykle na niego.
Musiał widocznie siedzieć w Alczeze-czi i czekać na mnie; nie pomyliłem się zatem, przypuszczając, że Winnetou pewnie spotkał się z wywiadowcami swojego szczepu, że pojechał prosto na Llano Estacado i że zostawił do mnie posłańca.
Jeden z Komanczów zrobił ręką ruch bardzo pogardliwy i odrzekł:
— Długi Nóż śmierdzi, jak kawał zgniłego mięsa. Dusza jego będzie wyrzucona i nikt jej służyć nie będzie, gdyż zabierzemy mu skalp, zanim wyślemy go na śmierć w wielkich męczarniach. Mógł zabić trzech z nas, ponieważ ukrył się tchórzliwie, kiedy nadeszliśmy tutaj. Gdyby się był pokazał, popłynęłaby była tylko jego krewa naszej ani kropla.
— Tak, psy Komancze ośmieliły się walczyć ze mną, ponieważ mieli dwanaście rąk przeciwko mnie. Gdyby ich tylu nie było, zdzieraliby przede mną, jak kujoty, które wprawdzie wyją, ale nie kąszą. Jeśli mnie poślecie do wiecznych ostępów, to znajdę tam tylko Apaczów, lecz ani jednego Komancza, gdyż wchodzą tam tylko dusze walecznych mężow, a nie tchórzów. Pokażę wam, czem jesteście; popatrzcie na mnie.
Splunął silnie trzy razy, a Komancz powiedział tym samym tonem pogardy:
— To nie odnosi się do nas, lecz do ciebie samego. Wygłaszasz ’wielkie słowa, ażeby pokryć marność twojej odwagi. Strach przed śmiercią wypisany na twojem obliczu. Wiesz, że kawałkami powycinamy ci ciało i skórę, a dumna twoja mowa ma tylko pokryć skomlenie strachu, jakie słyszysz w swojem łonie. Ale my gotowiśmy postąpić łaskawie i dać ci umrzeć bez męczarni, jeśli powiesz nam prawdę i odpowiesz na pytania, które ci teraz przedłożę.
Długi Nóż podrzucił dumnie głową, rzekł jednak na pozór zgodnie.
— Niech Komancz mówi!
— Czy wasi wojownicy wyruszyli przeciwko Komanczom?
— Nie.
— Czy to prawda.
— Tak.
— Ja temu nie wierzę.
— Możesz wierzyć. Czy sądzisz może, że lwu silnemu przyjdzie na myśl wyruszać w pole przeciw choremu szczurowi?
— Uff! Jeśli dalej będziesz nas obrażał, nie spodziewaj się łaski z naszej strony. Gdzie znajdują się teraz Apacze Meskalero?
— W domu, w swoich mieszkaniach.
— Gdzie ich wódz, Winnetou?
— Jestdaleko na północy u Indyan, zwanych Wężami.
Powiedział im tak, żeby sądzili, iż nie mają teraz powodu obawiać się słynnego wroga.
— I to kłamstwo, bo Winnetou jest tutaj.
— Nie.
— Widzieliśmy Shatterhanda, a gdzie on bawi, tam i Winnetou niedaleko.
Zauważyłem, że Długi Nóż stłumił okrzyk radości; zmuszał się widocznie do spokoju i rzekł głosem przekonania:
— To Komancz kłamie i chce mnie oszukać. Old Shatterhanda niema ani na równinie ani w górach. Wrócił przez „wielką wodę“ do ojczyzny i wróci dopiero za dwie zimy. On sam tak powiedział.
— Ja nie kłamię!
— Kłamiesz, a ja ci nie wierzę!
— A ja nie kłamię! — syknął Komancz gniewnie.
— Widzieliśmy go.
— Gdzie?
— W naszym obozie. Przybył, żeby nas podejść, ale my pojmaliśmy go i zginie na palu.
— Old Shatterhand? Śmierć na palu? — śmiał się Apacz szyderczo. — Wszyscy wojownicy Komanczów razem nie zdołają tego białego myśliwca zawlec do pala. Gdyby go nawet pojmali, zniknąłby mimo wszelkich więzów, jak orzeł, którego dziesięć tysięcy wróbli nie zdoła przytrzymać. Ale on nie pojmany, jego nawet niema w tym kraju, bo jest tam, gdzie się urodził.
Miał widocznie zamiar doprowadzić Komancza do gadania w gniewie i dokazał swego istotnie, gdyż przeciwnik zawołał:
— Mamy go! Wojownicy Komanczów to nie wróble, lecz orły, które tego wróbla rozszarpią i pożrą! Ja mówię prawdę, a ty kłamiesz. Jak możesz twierdzić, że wasi ludzie są w domu? Są w drodze, bo nie wysłaliby ludzi na zwiady.
— Czy to zrobili?
— Tak.
— Kiedy?
— Teraz.
— Co wy wiecie o zwiadach. Pshaw!
— Wiemy! Ty sam jesteś takim!
— Ja? Kto w was wmówił, że Długi Nóż wyjechał na zwiady?
— Nikt w nas nie wmówił, bo tak jest.
— W takim razie synowie Komanczów ślepi. Czy mam na twarzy barwy wojenne?
— Zaniechałeś malowania się z rozwagi.
— Gdzie mieszkają Komancze — a gdzie Apacze Meskalero? Na północy i południu. Gdzie ja się teraz znajduję? Daleko na wschodzie. Czy jechałbym tak daleko na wschód, gdybym miał udać się do was, na północ?
— Musieliście się dowiedzieć, dokąd chcemy wyruszyć.
— Uff, uff, uff! Czy nie widzisz, że zdradziłeś się teraz? A więc te psy Komancze wyruszyły ze swoich nor nie przeciwko Apaczom, lecz ażeby na wschód się udać. Teraz wiem, czego chcecie i dokąd dążycie!
Komancz poznał, że dał się wywieść w pole i huknął, zły sam na siebie do jeńca:
— Milcz, ropucho! Ja mogę to powiedzieć, co powiedziałem, ponieważ wiem, że nie wypaplesz tego dalej. Zabierzemy ciebie i zginiesz na palu razem z Old Shatterhandem.
— W takim razie jeszcze długo żyć będę, bo to nieprawda, że pojmaliście tę sławną bladą twarz.
— To prawda. My go mamy!
— Pshaw!
— I nie tylko jego, lecz jeszcze kilka bladych twarzy, które muszą zginąć.
— Wymień je!
— Sędziwego zabijacza Indyan, Old Wabble’a.
— Uff!
— Potem olbrzymią bladą twarz, Old Surehanda.
— Uff, uff! Dalej!
— Dalej? To nie wystarczy?
— Tak, to wystarczy. Jeśli rzeczywiście pojmaliście tych trzech wielkich myśliwców i mnie zabierzecie do waszego obozu, to nie umrę, gdyż uwolnimy się i wpadniemy pomiędzy synów Komanczów, jako cztery bawoły wpadają w zgraję wilków tchórzliwych. Old Shatterhanda nie zwyciężono jeszcze nigdy; on jest...
— On już kilkakrotnie był pojmany! — przerwał mu Komancz z gniewem.
— Ale zawsze się wyswobodził! Old Surehand to myśliwiec, który jednym chwytem ręki zadławi sześciu Komanczów; każdą po trzech. Dla niego...
— Milcz, o tym psie! — przerwał mu znowu tamten. — On jeszcze nigdy nie pokonał Komancza!
— Ponieważ nikt z Komanczów nie spotkał się z nim jeszcze! A Old Wabble, który jak burza leci przez sawannę, że nikt go nie zdoła doścignąć...
— On umrze, umrze! — krzyknął Komancz, przerywając mu po raz trzeci. — A może i nie umrze, bo ta blada twarz to właściwie kundel, którego nie powinnoby się właściwie zabijać, lecz odpędzać batami. Ten tchórz...
Nagle zatrzymał się, bo teraz jemu ktoś przerwał. Ale nie był to Apacz, z którym rozmawiał, lecz ktoś z całkiem innej strony. Oczy mieliśmy zwrócone na niego, a kiedy się nagle wstrzymał i z widocznym strachem popatrzył w bok, spojrzeliśmy tam także, a równocześnie doleciały nas słowa:
— Co jestem? Tchórz i kundel, ty psie czerwony? Ja ci pokażę, czy jestem tchórzem, czy nie! Kto z was ruszy jakim członkiem ciała, dostanie ode mnie kulą w łeb! Ręce w górę!
Był to stary Wabble. Nie przeciskał się przez gęste zarośla, lecz przyszedł sobie całkiem wygodnie wschodnią wązką wyrwą w lesie, którą przybyli także Komancze. Ze strzelbą przy policzku a palcem wskazującym na cynglu wyszedł z poza najbliższego krzaka i zbliżał się krokiem powolnym.
— Ręce w górę! — powtórzył, gdy czerwoni nie usłuchali odrazu tego wezwania.
Okrzyk ten jest starym zwyczajem na dzikim Zachodzie. Kto obie ręce ma w górze, nie może chwycić za broń. „Ręce w górę!“ Na kogo z temi słowy napadną i zawołają, tego życie nie warte ani pół penny. Indyanie także to wiedzą; to też po powtórzeniu rozkazu, trzej Komancze podnieśli ręce do góry.
— Tak, mam was teraz, czerwone draby! — roześmiał się. — Kto rękę spuści, dostanie kulą; ja nie żartuję. Więc jestem tchórzem! Tak, tak! I wy pojmaliście mnie i Old Shatterhanda i Old Surehanda! Czy to prawda, ty, opryszku?
Czerwonoskóry nie odpowiedział.
— Aha, zabrakło ci oddechu! Ale zaczekajcie tylko, zaraz wam go damy. Muszę wam jeszcze pokazać paru dobrych przyjaciół, bardzo znanych mężów, których widok nadzwyczajnie was ucieszy. Gdzież oni siedzą?
Miał nas oczywiście na myśli, Old Surehanda i mnie. Ze strzelbą wymierzoną ciągle do Komanczów, szukał oczyma w zaroślach ku wschodowi, gdzie się nas spodziewał i gdzie tkwiliśmy rzeczywiście. Nic dziwnego, że czerwoni trzymali ręce w górę, gdyż widok jego mógł im napędzić respektu. Postać miał wogóle nadzwyczajną a w dodatku uzbrojony był w cztery strzelby, gdyż swoją miał w ręku, a na plecach niósł rusznicę Old Surehanda, moją niedźwiedziówkę i sztuciec Henry’ego. Nie ośmieliliby się stawić mu oporu.
Mimo to nie zgadzałem się bynajmniej z jego nagłem pojawieniem się. Miał zostać za lasem przy koniach a nie przychodzić tutaj nad wodę. Postanowiłem pociągnąć go do odpowiedzialności, chociaż rzecz swoją zrobił wcale nieźle. Teraz chciał nas mieć przy sobie, więc dałem znak Old Surehandowi, podnieśliśmy się i przecisnęliśmy przez gałęzie na wolne pole. Ujrzawszy nas, zawołał do Komanczów:
— Oto mężowie, których chcę wam pokazać, wy łajdaki jakieś. Czy znacie ich?
— Old Shatterhand! — krzyknął radośnie Długi Nóż.
— Old Surehand! — zawołał Komancz ze strachem.
Zwróciłem się do niego:
— Tak, to my, o których mówisz, że jesteśmy u was w niewoli. Mr. Cutterze, odbierzcie im broń!
Dobyłem rewolweru i wymierzyłem go do nich; nie śmieli się poruszyć.
— Odwiążcie Apacza, Mr. Cutterze!
Uczynił to — a Długi Nóż, zaledwie poczuł się panem swych członków, schylił się, porwał tomahawk i pod dwoma szybkimi ciosami padli dwaj Komancze z roztrzaskanemi czaszkami. Pochwyciłem go za ramię i zawołałem:
— Co mój czerwony brat czyni! Chciałem pomówić z tymi wojownikami Komanczów, a...
Nie słuchał mnie już dalej, lecz wyrwał się i zarąbał trzeciego tak szybko, że nie mogłem temu przeszkodzić. Potem odrzekł mi:
— Niechaj mi sławny brat przebaczy, że postępuję inaczej, aniżeli sobie życzy. Ja wiem, że nie lubi przelewać krwi, dlatego ja ją przelałem.
— Ale nie powinno się jej było przelać.
Wskazał na swoją prawą pierś i zapytał:
— Czy moja także nie płynie? Skoro topór wojenny już raz wykopany, to życiem płaci się życie, a krwią za krew.
— A więc zabij, skoro chcesz, tych, których zwyciężyłeś; ci trzej nie należeli do ciebie, lecz do nas. Od kiedyż to wojownicy Apaczów postradali swoją dumę i zabijają wrogów, pokonanych przez kogo innego? Czy od kiedy u was nie byłem, zdobicie się bohaterstwami, których nie dokonaliście sami?
Spojrzał w zawstydzeniu na ziemię i zaczął się usprawiedliwiać:
— Jeden z tych trzech mnie zranił. Czy miał pozostać przy życiu? Co zrobiłby Old Shatterhand z tymi psami, gdyby żyli? Czy zabrałby ich ze sobą? To byłby ciężar, który zaszkodziłby mu pewnie. A czy może miał zamiar puścić ich wolno? W takim razie byliby pojechali do swoich i zdradziliby to, co widzieli.
— Masz słuszność, ale wiesz także, iż Old Shatterhand oddawna już jest wodzem Apaczów. Czy wolno wojownikowi tego szczepu czynić w jego obecności, co mu chwila na myśl przyniesie? Naco są wodzowie, jeśli każdy wojownik może wobec nich czynić, co mu się podoba? Co powie największy wódz Apaczów, Winnetou, skoro mu to opowiem?
Na to pochylił się przede mną ten dumny człowiek i prosił:
— Postąpiłem niesłusznie. Czy Old Shatterhand przebaczy mi pośpiech czynu?
— Stało się i nie da się już zmienić. Przebaczam ci, chociaż wyrządziłeś nam prawdopodobnie wielką szkodę.
— Szkodę? Jak może mój biały wódz mówić o szkodzie?
— Chciałem pomówić z tymi ludźmi i byłbym pewnie dowiedział się od nich, co chcę wiedzieć.
— Oni nie odpowiedzieliby na nic.
— Powiedzieliby. Czy mój czerwony brat uważa mnie za tak nierozumnego, że powiedziałbym im, co chcę wiedzieć? Czyż nie wie, że mowa i pytania chytrego człowieka są jako pętle, w które złowić można nawet mądrego?
— Wiem o tem, ale Old Shatterhand nie ma teraz potrzeby pytać tych psów Komanczów.
— Pewnie, że nie, bo nie żyją!
— Gdyby nawet byli przy życiu. Ja wiem wszystko; dowiedziałem się.
— Od kogo?
— Od nich.
— Czy mówiłeś z nimi?
— Nie.
— Więc podsłuchałeś ich?
— Tak.
— Dobrze, zobaczymy, czy mnie zadowolisz. Teraz pokaż twoją ranę. Czy głęboka?
— Ja nie wiem, ale nie może być śmiertelna.
Miał słuszność; nie była nawet ciężka. Nóż wbił mu się tylko z boku w prawy mięsień piersiowy i zesunął się po żebrach. Dla Indyanina była to rana lekka, chociaż nie mógł uniknąć gorączki. Kiedy go opatrywałem, przybyli Parker i Hawley i zdziwili się niemało na widok tego, co zobaczyli.
— Oto widzicie, moi panowie, jak szybko uporaliśmy się z tymi opryszkami — rzekł do nich Old Wabble. — Kiedy przybyłem, byli trzej, niestety, już zabici. Byłbym wziął wszystkich sześciu na siebie. Jak pięknie umiały te draby podnosić ręce w górę!
— A jak łatwo mogliście przy tem wpaść w dołek, mr. Cutterze! — dodałem.
— W dołek? — zapytał zdumiony.
— Tak.
— Jakto?
— No, gdyby byli nie podnieśli rąk w górę?
— To byłbym ich powystrzelał.
— Ilu?
— Oczywiście, że wszystkich trzech; th’ is clear.
— Jednego, tak — ale tamci dwaj pochwyciliby was za połę.
— Niechby spróbowali!
— Czemu nie? Jak bylibyście się bronili, mając wystrzeloną strzelbę w ręku a ich dwu na plecach? W tej bijatyce dostalibyście po skórze.
— Zaczekać, zaczekać, sir.
— A co byłoby, gdybyście zamiast trzech zastali tu wszystkich sześciu?
— Przecież stałem przedtem za krzakiem i widziałem, jak rzeczy stoją. A gdyby ich nawet było sześciu, postąpiłbym tak samo.
— I byliby was zgasili!
— Pshaw! Przecież nie jestem dzieckiem. Przypomnijcie sobie tylko siebie, sir! Przecież już nie raz byliście w tem położeniu, że trzeba się było zabrać do sześciu czerwonych.
— Ale te położenia bywały inne. Mnie boją się bardziej, aniżeli was, i mam sztuciec Henry’ego, który czerwoni uważają za strzelbę czarodziejską.
— Hm, tak. Ale mimo to nie popełniłem żadnego błędu, bo nic mi się stać nie mogło.
— Chyba dlatego, że byłem blizko z Old Surehandem.
— Tak.
— W takim razie mylicie się bardzo. Gdyby czerwoni nie przerazili się tak i zachowali przytomność umysłu, bylibyście dostali kulą albo nożem, i nie moglibyśmy byli temu wcześniej przeszkodzić. A gdybyście nawet mieli słuszność pod każdym względem, to napewno nie pod tym, że postąpiliście wbrew mojemu poleceniu. Postanowiono przecież, że mieliście zostać tam za lasem, przy koniach.
— Sir, czas wydał mi się za długi.
— To jeszcze bynajmniej nie powód, żeby głupstwa popełniać.
— Głupstwa? Przepraszam was, mr. Shatterhandzie! Old Wabble głupstw nie popełnia!
— Pshaw! Mieliście bezwarunkowo zostać na stanowisku, które wam powierzono. Do czegoby to doszło, gdyby każdy mógł sobie odchodzić z miejsca, które ma zajmować. Jak można wobec tego brać z wami udział w jakiemkolwiek niebezpiecznem przedsięwzięciu? Wiecie, że to, co zamierzamy, połączone jest z wielkiem niebezpieczeństwem. Musimy mieć do siebie nawzajem zaufanie mocne, jak skała. Jeśli nie, to odjeżdżam dalej a was tu zostawię.
— Brawo, brawo! — zawołał Parker.
Old Wabble napadł nań z gniewem:
— Co tutaj macie wykrzykiwać? Wypraszam sobie takie wrzaski raz na zawsze!
— Wierzę — odpowiedział Parker. — Ja mam pozwalać na to, żeby mi ciągle grożono zostawieniem mnie — wy zaś nie chcecie tego słyszeć, stary Wabble’u! Nie byliśmy przy tem. Jakiegoż to strzeliliście bąka?
— Żadnego, ale jeśli nie zamkniecie dzióba, to strzelę i to całkiem porządnego: wy nim jesteście. Th’ is clear!
Odwrócił się z wściekłością.
Postarałem się najpierw o nasze bezpieczeństwo; kazałem sprowadzić konie i rozstawiłem straże. Hawley był pierwszym; miał patrolować dokoła lasku i donosić o wszystkiem, coby zauważył. Potem zbadano Komanczów. Nie żyli; odsunęliśmy ich na razie na bok. Potem usiedliśmy wszyscy razem, ażeby omówić położenie. Mrok wieczorny zapadał już, ale rozniecanie ogniska nie było wskazane. Blasku jego nie można było zobaczyć z zewnątrz, gdyż Mały Las był dość gęsty, ale Komancze, mający potem nadejść tą drogą, nie powinni znaleźć śladów naszego obozu.
Główną rzeczą było oczywiście to, co mi miał powiedzieć Długi Nóż. Gdy go spytałem, czy spotkał się z Winnetou, odpowiedział:
— Tak. Wojownicy Apaczów słyszeli, że Komancze wykopali topory wojenne — i wysłali zaraz ludzi na zwiady, przeciw komu wymierzony będzie atak. Ja należałem do nich i miałem ze sobą jeszcze jednego człowieka. Pojechaliśmy w górę rzeki Pecos, gdzie spodziewaliśmy się Komanczów i natknęliśmy się na nich nad Saskuan-kui, które my Apacze nazywamy Doklis-to, Błękitna Woda. Nie mogliśmy ich podejść, a tem mniej podsłuchać, gdyż włóczyli się po okolicy, polując, aby nagromadzić mięsa.
— Ależ wieczorami się nie poluje!
— Old Shatterhand ma słuszność, a my także wiedzieliśmy o tem. Zostawiliśmy konie i zakradliśmy się pieszo nad Błękitne Wodę, gdzie przybyliśmy, kiedy się już zciemniło.
— Czy usłyszeliście cośkolwiek?
— Nie. Zadawaliśmy sobie wiele trudu, ale nie mieliśmy szczęścia. Mój biały brat mi uwierzy i nie zrobi mi wyrzutu z tego powodu. Może się to zdarzyć najlepszemu i najśmielszemu wywiadowcy, że mimo wszelkiego sprytu musi wracać do domu, nie dowiedziawszy się niczego.
— Zapewne. Znam cię i ani myślę lekceważyć sobie ciebie. Gdzie spotkałeś Winnetou?
— Przez dwa wieczory zakradaliśmy się nad Błękitną Wodę. Pierwszego nie skorzystaliśmy nic a drugiego spotkaliśmy się z Winnetou, który przybył jeszcze przed nami i kazał nam nie narażać się dłużej na niebezpieczeństwo, lecz pójść ze sobą.
— Aha, wtedy pewnie dowiedział się czegoś.
— Tak, dowiedział się o czemś, co zadziwi bardzo mego wielkiego brata Old Shatterhanda.
— Co takiego?
— Na wielkiej pustyni, zwanej przez białych Llano Estacado, znajduje się piękna klaparya-siyaderstar[23] z wielką ilością jasnej wody, nad którą rosną najwspanialsze drzewa, krzaki i kwiaty. Stoi tam dom, a w nim mieszkają trzy osoby, a mianowicie deklil inda[24], deklil isoma[25] jego matka, i jeden biały myśliwiec, pan owych stron, zwany Dil Mejeh, Krwawy Lis. Winnetou widział go i palił z nim kalumet przyjaźni.
— Ja znam go także.
— Uff! — zawołał zdziwiony czerwonoskórzec. — Old Shatterhand widział go już także?
— Tak.
— A więc także wodę i dom na pustyni?
— Tak.
— A więc mój biały brat znajdzie tam drogę?
— Oczywiście. Byłem tam kilka razy. Czy Winnetou nie powiedział ci tego?
— Nie, Winnetou, wielki wódz Apaczów, nie lubi długich opowiadań i nie powie ani słowa ponad potrzebę. A zatem znasz te strony i drogę do nich! Dlatego miałem czekać na ciebie i dać ci wiadomość od wodza.
Zdziwił się. Ze słów jego poznałem, jak milczący Winnetou zachował tajemnicę i teraz. Nie powiedział nigdy ani słowa o oazie na Estacadzie. Apacz mówił dalej:
— Komancze musieli być kiedyś u Krwawego Lisa, jak wyrozumiałem ze słów Winnetou.
— Rzeczywiście. Byli tam z nim i ze mną. Dowodził nimi młody wódz Sziba Big, Spiżowe Serce.
— Sziba Big? Widzę, że Old Shatterhand wie wszystko dobrze, gdyż ten młody wódz ma teraz prowadzić Komanczów na wyspę w pustyni..
— Czy dowiedziałeś się może, dlaczego ci Komancze zwracają tam swoją wojenną wyprawę?
— Winnetou to podsłuchał. Krwawy Lis wyjechał z pustyni na polowanie i spotkał się z gromadą Komanczów. Napadli na niego, żeby go zabić, lecz on bronił się i kilku z nich zastrzelił. Kule jego wbiły się im w sam środek czoła.
— A czyż oni go znali?
— Jeden z nich był przedtem u niego na pustyni poznał go teraz.
— Czy im umknął?
— Ani jedna ich kula go nie dosięgła, ani jeden nóż nie zadrasnął mu skóry.
— Dzięki Bogu! Teraz wybierają się, by poszukać zemsty i chcą go zabić?
— Tak. Jego chcą zabić a dom jego i drzewa zniszczyć, żeby wyspa zrobiła się taka, jak pustynia. Winnetou to podsłuchał.
— Ale on nie mógł podsłuchać tego dopiero nad Błękitną Wodą, lecz musiał to wiedzieć już pierwej, gdyż ja otrzymałem od niego wiadomość o tem jeszcze na Sierra Madre.
— Byli tam na polowaniu dwaj Komancze i nie znając go, opowiadali mu o tem. Spotkał się z nimi i podał się za syna Keiowehów. Oni mu uwierzyli.
— W takim razie ich dusze były nieobecne. Kto Winnetou może wziąć za Keioweha, ten niema mózgu w głowie. Co dalej.
— Winnetou wyruszył natychmiast z Sierra Madre, ażeby ostrzedz Krwawego Lisa. Spostrzegł po drodze ślady Komanczów i poszedł za nimi aż nad Błękitną Wodę, gdzie ich podsłuchał. Przytem spotkał się z nami. Wódz bardzo się tem ucieszył i wydał nam rozkazy. Tego wojownika, który był z nami, posłał do domu, ażeby zaprowadził do Nargoleteh-tsil[26] trzystu Apaczów, dobrze uzbrojonych i zaopatrzonych w mięso; tam mają czekać na Old Shatterhanda. Mnie zabrał tu, do Małego Lasu, i kazał mi tu czekać na Old Shatterhanda, aby mu powiedzieć, że ma pojechać do Nargoleteh-tsil, stanąć na czele naszych wojowników i podążyć za nim na Llano Estacado.
— Dobrze, dobrze! Tak też sobie myślałem. Czy to już wszystko, co ci polecił?
— Tak, wszystko.
— A zatem pod Deszczową Górę. Znam ją dobrze. Dobrze jadąc, można tam dostać się za pół dnia. To miejsce wybrane nadzwyczaj dobrze, gdyż tam może się ukryć nawet więcej, niż trzystu wojowników. Jaka szkoda, że zabiłeś tych trzech Komanczów. Gdyby jeszcze żyli, dopytałbym się od nich pewnie czegoś, co przydałoby się nam wiedzieć.
— Co chciałby Old Shatterhand wiedzieć?
— Kto jest wodzem Komanczów.
— Sziba-Big: powiedziałem to już.
— Wątpię, bo na to jeszcze za młody. Nad Błękitną Wodą dowodzi Wupa Umugi, który nie słuchałby pewnie młodszego wojownika, a potem przyjdzie jeszcze Nale-Masiuw, który będzie prawdopodobnie także zbyt dumny, żeby miał poddać się rozkazom Żelaznego-Serca.
— Uff! Nale-Masiuw, który na każdej ręce ma tylko po cztery palce? On także przyjdzie?
— Tak, ze stu ludźmi.
— Skąd Old Shatterhand wie o tem?
— Podsłuchałem to nad Błękitną wodą.
— Uff, uff! To Old Shatterhand był także nad Błękitną Wodą i udało mu się podejść tych psów Komanczów? Co nie uda się żadnemu innemu wojownikowi, tego dwaj dokażą na pewno: Winnetou i Old Shatterhand.
— Nie zasługuję na tę pochwałę, gdyż ci dwaj biali wojownicy, których tu widzisz, byli tam także razem ze mną.
— Tak, ale jak? — wtrącił Old Shatterhand. — Wy byliście tam, jako wolni ludzie, a...
— Cicho! — wtrąciłem. — Co tam się stało, to może całkiem dobrze zostać między nami; nie potrzeba tego dalej opowiadać! Jak powiedziano, dobrze byłoby wiedzieć, kto jest właściwym dowódcą Komanczów. Ze strony Wupa Umugi i Nale-Masiuw nie mamy się spodziewać nic dobrego. Ale Sziba-Big winien mi wdzięczność, gdyż wówczas ocaliłem mu życie i przeprowadziłem bezpiecznie przez Llano. Jest wprawdzie młodszy od tamtych dwu — nie zechcą mu się podporządkować — ale to syn słynnego Tewua-Szohe[27], który był najwyższym wodzem wszystkich szczepów Komanczów. Sądzę zatem, że dzięki sławie, jaką sobie zdobył i wynikom, jakie mu zawdzięczano, może być, że stanowisko jego przeszło na syna. Gdyby ci trzej Komancze jeszcze żyli, to dowiedziałbym się od nich o tem napewno.
Chociaż słów tych nie zwróciłem wprost do Długiego Noża, odpowiedział:
— Old Shatterhand przebaczył mi już to, co uczyniłem. Czy nie mam opowiedzieć o tych sześciu zabitych Komanczach?
— Uczyń to. Kto kogo najpierw zobaczył, ty ich, czy oni ciebie?
— Ja zobaczyłem ich pierwej, niż oni mnie. Czekałem tutaj na Old Shatterhanda. Komancze mogli łatwo nadejść; byłem zatem bardzo ostrożny i ukryłem konia głęboko w zaroślach. Zarazem starałem się nie robić śladów. Lecz musiałem przecież chodzić to tam to ówdzie, musiałem poić konia i to doprowadziło do odkrycia mnie. Zaprowadziłem konia do wody, a kiedy pił, wyszedłem na skraj Małego Lasu, aby zobaczyć, czy mi bezpiecznie. Wtem dostrzegłem nadchodzących tych sześciu psów i zaledwie zdołałem zaprowadzić konia do kryjówki. Śladów zatrzeć nie mogłem. Przyszli, zobaczyli ślady i poszli za nimi w zarośla. Uciekać nie mogłem, bo już byli za blizko. Zastrzeliłem pierwszego z nich a drugiego i trzeciego pchnąłem nożem. Zraniono mnie, powalono na ziemię i skrępowano, a potem przywiązano do drzewa. Kiedyście nadeszli, zabiłem ich. Old Shatterhand nie może ich o nic zapytać, ale słyszałem od nich coś, co chciałbym mu powiedzieć.
— Co?
— Chcą się udać na zieloną wyspę, ażeby pochwycić Krwawego Lisa i Murzynkę i zaprowadzić ich do wielkiej wsi Komanczów. Kiedy rozmawiali ze sobą, dowiedziałem się, gdzie ich wieś teraz leży.
— To jest rzeczywiście ważne. Gdzież ona?
— Nie znam tego miejsca i nie słyszałem nigdy jego nazwy. Oni nazywali je Kaarn-kulano[28].
— Mylisz się; znasz to miejsce z pewnością. Komancze nazywają tak rzeczywiście, a wy Kaczo-nastla, a zatem także Dolina Zajęcy.
— Kaczo-nastla? Pewnie, że znam to miejsce; leży o dobry dzień drogi stąd. Tam mają zabrać Krwawego Lisa, aby zginął przy tym samym palu. Murzyn już tam.
— Co? — spytałem przestraszony. — Jaki Murzyn?
— Syn czarnej kobiety, który mieszkał z Krwawym Lisem w pustyni.
— Ach, to naprawdę bardzo ważna, ale też i bardzo niepocieszająca wiadomość. Czyś dobrze słyszał?
— Moje ucho nie pomyliło się.
— Ale mogła być mowa o innym Murzynie.
— Tylko o murzynie z pustyni. Te psy Komancze wymienili jego imię.
— Jak się nazywał? Prędzej!
— Słyszałem, lecz nie spamiętałem.
— Bob?
— Tak, Bob, Bob powiedzieli.
— Jakże się dostał w ich ręce? Czy o tem nie mówili?
— Mówili. Był on z Krwawym Lisem na polowaniu, kiedy nań napadli Komancze. Lis zabił kilku z nich i umknął, lecz Murzyn wpadł im w ręce i zabrano, go na Dolinę Zajęcy. Tam zatrzymają go w niewoli, dopóki nie sprowadzą Lisa i Murzynki. Potem wszyscy troje mają zginąć śmiercią męczeńską.
— Tak daleko nie dojdzie; ja się o to postaram.
Bob musi wyjść na wolność. Ja tam zaraz pojadę.
Zerwałem się w rozdrażnieniu, chociaż zresztą niełatwo mię rozdrażnić. Wszyscy byli zdziwieni — a najbardziej Apacz, gdyż czerwony gardzi czarnym bardziej, aniżeli biały; ale nie śmiał nic na to powiedzieć. Dla dawnego cowboya, Old Wabble’a, stał Murzyn także tak nizko, jak pies, więc nie mógł milczeć.
— A wam co, sir? — zapytał. — Zdaje mi się, że ten Bob wyprowadza was z równowagi.
— Nie on, lecz ta okoliczność, że jest w niewoli u Komanczów i że mają go zabić.
— Pshaw! Czarny, nigger!
— Nigger? Chcieliście powiedzieć Negr.
— Nigger, powiadam. Nigdy w życiu nie wymawiałem tego słowa inaczej.
— Bardzo żałuję! Zdaje mi się, że Murzynów nie zaliczacie do ludzi.
— Naturalna historya wymienia ich wprawdzie między sortami ludzi, więc naukowo są nimi, ale, my God, jakimi!
— Przynajmniej takimi, jak wszyscy inaczej zabarwieni.
— Pshaw! Nigger jest stworzeniem tak nizkiem, że właściwie nie warto bynajmniej mówić o nim.
— Czy to rzeczywiście wasze zdanie?
— Yes.
— W takim razie ubolewam serdecznie, gdyż twierdzeniem tem dowodzicie, że stoicie jeszcze o wiele niżej od niggra.
— All devils! Czy to na seryo, sir?
— Zupełnie seryo!
— W takim razie ubolewam tak samo, jak wy. Człowiek kolorowy nie jest nigdy prawdziwym człowiekiem, bo Bóg nie naznaczyłby go barwami.
— Takiem samem prawem mógłby Murzyn powiedzieć: Biały nie jest prawdziwym człowiekiem, bo Pan Bóg nie stworzyłby go bezbarwnym. Zwiedziłem trochę więcej świata, aniżeli wy, i znalazłem wśród czarnych, brunatnych, czerwonych narodów przynajmniej tyle dobrych ludzi, co pośród białych; przynajmniej, mówię, przynajmniej. Czy rozumiecie, mnie, mr. Cutterze?
— Mnie wszystko jedno, coście znaleźli. Nie poznałem dotąd jeszcze ani jednego niggra, obok którego chciałbym usiąść.
— Ponieważ każdego czarnego traktowaliście od pierwszej chwili zaraz tak, że nie mógł się do was usposobić przychylnie. Doświadczenie wasze nie tworzy zatem takiego dowodu, jak twierdzicie. Co się zaś tyczy Boba, to jest on takim zacnym człowiekiem, że gdybyście się obaj znajdowali w potrzebie, poskoczyłbym prawdopodobnie prędzej jemu, aniżeli wam z pomocą.
— Thunder storm! A to komplement. Umiecie być nadzwyczajnie uprzejmym, mr. Shatterhandzie, nadzwyczajnie uprzejmym; th’ is clear!
— Staram się być szczerym a nie uprzejmym. Nie jestem zresztą uprzejmym dla ludzi, którzy pogardzają bliźnimi. Gdy was kiedyś zakopią do ziemi, zrobi się z waszego białoskórego ciała taki sam śmierdzący trup, jak ze zwłok Murzyna. Przyznacie mi to chyba, a teraz bądźcie tacy dobrzy i wyliczcie mi innne wasze zalety. Wszyscy ludzie, to stworzenia Boga, i dzieci Boga a jeśli wyobrażacie sobie, że was zrobił ze szczególnie drogocennej materyi i że jesteście szczególnym jego ulubieńcem, to popełniacie błąd, który trudno pojąć. Cieszyłem się, że was poznałem; czy ta radość ma się teraz skończyć?
Ciemno się zrobiło, więc nie mogłem poznać jego twarzy, ale słowa moje widocznie go dotknęły. Spuścił, głowę i mruknął:
— Zounds! Szkoda, wierutna szkoda, że zostaliście westmanem.
— Czemu?
— Zostalibyście byli jeszcze lepszym proboszczem kaznodzieją; th’ is clear.
— Jestem westmanem tylko przy sposobności. Przedewszystkiem jestem człowiekiem — i gdy drugi człowiek znajduje się w potrzebie a ja mogę mu dopomódz, to nie pytam się, czy jego skóra ma barwę zieloną czy niebieską. Tego Boba nie zostawię u Komanczów!
— Owszem! Nie bronię wcale, gotów nawet jestem wam dopomódz, ale teraz nie mamy wcale czasu na to.
— Ale to musi się stać zaraz teraz!
— Co? jak? Teraz właśnie?
— Tak.
— Przecież musimy ruszyć do Nargoleteh-tsil, aby się tam spotkać z Apaczami.
— Na to jeszcze czas.
— Jeszcze czas? Sir, ja was nie pojmuję.
— Czyż nie umiecie liczyć, mr. Cutterze? Czy sądzicie, że Apacze już tam być mogą?
— To musicie lepiej wiedzieć ode mnie. Ja tam mniej myślę o nich, aniżeli o Komanczach, których musimy uprzedzić.
— To także nic pilnego. Od wczoraj wieczorem za trzy dni ma Nale-Masiuw przybyć nad Błękitną Wodę. Czy sądzicie, że zaraz potem wyruszą?
— Nie, gdyż jego ludzie i konie muszą wypocząć z drogi.
— Przynajmniej jeden dzień wypocząć; mamy więc od teraz trzy dni czasu, a z tego potrzeba mi tylko dwu na uwolnienie Boba.
Stary chciał odpowiadać w dalszym ciągu, lecz Old Surehand uprzedził go, mówiąc:
— Powiedzcie-no, mr. Shatterhandzie. Słyszałem o was coś, co mnie nadzwyczajnie zajęło. Mieliście tam w Parku Narodowym spotkanie z Siouksami. Mieliście przy sobie towarzystwo dzielnych ludzi i Murzyna, nazywającego się Bob, jeśli się nie mylę.
— Tak jest.
— Czy to był ten sam Bob?
— Tak.
— W takim razie macie słuszność, zupełną słuszność. Nie wolno nam go zostawić; on musi się wydostać.
— Chcecie iść razem?
— Oczywiście! To się rozumie samo przez się. Kiedy stąd wyruszymy?
— O świcie.
— Czy to nie zapóźno?
— Nie. Wprawdzie stąd do Kaamkulano jest z czubkiem dzień drogi, ale ja znam te strony i mamy doskonałe konie. Nie natężając ich zbytnio, będziemy tam przed samym wieczorem, a zatem w czasie najwłaściwszym.
— Tak, przed samym wieczorem zawsze najlepiej, bo jest czas poznać miejscowość i przygotować sprawę. Potem, kiedy się ściemni, nastąpi wykonanie planu. Cieszę się z góry. Czy macie pojęcie, ilu tam ludzi mieszka?
— Nie. To będzie tylko namiotowa wieś wodza Wupa Umugi, i zdaje mi się, że nie będzie tam wielu młodych i rzeźkich wojowników.
— A więc bitwa ze starymi babami! Fi!
— Hm, tak łatwo nam to nie pójdzie. Podczas każdej wyprawy zostaje pewna liczba wojowników dla ochrony obozu, a w tym wypadku także dla pilnowania jeńca. Z nimi to będziemy mieli do czynienia.
— Wątpię jednak, żeby wszystkie nasze konie wytrzymały tę jazdę?
— Wszystkie? Ileż macie na myśli?
— No tyle ile ich mamy.
— A zatem dwa.
— Dwa? — zapytał zdziwiony.
— Tak. Mój kary i wasz kasztan.
— Hola! Sądzicie, jak się zdaje, że tylko my dwaj puścimy się w tę drogę?
— Pewnie; któż jeszcze?
— Sądzę, że nikt się nie wyłączy.
— A ja sądzę, że mamy przed sobą taką drogę, jakiej tylko nasze konie podołają. O mr. Parkerze i mr.Hawleyu wogóle nie może być mowy. Ich konie są już teraz znużone i padłyby po drodze.
Parker nic nie powiedział — poznał widocznie, że miałem słuszność — lecz Joz miał do mnie wielkie przywiązanie i trudno mu było się rozstać.
— Czy to niemożebne, żebym z wami pojechał? — zapytał. — Wszak wiecie, jak chętnie przebywam z wami, sir!
— Wiem o tem, ale to niemożebne, mr. Hawleyu. Koń nie może tyle, ile wy chcecie od niego.
— To Old Wabble pożyczy mi swojego.
— A wam co znowu? — zawołał stary. — Przecież ja sam także jadę.
— Wy? — zapytałem.
— Tak, ja.
— Sądziłem, że zostaniecie z tamtymi?
— Czemu? Konia mam dobrego. Sądzicie może, iż nie wytrzyma jazdy?
— Wytrzymałby prawdopodobnie, lecz będzie się opierał i nie zechce ruszyć z miejsca.
— Opierał? To szczególne! Chciałbym widzieć konia, któryby się oparł Old Wabbl’owi.
— Tym razem, przecież!
— Czemu właściwie tym razem?
— Ponieważ chodzi o niggra.
— Aha! Tak to rozumiecie! No, pod tym względem nie będzie nic zależało od konia, lecz ode mnie.
— Albo ode mnie, mr. Cutterze. Nie mam zamiaru trudzić was dla czarnego.
— Pshaw, uczynię to chętnie.
— Przedtem brzmiało to inaczej!
— Tak, przedtem! Czy mam być szczerym, mr. Shatterhandzie?
— No?
— Nie było to z waszej strony zbyt smacznie powiedziane, to o śmierdzącym trupie, ale trafiło do mnie, i sądzę, że nie było to całkiem niesłuszne. Chcę naprawić moje głupstwo, pomagając wam w wydobyciu Boba, i dlatego proszę was, żebyście mnie wzięli ze sobą. Czy chcecie, sir?
— Hm! Skoro już w ten sposób mówicie, to chciałbym, ale to jednak nie da się zrobić.
— Czemu nie?
— Bo na was zdać się nie można.
— Oho! Tego mi jeszcze nikt nie powiedział.
— W takim razie ja mówię wam to po raz pierwszy. Udowodniliście dzisiaj, że mam słuszność. Czy wiecie, co zamierzamy? Chcemy jeńca wydobyć z samego środka wsi indyańskiej. Już to samo wystarczy. Ale nie mamy czasu czekać na odpowiednią łatwą sposobność i wykonać musi się to w czasie jak najkrótszym. Tu podwójnie chodzi o śmierć i życie!
— Wiem o tem.
— Bardzo ładnie! Zrozumiecie zatem, że nie mogę zabrać was z sobą.
— Ja śmierci się nie boję.
— Ja wiem, ale ja boję się, że, zabierając was, pojedziemy w objęcia śmierci. Nie bać się śmierci, a padać w jej ramiona z nierozwagi — to nie jest jedno i to samo. Wam nie można zaufać.
— Czy dlatego, że nie zostałem tam, przy koniach? Sir, to było ostatni raz; wierzcie mi! Podajcie mi rękę i zabierzcie mnie z sobą!
Cóż było robić? Prosił tak usilnie. Czy miałem tego starego, doświadczonego westmana odprawić z kwitkiem, jak greenhorna? Nie zdobyłem się na to; podałem mu rękę i rzekłem:
— No, to dobrze, jedźcie z nami, ale mam nadzieję, że młodzieńcza swawola nie opuści was razem z rozumem!
— Well! Oto mi słowo! Nie odmówicie mi dowodów zadowolenia. Ale co będzie z tamtymi? Czy oni zostaną tutaj?
— Nie, odjadą.
— Dokąd?
— Do Nargoleteh-tsil, gdzie spotkamy się z Apaczami. Długi Nóż zna przecież drogę.
Czerwonoskóry, do którego zwróciłem się z tem zapytaniem, odpowiedział:
— Znam ją dokładnie. Kiedy mamy odjechać?
— Jutro rano, skoro tylko my wyruszymy.
— Czy tych psów Komanczów mamy zostawić tutaj?
— Nie; muszą zniknąć bez śladu. Komancze, dążąc na pustynię, będą tędy przejeżdżali, więc nie można ich tu także pochować, gdyż znaleźliby groby.
— Czy zwyczajny wojownik Apaczów może Old Shatterhandowi coś poradzić?
— Czemu nie?
— Przywiążemy zwłoki do koni i zabierzemy je do Nargoleteh-tsil i tam je pochowamy.
— Tak, to będzie najlepsze ze wszystkiego.
— A do kogo należą ich konie, broń i rzeczy?
— Do ciebie. Nam nic nie potrzeba, chyba że mr. Parker i mr. Hawley zechcą zmienić konie. W takim razie niech sobie wybiorą dwa, które im się spodobają.
— Niech tak będzie. Ale skalpy także sobie zabiorę; oni zabraliby mój tak samo. Howgh!
Sprawa była zatem załatwiona. Zjedliśmy i położyliśmy się spać; ponieważ nazajutrz czekała nas męcząca jazda, Parker, Hawley i Indyanin przedtem zgłosili się z gotowością stania na straży. Przystaliśmy na to oczywiście.
Zając z dalekiego Zachodu, a szczególnie texański, jest nieco większy od naszego szaraka a uszy ma znacznie większe. W owych czasach było ich mnóstwo, gdyż na preryach żyło jeszcze tyle bawołów i wszelakiej innej zwierzyny, że westman tylko wtedy marnował kulę na zajączka, kiedy już nic innego nie było. Nigdzie nie spotykało się tyle szaraków, co nad potokiem, przeprowadzającym do Buffalo-Spring wodę z jego źródła; zresztą Buffalo Spring właściwie jest także tylko źródłem. Rzeczka ta wypływała z tylnej części skalnego zagłębienia, mającego kształt panwi, a zamieszkałego gęsto przez te gryzonie, i zwanego dzięki temu przez białych Haze-pan, Zajęcza Panew. Dno tej kotliny porosłe było prawie przez cały rok bujną, soczystą trawą, a na wznoszących się pochyło zboczach rosły krzaki, z których tu i ówdzie wychylała się korona jakiegoś drzewa. To było Kaam-kulano, na którem teraz Komancze wodza Wupa Umugi rozbili swoje namioty.
Nazajutrz wieczorem, mniej więcej na dwie godziny przed zmierzchem, zbliżyliśmy się do tej doliny. Okolica nie była wprawdzie pustkowiem, ale też nie była zbyt zielona; ponieważ zaś musieliśmy być przygotowani na spotkanie, a osłony żadnej nie było, musieliśmy się o nią postarać. Mogliśmy ją mieć tylko tam, gdzie znajdowały się zarośla, a one były tylko nad rzeczką. Dostaliśmy się do niej w miejscu, oddalonem najwyżej o kwadrans drogi od wylotu doliny. Była to wprawdzie z naszej strony śmiałość zapuszczać się w biały dzień aż tak blizko, ale nie mieliśmy nic innego do wyboru, bo czas był skąpo odmierzony. Musieliśmy się jeszcze przed nastaniem nocy dowiedzieć, jak w dolinie rzeczy stały.
Udało się nam szczęśliwie wynaleść nad wodą miejsce, gdzie mogliśmy się ukryć w krzakach tak, że lepiej trudno było sobie życzyć. Tam zsiedliśmy i pozwoliliśmy dość znużonym koniom napić się wody i paść się na trawie. Dla siebie zabraliśmy zapas suszonego mięsa, wystarczający na kilka dni. Ponieważ byłem już raz w tych stronach, poprosiłem Old Surehanda i Old Wabble’a, żeby nie opuszczali kryjówki, lecz zaczekali na mnie, a sam poszedłem na zwiady.
Uprzytomniłem sobie okolicę tak, jak poznałem ją podczas pobytu w tych stronach, i ułożyłem sobie plan. Tam, gdzie rzeczka wypływała z doliny, wznosiły się jej boki zwolna i szeroko wypukle w górę, a zarośla dosięgały aż szczytu. Była to dla mnie okoliczność pomyślna. Krzaki ciągnęły się potem, jak wianek, dokoła brzegu doliny i nastręczały mi wiele sposobności do ukrycia się, skoroby się okazała tego potrzeba. Była przytem jednak pewna trudność, której nie należało nie doceniać. Nie wolno mi było zostawiać śladów, albo tylko takie nieznaczne, żeby nie można rozróżnić, czy pochodziły od buta, czy też od indyańskiego mokasyna. Cała okolica pozbawiona była zresztą drzew i zarośli, tak, że każdy większy przedmiot widać było z daleka.
Idąc ostrożnie naprzód, rzucałem często wzrokiem na wolne pole. Ku mej radości nie było widać nikogo, ani mężczyzny, ani kobiety, ani dziecka. Minął już zatem czas, w którym wszyscy pozostali w polu mieszkańcy obozu zwykli się schodzić do doliny na wieczór i na nocny spoczynek. Pod nieobecność wojowników bardzo surowo tego przestrzegają.
Doszedłszy do wylotu doliny, zwróciłem się na prawo i zacząłem piąć się na zbocze. Czy wejście było strzeżone? Spojrzałem na dół i nie ujrzałem nikogo. Obóz musiał się znajdować w środku doliny, długiej na pół godziny drogi, gdyż tylną część zarezerwowano pewnie dla koni. Pora była widocznie bardzo szczęśliwie obrana, gdyż tu, na górze, nie było nikogo i ani śladu, żeby ktokolwiek był tu w ostatnich godzinach.
Wkrótce ujrzałem pierwsze namioty, a przeszedłszy jeszcze kawałek, zobaczyłem cały obóz na dole. Składał się z samych letnich, płóciennych, a nie zimowych, skórzanych, namiotów. Nie miałem czasu ich zliczyć, ale było ich przeszło sto. Place przed namiotami i między nimi roiły się od chłopców, kobiet i dziewcząt. Mężczyzn widziałem niewielu, a i ci wydali mi się starzy. Czyżby tych stu pięćdziesięciu wojowników, których miał ze sobą Wupa Umugi, tworzyło całą ludność, zdolną do broni, i czy nikt tu nie został? Tego nie przypuszczałem; byłoby to wielką nierozwagą. Nie mógł zostawić obozu bez żadnej ochrony. Za obozem zobaczyłem kilka pasących się koni.
Poszedłem jeszcze dalej, ażeby zobaczyć miejsce, z którego widziałbym więcej. Chodziło o to, żeby po jakimś znaku rozpoznać namiot, w którym Bob siedział. Musieli przed nim leżeć strażnicy. I rzeczywiście. Przed wejściem do ostatniego namiotu leżeli dwaj wojownicy. To był więc prawdopodobnie ten, którego szukałem. Opodal stał drugi namiot, większy od innych. Przed nim stały wbite w ziemię dwie tyki, na których wisiały rozmaite przedmioty szczególnego kształtu. Byłyżby to worki z gusłami? Byłby to namiot wodza? Prawdopodobnie. Każdy wojownik ma tylko jeden taki worek; jeśli go zgubi, traci cześć, dopóki nie zdobędzie go na nieprzyjacielu, którego zabije. Umierając, zabiera worek z sobą do grobu. Są jednak niektóre plemiona, gdzie gusła po przodkach przechowuje się. Tworzą one świętą i drogocenną pamiątkę, a kto je utraci, ten przepada zupełnie w oczach drugich. Przyszła mi pewna myśl. Byłyżby to pamiątki po przodkach Wupa Umugi? Jeśli tak, to musiałem dostać je bezwarunkowo. W walce między Apaczami a Komanczami mogły mi one wyświadczyć nieocenione usługi.
Poszedłszy jeszcze trochę dalej, ujrzałem nagle ślad stopy, prawdopodobnie kobiecej. Weszła tędy po zboczu na górę. Nie śmiała mnie zobaczyć, więc musiałem zawrócić. Właśnie zamierzałem się odwrócić, kiedy zaszeleściało w zaroślach i stanęła przede mną. Podniosłem już rękę, by ją pochwycić, lecz opuściłem ją zaraz, nie dlatego, że była to kobieta, bo w takich położeniach należy unieszkodliwić każde oko, które człowieka zobaczy, lecz z powodu wyrazu, jakiego nabrało jej oblicze na mój widok.
Była stara. Jej niezwykle wysoka i szerokopleczysta postać okryta była tylko niebieską szatą, podobną do koszuli. Z odkrytej głowy zwisały siwe włosy w nieuczesanych, pomierzwionych kosmykach. Twarz miała ciemno ogorzałą, ale na innem miejscu nie byłbym jej uważał za Indyankę. Miała rysy kaukazkie, a wydało mi się nawet, że podobne gdzieś niedawno widziałem. Oblicze poorane było zmarszczkami i okropnie zapadłe a oczy... te oczy! jakie to było spojrzenie! Takie sztywne, a przytem połyskujące, dzikie, a zarazem beznadziejne oczy widziałem w domach dla obłąkanych. Tak, ta kobieta była obłąkana, bezwarunkowo obłąkana. Najpierw wypatrzyła się na mnie gniewnie i badawczo, a potem nabrały jej oczy blasku łagodnego. Uśmiechnęły się bezbarwne usta, skurczyły się palce, podobne do palców szkieletu, by na mnie skinąć, a potem usłyszałem ciche, pośpieszne słowa:
— Chodź tu, chodź tu! Muszę się ciebie spytać!
Postąpiłem o trzy dzielące nas kroki, a ona pochwyciła mnie za ramię, wkopała palce w rękaw i zapytała:
— Jesteś blada twarz?
— Tak — odrzekłem równie cicho.— A kto ty jesteś?
— Jestem Tibo-wete-elen — szepnęła.
Wete znaczy kobieta. Ale co miało znaczyć tibo i elen, nie wiedziałem. W żadnym ze znanych mi dyalektów nie było tych słów.
— Czy masz męża? — spytałem.
— Tak, nazywa się Tibo-taka.
Znów to nieznane tibo! Taka znaczy mężczyna.
— Gdzie on? — pytałem dalej.
Na to przyłożyła mi usta prawie do ucha i szepnęła:
— Poszedł po Krwawego Lisa. Musi pójść na pustynię, bo jest guślarzem plemienia.
Tak, ona była obłąkana, bo nie powiedziałaby tego obcemu i białemu. Następnie ujęła mnie za obie ręce i spytała z wyrazem najwyższego zaciekawienia:
— Czy widziałeś mojego Wawa Derrik?
Wawa znaczy brat, a Derrik? Czy miałaby na myśli angielskie imię Dytrych? Ależ brat tej Indyanki nie mógł się nazywać Derrik? Prawdopodobnie miała na myśli zupełnie inne pojecie.
— Nie — odpowiedziałem.
— Jesteś bladą twarzą i nie znałeś go? Przypomnij sobie! Musiałeś go znać. Ja ci pokażę. Przypomnij sobie!
Odłamała cienką gałązkę z krzaka i zwinęła ją w kółko, splotła obydwa końce, położyła sobie na głowie i szepnęła z uśmiechem wewnętrznego szczęścia:
— To mój myrtle wreath, myrtle wreath! Czy podoba ci się? Podoba?
To szczególne. Ta Komanczka posługiwała się angielskiem słowem myrtle wreath, wianek mirtowy. Któraż z Indyanek zna to słowo? Żadna. Ująłem ją za rękę i spytałem:
— Czy jesteś może białą? Powiedz mi!
Na to zaczęła prychać szczególnym, nieopisanym śmiechem i odrzekła:
— Uważasz mnie za białą, bo jestem piękna, bardzo piękna i noszę wianek? Nie patrz mi w oczy, bo tęsknota cię spali tak, jak mnie pali. Czy znałeś mego Wawa Derrik? Czy pokazać ci namiot, w którym mieszkam?
— Pokaż!
— Chodź trochę dalej, na krawędź. Ale nie pokaż się, bo musiałbyś oddać życie! Nasi wojownicy zabijają każdą bladą twarz. Ale ja cieszę się, że cię widziałam, i nie powiem o tem ani słowa, bo uczynisz to, o co poproszę.
— Uczynię. Czego sobie życzysz?
Zdjęła gałązkę z głowy, podała mi ją i rzekła:
— Jeśli zobaczysz mego Wawa Derrik, to daj mu ten myrtle wreath! Chcesz?
— Tak, ale gdzie ten twój Wawa Derrik?
— Tak... on... on... nie wiem już tego. Zapomniałam, ale ty go odnajdziesz. Nieprawdaż?
— Tak — odpowiedziałem, by ją ucieszyć. — Co mu mam nadto powiedzieć?
— Powiesz mu, że... że... że... Nie potrzebujesz nic mówić. Skoro zobaczy myrtle wreath, będzie wiedział, co mam na myśli. A teraz popatrz na dół! Czy widzisz w drugim szeregu namiot z odznakami guślarza?
— Widzę.
— Tam mieszkam z Tibo-taka i nazywam się Tibo-wete-elen. Czy spamiętasz to sobie? Nie zapomnij tego.
— Nie zapomnę. Kto mieszka w tamtym wielkim namiocie z tykami?
— Tam mieszka wódz nasz, Wupa Umugi.
— Jego niema. Kto tam jest teraz?
— Tylko jego żona i córka.
— I nikt więcej? W nocy także?
— W nocy także nikt więcej.
— A kto mieszka tam, w ostatnim namiocie, przed którym leżą dwaj wojownicy?
— Tam mieszka Murzyn, którego zabiją po sprowadzeniu Krwawego Lisa.
— Czy pilnują go bardzo surowo?
— Bardzo, ciągle dwaj wojownicy! — rzekła głosem bardzo poważnym.
— Czy tu teraz wielu takich wojowników?
— Tylko ci dwaj, których tu widzisz. Wielu poszło z wodzem na pustynię a reszta na polowanie, po mięso. Powrócą jutro albo pojutrze. Nie zgubisz tego myrtle wreath, lecz schowasz go dobrze?
— Nie bój się; trzymam go dobrze.
— I dasz go mojemu wawa Derrik?
— Jeśli go znajdę.
— Znajdziesz go i... — popatrzyła przed siebie, jak gdyby czegoś w swojem wnętrzu szukała a potem wzięła mnie za rękę i mówiła dalej. — I zaniesiesz mu jeszcze coś, co ci dam teraz?
— Oddam mu to.
Na to zarzuciła mi szybko ręce na szyję i pocałowała mnie tak szybko, że nie mógłbym się przed tem obronić, gdyby mi serce na to pozwoliło. Potem odstąpiła i poprosiła:
— No, teraz muszę już odejść, a ty idź także. Ale nie mów o tem nikomu, żeś się ze mną spotkał. Ode mnie także nikt się nie dowie.
— Czy rzeczywiście nie powiesz?
— Przysięgam na to! A ty?
— Czy istotnie nie wolno mi o tem mówić?
— Nikomu, nikomu, z wyjątkiem mego wawa Derrik; on musi wiedzieć. Daj mi na to twoją rękę!
— Masz ją.
Podałem, jej rękę a ona ją uścisnęła. Potem zeszła z góry, lecz schodząc, odwróciła się jeszcze, położyła palec na ustach na znak milczenia i powtórzyła:
— Nikomu, ani jednemu! A nie zgub mego myrtle wreath!
Następnie zniknęła w zaroślach. Stałem jeszcze przez chwilę na tem samem miejscu, poczem zwolna odszedłem. Co za spotkanie! Było mi bardzo dziwnie. Kto była ta kobieta? Czy rzeczywiście Indyanka? Ale czy mogła być białą? Aby odpowiedzieć na te pytania, musiałbym ją więcej razy widzieć i mówić z nią. Była obłąkana; lecz mimo to wywarła na mnie głębokie duchowe wrażenie. Była zagadką, niezgłębioną, tragiczną zagadką; niezgłębioną, gdyż nie miałem czasu jej rozwiązać. Wawa Derrik istniał zapewne nietylko w jej wyobraźni, lecz w rzeczywistości; ale gdzie? I kto to był? Czy Indyanin? Prawdopodobnie, gdyż wyraz wawa na to wskazywał. A myrtle wreath; co to znowu? Czyżby był przyczyną jej szaleństwa? A może w chwili, kiedy oszalała, miała na głowie wianek mirtowy? Okropna myśl! Jeśli tak, to była białą, a nie Indyanką. Może i było jakie rozwiązanie. Prawdopodobnie musiałem zetknąć się podczas walki z guślarzem; wtedy miał mi odpowiedzieć.
Wracając z temi myślami, nie zaniedbałem jednak ostrożności, jaka była potrzebna. Co miałem powiedzieć towarzyszom? Czy wolno mi było mówić o tej tajemniczej Tibo-wete-elen? Dałem jej słowo, że będę milczał, dałem je obłąkanej — więc czy mogłem je złamać? Nie byłoby to grzechem, ale po pierwsze byłoby to rzeczą brzydką i niemoralną, a powtóre zbyt długo przebywałem wśród ludów dzikich, dla których obłąkanie jest świętością, ażeby nie przychylić się nieco do tego zdania. Ta kobieta wydawała mi się czemś wyszczególnionem, a w mojem wnętrzu wytwarzało się dokoła jej zjawiska coś w rodzaju aureoli. Obłąkanie podnosiło moje przyrzeczenie, zamiast je obniżać; więc musiałem go dotrzymać.
Z tem postanowieniem wróciłem do naszej kryjówki, do której dostałem się szczęśliwie i niepostrzeżenie w chwili, kiedy się zciemniało. Tak długo mnie nie było.
— Nareszcie, nareszcie! — przyjął mnie Old Wabble, kiedy tymczasem Old Surehand milczał. — Zacząłem się już prawie o was niepokoić.
— Niema najmniejszego powodu do obawy — odpowiedziałem.
— Nie? Więc wszystko dobrze?
— Wszystko.
— Czy nigger jest?
— Negr, chcieliście powiedzieć! Tak.
— Ale pilnie strzeżony?
— W obozie są dzisiaj tylko dwaj wojownicy, pilnujący go dniem i nocą; reszta na polowaniu. Taka ciągła uwaga nuży i spodziewam się, że nie będziemy mieli wielkich trudności.
— Jak zabierzemy się do tego?
— Pozwólcie mi się namyślić.
Nie powiedziałem tego dla istotnej potrzeby namysłu, gdyż plan mój był gotowy, lecz dlatego, że nie miałem ochoty do rozmowy. Indyanka zaprzątała mnie jeszcze zbyt mocno. W tej chwili padł mój wzrok na Old Surehanda, którego męsko piękna twarz w oświetleniu ostatnich promieni światła dziennego nabrała wzruszająco rzewnego wyrazu. Czy tak było w istocie, czy też się omyliłem? Oto podobieństwo, które odczułem był przedtem na widok owej kobiety, a którego nie mogłem sobie bliżej określić. Tak, to była ta sama twarz, to samo czoło, te same usta, tylko pełniejsze, młodsze i męskie, oraz bez owego wstrząsającego tragizmu, tylko elegijnie poważne i rzewne. Była to dla mnie niespodzianka, prawdziwa niespodzianka, ale już w następnej chwili wydało mi się, że musiałem się pomylić. Byłem jeszcze pod świeżem wrażeniem spotkania się na wzgórzu Kaam-kulano i widziałem rzeczy nieistniejące!
Zmrok zapadał szybko i wkrótce nie mogłem już rozpoznać twarzy Old Surehanda. Co byłoby, gdybym nie uważał tego za złudzenie i opowiedział mu o Indyance? To byłoby ją o wiele prędzej z nocy obłąkania wyzwoliło. Nie czynię sobie jednak wyrzutów, gdyż chciałem względem niej być rzetelnym, sprawiedliwym i dotrzymać przyrzeczenia. Jemu zaś można było także zdjąć daleko prędzej z serca przygniatający go tak bardzo ciężar.
Siedzieliśmy długo, nie przerywając milczenia, aż Old Wabble stracił cierpliwość i zapytał mnie:
— No, sir, jak długo będziecie właściwie myśleli? Czy pozwolicie mi dopomódz w tem sobie?
Na to przerwał Old Surehand swoje milczenie i upomniał go.
— Old Shatterhandowi nie potrzeba waszej pomocy, stary Wabble’u; on sobie bez was da radę.
— Ale kiedy? Wieczór mija, a tu niema czasu do stracenia.
— Cierpliwości! — prosiłem go. — Nie możemy nic począć, dopóki czerwonoskórcy nie zasną.
— Ale potem? Jak zabierzemy się do tego?
— Wiem, gdzie stoi namiot, w którym Bob siedzi. Zakradniemy się tam, powalimy strażników...
— Zabijemy ich? — przerwał mi.
— Nie. Wystarczy ich ogłuszyć.
— Weźmiecie to chyba sami na siebie, bo ja tego nie dokażę. Ale mówicie tak, jak gdyby to było takie łatwe: zakradniemy się, powalimy...
— I wydobędziemy go... koniec!
— Koniec! I nic więcej?
— O, i owszem.
— Co?
— Potem udamy się do namiotu wodza i zabierzemy stamtąd worki z gusłami, wiszące tam na tykach.
— Worki z gusłami?
— Tak, przodków.
— Thunder-storm. On zwaryuje, kiedy się o tem dowie. Przecież utraci cześć a z nią wszystko, co tylko ma i czem jest.
— Nie.
— Nie? Zdaje mi się, że także znam trochę zwyczaje i obyczaje czerwonych. Kto takie worki utraci, ten umiera moralnie.
— Zapewne, ale on ich nie utraci.
— Co? Nie?
— Przynajmniej nie na długo.
— Chcecie mu je zwrócić?
— Tak.
— To dziwactwo!
— Nie.
— Owszem! Jeśli mu je macie oddawać, to raczej je zostawić na miejscu!
— Mam w tem interes.
— Jaki? Chciałbym rzeczywiście usłyszeć.
— Chcę uniknąć rozlewu krwi.
— Zapomocą tych worków?
— Tak.
— Osobliwy z was człowiek. Nie pojmę tej sprawy, jeśli mi jej nie wytłómaczycie.
— Co się stanie, gdy wódz dowie się, że mam jego gusła?
— Przerazi się okropnie; th’ is clear!
— I wprawi w ruch wszystkie sprężyny, by te worki odzyskać. Nieprawdaż?
— To rozumie się samo przez się. Nie będzie dla niego zbyt wielkiej ofiary w tym celu.
— Ofiara, której zażądam od niego, nie będzie wcale zbyt wielką. Będzie musiał zawrzeć pokój z Apaczami i nie napastować Bloody-Foxa.
— Mr. Shatterhandzie, wy nie jesteście dziwak lecz zuch, wielki zuch; muszę to przyznać! On zgodzi się na to.
— Ja także tak przypuszczam.
— Tak, on to zrobi, niestety; niestety, zrobi.
— Czemu: niestety?
— Tak, bo to pozbawi mnie przyjemności, całej wielkiej i pięknej przyjemności. Tak się już naprzód cieszyłem.
— Czem?
— Nauczką, jaką mieli otrzymać czerwoni. Zapatrujecie się na to inaczej, ale ja wam powtarzam i zawsze będę powtarzał, że nie można za mało Indyan zabijać. To plugawstwo musi zniknąć ze świata.
— Teraz znowu przemawia przez was cowboy i to w sposób, który mnie może rozgniewać.
— Gniew wam daruję. Gdybyście byli cowboyem tak, jak ja, to wiedzielibyście, że każdy czerwony jest urodzonym koniokradem. Miałem z tymi łotrami niemało do czynienia.
— Ale zdaje się, że wam to nie zaszkodziło. Byliście przytem zdrowi i dożyliście późnego wieku.
— Tak, gniew służył mi nadzwyczajnie, przyznaję. Mimo to jednak nienawidzę ich i cieszyłem się z góry, że zmiotę wielu z nich, chociaż jestem na tyle sprawiedliwy, że uważam myśl waszą za wspaniałą. Jeśli się to powiedzie, to przepadnie mi cała uciecha. Mam jednak pewną małą nadzieję.
— Jaką?
— Że drudzy wodzowie na to nie przystaną.
— To istotnie być może, że drudzy się będą opierali; zwłaszcza Nale-Masiuv.
— Być może, że i on, ale miałem na myśli młodego wodza, Sziba-bigh.
— Dlaczego?
— Właśnie dlatego, że młody i rywalizacya będzie większa. Jego ojciec był najpierwszym wodzem Komanczów, a on chciałby także nim zostać. Wupa Umugi trzeba będzie usunąć, a najlepszym pretekstem będzie to, że stracił wszystkie worki z gusłami.
— Układacie to sobie ładnie, ale zawiedziecie się prawdopodobnie. Powiedziałem wam już, że Sziba-bigh winien mi wdzięczność. Gdy z nim poważnie pomówię, zgodzi się pewnie na moje życzenie.
— Poważnie pomówicie? Czy chcecie grozić?
— To zależy od okoliczności; może i tak.
— Czem?
— Najpierw naszymi Apaczami.
— To niedostateczne, bo odpowie wam swoimi Komanczami.
— W takim razie wyślę w pole inne wojska. t. j. moralne.
— Moralne? Mr. Shatterhandzie, czy sądzicie naprawdę, że czerwonym zależy coś na moralności?
— Tak.
— To łudzicie się bardzo.
— Pshaw! Ocaliłem mu życie i wypaliłem z nim nietylko fajkę pokoju, lecz kalumet przyjaźni.
— Kalumet przyjaźni? To wiele, nawet bardzo wiele. Na palenie pokojowe nie można liczyć, bo to wszystko tylko dym, ale skoro dwaj palili razem na przyjaźń, to nie śmią występować przeciw sobie z bronią w ręku. Th’ is clear.
— A zatem! Jeśli Sziba-bigh nie zechce zgodzić się na moją propozycyę, to stać mnie na to, żeby tak rozpuścić wiadomość o tem, że w każdym namiocie indyańskim, przy każdem ognisku obozowem będą o tem mówili. Możecie sobie skutki tego wyobrazić.
— Hm, tak. On nie dochowałby przyjaźni i wierności Old Shatterhandowi, on, młody Indsman doświadczonemu i słynnemu westmanowi, który mu życie ocalił i ufał.
— Co dalej.
— Nikt z białych ani czerwonych nie paliłby z nim kalumetu.
— To pewne. Dlatego też, jeśli nie z przyjaźni i wierności, to z rozsądku wyrzeknie się walki z nami. Jestem tego całkiem pewien. A wy nie, mr. Cutterze?
— Well, muszę to przyznać. Moja nadzieja idzie zatem całkiem na psy. Ale nie, sir; zostaje mi jeszcze jedna.
— Jaka?
— Ta, że nam się nie uda dostać jego guseł.
— I w tem muszę was rozczarować.
— Nie ufajcie tak sobie. Nie można nigdy przewidzieć tego, co nastąpi i jakie mogą zajść trudności.
— Tu niema żadnych trudności. Znam sytuacyę. Jest tylko jeden wypadek, w którym musiałbym się wyrzec tych worków, mój bardzo czcigodny mr. Cutterze.
— Dlaczego wymawiacie moje imię z takim naciskiem?
— Bo tu właśnie o was idzie.
— Jakto?
— Musielibyście dopuścić się znów takiej samowoli, jak wczoraj. W takim razie mogłoby się nie udać; inaczej nie.
— Pod tym względem mogę was uspokoić. Zachowam się zupełnie tak, jak wy mi przepiszecie.
— Rzeczywiście? Jeszcze raz pytam: rzeczywiście?
— Tak. Ani myślę takiego kazania dać sobie powiedzieć wobec wszystkich towarzyszy; th’ is clear!
— W takim razie jestem zadowolony i pewien siebie.
— Well. Ale wiecie co? Jesteście taki rozważny i przebiegły westman a przecież nie pomyśleliście nad jednym punktem, niesłychanie ważnym.
— Wy także nie, bo pewnie mówilibyście już o nim.
— Przyszedł mi rzeczywiście na myśl dopiero w ostatniej chwili.
— Co takiego?
— Koń.
— Jaki koń?
— Na którym ma jechać wasz nigger, Negr, chciałem powiedzieć.
— I wam się zdaje, że ja o tem zapomniałem.
— Yes.
— Hm! W takim razie nie byłbym rzeczywiście godnym nazwy westmana.
— A więc tak?
— Tak.
— Powinniśmy byli zabrać z sobą jednego.
— Nie. Nie mieliśmy takiego, który wytrzymałby szybką jazdę tu i z powrotem. Weźmiemy stąd jednego.
— Od czerwonych?
— Oczywiście. Czy może jest tu tattersal, gdzie moglibyśmy konia wypożyczyć?
— Zaczynacie być uszczypliwy, mr. Shatterhandzie. A więc ukradniemy konia? Hm! Ciemno jest. A jeżeli pochwycimy takiego, który nic nie warta i nie nadąży naszym koniom?
— Niema obawy! Już wybrałem jednego.
— Aha, na prawdę?
— Tak. Jeden był przywiązany osobno obok namiotu wodza a więc należący prawdopodobnie do Wupa Umugi. Zwierzę to bardzo piękne i cenne, a nie wziął go, żeby go w walce nie narazić na śmierć lub kalectwo. Tego sobie weźmiemy.
— Czy Murzyn potrafi na nim jechać?
— Ja na nim pojadę, a on na moim.
— Well. W takim razie tylko jedna jeszcze wątpliwość.
— Jeszcze jedna?
— Tak, ostatnia. W takich okolicznościach nie można być nigdy dość ostrożnym i należy wszystko rozważyć. Dajmy na to, że powalicie dozorców, a my zabierzemy Boba, dostaniemy gusła — a to wszystko tak, że tego nikt nie zauważy. Ale koń narobi łomotu; ja to znam dobrze.
— Ja także.
— Nie nosił jeszcze nigdy białego nie da wam wsiąść na siebie.
— Musi.
— A gdy go nawet dosiędziecie, to nie zechce was słuchać.
— Musi.
— Oho! Czy jesteście tego rzeczywiście tak pewnym?
— Tak.
— W takim razie z was jeździec, z którym tylko jeszcze jeden może się porównać.
— Kto taki?
— To jest... jest... hm. Nie weźcie mi tego za złe, ale to stary Wabble.
— A, wy! — roześmiałem się.
— Tak, ja. Nieprawdaż, że to brzmi zuchwale? Ale tak jest. Wiecie, jak mnie nazywają?
— Król cowboyów.
— Czy wiecie także, co to ma znaczyć? Oto, że niema konia, który nie musiałby tego czynić, co ja chcę. Czy możecie to także powiedzieć o sobie?
— Naco się przydadzą słowa i przechwałki?
— Well, macie słuszność. Mężczyzna, to czyn. Słyszałem o tem i sam już widziałem, że dobry z was jeździec. Ale do tego potrzeba...
— Widzieliście? — wpadłem mu w słowo. — Nie widzieliście nic jeszcze.
— Nic? Zdawało mi się, że w ostatnich dniach miałem do tego dość sposobności.
— Jechałem na własnym koniu, a dzisiaj będzie inaczej.
— Tak, tak! Spodziewam się jednak, że nas nie roztratujecie w niwecz!
— Nie bójcie się. Kiedy nań wsiądę, was już tam nie będzie.
— Nie? A gdzież?
— W obozie są tylko dwaj dorośli wojownicy, a ja ich ogłuszę, ale tymczasem mogą przyjść do siebie, a ponieważ przeprawa z koniem nie odbędzie się bez hałasu, zaalarmuje się cały obóz. Także młodzi chłopcy wsiądą na koń, ażeby nas ścigać, a chociaż nie będziemy się bali takich prześladowców, może jednak najgłupsza kula trafić najmędrszego człowieka. Toteż uważam za właściwe nie zatrzymywać się tutaj, lecz natychmiast odjechać.
— Ja jestem także tego zdania.
— Zrobimy to więc w następujący sposób: Gdy będziemy już mieli Murzyna i gusła, zabierzecie się czemprędzej z doliny. Wy, mr. Cutterze, poprowadzicie Boba, a mr. Surehand poniesie worki. Przybywszy tutaj, wsiądziecie na konie i pojedziecie dalej.
— Bob na waszym koniu?
— Tak.
— A czy go puści na siebie? Wiem, że kary nie zniesie nikogo, jeśli wy nie zechcecie.
— Bob i kary znają się z czasów dawniejszych.
— Pięknie! A wy?
— Ja zaczekam, dopóki nie wyda mi się, że już jesteście bezpieczni; potem wsiądę na konia i pośpieszę za wami.
— Heavens! Ostrzegam was jeszcze. Wmyślcie się tylko w sytuacyę! Jesteście w samym środku obozu indyańskiego. Chcecie dosiąść konia, nie chcącego was dopuścić, a gdy wydostaniecie się nań z niebezpieczeństwem dla życia, zacznie podskakiwać i rozbijać się, żeby was zrzucić. Ile to czasu będzie kosztowało, i jaki zgiełk to wywoła! Czerwoni się przebudzą, nadbiegną chmurą; młodzi wprawdzie, lecz uzbrojeni! Zestrzelą was z konia, ponieważ nie zechce ruszyć z miejsca.
— A ja wam powtarzam, że musi.
— Well, a więc musi i posłucha, ale, jak będzie skakał na prawo i na lewo, dostanie się pomiędzy inne konie, które narobią piekielnego hałasu, zaczną się kopać i kąsać; popędzi na namioty, pobiegnie pod górę nie przodem lecz bokiem, potem stoczy się i złamie kark wam i sobie; on...
— Skończcie już, skończcie, sir! — przerwałem mu te biadania. — Daję wam słowo, że nie stanie się nic z tego wszystkiego, co przedstawiliście tu tak czarująco.
— To pięknie. Wprawdzie chcecie tego koniecznie, ale przewiduję nieszczęście. Na szczęście nie mam szyi pod waszą głową, a jeśli wam się uda wyjść z tego z kilku złamaniami żeber, nóg i z kilku zwichnięciami, to będzie bardzo chwalebne. Komu radzić nie można, temu nie należy pomagać, bo mu pomódz nie można; th’ is clear.
— Nie potrzebuję pomocy i proszę tylko o jedno, skoro będziecie gotowi. Oto jedźcie dokładnie tą samą drogą, którą przybyliśmy tutaj, ażebym was nie minął.
Na to rzekł Old Surehand spokojnym lecz pewnym głosem:
— O ile Old Wabble niepokoi się o was, o tyle ja jestem spokojny, mr. Shatterhandzie. Sprawa jest niebezpieczna, wysoce niebezpieczna — ale wiem, że nie zabieracie się do niczego, czego wykonania nie jesteście pewnym. Wszystko więc pójdzie składnie. Ale jeśli nie macie nic przeciwko temu, to zaproponowałbym wam coś.
— Nietylko nie mam nic przeciwko temu, ale będę wam za to wdzięczny.
— Ile wynosi długość doliny od jednego końca do drugiego?
— Pół godziny drogi.
— A jak daleko stąd do jej początku?
— Mały kwadrans.
— Konie znajdują się prawdopodobnie w tyle.
— Tak.
— To wyniesie razem trzy kwadranse. Czy to nie za daleko?
— Hm! Moglibyśmy skrócić sobie drogę, gdybyśmy zabrali konie do wylotu doliny.
— To chciałem wam właśnie zaproponować.
— Dziękuję, sir, i zgadzam się. Będzie już dziesiąta. Czerwoni chodzą wcześnie spać, zwłaszcza, kiedy niema mężczyzn dorosłych. Czy sądzicie, że możemy wyruszyć?
— Będzie już czas, gdyż nie możemy czekać, aż północ minie.
— To ruszajmy!
Zarzuciliśmy strzelby, wzięliśmy konie za cugle i poszliśmy. Doszedłszy do doliny, zakradłem się nieco do środka, by się przekonać, czy możemy tu konie same zostawić. Nie było nikogo, a dalej nie było widać ogniska. Czerwoni spali. Przywiązaliśmy więc konie i zaczęliśmy wykonanie planu, którego koniec przedstawiał mi Old Wabble tak tragicznie.
Gwiazdy dawały nam tyle światła, ile nam było potrzeba — ani mniej ani więcej. Trzymaliśmy się lewego brzegu doliny, którą, będąc na zwiadach, widziałem z prawej krawędzi. Znałem go zatem lepiej od przeciwległego. Szliśmy tak daleko od namiotów, że gdyby tam jeszcze kto czuwał i był na drodze, nie mógłby nas zobaczyć. Minąwszy je, położyliśmy się na ziemi, aby przeczołgać się na prawo, do namiotu, w którym Bob siedział. Czołganie się utrudniały nam strzelby, które mieliśmy ze sobą. Zostawienie ich przy koniach byłoby zbyt ryzykownem, gdyż łatwo mogliśmy ich potrzebować do obrony.
Old Surehand lazł na przedzie. Pokazałem mu namiot i pozwoliłem mu na to. On uważał to za punkt honoru, żeby być pierwszym, a błędu z jego strony nie było się co obawiać. Przybywszy blizko namiotu, zaczekał, dopóki się nie zbliżyłem i szepnął do mnie:
— Widzicie tam obydwu dozorców? Leżą przed wejściem i śpią. Czy mam wam pomódz? Sądzę jednak, że macie rękę wprawniejszą.
— Zostawcie ich mnie! Usłyszycie dwa głuche uderzenia i przyjdziecie do mnie.
Posunąłem się dalej całkiem cicho. Nie ruszyli się; spali istotnie. Między obydwoma był taki odstęp, że z tego skorzystałem. Gdy się potem podniosłem, leżeli, jakby się dla mnie pokładli: jeden z prawej, drugi z lewej strony. Wziąłem pierwszego za gardło i uderzyłem go w skroń. Krótkie drżenie przebiegło jego ciało, potem wyprężył się i leżał, nie wydawszy głosu ze siebie. Ten był już gotów — a tak samo poszło i z drugim.
Wtem zbliżył się Old Surehand, a za nim Cutter.
— Usiądźcie przy nich, każdy przy jednym! — szepnąłem. — Starajcie się, żeby nam nie przeszkodzili, dopóki nie wrócę.
— Wszak ogłuszeni — rzekł Old Wabble.
— Lecz na jak długo? Nie znam ich czaszek i mogłem uderzyć za słabo. Gdyby który się zbudził, zagrozicie mu nożem.
Podniosłem zasłonę we drzwiach i wszedłem do namiotu. Słychać było głośny spokojny oddech śpiącego.
— Bob! — próbowałem zawalać.
Nie usłyszał. Wziąłem go za jedną nogę i pociągnąłem za nią.
— Bob!
Na to się ruszył.
— Bobie, to ty?
— Co... kto... gdzie? — odpowiedział zaspany.
— Zbudź się, bądź rozsądny i słuchaj, co ci powiem! Czy tu sam jesteś?
— Tak, Bob być tutaj sam. Kto przyjść teraz do masser Bob? Kto z nim mówić?
Poczciwy Murzyn miał tę właściwość, że siebie nazywał masser, a kogo uważał za wyższego od siebie, do tego mówił — massa.
— Powiem ci, jeżeli będziesz mówił cicho, całkiem cicho. Przychodzę ciebie uwolnić.
— Oh, oh, oh! Bob uwolnić! Masser Bob ma być wolny, całkiem znów wolny?
— Tak, całkiem wolny.
— Kto być, co masser Bob uwolnić?
— Ucieszysz się, bardzo ucieszysz, kiedy usłyszysz, kto jestem. Ale nie krzyknij z radości.
— Bob cicho mówić, całkiem cicho, tak cicho, że nikt nie usłyszeć.
— Dobrze, to zgadnij!
— Bob nie usłyszeć głosu. Czy to być massa Bloody-Fox?
— Nie.
— To może być tylko massa Shatterhand.
— Tak, to ja.
— Oh... oh... oh... ooooooh! — stęknął z zachwytu, przyczem usłyszałem zgrzytanie zębów. Zagryzł je, aby nie krzyknąć, przyczerń jednak tak zaczął wyrzucać skrępowanemi nogami, że musiałem się ustąpić, aby mnie nie kopnął tak, że wółby się nie powstydził. Był to bowiem człowiek bardzo silny, którego potrąceń i uderzeń należało unikać.
— A więc cicho! Możesz okazać swoją radość, gdy szczęśliwie stąd się wydostaniemy. Nogi masz związane; gdzie jeszcze jesteś skrępowany?
— Ręce z tej i z tamtej strony przywiązane do pala, a ciało owinięte rzemieniem i także przywiązane do pala.
— Jak obchodzono się z tobą?
— Z bardzo wielką siłą. Dużo cięgów dostał.
— A jak było z jedzeniem?
— Bob ciągle być głodny.
— To się odmieni. Bądź cicho! Odwiążę ciebie. Rzemienie przydadzą nam się na drodze.
— Tu być jeszcze więcej rzemieni; wiszą tam na słupie.
— Dobrze, poczują je twoi dozorcy. Mam ze sobą karego, a ty na nim pojedziesz. Chyba dasz sobie z nim radę.
— Kary Hatatilla? O, Bob i kary być dobrzy przyjaciele, jechać dobrze na sobie i nie rozejść się nigdy.
— To pięknie! Teraz śpieszmy się i nie gadajmy! Później opowiesz mi, jak dostałeś się do niewoli.
Gdy go rozkrępowałem, powstał, naciągnął się kilka razy a stękał z radości.
— Gdzie rzemienie, o których mówiłeś? Podaj mi je prędzej.
— Zdjął je i opuściliśmy namiot. W towarzyszach poznał od razu białych, którzy musieli należeć do mnie. Ujrzawszy obu dozorców, leżących na ziemi, rzekł:
— To czerwone psy Indyanie, którzy Bob ciągle bić i kopać. Massa Shatterhand uderzyć ich pięścią w głowę?
— Tak, teraz ich zwiążemy.
— Oh... oh...! Massa pozwolić, że Bob ich związać. Rzemienie musieć przejść przez mięso aż do kości.
Skrępował ich tak, że zbudzili się z bolu. Oderwaliśmy z koszul indyańskich kilka szmat i wpakowaliśmy je im w usta, jako knebel, ażeby się nie odzywali. Potem zawlekliśmy ich do namiotu i przywiązaliśmy ich tam tak mocno, że napewno nie mogli się uwolnić.
Ta część zadania poszła szczęśliwie. Teraz chodziło o worki z gusłami. Bob i Old Wabble musieli zaczekać, a ja z Old Surehandem zakradliśmy się do namiotu wodza. Nic się tam nie poruszyło, nic nie drgnęło, i z łatwością wyciągnęliśmy tyki z ziemi. Wróciwszy na dawne miejsce, odczepiliśmy od tyk worki i związaliśmy je rzemieniem.
— Już; my przynajmniej! — rzekł Old Wabble. — Ale teraz przychodzi najtrudniejsza rzecz dla was. Lękam się naprawdę. Czy daleko wam stąd do konia?
— Nie. Widziałem, że leży w trawie za namiotem wodza.
— Chodźmy tam.
— Chcielibyście spróbować, jak tam?
— Yes.
— To chodźcie. Niech się stanie wedle waszej woli, bo teraz chyba nie może nam się zdarzyć nic złego. Ale nie za blizko, bo narobi hałasu.
Poczołgaliśmy się tam bez szmeru a kiedy byliśmy w odległości jakich dwudziestu kroków, koń podniósł głowę i parsknął. Gdy podeszliśmy jeszcze o trzy kroki, zerwał się zaczął targać lassem i przebierać nogami.
— Odejdźcie już! — powiedziałem. — Zacznie jeszcze rżeć. To zwierzę ma dobrą szkołę.
— Niech dyabli porwą szkołę, jeśli przy tem, będąc białym, łamie się ręce i nogi. Czy rzeczywiście będziecie jeszcze próbowali z tą bestyą?
— Tak.
— W tych ciemnościach?
— A może mam czekać, aż dzień nadejdzie?
— Nie dowcipkujcie; sprawa poważna. Lękam się naprawdę ogromnie o was. Dam wam dobrą radę; wolicie...
Byłby mi rzeczywiście dał całkiem niepotrzebną radę, gdyby mu nie przerwał Old Surehand.
— Bez frazesów, sir! Musimy się już zabierać. Weźcie Boba za rękę i poprowadźcie go, a ja poniosę te worki. Naprzód!
— Nie mam nic przeciwko temu; odchodzę już i poprowadzę Boba, ale ciekawy jestem, jak się to skończy. Umywam ręce w niewinności, ponieważ nie można ich tu wymyć w niczem innem; th’ is clear.
Zniknęli w ciemnościach nocy, a ja mogłem się zabrać do głównej części mojego zadania, gdyż uprowadzenie konia było rzeczą o wiele trudniejszą od uwolnienia Murzyna i, tak łatwo udałego, zabrania guseł wodza. Ani mi przez myśl nie przeszło zdobywać konia tak, jak to sobie myślał Old Wabble. W obecnych warunkach, a zwłaszcza w nocy, byłoby to połączone z niebezpieczeństwem dla życia. Szlachetny koń miał szkołę indyjską, bał się każdego białego, a chociaż nie wątpiłem bynajmniej, że śmiałym skokiem uda mi się dostać mu na grzbiet, to przecież nastąpiłoby to dopiero po energicznym oporze zwierzęcia, połączonym z tętentem, parskaniem, rżeniem i biciem kopytami, co spowodowałoby ogromny hałas. A gdybym był nawet tego dokazał, nie było: ani siodła, ani uzdy, ani zwykłego rzemienia na głowę, gdyż konia przywiązano lassem do kołka w ziemi w ten sposób, że drugi koniec rzemienia obwiązano mu poprostu dokoła szyi. Musiałbym się ograniczyć na ucisk kolanami, koń zacząłby z początku ze mną uciekać i opanowałbym go dopiero po dłuższym czasie. Przytem musiałoby się rzeczywiście stać to, co przewidywał Old Wabble. Popędziłby ze mną do innych koni i na namioty, rzucałby się nieregularnie tu i tam, upadłby, a ja mógłbym przytem skręcić kark i nogi połamać.
Nie. Trzeba było zabrać się inaczej do rzeczy. Na szczęście, wiedziałem dobrze, jak należy się z takim koniem obchodzić. Nauczyłem się tego od Winnetou. Nie śmiał on mnie uważać za białego, lecz za Indyanina, poczem miałem mu zawiązać oczy.
Rozmawiając na wzgórzu z obłąkaną, zobaczyłem, że ten brzeg doliny porosły jest mnóstwem pewnego gatunku rośliny, i przyszło mi odrazu na myśl użyć woni tych ziół do złudzenia konia. Bystry westman musi ze wszystkiego korzystać, a życie jego zawisło często od istnienia takiej roślinki. Oprócz tego zauważyłem przed namiotem wodza kilka opończ, rozłożonych na trawie przez żonę wodza, prawdopodobnie w celach oczyszczenia ich. Są to szerokie białe koce, w które podczas deszczu lub zimna owija się całe ciało. To mi się także przydało; więcej nie było mi potrzeba.
Poszedłem najpierw do ziół, położyłem się w nich i zacząłem się tarzać, poczem końcami liści, mającymi woń szczególnie silną, natarłem sobie twarz i ręce. Teraz koń nie mógł już węchem poznać, że jestem białym. Następnie zakradłem się do koców i odciąłem od jednego z nich pas, ażeby koniowi zawiązać oczy. Drugim owinąłem się zupełnie, tak, jak to czynią Indyanie, ale przedtem zdjąłem kapelusz i przypiąłem go pod bluzą myśliwską, gdyż mógł wzbudzić podejrzenie u konia. Następnie zacząłem się do niego powoli zbliżać. Leżał znowu, zwrócił ku mnie z zaciekawieniem głowę, wciągnął badawczo w nozdrza powietrze i... leżał dalej. Uważał mnie za czerwonoskórca; w ten sposób wygrałem sprawę.
— Omi enokh, omi enokh; bądź dobry, bądź dobry — rzekłem w narzeczu Komanczów cicho i pieszczotliwie, pochylając się nad nim i głaszcząc go po szyi. Pozwolił na tę pieszczotę, ja zaś zachowywałem się tak samo, dopóki nie mogłem przypuścić, że towarzysze dostali się już do koni. Wtedy zdjąłem lasso z kołka, pokrajałem je na kilka kawałków i związałem je w rodzaj uzdy, którą koń pozwolił sobie spokojnie nałożyć. Dwa dłuższe kawałki przywiązałem do rzemienia nosowego, jako cugle z prawej i z lewej strony, i byłem gotów z przygotowaniami. Następnie stanąłem z rozstawionemi szeroko nogami nad ciałem konia i powiedziałem:
— Naba, naba — wstań, wstań.
Posłuchał mnie natychmiast. Siedząc na nim, spróbowałem nim kierować. — Pozwolił na to dobrowolnie — nie potrzebowałem go cisnąć nogami. Wygrałem, na razie przynajmniej, gdyż później, gdy miał mnie poznać, jako białego, należało się spodziewać walki. Aby się wydostać z pomiędzy namiotów, przejechałem na drugi brzeg doliny a potem ruszyłem wzdłuż niego, dopóki nie wyjechałem z obozu. Stąd puściłem konia kłusem aż do miejsca, gdzie przedtem stały nasze konie; nie było ich. Wydałem przeraźliwy okrzyk, którym czerwoni napędzają konie do cwału, a koń usłuchał także tym razem. Pędziliśmy przez pewien czas wzdłuż potoku a potem zboczyliśmy w prawo, na wolną preryę.
Koń był znakomity. Po półgodzinnym cwale nie zauważyłem żadnych oznak zmęczenia; oddech miał niedosłyszalny. Wtem usłyszałem przed sobą okrzyk przeciągły. Był to jeden z moich towarzyszy, którzy chcieli wiedzieć, czy nadjeżdżam, bo niepokoili się o mnie. Odpowiedziałem takim samym okrzykiem, a że po nim zatrzymali się, żeby na mnie zaczekać, doścignąłem ich rychło.
— All devils, to czerwony! — zawołał Old Wabble.na mój widok. — On ściga Old Shatterhanda i stracił go z oczu. Uciszmy go!
— Widziałem, że zerwał strzelbę z ramienia, więc przestrzegłem go:
— Nie strzelać, sir! Chciałbym pożyć jeszcze czas jakiś.
— Zounds! To głos Old Shatterhanda.
— Oczywiście, mój własny; nie mam innego.
— To on, to on, naprawdę on! Ależ, sir, widzicie, że zesztywniałem zupełnie?
— Czy wam tak zimno?
— Nonsens! Zesztywniałem z podziwu!
— Nad czem?
— Że nadjeżdżacie sobie tak ładnie, w takiej zgodzie z koniem, jak gdybyście zjedli razem tysiąc korcy owsa. To nie tego konia chcieliście ukraść, sir!
— Ten sam, popatrzcie!
— Hm, tak, na szyję, że ten sam. Więc stał się chyba cud, bo nie pokonalibyście go tak łatwo.
— Nie było pokonywania.
— Co? Nie? Wcale nie?
— Nie. Przyniósł mnie tu bez wszelkiego oporu.
— Nie może być! Jestem zbyt dobrym znawcą, ażebyście mogli mi bajać coś takiego.
— Ja zupełnie nie bajam. Gdybym go był musiał pokonywać, zachowywałby się teraz całkiem inaczej, miałby inny chód i wyglądałby całkiem inaczej.
— Za ciemno, by dobrze widzieć. Nie poci się ani nie pieni?
— Ani trochę.
— To nieprawdopodobne. Może umiecie czarować? Muszę się przecież przekonać.
Zwrócił konia ku mnie i wyciągnął rękę, ażeby pomacać mego. Koń parsknął z trwogą i stanął dęba.
— Zostawcie to, sir! — poprosiłem. — On nie znosi białych.
— Przecież wy także biały.
— Tak, lecz on uważa mnie za czerwonego.
— Aha! Więc na to ta maskarada z opończą!
— Tak.
— A to sprytne! Rzeczywiście, od was można się jeszcze wiele, bardzo wiele nauczyć. Ale ta woń, ta woń! Indyanina czuć czem... czem... hm, jakby to powiedzieć? Czuć go brudem, gospodą... jednem słowem, czuć go, dzikim! Biały nie wydziela tej osobliwej woni.
— Czuć go cywilizowanym, nie dzikim? — zapytałem, śmiejąc się.
— Tak, człowiekiem cywilizowanym. Jeśli zamaskowaliście się nawet, to koń musiał poznać po woni, że nie jesteście Indsman.
— Zmieniłem właśnie tę woń.
— Nonsens.
— Tak. Jest wypróbowany środek, którym nawet można oszukać.
— Co takiego?
— To moja tajemnica..
— Nie chcecie jej powiedzieć?
— Nie, przynajmniej teraz. Powiem wam to może kiedyś później. Kto odrobinę pomyśli, znajdzie to bez mówienia.
— Tak? Macie to tylko dzięki pomyśleniu?
— Nikt mi tego nie powiedział; sam na to wpadłem. To mój własny wynalazek.
— Wynaleźliście to dopiero teraz?
— Nie, już dawno. Nie pierwszy to raz dzisiaj oszukałem konia indyańskiego. Za kilka godzin ulotni się ten zapach, a gdy potem zdejmę koc i włożę kapelusz, koń pozna się na oszustwie i będzie się bronił. Potem nastąpi w biały dzień i na otwartej preryi walka, której teraz uniknąłem, gdyż wystawiłbym był na szwank życie.
— Well, muszę wierzyć, ale pragnę rzeczywiście widzieć, jak pokonacie tego konia.
— Bardzo łatwo. Potrzeba mi tylko przestrzeni, a tej będę potem miał pod ostatkiem. Ale teraz nie gadajmy, tylko jedźmy, ażebyśmy jak najdalej znaleźli się od okolic Kaam-kulano. Puśćcie mnie naprzód, żebyście mi konia nie płoszyli!
Chcąc się dostać na czoło, musiałem koło nich przejechać, a Bob rzekł do mnie przy tem:
— Czemuż massa Shatterhand nie mówić ze swoim masser Bob? Masser Bob chcieć podziękować!
— To niepotrzebne, kochany Bobie.
— I chcieć opowiedzieć, jak czerwoni Indsman wziąć Bob do niewoli.
— Później! Teraz nie mamy na to czasu. Główna rzecz w tem, żebyś wyszedł dobrze z moim karym.
— Oh.., oh... oh... kary być bardzo dobry koń, a Bob znakomity jeździec. Obaj znać się dobrze i jechać, jak błyskawica, przez preryę.
Tak, Bob jechał teraz znacznie lepiej, aniżeli wtedy, kiedy po raz pierwszy siedział na siodle. Wtedy trzymał się rękoma kurczowo szyi i grzywy, ale zesuwał się zawsze coraz to dalej w tył i zjeżdżał w końcu po ogonie. To przysporzyło mu miano Sliding Bob, czyli „sunący się Bob“. Potem nauczył się siedzieć, a u Bloody Foxa był w dobrej szkole. Teraz jechał tak, że nie zostawał za nami, co jednak należało raczej przypisać koniowi, aniżeli jeźdźcowi.
Od chwili opuszczenia Doliny Zajęczej nie mieliśmy powodu do obaw, gdyż wobec dzielności naszych koni niepodobna nas było doścignąć, ewentualny zaś pościg mógł się składać z młodych chłopców, z których nie robilibyśmy sobie zbyt wiele. Mimo to jechaliśmy kilka godzin bez przerwy i zatrzymaliśmy się potem, gdyż czekała nas daleka droga. Stamtąd, gdzieśmy się zatrzymali, mieliśmy do Nargoleteh-tsil jeszcze cały dzień drogi, a potem mieliśmy się spotkać z Apaczami.
Przywiązaliśmy konie do palików, ale na tak długich lassach, że paść się mogły. Mego musiałem przywiązać obok, bo nie chciał stać z drugimi końmi; kopał je i chciał kąsać.
Kiedy usiedliśmy razem, zapytał Bob:
— Teraz mieć czas i masser Bob módz opowiedzieć, jak Indsman go złapać.
— Tak, opowiedz! — odrzekłem, gdyż nie byłby nam dał spokoju. — Dziwiłem się temu bardzo, że Bloody Fox cię opuścił.
— Czy Fox mnie opuścić?
— Naturalnie.
— I massa Shatterhand dziwić się temu?
— Nawet bardzo.
— Masser Bob się nie dziwić.
— Tego nie rozumiesz. Wyjechaliście na polowanie?
— Tak, na polowanie.
— A więc byliście razem?
— Razem.
— Ciebie pojmano, a on uszedł?
— Tak.
— To powinien był pójść za czerwonymi, by cię ocalić. Czy próbował?
— Nie.
— W tem dowód, że nie poszedł za wami. Ilu czerwonych was napadło?
— Dziesięć, potem dziesięć i jeszcze raz dziesięć a może więcej. Bob nie dobrze liczyć.
— A więc mniej więcej trzydziestu. O ile znam Bloody Foxa, nie bałby się jechać za trzydziestu czerwonymi. Musiał bezwarunkowo starać się dowiedzieć, co z tobą poczęli lub mieli zamiar uczynić.
— A może massa Fox to przecież uczynić?
— Nie. On umie się zakradać, a jeśliby mógł cię uwolnić, potrafiłby już tego dokazać, żeby ci dać znak jakiś. Czy widziałeś albo słyszałeś coś takiego?
— Masser Bob nic nie słyszeć, nic nie widzieć.
— A więc opuścił ciebie, i to właśnie mnie dziwi, jeśli wogóle wiedział, że dostałeś się do niewoli.
— Massa Fax tego może nie wiedzieć.
— Nie? Czy tego nie widział?
— Nie.
— Ależ byliście razem!
— Ale nie masser Bob i nie massa Fox, kiedy nadejść Indsman.
— Aha! To całkiem coś innego. Rozłączyliście się zatem?
— Tak. My z domu odejść, bo mieć mało mięsa. Matka Sanna zostać sama w domu, a my wyjść na Llano Estacado i polować na mięso. Długo nie znaleźć zwierzyna, aż dopiero daleko, pod Deszczową Górą.
— Aha, pod Nargoleteh-tsil byliście wtenczas. My tam dzisiaj dążymy.
— Nargoleteh-tsil, to być dobre.
— I tam to polowaliście?
— Tak. My zastrzelić dwa wielkie bizony; one dać dużo mięsa. Pokrajać mięso w kawałki i powiesić na przyniesione rzemienie. Sprowadzić także konie juczne, aby mięso zabrać do domu. Kiedy być gotowi z wieszaniem, pójść znowu szukać ślady bawołów: massa Fox w lewo, a masser Bob w prawo.
— To nie było roztropne. Albo nie powinniście byli rozłączać się, albo jeden z was, a więc ty, powinien był zostać przy koniach i przy upolowanem już mięsie.
— Może to być słuszne. Massa Shatterhand rozumieć do dobrze, może lepiej, niż Bloody Fox, a o wiele lepiej, niż masser Bob. Bob jechać daleko, bardzo daleko, i nie znaleźć śladu bawołów: nareszcie wrócić, bo deszcz padać. Wtem nadejść Komancze i otoczyć go. On bronić się, ale oni przecież go pojmać. Oni go pytać, co tu robić, ale on nic nie powiedzieć. Oni bić masser Bob, ale on nic nie zdradzić. Ponieważ jechać jego śladem do Deszczowej Góry, wysłać ludzi na zwiady. Oni wrócić i opowiadać po cichu, co widzieć pod Deszczową Górą. Potem odjechać prędko, a trzej powoli z tyłu z masser Bob. Wkrótce być pod Deszczową Górą i słyszeć strzały. Komancze być w obozie i przy mięsie Bloody Foxa, ale jego nie być. Na ziemi leżeć nieżywi Indsman; zastrzelił ich Fox i odszedł.
— A więc to tak było, tak! On powrócił przed tobą i oni napadli na niego. Zabił kilku z nich a sam umknął.
— Tak, on nie być, całkiem nie być. Kilku ruszyć za nim, ale potem powrócić i jego nie znaleźć.
— Co czerwoni potem zrobili?
— Przywiązać masser Bob do konia, zabrać mięso odjechać.
— Dokąd?
— Jechać dwa dni, aż Bob zamknąć potem w namiocie. Powiedzieć mu, że sprowadzić także Bloody Foxa, a kiedy go sprowadzić, massa Fax umrzeć z masser Bob przy słupie męczeńskim.
— Hm. Czy deszcz bardzo padał?
— Bardzo. Deszcz zmoczyć Bob do skóry.
— W takim razie wszystko rozumiem. W jakiej porze to było?
— Kiedy masser Bob wrócić, być wkrótce wieczór, a kiedy z Indsman dojść do Góry Deszczowej, zacząć być bardzo ciemno.
— Fox musiał wrócić, lecz nie zapuszczał się całkiem aż na to miejsce. A jeśli się odważył i zobaczył, że odeszli, nie mógł zaraz iść za nimi, bo nie widział śladów w ciemności. Rano zaś ślady zniknęły, bo trawa podniosła się z powodu deszczu. On nie wiedział nic o tem, że czerwoni ciebie spotkali i pojmali. Myślał, że zabłądziłeś i musiał ciebie szukać. Nie znalazłszy cię, czekał może z dzień na twój powrót. Gdy nie wracałeś, przypuścił może, że widziałeś czerwonych.
— Tak, on to myśleć.
— Przecież mogłeś już był powrócić, kiedy oni napadli na niego. Mogli ciebie nie zobaczyć, a ty, widząc, że go nie było, mogłeś także, odjechać.
— Tak, do domu, do matki Sanny!
— Tak, mógł się tego po tobie spodziewać, a że nie mógł pójść za czerwonymi, bo nie wiedział, gdzie poszli, nie pozostało mu nic innego, jak wrócić do domu i zobaczyć, czyś już tam jest.
— Ale gdy Bloody Fox zobaczyć, że masser Bob nie być u matki Sanny?
— To musiał znów wyjść, by ciebie szukać. Kto wie, gdzie i jak długo włóczył się, nie mogąc ciebie znaleźć.
— Tak, ale teraz mnie znowu zobaczyć, oh... oh... oh. Massa Shatterhand zaprowadzić teraz masser Bob do matki Sanny i massa Foxa.
— Tak, zaprowadzimy tam ciebie. Czerwoni wyruszyli, ażeby napaść na dom wasz a Bloody Foxa złapać i zabić.
— Na to się nie ważyć. Masser Bob zabić i zastrzelić wszystkich, wszystkich. Nikt z nich nie żyć, ani jeden.
Zgrzytnął zębami, a to coś znaczyło, gdyż uzębienie jego przyniosłoby zaszczyt panterze. Potem mówił dalej:
— Tak, oni zginąć wszyscy, wszyscy, bo oni bić masser Bob i nie dać mu nic jeść. On mieć bardzo głód, a oni nic nie robić, tylko śmiać się z tego.
— No, mamy teraz czas to naprawić. W moich torbach przy siodle jest dla ciebie dość mięsa. Idź i weź sobie, co zjesz!
— Tak, masser Bob wziąć sobie. Mieć właśnie wielki głód, kiedy massa Shatterhand wejść do namiotu i uwolnić go.
— No, tego całkiem nie zauważyłem, gdyż musiałem cię budzić; spałeś bardzo twardo.
— Oh... oh... oh! Masser Bob mieć wielki głód nawet we śnie; jemu śnić się nawet głód!
Wydobył sobie kawał mięsa i zjadł go, potem wydobył drugi i jadł dalej, wydobył po raz trzeci i jadł, jadł, dopóki wogóle było coś do wydobycia. Wiedziałem, czego umiał dokazać w jedzeniu — ale takiej porcyi nie pochłonął jeszcze nigdy dotychczas.
Podczas tego opowiadał mi szczegóły swojej niewoli w Dolinie Zajęczej, w czem jednak nic ważnego dla nas nie było. Pytaliśmy go o obserwacye, jakie miał sposobność poczynić, ale nie usłyszeliśmy nic, co mogłoby się nam przydać. Był to człowiek prawy i wierny, odważny i sprytny na swój sposób, ale obserwacye takie, jak u westmana, były wobec jego duchowej skromności czemś dla niego niemożliwem.
Gdy dzień zaszarzał, wstaliśmy, by dosiąść koni i wyruszyć.
— Teraz jestem ciekawy, co wasz koń powie — rzekł Old Wabble. — Bo maskarada teraz chyba ustanie.
— Tak. Czy weźmiecie mój koc indyański do siebie na konia, mr. Cutterze?
— Tak, dajcie mi go!
— Jeszcze nie teraz; dopiero, kiedy będę na siodle.
— Well, bo nie dopuściłby was!
— Musiałby, ale straciłbym na to za dużo czasu, a to zbyteczne. Rzucę go wam.
Poszedłem do konia, by go popieścić. Okazał się nieufnym i niespokojnym; zjeżył grzywę, parskał i szarpał lasso. Owa woń rośliny już uleciała, a tylko koc indyański łudził jeszcze konia. Wyjąłem kołek z ziemi, włożyłem go do torby przy siodle, wskoczyłem na konia, rozwiązałem mu lasso na szyi i zwinąłem je w pętlicę. Towarzysze stali zaciekawieni, lecz trzymali się zdala, ażeby ich koń nie przewrócił, gdyby zerwał się nagle. Osobliwe drżenie przebiegło mu przez całe ciało. Znałem je; była to oznaka blizkiej walki. W jednej chwili spadł ze mnie koc i poleciał na Old Wabble’a; równie szybko zarzuciłem sobie lasso na plecy, a uchwyciwszy jedną ręką improwizowane cugle, wyjąłem drugą kapelusz, włożyłem go na głowę i wcisnąłem mocno. Wtem koń rzucił głowę w tył, popatrzył na mnie tylko przez krótką chwilę, zarżał głośno z gniewu i wzniósł się w górę przedniemi nogami. Trzymając mocno cugle rękami, ścisnąłem go silniej kolanami. Był blizki przewrócenia się, więc przygniotłem go ku przodowi i szarpnąłem w bok z takim naciskiem, że się okręcił raz jak dokoła osi. Następnie schylił się naprzód i jął wyrzucać tylnemi nogami, ale napróżno. Podskakiwał, zgiąwszy plecy w kabłąk, wszystkiemi czterema nogami naraz, stawał na chwilę cicho, żeby mnie zwieść i z całkiem sztywnemi nogami rzucał się potem w bok na to, żebym spadł w przeciwną stronę — i tak samo daremnie. Uciekał się do wszystkich sztuczek, należących do tzw. Bucbing-horse — ale nie spadłem.
— Brawo, brawo, sir! — zawołał Old Wabble.
— Siedzicie sławnie, muszę to przyznać, a ten hycel wam to utrudnia; ma dyabła w sobie.
— O, dotąd to jeszcze nic — odrzekłem. — Pójdzie jeszcze lepiej. Czekajcie tylko.
Wtem koń, jakby zrozumiał moje słowa, rzucił się na ziemię i zaczął się tarzać, machając przytem nogami i kopiąc na wszystkie strony. Stanąłem nogami na ziemi — a to przy tem rzecz główna, bo inaczej byłoby się zgubionym — i skakałem z jednej strony na drugą tak, że zwierzę znajdowało się zawsze między mojemi rozstawionemi nogami. Jest to nadzwyczajnie męczące i wymaga bystrego oka, musi się bowiem zawsze wiedzieć, w którą stronę zwierzę zamierza się w następnej chwili przewrócić. Równocześnie należy się mieć na baczności, żeby nie dostać kopytami. Jeszcze dokładniej musi się odgadnąć, kiedy znowu się zerwie, gdyż w przeciwnym razie koń odrzuci człowieka na bok a sam ucieknie.
Właśnie zerwał się z ziemi i podniósł mnie na sobie wedle wszelkich reguł w górę tak, że znów pochwyciłem w ręce cugle, które puściłem był podczas tarzania się.
— Brawo, brawo! — zawołał stary. — Thunderstorm, a to bydlę! Tak elegancko, jak wy, nie potrafi tego nikt prócz Old Wabble’a.
— Zaraz będzie jeszcze gorzej, sir! — odpowiedziałem. — Najpierw zmęczę go tutaj, a potem pozwolę mu uciekać. Wsiądźcie na konie, żebyście mogli za mną!
Gdy to mówiłem, powtarzał koń opisane już próby, poczem przewrócił się znowu, zaczął się tarzać i znów się zerwał. Aż dotychczas walczyła ludzka inteligencya z wolą zwierzęcą — teraz miała brutalna siła stanąć przeciw brutalnej sile. Zawsze mi się to udawało, a nikt nie zdołał tego naśladować. Wziąłem więc konia silniej w cuglach, posunąłem się nieco naprzód i ścisnąłem go kolanami z całej siły. Stanął, zesztywniały, a ja jąłem nadsłuchiwać, czy odezwie się ten głos, którego się spodziewałem, czy nie. Odezwał się. Było to długie, głębokie, bolesne stęknięcie ze ściśniętej piersi; pewny znak, że zwyciężę, jeśli mi siły dopiszą. Zwierzę chciało znowu podnieść się przodem, tyłem i wszystkiemi czterema nogami, lecz nie mogło, bo gniotłem je coraz mocniej. Trwało to z pięć minut a może i dłużej; pot zaczął się wydobywać wszystkiemi porami, koń się zapienił i rzucał wielkie płaty piany na wszystkie strony.
— Świetnie, świetnie! — krzyczał Old Wabble w zachwycie. — Nie widziałem jeszcze czegoś podobnego!
— Tak, świetnie! Łatwo mu to było mówić, ale niechnoby tak siedział na mojem miejscu! Co za wysiłek! Płuca groziły mi pęknięciem, pot ze mnie ściekał — ale nie zwolniłem uścisku. Wtem koń chciał się znowu rzucić na ziemię, żeby się tarzać, lecz nie zdołał. Nastąpił ostatni, długi uścisk kolanami z całych sił — i ludzkie mięśnie zwyciężyły: koń padł na ziemię.
— Grandios, grandios! — ryczał stary. — Tego nie dokazałbym. To, prawda, sir, jesteście o wiele lepszym jeźdźcem ode mnie.
Old Surehand stał cicho i nic nie mówił, ale oczy jego gorzały.
— Pięknie, pięknie, oh, pięknie! — krzyczał Bob. — Massa Shatterhand już często tak zrobić z obcy i dziki koń. Masser Bob być przy tem i widzieć.
— O, ja jeszcze wcale nie jestem gotów — odrzekłem. — Uważajcie, teraz dalej!
Stałem w rozkroku nad koniem z pochylonym korpusem i z cuglami w ręku. Przyszedł do siebie, wstał i podniósł mnie na sobie. Przez kilka chwil stał bez ruchu, aż naraz rozpędził się, jakby pchnięty potężną sprężyną. Siedziałem mocno na siodle i pozwoliłem mu pędzić, starając się tylko o to, żeby zachować kierunek, jaki nam był potrzebny. Tamci trzej pędzili za mną. Po chwili zatrzymał się i zaczął znowu podskakiwać i tarzać się po ziemi. Zerwał się, popędził i znowu stanął, czyniąc wszystko, ażeby się mnie pozbyć. Pozwoliłem mu na to, dopóki nie nadeszła odpowiednia chwila. Wziąłem go znów między kolana i stanęliśmy nieruchomo. Ja zacząłem się pocić, a on stękał, pocił się i pienił, dopóki po raz drugi nie runął. Teraz wiedziałem już, że dłużej nie będzie próbował stawiać oporu; w chwili, kiedy towarzysze mnie doścignęli, stanąłem na boku. Osadzili konie na miejscu a Old Wabble zapytał:
— Wypuszczacie cugle z ręki i pozwalacie mu leżeć wolno? A jeśli wam ucieknie, sir?
— On już zostanie, już zwyciężony i mój! — odpowiedziałem.
— Nie dowierzajcie tej bestyi! Byłaby wierutna szkoda, gdyby wam uciekł po tym wielkim, olbrzymim wysiłku!
— Nie ucieknie już.
— Oho!
— Uważajcie! Ja znam tę tresurę.
Położyłem koniowi rękę na głowie i rzekłem:.
— Naba, naba — wstań, wstań!
Zerwał się. Odszedłem powoli i rozkazałem:
— Eta, eta — chodź, chodź!
Poszedł za mną na prawo i na lewo, tam i napowrót, a gdy stanąłem, stanął także.
— Wspaniałe, rzeczywiście wspaniałe! — zawołał Old Wabble. — Gdyby się tego nie widziało, nie chciałoby się uwierzyć.
— Przyznacie zatem, że go poskromiłem?
— Yes, yes, yes!
— I nie skręciłem przytem karku, nie połamałem sobie rąk ani nóg?
— Nie mówcie o tem, sir! Ja nie wiedziałem, że w jeździe konnej przewyższacie nawet Old Wabble’a.
— Nawet? Uważacie się widocznie za najlepszego jeźdźca na kuli ziemskiej. Ja was przewyższam i przyznaję to, ale nie z pychy, lub dla przechwałki, gdyż dodaję zaraz: spotykałem jeźdźców, którzy mnie przewyższali o wiele, o bardzo wiele.
— All devils! Chciałbym zobaczyć takiego.
— Siedziałem już na koniach, które kosztowałyby pięćdziesiąt tysięcy dolarów i więcej, gdyby je wogóle można było kupić. Co pomyślicie sobie o jeźdźcu na takim koniu? Spróbujcie-no dosiąść kiedy ujeżdżonego konia kirgizkiego, kurdyjskiego wojennego ogiera, albo klacz, wytresowaną w staropartyjskiej szkole! Jesteście znakomitym jeźdźcem wedle pojęć tutejszych, ale tam wyśmianoby się z was.
— Kirgizko-kurdyjsko-staropartyjski? Niech mnie powieszą, jeśli wiem, co to znaczy. Czyż wy siedzieliście już na takich koniach?
— Tak, a nasz Bob powiedziałby, że jeździliśmy dobrze na sobie.
— Oh... oh... oh...! — sprzeciwił się murzyn z zakłopotaniem. — Bob tak nie powiedzieć, bo nie być przy tem!
— Hm, hm, hm! — mruczał stary. — Człowiek się uważał za zucha a nie jest nim wcale.
— Proszę, tego nie miałem na myśli, mr. Cutterze. Jesteście tęgim bardzo jeźdźcem, mianowicie na sposób cowboyów. Czerwoni jeżdżą inaczej; czy to przyznacie?
— Yes.
— Ponieważ znam dokładnie tę szkołę indyańską, zdołałem konia poskromić, bez tego nie dałbym mu rady. Nie przypuszczam też, żeby się to i wam także udało.
— Nie, ja nie dokazałbym tego, ale też to przyznałem.
— To słuszne! Ale pomyślcie sobie, że istnieje dużo innych narodów, jeżdżących konno: Arabowie, Beduini, Tuaregowie, Imoszarowie, Persowie, Turkosi, Kirgizi, Mongoły, etc. — a każdy z tych ludów ma inny sposób jeżdżenia. Czy ktoś, jeżdżący doskonale jedną tylko szkołą, może się uważać za najlepszego jeźdźca, a potem mówić ze zdumieniem o drugim: Ten mnie jeszcze przewyższa?
— Nie, sir! Widzę, że znowu zaczynacie być kaznodzieją, gdyż wszystko, co tu mówicie, jest wprawdzie bardzo słuszne, ale zwraca się wyłącznie przeciwko mnie. Ma to poprostu znaczyć: Nie chwal się, stary Wabble’u.
— Cieszę się, że odczuliście to ukłucie!
— A więc istotnie ukłucie! A więc dlaczego mnie kłujecie?
— Nie dlatego, że sądzę, jakobym był czemś więcej lub potrafił coś więcej, tylko, ażeby was zrobić trochę zdolniejszym do przystosowywania się. Pamiętacie to z „zostawieniem na miejscu“. Chcieliście mi tam w Kaam-kulano znowu udzielać dobrych nauk, a to w czasie i położeniu, kiedy takie nauki są nietylko zbyteczne, lecz mogą nawet popsuć wszystko. Przyjąłem je, nie mogąc wam chwilowo dowieść, że były na nic. Teraz dałem dowód na to. Skoro już raz jesteśmy ze sobą, cieszyłbym się, gdybyście mi nieco więcej ufali. Brak zaufania może w tem, co zamierzamy, sprowadzić fatalne skutki.
— Egad, macie słuszność, mr. Shatterhandzie! — przyznał. — Jestem stary uparciuch, ponieważ nigdy nie spotkałem się z człowiekiem, któryby mógł być mistrzem dla mnie. Udzieliliście mi nagany w słowach a jeszcze bardziej w czynie, i wezmę ją sobie ad notam. Róbcie, co chcecie, ja nie będę już na to gderał. Jeśli postanowicie dać księżycowi w pysk, to ode mnie dostanie drugi raz. Albowiem, co wy uważacie za możliwe, to jest także możliwe; th’ is clear!
— Dobrzeście to powiedzieli! — przyznał mu Old Surehand. Nie zwykłem wielu słów tracić, ale, czego żąda ode mnie Old Shatterhand, to czynię, żeby mi się to nawet nierozumne wydało. Sztuka, jaką konia pokonał, była godną podziwu — sądzę jednak, że jest jeszcze ktoś, kto dokazałby tego; ale siła, nacisk nóg, żeby koń, stękając i pieniąc się, upadł! Tego nikt nie zrobi tak, jak on; nikt. Jestem wyższy i szerzej zbudowany od niego — gdybym jednak twierdził, że położę konia w ten sposób, popełniłbym kłamstwo, kolosalne kłamstwo. A jak teraz ten koń za nim chodzi! Jak gdyby całemi latami był jego panem!
— Tak, zobaczycie, że będzie teraz dla mnie, jak wierny i posłuszny pies — powiedziałem. — Nie należy mówić o mnie w ten sposób, Old Surehandzie. Każdy czyni, co może; jeden umie lepiej to, drugi tamto — a gdy każdy zrobi swoje, wynik musi być dobry. Teraz jedźmy dalej!
— Ale najpierw do Alczeze-czi, skąd odjechaliśmy wczoraj rano? — spytał Old Wabble.
— Nie. Do Małego Lasu teraz nie pojedziemy.
— Czemu? Jeśli chcemy się dostać do Góry Deszczowej, to będziemy mieli lasek po drodze.
— Pomyślcie o wywiadowcach, zabitych w lasku! Oni nie wrócą, a to wzbudzi podejrzenie Komanczów. Jestem pewien, że Wupa Umugi wyśle za nimi kilku wojowników. Czy wolno im natknąć się na nasze ślady?
— Nie, bo poszliby za nami pod Górę Deszczową i byłoby wszystko zdradzone. Ale Parker, Hawley i Długi Nóż zostawili także ślady, wiodące w to samo miejsce.
— To było wczoraj, więc dzisiaj już ich nie widać.
— To musimy okrążyć, ale kędy?
— To łatwo zgadnąć.
— Hm! Chyba pomiędzy Małym Lasem a Błękitną Wodą. To niemożliwe, bo tam dostrzeżonoby nasz trop jeszcze rychlej i łatwiej.
— Musimy zboczyć jeszcze więcej na prawo.
— A zatem przez Rio Pecos?
— Tak.
— To okrążenie i to jeszcze jakie! Czy nie będzie za wielkie, sir?
Na to rzekł Old Surehand, potrząsając głową.
— Jesteście przecież niepoprawny, stary Wabble’u. Dopiero mówiliście, że dacie w twarz księżycowi, jeśli Old Shatterhand będzie to uważał za możliwe, a teraz znowu wam nie na rękę to, czego żąda.
— Well, nie powiem już słowa, ani jednego.
— Zgadzam się zupełnie z Old Shatterhandem. Czy to okrążenie wielkie, czy nie, my musimy je zrobić. Czy nie widzicie, że Old Shatterhand chce jednem uderzeniem ugodzić dwie muchy?
— Dwie muchy? Jaka pierwsza?
— Ażeby nie widziano naszych śladów.
— Well, a druga?
— Nale Masiuw.
— Nale Masiuw? To ma być mucha? Jakto?
— Dzisiaj jest trzeci dzień.
— Ach, prawda! Od wieczoru nad Błękitną Wodą upływa trzeci dzień, w którym ma przybyć Nale Masiuw ze swoimi stu wojownikami! Czy będziemy go śledzili?
— Tak — odpowiedziałem. — Przyda nam się wiadomość, czy on już jest, czy jeszcze nie.
— Jakto, sir?
— Ponieważ należy przypuścić, że czerwoni wyruszą na Llano Estacado wkrótce po jego przybyciu, i możemy się zastosować do tego. Musimy więc od teraz trzymać się bardziej prawej strony. Chodźcie, jedźmy panowie!
— Panowie! — powtórzył Murzyn. — Czy massa Shatterhand mieć na myśli i masser Bob?
— Oczywiście, że tak.
— To masser Bob być także panowie?
— Rozumie się, kochany Bobie!
— Oh... oh... oh! Bob także panowie! Czarny Bob być tak samo gentleman, jak biały gentleman! On cieszyć się i pokazać, że być tak samo odważny i waleczny, jak biali myśliwcy. Ale, niestety, nie mieć strzelby, aby zastrzelić czerwonych Indsman.
— Dostaniesz. W Małym Lesie zdobyliśmy kilka i jedną z nich wybiorę dla ciebie. Inne rzeczy, jak nóż, otrzymasz także.
Gdy teraz głaskałem konia, znosił to spokojnie i bez odrazy. Zbadałem mu kopyta i pozwolił na to tak spokojnie, jak chłopski koń, który zawsze stał w stajni i ze swoim panem żył na dobrej stopie. Gdy go dosiadałem, stał cicho zupełnie, jak koń, wyszkolony wojskowo. Uznał mnie za swego mistrza. Old Wabble potrząsał głową z podziwem, lecz nic nie mówił.
Ponieważ koń nie bał się już towarzyszy ani ich koni, nie musiałem go już od nich oddzielać. Jechaliśmy więc razem, przyczem to jeden z nas, to drugi opowiadał jakieś z przeżytych zdarzeń. Old Surehand opowiedział także kilka swoich przygód. Miał przy tem taki krótki i dobitny sposób, że usuwał zupełnie myśl, jakoby szukał naszych pochwał. To, co usłyszeliśmy z ust jego, to były raczej sprawozdania, niż opowiadania. Old Wabble miał przy tem kilka razy sposobność zapytać go w ten sposób, że opowiadający nie mógł właściwie w odpowiedziach uniknąć wzmianek o swojem pochodzeniu i stosunkach. To też było celem starego, lecz Old Surehand umiał te zasadzki mądrze wymijać, i widać było po nim, że nie miał zamiaru dać się skusić choćby do byle wzmianki. Mówił o swojem życiu i doświadczeniach na Dzikim Zachodzie, ale więcej nie mógł się stary dowiedzieć.
W ten sposób upłynęło południe i wielka część popołudnia a wieczór się już zbliżał, kiedy dotarliśmy do Rio Pecos w miejscu, położonem może o milę angielską powyżej ujścia Błękitnej Wody. Przepłynęliśmy na drugą stronę, gdyż okrążenie Błękitnej Wody mogło się odbyć tylko na prawym brzegu rzeki.
Przybywszy tam natrafiliśmy na trop, wiodący blizko rzeki z jej biegiem.
— Hallo! — rzekł Old Wabble. — Oto widać, że Nale-Masiuw przybył już ze swoimi czerwonymi!
Old Surehand spojrzał tylko przelotnie na trop i odrzekł:
— To nie był on.
— Nie? jakto?
— Ilu czerwonych miał sprowadzić?
— Stu.
— Czy to jest trop stu jeźdźców?
— Nie — przyznaję to, ale, skoro to nie był on, to chciałbym wiedzieć, kto taki... hm! Byłaby to może straż przednia jego oddziału?
— Być może.
— W takim razie nadejdą drudzy i odkryją nasze ślady. Co tu robić? Zdradzić się nam nie wolno.
— Niech mr. Shatterhand oznaczy, co czynić.
Pochyliłem się z konia, by się dobrze przypatrzyć odciskom i powiedziałem:
— Tu było około dwudziestu jeźdźców, bardzo pewnych siebie, bo nie jechali gęsiego. Trop ma najmniej cztery godziny, kto więc przyjdzie za nami a będzie miał dobre oczy, odróżni nasze ślady z łatwością. Ale wieczór się zbliża i uniemożliwi to odróżnienie. Możemy śmiało jechać dalej tym tropem, bo muszę poznać go lepiej.
Skręciliśmy za śladami i przybyliśmy wkrótce na miejsce, gdzie jeźdźcy zatrzymali się byli. Miejsce to zasłaniały zarośla od strony rzeki, a w nich znajdowała się wązka ulica.
— Tak, tu było około dwudziestu jeźdźców — powtórzyłem, — Więcej nic się nie da powiedzieć.
— A więc straż przednia? — spytał Old Wabble.
— Wątpię.
— Dlaczego?
— Naco miałby Nale Masiuw dzielić swój oddział i wysyłać straż przednią? To czyni się tylko przed walką albo w bardzo niebezpiecznych stronach. O walce mowy nie było, a niepewnymi nie czuli się ci ludzie, bo jechaliby inaczej. Nie mamy więc do czynienia z przednią strażą, lecz ze samotnym oddziałem. To nie byli ludzie Nale Masiuwa. Hm. Przychodzi mi na myśl mój znajomy młody wódz Sziba-bigh, który także musi przyjść nad Błękitną Wodę, jeśli się ma udać z Wupą Umugi na Llano Estacado. On ma być przewodnikiem. Może to on był.
— To bardzo być może, sir. Co teraz uczynimy? Podążymy tym tropem?
— To nie ma celu i naraziłoby nas na niebezpieczeństwo.
— Ależ my musimy iść w dół rzeki, aby się znowu dostać na drugi brzeg.
— Tak, lecz nie tak blizko wody, gdzie każdej chwili możemy się natknąć na czerwonych. Pojedziemy łukiem, tak, że dostaniemy się do brodu dopiero, kiedy się ciemno zrobi i nie będzie nas można zobaczyć.
— To rozumne i niebezpieczne zarazem.
— Jakto niebezpieczne?
— Jeśli jeszcze przed nastaniem ciemności przyjdą za nami Indyanie, to zobaczą miejsce, w którem ten trop opuścimy. Nasze ślady muszą zwrócić ich uwagę, pójdą za nimi i będziemy zdradzeni.
— Jeśli się do tego głupio zabierzemy, to tak. Musimy właśnie tam skręcić, gdzie to nie zwróci uwagi.
— Gdzież to?
— Tu.
— Tu? Aha!
— Tak, tu. Czy wam się nie zdaje, że ta ulica w zaroślach to najlepsza sposobność?
— Czy jest ulica czy nie, oni mimoto zauważą, że trop prowadzi w bok.
— Nie, jeśli to dobrze zrobimy. Nie pojedziemy tam powoli, lecz skokiem. Że nasze konie tu się przysadzą do skoku, tego nie spostrzegą, bo tu dużo śladów, i ziemia całkiem stratowana. Konie dotkną gruntu po drugiej stronie ulicy, co wprawdzie wytworzy odciski, ale stąd nie będzie można ich widzieć, bo otwór wązki, a gałęzie schodzą się dołem. Musimy skakać wysoko i unikać złamania gałęzi albo konarów.
— Well, to pójdzie, mr. Shatterhandzie! Kto skacze pierwszy?
— Ja. Wy za mną po jednemu i zróbcie to dokładnie tak samo, jak ja.
Poderwałem konia, pomogłem mu i przeleciałem wielkim łukiem między zaroślami, poczem oczywiście nie zatrzymałem się, lecz zrobiłem miejsce dla drugich. Oni przeskoczyli tak samo dobrze, jak ja, a następnie przejechaliśmy wązki tutaj pas lasu nad rzeką, aż wydostaliśmy się na teren otwarty. Stąd jechaliśmy pod kątem prostym od rzeki, dopóki nie oddaliliśmy się od niej tak, że nie można było zobaczyć nas stamtąd. Stąd wyruszyliśmy równolegle i, dojechawszy dość daleko wstecz, zwróciliśmy się znowu ku rzece Pecos. Przybywszy na brzeg, mogliśmy się znajdować o jakie pół mili angielskiej poniżej brodu, więc musieliśmy się wracać. Należało być przytem ostrożnym, gdyż tymczasem zapadła ciemność, a cała sytuacya była niebardzo bezpieczna. Z powodu posiłków, których oczekiwał Wupa Umugi, trzeba było właśnie nad brodem spodziewać się każdej chwili spotkania. Pozsiadaliśmy z koni i prowadziliśmy je za sobą, ażeby wywoływać jak najmniej szmeru.
Pokazało się wkrótce, że ta ostrożność nie była bynajmniej zbędną, gdyż zanim doszliśmy do brodu, poczuliśmy woń spalenizny. Gdzieś blizko było ognisko, więc zatrzymaliśmy się. Należało się oczywiście dowiedzieć, kto ogień rozniecił. Chciałem to zrobić z Old Surehandem. Oddaliśmy więc strzelby Old Wabble’owi i Bobowi a sami zaczęliśmy się skradać. Woń wzmagała się z każdym krokiem, a kiedy byliśmy już niedaleko od brodu, zobaczyliśmy ogień. Płonął nad wodą, ale kto tam był, tego nie mogliśmy zobaczyć z powodu zarośli.
Posuwaliśmy się dalej z całą ostrożnością, dopóki nie dostaliśmy się do nich. Rosły one o jakich dwanaście kroków od ogniska, przy którem siedzieli dwaj Indyanie naprzeciwko siebie, z twarzami, zwróconemi do siebie, tak, że widzieliśmy oba profile. Byli to Komancze; ale czego chcieli nad brodem i naco to ognisko? Te dwa pytania musieliśmy sobie przedłożyć. Odpowiedź nie mogła być wcale trudna.
Old Surehand miał te same myśli, co ja. Szepnął do mnie:
— Nale Masiuw jeszcze nie przybył. Mieliście słuszność w swoich domysłach.
— Tak. Czekają na niego i ustawili tutaj te straże, które mają się z nim spotkać.
— Do czego im to potrzebne?
— To bardzo proste. Nale Masiuw pochodzi z innego szczepu, niż Wupa Umugi, a jego pastwiska leżą dalej stąd. Dlatego nie zna brodu, a ci dwaj mają mu go pokazać, kiedy nadciągnie.
— Tak musi być. Jak to dobrze, że przybyliśmy tutaj dopiero wieczorem!
— Tak. Za dnia byliby nas spostrzegli, gdyż pewnie już tutaj byli. Teraz woń ochroniła nas od zdradzenia się.
— To byłoby źle, chociaż nie zdołaliby nas pewnie pochwycić. Wiedzieliby przecież, że wciąż jeszcze jesteśmy w tych stronach, gdy tymczasem przypuszczali przeciwnie.
— To ognisko jest w każdym razie dowodem, że przypuszczają, iż, Bóg wie, gdzie jesteśmy. Gdyby się nas w tych stronach spodziewali, nie odważyliby się rozniecać ognia. Głupcy; oni jednak nigdy nie zmądrzeją.
— Nie powinni się na to uskarżać, żebyśmy nie dali im sposobności do zmądrzenia. Daliście im dość dobrych nauk. Zostaniemy tutaj?
— Chciałbym.
— Ja także. Teraz siedzą wprawdzie niemi, jak bałwany, ale może zaczną mówić o czem do siebie.
— Gdy to uczynią, dowiemy się czegoś.
— Ważnego?
— Jeśli nie, to przynajmniej czegoś, co nas zajmie. Jeden z nich to wybitny wojownik.
— Czy wy go znacie?
— Tak. Kiedy podsłuchiwałem tam nad Błękitną Wodą, siedział obok wodza i obok starego brał udział w rozmowie. Jeśli zaczną rozmawiać, to prawdopodobnie o swych wojennych zamiarach. Słuchajcie!
Czerwony, o którym mówiliśmy właśnie, wymówił jakieś słowo, ale tak krótko i głosem tak przytłumionym, że nie podobna było go zrozumieć. Drugi odpowiedział mu, lecz także niezrozumiale. Tak padały przez pewien czas słowa luźne, a my nie wiedzieliśmy, do kogo i do czego się odnosiły. Przyłożyliśmy więc ucho do ziemi, żeby lepiej rozumieć.
Zaledwieśmy to zrobili, trącił mnie Old Surehand znacząco łokciem. Wiedziałem od razu, co miał na myśli, gdyż dosłyszałem także odgłos, na który chciał zwrócić moją uwagę. Znaliśmy go dobrze obydwaj. Był to tętent kopyt po miękkim gruncie, przyczem trącono o jakiś korzeń, lub coś stałego.
— Czy to może nasze konie? — spytał Old Surehand.
— Nie. Odgłos doszedł nas z przodu.
— A więc tu idzie o czerwonych, którzy nadchodzą.
— Zapewne.
— Także Komanczów, bo mieliby się bardziej na baczności i prowadziliby lepiej konie.
— To Komancze, ale oni nie wiedzą, że tu także siedzą czerwoni.
— Czyż nie dostrzegliby ogniska?
— Nie. Z odgłosu można sądzić o odległości jakich ośmdziesięciu kroków, a w górze stoją gęste zarośla, zasłaniające ognisko.
— Lecz powinni je poczuć.
— Nie, bo wiatr wieje stamtąd i zwiewa dym, oraz woń w stronę przeciwną.
— Ciekawym, kto to!
— Ja także. Skoro tylko ogień zauważą, zatrzymają konie i zsiędą, ażeby zakraść się tutaj. Wtedy dowiemy się pewnie czegoś.
Czekaliśmy, a głuchy odgłos powtórzył się jeszcze dwa razy. Komancze, siedzący przy ognisku, nie słyszeli go, bo nie mieli tak, jak my, uszu przy ziemi. Potem wszystko ucichło i tak upłynęła długa chwila. Nadchodzący musieli już coś zauważyć i zbliżali się po cichu. Wtem zaszeleściało w przeciwległych krzakach i zabrzmiało groźne „hiiiiiiih!“ Obaj strażnicy zerwali się z przestrachem. Zdawało się już, że ukryją się w zaroślach, za którymi myśmy siedzieli, więc zerwaliśmy się także, ażeby jak najszybciej zrejterować, kiedy z drugiej strony rozległ się, pytający okrzyk:
— Wupa, Wupa?
Skutkiem tego zatrzymali się obydwaj strażnicy a jeden z nich odpowiedział:
— Umugi, Umugi!
Usiedli napowrót, uspokojeni, bo okrzyk ten znaczył, że nadchodzący nie byli nieprzyjaciółmi. Wupa Umugi to było umówione hasło i odzew. Widocznie nauczyli się tego czerwoni od białych i przyswoili to sobie.
Po upływie pewnego czasu zjechali z góry dwaj jeźdźcy. Sprowadzili pozostawione przedtem konie i pozsiadali z nich. My położyliśmy się oczywiście znowu, a przybysze usiedli obok strażników, nie mówiąc na razie ani słowa; taki jest zwyczaj u Indyan. Minęło około pięciu minut, i ten, którego skreśliłem, jako wybitnego wojownika, zaczął mówić, gdy tymczasem towarzysz jego milczał.
— Spodziewano się czerwonych braci. Wupa Umugi czeka z niecierpliwością.
— Czy wolno niecierpliwić się wojownikowi? — zapytał jeden z przybyłych.
— Nie wolno mu tego okazać, ale może. Czy powiedziałem, że to okazał?
— Tego mój brat nie powiedział.
— Czekaliśmy już po południu, a teraz przybywacie jako straż przednia. Kiedy nadciągnie Nale Masiuw?
— Dziś nie nadciągnie.
— Uff!
— Nie przybywamy jako przednia straż, lecz jako jego posłańcy. Gdzie jest Wupa Umugi, z którym mamy się rozmówić?
— Obozuje nad Błękitną Wodą.
— Zaprowadź nas do niego!
— Możemy jeszcze zaczekać. Moi bracia wiedzą, że posiadam ucho i zaufanie wodza. Jeśli nie chcą się spotkać z gniewnem przyjęciem, niechaj powiedzą mi swoją wiadomość, ażebym mógł wodza przygotować.
Obaj posłańcy spojrzeli na siebie pytająco, poczem odrzekł ten, który mówił przedtem:
— Tak, wiemy, że jesteś uchem i ustami Wupa Umugi, więc dowiesz się o tem, co chcesz usłyszeć, choć mamy rozkaz mówić tylko z samym wodzem. Nale Masiuw nie może dzisiaj przybyć, ze swymi stu wojownikami.
— Uff! Dlaczego?
— Gdyż zatrzymały go blade twarze i musiał z niemi walczyć.
— Czy znajdują się w pobliżu blade twarze?
— W pobliżu niema, ale z tamtej strony Mistake-canon natknęliśmy się nagle na żołnierzy bladych twarzy, którzy na nas napadli. Było ich tam tak wielu, że musieliśmy uciekać, przyczem sporo naszych wojowników zraniono i zabito. Blade twarze ścigały nas i poszliśmy w rozsypkę, a kiedy nadszedł wieczór, zgromadziło się przy wodzu tylko pięćdziesięciu wojowników.
— Uff, uff, uff! Co na to powie Wupa Umugi! Może odłoży wyprawę na Llano Estacado i pociągnie do Mistace-canon, żeby was pomścić.
— Niechaj tego nie czyni! Nasz wódz Nale Masiuw wysłał nas, ażebyśmy mu to powiedzieli. Te blade twarze, z któremi walczyliśmy, to nie westmani, lecz żołnierze. Jeśli ich zwyciężymy, a choćby jeden powrócił do fortu, to wyślą setki za setkami nowych żołnierzy, ażeby pomścić poległych. Musimy pomścić naszych zabitych, ale tak, żeby ani jeden żołnierz nie wrócił do domu, lecz żeby wszyscy wyginęli.
— Czy Nale Masiuw obmyślił plan, jak się to ma zrobić?
— Tak.
— Czy znasz go?
— Tak, mam o nim donieść Wupa Umugi.
— A czy ja mogę usłyszeć?
— Wszyscy musicie się o nim dowiedzieć, dlaczegóż nie miałbym ci go powiedzieć?
— Ucho moje otwarte z zaciekawieniem.
— Musimy żołnierzy bladych twarzy zwabić na Llano Estacado, żeby tam wyginęli z głodu i z pragnienia.
— Uff, uff, uff! Ta myśl uzyska zaraz uznanie naszego wodza. Te białe psy muszą wszystkie wyginąć i żaden nie śmie powrócić z wiadomością, co się właściwie stało.
— Czerwony brat ma słuszność. Dlatego nie należy odwlekać wyprawy na LlIano Estacado, lecz należy ją podjąć czemprędzej, gdyż jeśli mamy zwabić blade twarze w objęcia śmierci i sami przy tem nie zginąć z głodu i pragnienia, musimy mieć wodę, nad którą mieszka Bloody Fox. Musimy ją mieć, zanim zaprowadzimy żołnierzy na Llano Estacado.
— Jak ich się zwabi?
— Czy młody wódz Sziba-bigh przyłączył się już tu do czerwonych braci?
— Przybył po południu z dwudziestu wojownikami.
— On zna drogę do wody na pustyni i otrzyma od wodza Wupa Umugi tylu wojowników, ilu potrzeba do zajęcia wody i schwytania Krwawego Lisa. Tymczasem Wupa Umugi zaczeka tutaj, zanim nie nadciągnie Nale Masiuw.
— Kiedy się to stanie?
— Kiedy zebraliśmy się po walce, posłał natychmiast do domu dwu posłańców, aby sprowadzić jeszcze stu wojowników, którzy mają pozostać na tyłach białych żołnierzy i nie pokazywać im się, dopóki blade twarze nie będą w pustyni. Teraz zaczeka jeszcze jeden dzień, aby zebrać resztę rozprószonych wojowników, i zaatakuje żołnierzy, ale nie będzie z nimi walczył, tylko cofnie się aż tu, nad Błękitną Wodę, gdzie swoich ludzi połączy z waszymi wojownikami. Blade twarze ruszą za nim, a kiedy tu przybędą, już nas nie będzie. Będziemy się ciągle pokazywali, lecz zaatakowani, będziemy się cofali zawsze, dopóki tych białych psów nie będziemy mieli na pustyni. Tam będziemy przed nimi, a ci wojownicy, po których posłał Nale Masiuw, przyjdą za nimi — i w ten sposób będą otoczeni. Ale, gdyby nas wtenczas nawet zaatakowali, nie będziemy walczyli, lecz cofniemy się dalej na pustynię, bo będziemy mieli wodę, a oni nie. Wyginą więc do ostatniego człowieka, a my nie stracimy ani jednego z naszych.
— Uff, uff! To dobry plan, bardzo dobry!
— Czy mój czerwony brat sądzi, że nań Wupa Umugi przystanie?
— Zgodzi się; wiem to napewno, a gdyby był temu przeciwny, to go namówię. Rada starszych będzie pewnie po mojej stronie.
— A zatem ruszajmy nad Błękitną Wodę, ażebym mógł pomówić z wodzem, bo muszę się śpieszyć do Nale Masiuwa z odpowiedzią.
— Niech mój brat jeszcze chwilę zaczeka! Plan bardzo dobry, bo prowadzi do zupełnej zguby bladych twarzy, ale ma jedną lukę.
— Jaką?
— Sziba-bigh, znający pustynię, ma z jednym oddziałem pojechać naprzód, ażeby zająć wodę. Skoro my tam nadejdziemy, jak znajdziemy to miejsce z wodą?
— On zawróci i pokaże nam drogę.
— Czy będzie mógł? Czy będzie miał dość czasu? Czy mu nic nie przeszkodzi?
— I nad tem myślał już Nale Masiuw. Kiedy trzej wodzowie naradzali się nad wyprawą, na Llano, powiedział Sziba-bigh, że pod ostatniem wzgórzem, przed początkiem pustyni znajduje się woda, zwana Suks-ma-lestawi[29]. Wielu wojowników naszych było już na tem miejscu, zna je i odnajdzie z łatwością.
— Suks-ma-lestawi? Ja znam także to miejsce, bo byłem tam już kilka razy.
— To dobrze. Ponieważ miejsce to leży na drodze, którą ma się udać Sziba-bigh, przygotuje on tam wszystko, czego potrzeba, ażebyśmy na każdy wypadek znaleźć stamtąd drogę do wody. Jest tam sporo krzaków i młodych drzew: wytnie z nich dużo tyk i wytyczy niemi drogę przez piasek do wody.
— Uff. Tak, jak czynią blade twarze, kiedy jadą przez pustynię i nie chcą zgubić drogi.
— Tak, tak. Gdy przyjdziemy do Suks-ma-lestawi, a Sziba-bigh nie będzie nas tam mógł oczekiwać, to tyki wskażą nam drogę.
— A blade twarze pójdą za nami i znajdą także tę wodę.
— Nie! Czy mój brat słyszał kiedy o białych rozbójnikach, zwanych stakemanami?
— Tak.
— Czy brat wie także, co oni robią, aby podróżnych poprowadzić na zgubę?
— Wyciągają tyki i wbijają inaczej.
— Czy czerwoni wojownicy nie mogą uczynić tego samego, co blade twarze?
— Uff! To prawda.
— Powyciągamy za sobą tyki i powsadzamy je w kierunku, gdzie niema wody i gdzie żołnierze muszą wyginąć. Czy mój brat ma jeszcze jakie pytanie albo wątpliwość?
— Nie.
— Oto więc wszystko, co ma usłyszeć ode mnie Wupa Umugi. Jeśli na ten plan przystanie, będzie nietylko woda na pustyni należała raz na zawsze do Komanczów, lecz pochwycimy Krwawego Lisa i zgubimy białych żołnierzy.
— On uczyni z pewnością to, co mu przez ciebie każe powiedzieć Nale Masiuw. Tak powiedziałem; howgh!
— Więc jedźmy nad Błękitną Wodę, bo nie mamy czasu. Musimy wracać natychmiast, ponieważ Nale Masiuw na nas czeka.
— A my możemy tu zgasić ognisko, gdyż skoro wasi wojownicy nie przybędą, nie mamy powodu czekać. Przeprowadzimy was brodem.
Zadeptali ogień i poszli przez rzekę; obaj strażnicy pieszo, a obaj posłańcy na koniach.
Kiedy odeszli, wstaliśmy i spojrzeliśmy na siebie, chociaż w ciemności nie mogliśmy zobaczyć naszych twarzy. To, co usłyszeliśmy, właśnie było rzeczą nadzwyczajnej wagi.
— Chciałoby się także, jak Indyanin, zawołać „uff, uff, uff!“ — rzekł Old Surehand.
— A czy nie powiedziałem, że usłyszymy coś tutaj, sir?
— A co! Taki plan!
— Ja byłem tam, w obozie tego wojska. A więc to oni napadli na Nale Masiuwa! Dowódca nie podobał mi się wprawdzie; to arogant, zasługujący właściwie na upokorzenie — ale do tego, co zamierzają względem niego Indyanie, nie możemy dopuścić.
— Czy rozmawialiście z nim?
— Tak.
— Czy on was znał?
— Nie.
— A wy nie powiedzieliście mu także, kto wy jesteście?
— Ani mi się śniło.
— W takim razie pojmuję jego arogancyę, bo chciałbym widzieć człowieka, choćby wyższego oficera, któremu byłoby wolno zachować się zuchwale wobec Old Shatterhanda. Nawarzyłby sobie piwa! Ale co mówicie o tym planie, który Nale Masiuw wymyślił?
— Mistrzowski nie jest.
— Takie i moje zdanie, ale taki oficer konnicy, to nie westman, i sądzę, że może się dać zwabić na Llano.
— A ja jestem o tem przekonany. Nazywając plan nie mistrzowskim, nie twierdziłem bynajmniej, żeby nic nie wartał; o nie! Sądzę tylko, że na przykład my dwaj ułożylibyśmy go inaczej. Biali pójdą w pułapkę.
— Jeśli Wupa Umugi zgodzi się z Nale Masiuwem.
— To całkiem pewne.
— Właściwie powinni byśmy zakraść się nad Błękitną Wodę, aby zobaczyć lub usłyszeć, co postanowią. Czy nie?
— Myśl to najbliższa, lecz nie wykonamy jej dla dwu powodów, nie uwzględniając już niebezpieczeństwa, na jakie narazilibyśmy się przy tem.
— A te powody?
— Po pierwsze uważam to za pewne, że Wupa Umugi się zgodzi, więc nie potrzeba podsłuchiwać, a powtóre nie mamy na to czasu. Jestem o tem przekonany, że Sziba-bigh wyruszy jutro rano albo jeszcze dziś w nocy do Suks-ma-lestawi, a ponieważ musimy go uprzedzić, nie mamy czasu do stracenia. Musimy śpieszyć do Nargoleteh-tsil i zobaczyć, czy tam już są nasi Apacze. Jeśli tak, to damy koniom tylko krótki wypoczynek i pojedziemy na Llano o świcie.
— Czy znacie to miejsce, które Komancze nazwali Suks-ma-lestawi?
— Nawet bardzo dokładnie. Obozowałem tam zawsze, odwiedzając Bloody Foxa albo jadąc od niego. W języku Apaczów nazywa się to Gutes-nontin-khai, co znaczy także „sto drzew.“
— Odpowiednio do nazwy musi tam być las.
— Nie las we właściwem tego słowa znaczeniu; Tylko położenie na skraju pustyni usprawiedliwia tę nazwę. Prawdziwych drzew tam niewiele. Rosną tam rzadkie zarośla i długie, cienkie drzewa, nadające się rzeczywiście na tyki, które Sziba-bigh ma tam sobie wyciąć. Teraz wracajmy do towarzyszy. Musimy się przeprawić, przez rzekę, dopóki bród całkiem wolny i nikt go nie obserwuje. Chodźcie!
— To trwało całą wieczność — przyjął nas Old Wabble, gdy przybyliśmy do nich. — Gdyby nieobecność wasza była się przedłużyła, byłbym poszedł za wami.
— Aby narazić nas na niebezpieczeństwo! — odparłem. — Oto, czego chciałbym was oduczyć. Jestem pewien, że ten błąd, którego nie możecie się wyzbyć, przyprawi was jeszcze kiedy o zgubę.
— Old Wabble i zguba? Ani mi się śni!
Nie wierzył w to i mimo swojego wieku był ciągle jeszcze lekkim, beztroskliwym cowboyem z dawnych czasów. Gdybyż był chciał mi wierzyć! Słowa, które mu powiedziałem, były proroctwem, niestety, spełnionem później zbyt dosłownie.
Przeprawiliśmy się brodem, przejechaliśmy powoli wązki pas lasu na brzegu rzeki, poczem mogliśmy konie rozpuścić, bo gwiazdy użyczały dość światła. Ta okoliczność pozwoliła mi też zachować taki prosty kierunek, że kiedy dotarliśmy do Deszczowej Góry, nie okrążaliśmy ani przez pięć minut. Około północy dostrzegliśmy dwie nieznaczne wyniosłości wynurzającej się przed nami góry.
Stopy jej okalały zarośla. Przejeżdżając przez nie, usłyszeliśmy okrzyk Apacza:
— Ti arku — kto tam?
— Old Shatterhand — odpowiedziałem.
— Owan uslah arhonda — chodźcie tu!
Skręciliśmy, a do nas przystąpił czerwony, który stanął tuż przy mnie, ażeby mi się przypatrzyć.
— Tak, to Old Shatterhand, wielki wódz Apaczów — rzekł. — Z rozmaitych stron porozstawialiśmy straże, by na was czekać.
— Czy wojownicy Apaczów już przybyli?
— Tak, w liczbie trzystu.
— Z zapasami żywności?
— Mięsa i mąki na kilka tygodni.
— Kto jest dowódcą?
— Enczar Ko[30], ulubieniec Winnetou, jak wie mój wielki brat Old Shatterhand.
— Czy Długi Nóż przyszedł także z dwoma blademi twarzami?
— Tak, przybyli tu i opowiadali o czynach Old Shatterhanda. Niech moi bracia pójdą teraz za mną.
Poprowadził nas kawałek drogi w dolinę, ciągnącą się w górę między obydwoma wzniesieniami, i niebawem dostaliśmy się do obozu Apaczów.
Enczar Ko był nietylko ulubieńcem Winnetou, lecz moim także. Przywitaliśmy się z wielką i szczerą serdecznością, a on oświadczył, że oddaje swój oddział pod moje rozkazy. Parker i Hawley przyszli oczywiście także, aby nam rękę uścisnąć. Opowiedzieliśmy im w krótkich słowach, jak się nam udało uwolnić Boba. Niepokoili się o nas, więc radość ich była teraz tem większa.
Narada była zbyteczna, bo zdążałem na Llano, i to wystarczało. Zawiadomiłem Enczar Ko o tem, jak rzeczy stały, a że my chcieliśmy się trochę przespać, wziął on na siebie przygotowania tak, żebyśmy zaraz po przebudzeniu się mogli wyruszyć.
Nazajutrz o wschodzie słońca byliśmy już daleko od Deszczowej Góry, a orszak nasz poruszał się z dostateczną szybkością po równinie, sięgającej do pasma wzgórz, z których schodzi się na Llano. Między jego wschodniemi odnóżami znajdują się owe źródliska, których wody wsiąkają w piasek, a potem gromadzą się w jeziorku, nad którem Bloody Fox założył swą tajemniczą siedzibę.
Old Surehanda cieszył widok Apaczów, bo zauważył, że mieli szkołę niemal wojskową. Takim systemem zaprowiantowania, jak oni, nie mógł się pochlubić żaden inny szczep indyański. Po drodze opowiedziałem mu, ile trudu zadał sobie Winnetou i z jaką rozwagą zrobił ze swoich Meskalerów wyborowe oddziały, co jeszcze bardziej podniosło poważanie jego dla tego wodza. Mieli ze sobą nawet worki, uszyte ze skór gazelich, ażeby wojownicy nie musieli znosić pragnienia.
Po południu przeszliśmy przez wspomniane wzgórza. Poprowadziłem oddział na znaną mi dolinę, gdzie spoczęliśmy trochę. Znajdowała się tutaj rzeczka, wprawdzie bardzo cienko płynąca, ale wystarczająca do napełnienia worków. Potem zeszliśmy na Llano Estacado i po jego lekkim żółtawym piasku pojechaliśmy ku północy. Dolina ta leżała o jakie ćwierć dnia drogi od Stu Drzew, gdzie mieli przybyć Komancze.
Kiedy słońce zapadło, zatrzymaliśmy się w środku pustyni. Leżąca dokoła nas, jako niczem nie przerwana równina, której horyzont był jakby cyrklem nakreśloną linią, tworzyła olbrzymią okrągłą patelnię, posypaną kaszką i cukrem. Porównanie to śmiałe, o ile weźmie się na uwagę puste, wyschłe i nieurodzajne Estacado.
Chociaż nie obawialiśmy się niczego, rozstawiliśmy straże i położyliśmy się spać, dawszy wprzód koniom wody i kukurydzy, której sprowadzono wielkie mnóstwo. Sen podczas chłodnej nocy pustynnej posłużył nam bardzo, i kiedy zbudziliśmy się nazajutrz, czuliśmy w sobie siły do dalszej drogi.
Dzisiaj wiodła nas droga obok wyschłych pól kaktusowych, przed któremi musieliśmy chronić konie, ażeby sobie nóg nie kaleczyły. Te pola zbliżają się tu często do siebie i tak się łączą ze sobą, że trzeba skręcać i znacznie nieraz okrążać, bo przez nie tylko gdzie niegdzie i to z trudem można się przedostać. Kto nie zna ich rozmiarów i właściwości, ten może się tak zabłąkać, że nie wydostanie się rychło i ginie, jeśli nie ma żywności i wody.
Po południu upał był straszny. Słońce formalnie piekło, a w dodatku wiał wiatr, gorący, jak z pieca, i napełniał powietrze gęstym pyłem. Stanowisko moje było trudne, gdyż ja jeden znałem drogę i odpowiadałem za naszą całość. Wzrok nie mógł prawie przebić atmosfery, a chociaż byłem pewien, że kierunek jest dobry, było przecież wiele takich rzeczy, które mogły mnie zmylić. Miałem wprawdzie przy sobie Murzyna, ale nie licząc już wogóle jego umysłowych słabości, jeździł on zawsze przez pustynię z Bloody Foxem, zdawał się na niego, więc nie mógł mi teraz dać żadnych wskazówek. Dawniej były pola kaktusowe, które teraz zniknęły, a tam, gdzie ich nie było, powstały nowe, Na kompas nie patrzyłem. Zmysł lokalny westmana jest pewniejszy od zwodniczej igły magnetycznej.
Musiałem bezwarunkowo znaleść się na miejscu, gdzie między dwiema przestrzeniami kaktusów wiodła wolna droga do pustynnej oazy — lecz nie znalazłem tej drogi. Prawdopodobnie byłbym stamtąd, gdzieśmy stali, zobaczył przez lunetę kępę drzew, wyrosłą dokoła stawu, lecz powietrze było zanadto przepełnione piaskiem. Zwróciłem się jeszcze raz do Boba i po długiem pytaniu dowiedziałem się ostatecznie tego, co już dawno mógł mi powiedzieć.
Oto Bloody Fox chciał się jeszcze bardziej odgraniczyć i zasadził roślinami drogę, której szukałem. Z wielkim trudem i z pomocą wody, jaką rozporządzał, otoczył się tak szerokim pasem kaktusów, że z tej strony nie podobna było dojrzeć jego home’u wolnem okiem. To byłoby oczywiście niemożliwe, gdyby już przedtem nie było pól kaktusowych, ciągnących się milami. Miał tylko wypełnić przerwy, nad czem z Bobem i Sanną pracował przez całe miesiące. Dawniej mogliśmy do niego dojechać od wschodu lub od północy; teraz zatkał te otwory, a natomiast utworzył nowy, na wschodzie. Był on bardzo wązki, a droga wiodła takim zygzakiem, że obcy nie poszedłby nią pewnie. To, że mógł swoją siedzibę otoczyć takim lasem kaktusowym, zawdzięczał tylko wodzie. Zresztą już raz opisałem był takie pola kaktusowe na Llano Estacado[31]. Takiemu polu zawdzięczaliśmy wówczas ocalenie od śmierci, a przypadkowo znajdował się wtenczas z nami Murzyn, który także Bob się nazywał, ale z tym nie miał nic wspólnego.
Nareszcie wiedziałem, o co mi chodziło i jak mogłem się dostać do Bloody Foxa. Apaczów nie mogłem brać ze sobą, bo jego home było tajemnicą i miało nią prawdopodobnie pozostać. Musieli więc rozbić obóz; zostawiłem w nim także wszystkich białych i wziąłem z sobą tylko Murzyna, by mu dać jak najrychlej sposobność zobaczenia się z matką i z Bloody Foxem.
Popędziliśmy cwałem dokoła potężnego pola kaktusów, dopóki nie przybyliśmy na stronę wschodnią, a ponieważ znajdowaliśmy się przedtem na zachodniej, trwała jazda prawie godzinę. Znaleźliśmy przerwę i musieliśmy przez nią jechać wolniej, to w prawo, to znowu w lewo, jak do tego zmuszał nas zygzak. Wkońcu zobaczyłem zielone, ale pokryte szarym piaskiem korony drzew, a wkrótce potem dom, położony w ich cieniu. Przed nim poruszała się przy pracy postać kobieca. Ujrzawszy ją Bob, podpędził konia i krzyknął:
— To być matka Sanna, matka Sanna masser Boba! Oh... oh... matka, matka! Sanno, Sanno! Twój boy przyjść, twój Bob znowu tu być!
Odwróciła się i rozłożyła ręce. Stała tak, zesztywniała z radości, nie mogąc przemówić słowa, a on zatrzymał przed nią konia, zeskoczył i zarzucił jej długie swoje ręce na szyję i krzyczał dalej z radości.
Te krzyki usłyszał jeszcze ktoś. Drzwi się otwarły i z domu wyszedł człowiek, dla którego powrót Murzyna był zapewne zagadką, który jednak nie zmienił wyrazu twarzy, nie zdradzającej najmniejszej niespodzianki.
Stał przed drzwiami cicho i nieruchomo, z błyszczącem okiem, zwróconem na matkę i na syna. Jego długie, gęste, błękitno-czarne włosy zwinięte były w węzeł, podobny do hełmu, i spadały potem daleko, na plecy. Ani orle pióro, ani żadna inna oznaka nie zdobiła tej indyańskiej fryzury. Ale poznać można było także i bez tego, że to nie był prosty wojownik, zwykły Indyanin. Kto nań spojrzał, był zaraz pewien, że ma przed sobą znacznego człowieka. Był tak samo w skórę odziany, jak ja. Na szyi miał kosztownie wyszyty worek z gusłami, artystycznie wyrzeźbioną fajkę pokoju i potrójny łańcuch z pazurów i zębów szarych niedźwiedzi, które położył trupem. Rysy jego poważnej, męsko pięknej twarzy możnaby nazwać rzymskimi, gdyby nie lekko wystające kości policzkowe. Barwa jego twarzy była jasno-brunatna z lekkim odcieniem spiżu.
Był to Winnetou, wódz Apaczów i najwspanialszy z Indyan. Imię jego żyło w każdym namiocie, każdym domku strażniczym, przy każdem ognisku obozowem. Sprawiedliwy, wierny i rozumny, waleczny aż do zuchwalstwa, szczery i bez fałszu, przyjaciel i obrońca wszystkich, potrzebujących pomocy, czy byli barwy czerwonej czy białej — ale taki sam surowy i nieubłagany wróg wszystkich niesprawiedliwych, znany był jako taki wszystkim, którzy o nim słyszeli albo go kiedy widzieli. Co za szczęście być przyjacielem takiego człowieka!
Bob ciągle jeszcze krzyczał do matki, a zachwyt jego zwiększał się zamiast się zmniejszać. Tymczasem przybliżyłem się zwolna, a Winnetou posłyszał kroki mojego konia. Odwrócił się i spostrzegł mnie, ale spiżowa twarz jego pozostała w poprzedniej nieruchomości; nie zadrgał nawet powieką. Tylko oko rozwarło się szerzej, a jasny blask serdecznej miłości zabłysnął w jego spojrzeniu. Zsiadłem z konia, objęliśmy się w ramiona i ucałowaliśmy się, jak bracia, którzy się dawno nie widzieli. Potem, trzymając mnie za obie ręce, odstąpił o pół kroku, powiódł po mnie wzrokim i powiedział:
— Mój brat, Old Shatterhand, przychodzi, jak rosa do kielicha spragnionego kwiatu i jako orzeł, który potężnemi szponami broni gniazda swych piskląt. Czy znalazłeś tam w górach Sierra Madre moją kartkę?
Odpowiedziałem mu na to:
— Serce moje tęskni za bratem Winnetou, jak chory za promieniem słońca, a dla duszy mojej jest on tak drogim, jak dziecko dla matki. Przeszło wiele słońc i miesięcy od czasu, kiedy oko moje widziało cię po raz ostatni. Byłem na Sierra Madre pod odwiecznym dębem i znalazłem twoją kartkę. Teraz przybywam z trzystu Apaczami pod dowództwem dzielnego Enczar Ko, ażeby oddać ich pod twoje rozkazy. Czy Bloody Foxa nie ma w domu?
— Objeżdża kilka razy dziennie kaktusy, aby zobaczyć, czy nie przybywasz. Teraz także go niema i... popatrz!
Nie dokończył zdania i po ostatniem słowie wskazał tam, skąd przybyłem. Stamtąd nadjeżdżało kilku jeźdźców: Old Surehand, Old Wabble, Parker, Hawley i Enczar Ko. Na czele ich jechał Bloody Fox, ubrany zupełnie tak, jak meksykańscy wakerowie, w skórę bawolą, w ten sposób, że wszystkie szwy ozdobione były frendzlami. Szeroka czerwona szarfa otaczała jego kibić zamiast pasa i zwisała obu końcami po lewym boku. Za nim tkwił długi nóż i dwa srebrem wykładane pistolety. Na głowie miał sombrero[32], na poprzek kolan trzymał kentucką dwururkę, a z przodu, po obu stronach siodła, umieszczone były przeciwko pchnięciom włóczni i ukłuciom strzał skórzane ochraniacze nóg, sięgające do stóp.
Miał on teraz dwadzieścia pięć lat, a pełny, długi wąs ocieniał mu usta. Dolna część twarzy z silnie rozwiniętemi szczękami wskazywała na silną, nieugiętą wolę, oczy jednak patrzyły — może tylko teraz, dlatego, że się cieszył — wesoło i łagodnie w świat, jak oczy dziecka, które nie dotknęłoby robaka ani motyla, by mu nie sprawić bolu, A przecież ten młodzieniec był owym strasznym awenging-ghost’em, którego niechybne kule trafiały każdego „sępa“ z Estacada w sam środek czoła.
W kłusie zeskoczył z konia i podał mi rękę. Przywitawszy mnie kilku szczerze serdecznemi słowami, zwrócił się do Winnetou:
— Tym razem znalazłem tych, których szukałem. Ale to nie tylko wojownicy Apaczów. Czy Winnetou domyśla się, jakich to sławnych mężów przyprowadził mu jego przyjaciel i brat Old Shatterhand?
Wódz odpowiedział lekkiem potrząśnieniem głowy, a Fox przedstawił mu przybyszów:
— Oto stoi Old Surehand, jeden z najsłynniejszych białych myśliwców. Udał się na południe, by poznać wodza Apaczów, i spotkał się przytem z Old Shatterhandem.
Przez chwile stali ci dwaj ludzie naprzeciw siebie i badali się nawzajem oczyma; potem podał Winnetou rękę myśliwcowi i rzekł:
— Kogo przyprowadza Old Shatterhand, tego wódz Apaczów wita z radością. Słyszałem wiele o tobie, a teraz niechaj czyn stanie na miejscu słowa, jako dzisiaj osoba na miejscu opowiadania.
Old Surehand odpowiedział kilka słów, przyczem poznałem, że Winnetou wywarł na nim bardzo wielkie wrażenie.
— A tu — mówił Bloody Fox dalej — jest Old Wabble, zwany królem cowboyów. On pomagał Old Shatterhandowi i Old Surehandowi w uwolnieniu Boba.
Po twarzy Winnetou przemknęło szczególne, rzekłbym, pogodne drgnienie, kiedy starcowi podał dłoń i powiedział:
— Old Wabble jest znany wodzowi Apaczów; on chytry, jak lis, jeździ, jak dyabeł, i lubi palić papierosy.
Oblicze starego rozpromieniło się na początku tego powitania — zaledwie jednak usłyszał słowa ostatnie, zasępiły się jego rysy natychmiast, i zawołał:
— Thunder-storm, to prawda, ale od kilku miesięcy nie miałem w zębach ani jednego. Skąd je wziąć w tej dyabelskiej okolicy? Jeśli to się wkrótce nie zmieni, to wyskoczę ze skóry i skręcę sobie z tego papierosa; th’ is clear.
Był to taki namiętny palacz, że nie czuł się dobrze bez papierosa; stąd ten wybuch uczucia.
Bloody Fox przedstawił jeszcze Parkera i Hawleya, którzy także usłyszeli kilka uprzejmych słów. Przejeżdżał on właśnie dokoła, ażeby popatrzeć, czy przybyłem z Apaczami i, jadąc od północy, właśnie kiedy ja z Bobem odjechałem na południe, natknął się na nich. Biali powiedzieli mu natychmiast, kim są, on zaś poprosił ich, żeby za nim pojechali czemprędzej.
Winnetou, Fox i ja mieliśmy sporo do pytania i opowiadania, lecz brakło nam na to czasu, bo Komancze zabrali go nam w całości. Bob i Sanna musieli zabrać nasze konie do pojenia, a my zebraliśmy się wszyscy przed domem na naradę. Stał tam z desek zbity stół z dwiema ławami, na których mogliśmy usiąść.
Fox wszedł do wnętrza domu, by nas ugościć. Chociaż jednak to, co nam podał, godne było uwagi, zwrócili ją wszyscy, którzy dawniej tutaj nie byli, w całkiem innym kierunku. Rozglądali się ze zdumieniem dokoła. Cóż to za raj w samym środku skwarnej pustyni! Było tam przez naturę utworzone wgłębienie o średnicy około ośmdziesięciu kroków, napełnione po brzegi przeźroczystą, doskonałą wodą, a na jej powierzchnię rzucało słońce brylantowe połyski. Nad tem drgały migotliwe jętki, uganiając się za muchami, komarami i innymi owadami. Nad brzegiem skubały konie, jak smakosze, soczyste źdźbła bujnej trawy. Nizkie palmy odbiły się w wodzie, zmarszczonej wiatrem. Nad ich piuropuszami tworzyły wysokie cedry i sykomory dach z koron. Za domkiem leżało duże pole kukurudzy, na którem gromada małych papużek kłóciła się o złote ziarna.
{{subst:Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/289}} {{subst:Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/290}} {{subst:Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/291}} {{subst:Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/292}} {{subst:Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/293}} {{subst:Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/294}} Sam domek nie był wielki, lecz wystarczał na potrzeby Bloody Foxa. Z jakiego materyału był zbudowany, tego nie podobna było rozpoznać, gdyż ściany, a nawet dach, okryte były gałęźmi, liśćmi i kwieciem białej, czerwono żyłkowanej passiflory. W kilku bardziej rozwiniętych miejscach przeświecały już wśród gąszczu płatków listowia żółte, słodkie, podobne do kurzego jaja owoce. Gdzieindziej, gdzie kwiaty jeszcze nie zwiędły, śmigały od kielicha do kielicha malutkie kolibry. Te liliputy pierzastego świata, podobne do latających drogich kamieni, znalazły przez Llano drogę do tej wspaniałej wyspy.
Sykomory, cedry i cyprysy nad wodą były to stare drzewa, których nasiona przyniosły ptaki na tę oazę jeszcze wówczas, kiedy nikt nie miał pojęcia o jej istnieniu. Dalej były plantacye kasztanów, migdałów, pomarańcz i laurów. Posadził je tu już Bloody Fox przed laty, tak samo, jak pas rozciągających się dokoła wody, szybkorosnących krzaków i krzewów, których przeznaczeniem było zasłaniać oazę przed nawianiem z pustyni piasku. Fox powykopywał rowy, ciągnące się daleko od jeziora, ażeby zaopatrzyć w wodę te sadzonki. Tam, gdzie kończyła się ta roślinność, zaczynały się pełznące po ziemi gatunki kaktusów, tworzące wielki ochronny pierścień dokoła tej posiadłości.
To piękne, odcięte od świata miejsce sprawiało wrażenie okolic podzwrotnikowych. Można tu było myśleć, że się jest w południowym Meksyku, w środkowej Boliwii albo na skrajach puszcz brazylijskich. Stąd pochodziło owo zdumienie, z jakiem oglądano ten mały raj, położony w samym środku pustyni. Mówiłem o tem z Old Surehandem, Old Wabblem, z Parkerem i Hawleyem, ale nie przypuszczali, żeby tu było aż tak uroczo.
Gdy zaczęli swój zachwyt wyrażać słowami, pochlebiło to Bloody Foxowi i poprosił ich ze sobą do domu, by go im pokazać.
Wszedłszy przez obramione pas passiflorami drzwi, widziało się, że wnętrze składało się z jednej komnaty.
Wszystkie cztery ściany zrobione były z sitowia, a jako środek łączący służył delikatny ił z jeziora. Powała składała się z długiej, plecionej trzciny. W trzech ścianach było po jednem małem oknie, a otwór każdego był wolny od firanki pnączów. Przy czwartej ścianie stał, daleko od znajdujących się tu także drzwi, komin, zbudowany z ziemi, a nad paleniskiem wznosił się zrobiony także z szuwarów pułap. Pod nim wisiał żelazny kocioł.
Podłogę pokrywały skóry, obrane z sierci. Stały tu także trzy łoża ze skór niedźwiedzich, położonych na rzemieniach, przybitych do pali. Pod powałą wisiało kilka kawałków wędzonego mięsa, a na ścianach najrozmaitsza broń, jaką tylko można mieć i widzieć na dalekim Zachodzie. Kilka skrzyń służyło za szafy i komody, a pozatem stół i kilka ław, wyciosanych przez Foxa.
Największą jednak ozdobę komnaty tworzyła kudłata skóra białego bawoła, przy której zostawiono skórę z głowy. Był to „uniform“ avenging-ghosta. Bloody Fox wdziewał go zawsze, ilekroć wyjeżdżał ukarać stakemana. Stąd opowiadania o straszliwej postaci „ducha Llana Estacada“. Po obu stronach tej skóry tkwiło w ścianie mnóstwo nożów, jako okropnych pamiątek, gdyż mściciel zabierał je stakemanom po wpakowaniu im kuli w sam środek czoła. Pod łożem Bloody Foxa znajdowało się nakryte skórami wgłębienie, a w niem puszki blaszane z amunicyą.
Na północnej ścianie domu, gdzie słońce nie dochodziło, wisiała pewna ilość worków skórzanych, przeznaczonych na wodę. Z pomocą ich zawartości ocalił już Bloody Fox życie niejednemu podróżnemu, zbłąkanemu na Llanie.
Tak wyglądała „wyspa na pustyni“ i tak dom na tej wyspie.
Usiedliśmy na dworze i jedliśmy z apetytem wprawdzie, lecz prędko, aby przystąpić do narady. Zanim się rozpoczęła, poszedł Bloody Fox do domu i wróciwszy z małem tekturowem pudełkiem, podał je staremu Wabble’owi i rzekł:
— Oto dla was, mr. Cutterze, ponieważ sobie życzę, żeby moi goście czuli się dobrze w moim domu.
Old Wabble wziął pudełko, zważył je w ręce i rzekł tonem powątpiewania:
— Czuć się dobrze? Czy sądzicie, że to tutaj wzmocni moje zadowolenie?
— Jestem tego pewien.
— A cóż tam jest?
— Otwórzcie i zobaczcie sami!
— Hm! Skoro nie chcecie powiedzieć, to muszę otworzyć, bo inaczej nie dowiem się; th’ is clear!
Zdjął papierową opaskę, otworzył nakrywkę i... krzyknął głośno z radości.
— Nieba! Papierosy! Papierosy! To papierosy! I to pięćdziesiąt sztuk! Pełnych pięćdziesiąt! A do kogo mają należeć, mr. Foxie? Czy do mnie?
— Naturalnie.
— Wszystkie? Pięćdziesiąt?
— Wszystkie.
— Thunder-storm! Szlachetny z was młodzieniec i znakomity człowiek! Chodźcie do mego serca; muszę wam dać smack[33], potężny smack!
Przyciągnął Bloody Foxa do siebie i cmoknął, aż echo poszło. Następnie zapalił sobie jednego papierosa i wydmuchiwał dym z rozkoszą, wyzierającą mu z każdej zmarszczki na twarzy. Towarzyskość nakazywałaby mu wprawdzie każdemu z obecnych dać po jednym takim przedmiociku, lecz tego nie uczynił. Był zbyt namiętnym palaczem, żeby mógł ponieść taką ofiarę.
Po twarzy Winnetou przemknął lekki, mnie tylko zrozumiały uśmiech. On nie miał żadnego nałogu ani przyzwyczajenia, więc nie mógł pojąć tego, że westman tej miary, którego nawet zwano królem cowboyów, wpadał w taki zapał pod wpływem papierosa.
Gorący wiatr pustynny ustał, a słońce dosięgło ostatniej ósmej części swego dziennego łuku. W powietrzu nie było już lotnego piasku, więc mogliśmy się patrzeć, jak błyszcząca kula zwiększała się, zapadając. Jakiej scenie będą też jutro przyświecały jego promienie? Takie pytanie musiała sobie zadawać większość z nas, kiedyśmy z początku siedzieli cicho na miejscach. Chociaż bowiem nie baliśmy się Komanczów, wiedzieliśmy jednak wszyscy, że najlepsze i najostrożniejsze rachuby człowieka może zmarnować niespodziany przypadek.
Oczywiście, że opowiedziałem najpierw Winnetou, co przeżyłem od przybycia na schadzkę w górach Sierra Madre. Ponieważ w opowiadaniu nie pominąłem moich towarzyszy, nie potrzebował Apacz pytać ich w celu nabrania jasnego wyobrażenia. Kiedy skończyłem, zrekapitulował to, co usłyszał, w słowach:
— Teraz należy nam jedynie myśleć o tem, co dotyczy miejsca, na którem się znajdujemy. Resztę omówimy później. A więc Wupa Umugi ma ze sobą nad Saskuan-kui stu pięćdziesięciu wojowników?
— Było ich stu pięćdziesięciu czterech. Od tego należy odjąć tych sześciu, których pokonaliśmy nad Alczeze-czi.
— Nale Masiuw chce się do nich przyłączyć ze stu ludźmi?
— Wielu z nich padło lub zostało zranionych w walce z żołnierzami, lecz on posłał do domu po stu nowych.
— Ilu przyprowadził Sziba-bigh?
— Dwudziestu.
— To będziemy mieli przeciw sobie mniej więcej trzystu nieprzyjaciół. Mój brat ma tyleż Apaczów przed polem kaktusowem; dorównywamy im zatem.
— Dorównywamy? Tylko dorównywamy? — wtrącił Old Wabble. — Sądzę nawet, że mamy nad nimi przewagę, wielką przewagę! Widziałem wojowników Apaczów; co za uzbrojenie, a jaka dyscyplina! Dwustu takich zwyciężyłoby trzystu Komanczów, a do tego my, biali! Winnetou, Old Shatterhand i Old Surehand wezmą całe mnóstwo nieprzyjaciół na siebie. O mnie, o Foxie, Parkerze, Hawleyu nie chcę już nawet mówić. Niech te draby tylko przyjdą! Wystrzelamy ich, jak kaczki, i daje słowo na to, że nikt z nich nie powróci do swego wigwamu!
Winnetou przybrał minę poważną i odpowiedział mu:
— Mój stary brat jest, o ile wiem, nieubłaganym wrogiem wszystkich czerwonych mężów. Uważa on ich za złodziei, rozbójników i morderców, nie zważając, że chwytają za broń tylko, by bronić swojej własności lub zemścić się za to, co przeciwko nim zawiniono. Old Wabble jeszcze nigdy nie dał pardonu czerwonemu mężowi, który wpadł w jego ręce. Na całej sawannie nazywają go zabójcą Indyan, ale kiedy znajduje się z Old Shatterhandem i Winnetou, musi zmienić te zapatrywania, bo musielibyśmy rozstać się z nim. Jesteśmy przyjaciółmi wszystkich białych i czerwonych ludzi, a kiedy mamy przed sobą nieprzyjaciela, to czy on biały, czy czerwony, pokonywamy go, o ile można, bez rozlewu krwi. Old Wabble mieni się chrześcijaninem, a Winnetou nazwie poganinem — ale skąd to pochodzi, że ten chrześcijanin tak dalece lubi przelewać krew, a poganin stara się tego unikać?
To, że Apacz, skąpy zazwyczaj w słowach, zdecydował się tyle ich stracić, było dowodem, że stary był dlań sympatyczniejszy, aniżeli możnaby sądzić z treści przemówienia. Old Wabble spuścił głowę, lecz podniósł ją po chwili i jął się bronić:
— Czerwoni, z którymi dotychczas spotykałem się, byli wszyscy łotrami.
— Wątpię. A gdyby to było prawdą, to kto ich zrobił łotrami?
— Nie ja.
— Nie ty?
— Nie.
— Stali się nimi przez blade twarze, a czy Old Wabble nie jest także białym?
— Tak, ja nim jestem. Przypuszczam nawet, takim, który się może pokazać.
— A Winnetou sądzi, że byłoby lepiej, gdyby czerwoni, o których mówisz, nie byli cię wcale widzieli. Mówisz, że powinno się zabić wszystkich Komanczów — a ja ci powiadam, że, ile możności, nie zabijemy ani jednego. Czy mój brat Old Shatterhand zgadza się na to?
— Zupełnie — odpowiedziałem. — Wiesz, że nie masz potrzeby mnie pytać.
Old Wabble zrobił minę zakłopotaną, lecz próbował się jeszcze bronić.
— Ależ oni chcą napaść na Bloody Foxa, któremu mamy dopomódz. Mamy bronić jego i siebie, a to może być tylko w walce odpornej; th’ is clear!
— Są rozmaite rodzaje walki odpornej, mr. Cutterze — odpowiedziałem. — Pozwólcie Winnetou mówić, a dowiecie się potem, że możemy Komanczów wstrzymać od wykonania zamiaru nie tylko przez to, że ich wystrzelamy. Są jeszcze inne środki.
— Tak, pewnie znów wasz słynny podstęp!
Powiedział to w takim tonie, że nie mogłem temu przyklasnąć, nie miałem jednak powodu dawać mu odprawy, gdyż uczynił to Parker.
— Czy nie byłoby lepiej — wtrącił — żebyście milczeli, stary Wabble’u? Wszak widzicie, że i ja jestem cicho. Kiedy mr. Shatterhand i Winnetou rozmawiają ze sobą, nie potrzeba, żeby drudzy, nie pytani, dodawali swoje zdanie. Przyrzekliście już przeszło z dziesięć razy czynić to, co mr. Shatterhand zechce. Jeśli nie dotrzymacie tego przyrzeczenia, zrobimy to, co się już dość często mówiło: odejdziemy — a was zostawimy.
To „zostawienie na miejscu“, wymówione przeze mnie raz jeden, zamieniło się w stały frazes, gniewający ogromnie Old Wabble’a. To też wybuchnął:
— Zamknijcie dziób! Kto was pytał o zdanie? Jeśli mnie mówić nie wolno, to wy dopiero powinniście milczeć! Jak śmiecie nazywać mnie uparciuchem? Zamiećcie najpierw przed swojemi drzwiami. Mnie nikt łosiów nie darowywał i nie mówiłem potem, że ja je zastrzeliłem!
— A ja nie gadałem nigdy tyle i mimo to nie robiłem takich głupstw, jak wy na Saskuan-kui, gdzie wy...
— Cicho! — wtrąciłem. — Mamy do zrobienia rzeczy daleko ważniejsze, aniżeli takie pojedynki. Przerwano nam przedtem na tem, że mamy tylu wojowników, co Komancze. Przyznaję chętnie to, co powiedział Old Wabble, że nie tylko dorównywamy im, lecz że ich przewyższamy. Nie zamierzam tego dowodzić w ten sposób, że jesteśmy wielkimi bohaterami, wobec których możnaby czerwonego wojownika uważać za nic. Powód polega raczej na tem, że mamy naszych Apaczów w kupie, Komancze zaś nadejdą w kilku oddziałach, a oprócz tego będą mieli jeszcze przeciwko sobie konnicę białych.
— Mój brat ma, jak zwykle, słuszność — potwierdził Winnetou. — Najpierw nadejdzie Sziba-bigh, ażeby napaść na ten dom i jego mieszkańców i powsadzać tyki w piasek pustyni. Po nim nadejdzie Wupa Umugi, aby je powtykać fałszywie i zaprowadzić białych jeźdźców na śmierć z pragnienia. Po nich nadciągnie Nale Masiuw ze swymi, ażeby bladym twarzom odciąć odwrót i otoczyć ich zupełnie. To trzy osobne oddziały, które zaatakujemy pojedynczo i zwyciężymy może bez rozlewu krwi. Old Shatterhand użyczy potwierdzenia moim słowom.
— Daję je, oczywiście — powiedziałem. — Nie przypuszczam, żeby Sziba-bigh, który nadejdzie pierwszy, miał więcej, aniżeli pięćdziesięciu wojowników. Jeśli ich zamkniemy naszymi trzystu, zobaczą, że najlepiej będzie dla nich poddać się bez oporu.
Stary Wabble nie mógł milczeć, pomimo otrzymanej przedtem nagany, i odparł:
— Czyżby rzeczywiście dostał tylko pięćdziesięciu, skoro my mamy trzystu?
— Zapominacie, iż Komancze wcale nie wiedzą, o naszym pobycie tutaj. Im się zdaje, że będą mieli do czynienia tylko z mieszkańcami oazy.
— Hm, tak, lecz otoczenie nie takie łatwe, jak się zdaje.
— W tym wypadku nawet bardzo. Wystarczy nam przyprzeć ich do pola kaktusowego; tam już nie wejdą. Nie potrzeba w takim razie tworzyć całego koła; pół wystarczy. Za nimi nieprzebyte kaktusy, a przed nimi trzystu nieprzyjaciół. Tych pięćdziesięciu musiałoby oszaleć, ażeby przypuszczali, że zdołaliby się zdrowo przebić.
— A jeśli jednak przypuszczą?
— To ja z nimi pomówię.
— Pomówić? Hm! Czy będą słuchali?
— Co do tego, to jest między nimi jeden, który pewnie posłucha.
— Kto taki, sir?
— Młody wódz, Sziba-bigh. On zawdzięcza nam życie. Był tu gościem naszego Foxa i dał wtedy słowo, że nie zdradzi oazy. Tego aż nadto do wzbudzenia w nim korzystnego usposobienia dla moich słów.
— Ciekawym, czy się w tem nie pomylicie. Przecież widzicie, jak dotrzymał słowa. Przyrzeka nie zdradzić oazy, a wlecze tu za sobą aż trzystu Komanczów! Mam nadzieję, że nie długo będziem na niego czekali.
— Jutro wieczorem będzie już tutaj.
— Już tu, koło oazy?
— Tak. Sądzę, że nie mylę się w tem obliczeniu.
— I tu go osaczymy?
— Tak.
— W nocy?
— Może już za dnia. Im wcześniej nadejdzie, tem wcześniej się go otoczy.
— Ale w takim razie musimy wiedzieć, kiedy nadejdzie, trzeba więc wysłać ludzi na zwiady.
— To byłoby wielkim błędem.
— Jakto?
— Bo odkryłby ślady tych ludzi i zacząłby podejrzywać.
— Hm, a zatem bez wywiadowców? A jakżeż się dowiemy, czy i kiedy ci...
— Mój starszy brat może śmiało przypuścić, że Old Shatterhand wie, co mówi i czyni — przerwał mu Winnetou. — Komancze zobaczyliby ślady wywiadowców i dlatego nie możemy ich wysyłać. Sziba-bigh był tu i pojechał stąd prosto do Gutesnontin-khai, gdzie znajduje się teraz, żeby naciąć tyk. Wróci tą samą zupełnie drogą. Pojedziemy naprzeciw niego obok tej drogi i zobaczymy go tak, że on nas nie zobaczy. Kiedy nas minie, zawrócimy i zapędzimy go na pole kaktusowe, przez które nie będzie mógł przejechać ze swoim oddziałem. W ten sposób będziemy go mieli. Odgaduję, że brat Shatterhand to chciał powiedzieć.
— Tak, to samo było moim zamiarem i planem — odpowiedziałem bystremu przyjacielowi.
Wtem Bloody Fox, który milczał dotychczas, zabrał głos po raz pierwszy, chociaż cała sprawa musiała go najbardziej zajmować.
— Niech mi sławny czerwony brat pozwoli na jedno pytanie. Sziba-bigh będzie się zbliżał bardzo ostrożnie, ażeby go nie dostrzeżono przedwcześnie. Jeśli zaś ustawimy się obok, ażeby czekać na niego, to nie będziemy mogli zbliżyć się tak do jego drogi, żeby nas mógł zobaczyć. Czy nie może się stać, że minie nas i oczy nasze nie padną na niego ani na jego Komanczów?
— Nie.
— Trudno zaprzeczyć temu, co mówi wielki wódz Apaczów, Winnetou — ale na pustyni niema drogi widocznej, jest tam tylko kierunek, z którego łatwo zboczyć na prawo albo na lewo. Czy więc nie może się stać, że Sziba-bigh zboczy i właśnie na nas się natknie?
— Nie. Niechaj brat Fox zwróci się do Old Shatterhanda i dowie się od niego, dlaczego mówię „nie“.
Ponieważ Fox po tych słowach popatrzył na mnie pytająco, a drudzy uczynili to także, oświadczyłem:
— Biały mógłby zboczyć z prostego kierunku, ale czerwony nie zboczy. Ma on nieomylny instynkt lokalny ptaka, który leci prosto do gniazda, odległego milami, chociaż w powietrzu, zupełnie tak, jak tutaj na piasku, niema dróg wykreślonych. Następnie należy zważyć, że pierwsza wataha Indyan ma za zadanie wytyczyć palikami drogę do oazy. Wbijanie ich to praca, która musi nam tak wyraźnie zaznaczyć przybycie Sziba-bigha, że go nie będziemy mogli przeoczyć. On musi nam wpaść w ręce. Sprowadzimy potem jego i ludzi, ale nie tutaj, bo nie wolno mu poznać nowej drogi do oazy, lecz zwiążemy ich tam, na pustyni, i będziemy ich tam dobrze strzegli, dopóki wszystko nie minie.
— A co się zrobi z tykami? Powiedziano przedtem, że usuniemy je i umieścimy w fałszywym kierunku.
— Zrobimy tak rzeczywiście, ażeby zmylić drogę Wupy Umugi.
— Dokąd?
— Hm! Dokądkolwiek, gdzie go z łatwością osaczymy i weźmiemy do niewoli. Pola kaktusowe tak się zmieniły od czasu ostatniej mojej bytności, że z góry nic nie mogę powiedzieć.
— Czy mogę coś zaproponować?
— Czemużby nie?
— O dzień drogi stąd na południowy wschód znajduje się puszcza kaktusowa nadzwyczajnych rozmiarów, a do niej prowadzi pas piaszczysty, węziejący coraz to bardziej.
— Jak głęboko?
— Jadąc powoli, można tam trawić prawie dwie godziny, zanim dojedzie się do końca pasu.
— Czy kaktusy są stare, czy świeże?
— Takie i takie, ale rosną gęsto, bardzo gęsto.
— Tak, to rzeczywiście byłoby miejsce takie, że nie moglibyśmy sobie życzyć lepszego dla naszych celów. Czy mój brat Winnetou uważa je także za tak odpowiednie?
Wódz Apaczów skinął potakująco głową i odrzekł swoim spokojnym i zdecydowanym tonem:
— Zapędzimy Komanczów w te kaktusy.
— A zatem jesteśmy gotowi z tem, co na dziś i jutro było do omówienia; co dalej, to będzie zależało od wypadków. Słońce dosięgło już widnokręgu, więc dajmy wypocząć ludziom i zwierzętom, ażeby jutro mogli być silni i wytrwali.
Wszyscy się z tem zgodzili. Zaopatrzyliśmy konie we wszystko, czego tylko mogła im oaza dostarczyć, Winnetou zaś udał się do Apaczów, ażeby wydać im obozowe rozkazy i pokazać im przez kaktusy drogę do oazy, gdyż musieli napoić konie i samych siebie zaopatrzyć w wodę. Potem ułożyliśmy się na posłaniach ze słomy kukurudzianej, przygotowane tymczasem dla nas przez Sannę.
Ale większość z nas nie zdołała zasnąć od razu. Leżałem obok Winnetou i słuchałem cichego opowiadania o tem, co przeżył od naszego rozstania. Słyszałem przy tem, że Old Wabble i Parker sprzeczali się także przytłumionym głosem. Przez otwarte okno wydobywały się głosy Murzyna i jego matki, szczęśliwych nadzwyczajnie z powodu wzajemnego odzyskania siebie. Od wody zaś dochodziły jeszcze przez długie godziny odgłosy kroków Apaczów i ich koni. Taki wieczór obozowy ma swój szczególny urok, zrozumiały tylko, temu, kto go sam doznał.
Gdy się nazajutrz obudziłem, stał Winnetou, już gotów, nad jeziorem i zmywał sobie korpus wodą z wydrążonej dyni. Sanna krzątała się, biegając cicho, tu i tam, i starając się o dobre i obfite śniadanie dla gości. Reszta jeszcze spała, lecz niebawem pobudzili się wszyscy. Potem znowu przybyli Apacze z końmi, by je napoić na cały dzień. Lekki dym, jaki dostrzegliśmy za kaktusami, dowodził, że Apacze rozniecili sobie z kaktusów kilka ognisk, by sobie przy nich przygotować jedzenie. Po śniadaniu wyjechaliśmy do nich i zastaliśmy ich już po jedzeniu, gotowych do drogi. Jedną ich część, przy której był Bloody Fox, pozostawiono dla ochrony oazy, poczem odjechaliśmy. Poprzedniego dnia przybyliśmy z południowego zachodu, a dziś mieliśmy jechać prosto na zachód, ponieważ tam właśnie leżał Gutesnontin-khai. Wyobrażaliśmy sobie linie, na której należało się spodziewać Komanczów i trzymaliśmy się równolegle do niej, a to w ten sposób, że z początku towarzyszyliśmy jej o milę angielską, gdyż na razie nie mógł nieprzyjaciel jeszcze nadejść — później jednak musieliśmy dla ostrożności oddalić się od niej bardziej, zwłaszcza, gdyby powietrze było nadal takie czyste i przeźroczne, jak dotychczas. Można było widzieć nadzwyczajnie daleko. Mimo to mieliśmy jednak nad Komanczami przewagę, gdyż Winnetou i ja mieliśmy dalekowidze.
Ktoby jednak przypuszczał, że trzymaliśmy się razem w jednym oddziele, ten myliłby się bardzo. Byłoby to największym błędem, jaki możnaby sobie wyobrazić. Wspomniana przypuszczalna linia leżała na północy, a więc na prawo od nas. To, co Old Wabble wczoraj powiedział, nie było całkiem pozbawione słuszności, a mianowicie, że Komancze mogli zboczyć z tej linii, choćby nawet tylko trochę. Toteż musiałem dobrze już przed południem zwrócić nasz oddział nieco ku południowi, a tylko kilku najdoświadczeńszych jechało bardziej na prawo. Najbliżej owej przypuszczalnej linii znajdowali się Winnetou, Old Surehand i ja — a i my nie jechaliśmy obok siebie, lecz w takich odstępach, że mogliśmy słyszeć wzajemne nawoływania. Dzięki temu zarządzeniu nie mogli nas Komancze absolutnie zauważyć, chyba w tym nieprawdopodobnym wypadku, że zboczyliby z drogi bardzo daleko na południe. Ale nawet w takim razie mogliśmy się spodziewać, że osaczymy ich i nie pozwolimy umknąć ani jednemu. To było w każdym razie główną rzeczą, bo gdyby choć jednemu udało się wymknąć, to pierwszem i jedynem zadaniem jego było pojechać do Wupy Umugi i zawiadomić go o naszej obecności.
Nadeszło już południe, a mimo to nie dostrzegliśmy jeszcze nic szczególnego. Wtem, około pierwszej może, wydał Winnetou, który w tej chwili przyłożył dalekowidz do oka, głośny okrzyk i zawołał do siebie mnie i Old Surehanda. Kiedyśmy dotarli do niego, wskazał ręką na północ i rzekł:
— Tam, na samym końcu widnokręgu stoi jeździec, którego nie można dojrzeć gołem okiem.
— Czy to Indyanin? — spytał Old Surehand.
— Tego nie podobna rozpoznać; niech mój brat weźmie tę rurę i popatrzy tam, gdzie mu wskażę.
Dał mu perspektywę, a ja popatrzyłem przez moją, trzymając ją w tym samym kierunku.
— Tak jest, to jeździec — potwierdził Old Surehand. Ale niepodobna rozpoznać, czy czerwony, czy biały.
— To czerwony — wtrąciłem.
— Czy rozpoznajecie to, sir? W takim razie wasza luneta lepsza, aniżeli Winnetou.
— Nie rozpoznaję, ale mimo to twierdzę nawet, że to Komancz.
— Uff! — zawołał Winnetou, zdziwiony, biorąc jeszcze raz dalekowidz i przykładając go do oka.
— A mianowicie Komancz z oddziału Sziba-Bigha, może nawet on sam.
— Uff! uff! Dlaczego mój brat tak sądzi?
— On nie jest sam. Niech brat Winnetou zwróci swoją perspektywę tam, skąd ten jeździec musiał nadjechać, a zatem trochę na lewo. Tam widać więcej jeźdźców a obok tego mniejsze punkty, oznaczające ludzi, którzy pozsiadali z koni.
— Uff, uff, to słuszne! Widzę większe punkty; to jeźdźcy — a mniejsze, poruszające się tam i sam, to piesi ludzie.
— Czy mój czerwony brat wie, dlaczego te mniejsze punkty nie idą prosto, lecz poruszają się tam i sam?
— Tak, skoro mój brat Old Shatterhand zwrócił na to moją uwagę, to wiem. To ludzie, którzy wbijają paliki. Aby to robić, pozsiadali z koni.
— Całkiem słusznie! Wszak wiecie, mr. Surehandzie, że z pomiędzy tych Komanczów tylko jeden zna drogę.
— Tak, a mianowicie Sziba Bigh — odrzekł zapytany.
— Jest on zatem nietylko dowódcą, lecz zarazem przewodnikiem. A gdzie zwykł iść taki przewodnik, z tyłu czy na przedzie?
— Well! Dlatego przypuszczam, że jeździec, którego zobaczyliśmy najpierw i na czele drugich, to młody wódz Sziba Bigh. Jedzie przodem i zatrzymuje się od czasu do czasu, dopóki nie wbiją palika. Popatrz. Winnetou dojrzy, że piesi dosiadają teraz znowu koni. Wbito pal i Indyanie jadą dalej.
Tak było, jak powiedziałem; widzieliśmy, że Komancze oddalili się cwałem z miejsca, na którem znajdowali się dotąd. Zaczęli się przytem zmniejszać coraz bardziej, aż zniknęli nam z oczu — prosto w kierunku oazy.
— Czy zdołaliście ich policzyć, sir? — spytał mnie Old Surehand.
— Niedokładnie, lecz przypuszczam, że wczoraj miałem słuszność; nie będzie ich nad pięćdziesięciu.
— Co więc teraz zrobimy?
— Pojedziemy dla pewności jeszcze trochę dalej tak, jak jechaliśmy dotychczas, a potem zwrócimy się ku północy, ażeby dostać się do ich tropu. W ten sposób znajdziemy się im na tyłach i podążymy za nimi, dopóki nie natrafimy na odpowiednie miejsce do osaczenia.
Zarządzenia te wykonano. Połączyliśmy się z oddziałem, powiedzieliśmy, że widzieliśmy tych, których szukamy, i podążyliśmy jeszcze przez kilka minut w tym samym kierunku. W dziesięć minut po skręceniu na prawo dojechaliśmy do tropu Komanczów. Był on bardzo wyraźny i zdecydowany; ślepy nie byłby go zobaczył, ale napewno-by poczuł. Tworzyły go nie tylko ślady nóg ludzkich i końskich, lecz mnóstwo kres, wyżłobionych w piasku dość głęboko. Tyki, przeznaczone do transportu, były przywiązane do siodeł i sunęły się drugim końcem po ziemi. W ten sposób zwykli Indyanie przenosić z miejsca na miejsce tyki, przeznaczone na namioty, i tak też powstały kresy i linie. Ponieważ spływały się ze sobą, nie podobna było ich zliczyć, ale widać było, że wleczono ich mnóstwo.
Podążyliśmy śladami szybko, dopóki nie dostrzegliśmy Komanczów przez lunety, poczem, ażeby się nie pokazać, musieliśmy zwolnić kroku. Jadąc za nimi ciągle w równem oddaleniu, zauważyliśmy z łatwością, jak chyżo oni jechali, oraz, ile mogli potrzebować czasu na zbliżenie się do oazy. Odległość jednego pala od drugiego wynosiła może z kilometr, i jeśliby czerwoni pracowali dalej w tem samem tempie, musieli nad wieczorem dostać się do celu swej drogi. Prawdopodobnie zamierzał Sziba Bigh napaść potem w nocy na oazę. Musiał wprawdzie liczyć się z tem, że za dnia jeszcze spotka się z Bloody Foxem, ale to nie zbijało go z tropu, gdyż sądził, że ta jedna blada twarz nie da rady pięćdziesięciu wojownikom.
Jechałem między Winnetou i Old Surehandem. Obaj zachowywali się cicho, ale zato tem głośniej było za nami, gdzie Old Wabble jechał pomiędzy Parkerem a Hawleym. Stary cowboy nie umiał poprostu zachować się spokojnie w takiem położeniu. Puszczał się na rozmaite rachuby i domysły, którym tamci dwaj się sprzeciwiali, ale jemu ani się śniło uważać tej opozycyi za słuszną.
— Możecie mówić co chcecie — dosłyszałem. — Ja sądzę, że nie dosięgniemy wcale tych łotrów, jeśli nie zabierzemy się mądrzej do rzeczy.
— Czemużto, stary Wabble’u? — zapytał Parker. — Sądzę, że ci trzej przed nami wiedzą dobrze, co czynią.
— Czy tak sądzicie rzeczywiście? Nacóż wleczemy się tak powoli zamiast ruszyć na czerwonych?
— Ponieważ ci gentlemani chcą prawdopodobnie zaczekać, aż nadejdzie wieczór.
— No, to jeszcze lepiej! Teraz Indyanie nas nie widzą, a wieczorem my ich nie będziemy widzieli. W ten sposób wogóle ich nie zobaczymy.
— Słuchajcieno, mr. Wabble’u, nasi dowódcy to nie dzieci, lecz mężczyźni, wiedzący dobrze, co im czynić należy!
— O! Hm! Gdybym jako dowódca jechał tam na przedzie i miał coś do gadania, wiedziałbym coś lepszego.
— Co?
— Zrobiłbym krótki proces.
— Jakto?
— Rozkazałbym popuścić koniom cugli i stratowałbym po prostu czerwonych.
— To, mr. Wabble’u, byłoby prawdopodobnie najgłupszem ze wszystkiego.
— Nonsens! Czemu?
— Ponieważ Komancze zobaczyliby albo usłyszeliby nas nadchodzących i daliby nura.
— Cóżby to nam szkodziło? Dopędzilibyśmy ich i wzięlibyśmy do niewoli.
— To łatwo powiedzieć. Gdyby się rozprószyli, w ucieczce mógłby nam któryś z nich łatwo się wymknąć, a to nie śmie być. Czy ja nie mam słuszności, mr. Shatterhandzie?
Odwróciłem się do pytającego i odrzekłem:
— Tak. Niech sobie mr. Cutter mówi! On nie zna zamiarów Winnetou, więc nie można mu brać tego za złe, że uważa nasze postępowanie za błędne.
Stary spojrzał na mnie pytająco. Chciałby był wiedzieć, co miałem na myśli, ale nie śmiał się spytać; powiedziałem mu więc z własnej chęci:
— Winnetou wie mianowicie, że o godzinę drogi stąd znajduje się zagłębienie, przez które wiedzie droga do oazy Bloody Foxa. Jest ona dość długa i głęboka, tak, że kto się w niej znajduje, nie może widzieć tego, co się dzieje na wyżej położonej płaszczyźnie pustyni. Puścimy Komanczów aż do tej dolinki i nie dalej.
Tu wtrącił Apacz:
— Mój brat chce mi przysporzyć sławy, która mi się nie należy, bo plan pochodzi od niego. Mówił o nim jeszcze wczoraj wieczorem przed zaśnięciem.
— Nie; to ty o nim mówiłeś — odparłem.
— Chciałem mówić, lecz ty mnie uprzedziłeś.
— Stało się więc to, co zawsze i wszędzie, mianowicie, że mój brat myśli zupełnie tak samo, jak ja.
— Tak, moje myśli są twojemi a twoje mojemi, ponieważ piliśmy naszą krew i nie mamy dwu serc, lecz jedno. Stanie się tak, jak pomyśleliśmy obaj. Za godzinę weźmiemy Komanczów do niewoli w dolinie z piasku.
— I żaden z nich nie zdoła przedtem przemówić?
Kiedy wymówiłem to pytanie, spojrzał na mnie Winnetou w chwilowem zdziwieniu, lecz zaraz potem dodał:
— Czy mój brat chce wypytać młodego wodza?
— Tak.
— Czy sądzisz, że powie ci, co zechcesz wiedzieć?
— Tak.
— Sziba Bigh jest wprawdzie młody, ale mimo to sprytny. Wiem, że Old Shatterhand umie stawiać tak pytania i słowa, że wybada nawet bardzo chytrego człowieka. Sziba Bigh wie o tem także i będzie milczał.
— Będzie mówił, sądząc, że przybywam do niego nie jako wróg, lecz przypadkiem. Oto nie pojadę za nimi, lecz odłączę się od was, zatoczę łuk, tak, że dostanę się do doliny nie z tej, lecz z przeciwnej strony, a to wprowadzi go na domysł, że przybywam z oazy od Bloody Foxa. Będzie więc sądził, że nie widziałem jego śladów i że nie mam pojęcia o jego zamiarach. Wyda mu się, że łatwo weźmie mnie do niewoli i będzie mnie uważał za nieszkodliwego. To nie otworzy mu wprawdzie ust, lecz zmniejszy uwagę jego na słowa, zapomocą których zechcę z niego wydobyć to, czego mi będzie potrzeba. Czy mój czerwony brat to przyznaje?
— Tak, lecz dlaczego chcesz narażać się na niebezpieczeństwo, ażeby dowiedzieć się o czemś dzisiaj, co jutro zbadasz bez niebezpieczeństwa?
— Ponieważ przypuszczam, że mi to dzisiaj przyda się bardziej, aniżeli jutro. A niebezpieczeństwo? Winetou wie, że nie narażam się nigdy, zanim go dokładnie nie obliczę.
— Howgh! Lecz pomyślałeś sobie o tem, że Komancze uważać będą ciebie za zakładnika, skoro tylko nas zobaczą?
— I to rozważyłem, ale znam tarczę, którą zasłonię się przeciwko wszelkim strzałom i pchnięciom.
— Jaką to tarczą?
— Sziba Bigh.
— Uff, uff! Poznaję, że zbytecznie ostrzegałem mojego brata. Niechaj śmiało wykona to, co sobie przedsięwziął.
— W takim razie należy jeszcze powiedzieć, jak sobie życzę zobaczyć was nadchodzących. Piaskowa dolina ciągnie się z zachodu na wschód. Utworzycie cztery oddziały, które się od ciebie rozłączą, skoro tylko zobaczycie, że Komancze znikną w wejściu do doliny. Z jedną czwartą częścią twoich wojowników zakreślisz cwałem łuk aż do wschodniego wylotu doliny — Old Surehand z drugą czwartą pojedzie na południową — a Enczar Ko z trzecią na północną stronę doliny. Jeśli potem Old Wabble pójdzie z resztą dalej i zatrzyma się u wejścia do doliny, w której znajdą się nieprzyjaciele, to zamkniemy ich ze wszystkich stron. Oczywiście, że nie wolno wam się pokazać ani dać słyszeć. Wiem, że silny huk mojej rusznicy zabrzmi przez całą dolinę i że wy go posłyszycie. Skoro tylko wypalę, zbiegniecie się ze wszystkich stron i jestem pewien, że nie ujdzie nam ani jeden z Komanczów. Czy ten plan ma potwierdzenie mego czerwonego brata?
— Ma je — odpowiedział krótko.
Old Surehand nie przystał jednak tak szybko i powiedział:
— Mam wszelkie poważanie dla tego planu, ale zdaje mi się, że jest trochę zbyt śmiały.
— Bynajmniej!
— O, na pewno. Co poradzi najśmielszy człowiek przeciwko kuli.
— Ominie ją.
— Sir, to łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Wierzcie mi, że spodziewam się po was wszystkiego, ale was tak polubiłem i nie wiem, co...
Tu przerwał mu Apacz pośpiesznie:
— Winnetou miłuje go o wiele więcej, a jednak pozwala mu odejść. Niechaj zatem brat Surehand nie obawia się; jest tu czworo bystrych oczu, które nad nim będą czuwały, mianowicie jego i moje.
— A moje także! — dodał Old Wabble, prostując się z dumą. — Powierzył mi komendę i przekona się, że nie zawiedzie się na mnie. Biada temu czerwonemu łajdakowi, który poważyłby się strącić mu choćby włos z głowy. Kula moja przebiłaby go natychmiast; th’ is clear!
To gorliwe zapewnienie wymagało małego tłumika. Upomniałem go zatem:
— Nie tak gorąco, mr. Cutterze. Jeśli wam dziś chcę znowu zaufać, czynię to w zamiarze dowiedzenia się, że nie tylko umiecie działać na własną rękę, lecz potraficie także wykonać dokładnie dane wam zarządzenie. Jeśli się stanie przeciwnie, bądźcie pewni, że wam już nigdy nic nie polecę. Pojedziecie ze swoim oddziałem spokojnie dalej aż do wejścia do dolinki, zatrzymacie się tam w ukryciu i nie macie nic innego do czynienia, jak tylko czekać na wystrzał. Skoro go usłyszycie, wjedziecie cwałem w dolinę i zatrzymacie konie przed Komanczami. Oto wszystko, czego się od was wymaga; wszystko!
— Well, to wcale wyraźne. Wykonam to wszystko wedle waszego przepisu. Nie chcę, żeby znów powiedziano, że Old Wabble płata młodzieńcze figle.
— To słuszne! A teraz muszę się z wami rozstać, jeśli mam na czas dostać się na drugą stronę doliny. Zróbcie dobrze, co do was należy.
Wezwanie to odnosiło się oczywiście do starego; tamtych trzech nie potrzeba było napominać. Zboczyłem z tropu, którym jechaliśmy, na prawo i popędziłem cwałem po łuku, którego cięciwę tworzyły właśnie te ślady. Trzymałem się przytem od nich tak daleko, że Komancze nie mogli mnie dojrzeć. Kiedy w pół godziny potem zwróciłem konia, zobaczyłem przed sobą wschodni koniec zagłębienia. Ruszyłem więc teraz odwrotnie, jak przedtem, na zachód, Komancze zaś a za nimi nasi Apacze zbliżali się do mnie od zachodu.
Nie mogę powiedzieć, żebym się obawiał o siebie; byłem tylko ciekaw, jak się Komancze zachowają na mój widok. Pokazało się, że czas był dobrze obliczony, gdyż, kiedy przejechałem z połowę doliny, zobaczyłem zbliżających się czerwonych. Zniżenie gruntu nie było wcale głębokie a zbocza doliny wznosiły się całkiem łagodnie; mimo to jednak nie można było stamtąd, gdzie znajdowałem się właśnie, rzucić okiem na równinę Llana.
Czerwoni nie uważali za potrzebne wtykania pali na dolinie; nie zatrzymywali się zatem i zbliżali się do mnie szybkim kłusem. Jakżeż osłupieli na mój widok! Zatrzymałem oczywiście konia, jak gdyby to spotkanie było dla mnie niespodzianką, i wziąłem sztuciec do ręki. Oni pochwycili także za broń i zdawało się, że chcą mnie otoczyć. Na to wymierzyłem strzelbę i zagroziłem:
— Stać! Kto zechce zajść mnie z tyłu, dostanie kulą. Jacyż to czerwoni mogą tu...
Przerwałem zdanie, i wierny mojej roli, zwróciłem zdumiony wzrok na wodza.
— Uff, uff! Old Shatterhand! — zawołał, osadzając konia na miejscu.
— Czy to być może? — odezwałem się. — To Sziba Bigh, młody i mężny wódz Komanczów?
— Tak, ja — odpowiedział. — Czy to duch sawanny przez powietrze przyniósł tu Old Shatterhanda? Wojownikom Komanczów zdawało się, że jest daleko na zachodzie.
Poznałem po nim, że nie wiedział, w jaki ton ma względem mnie uderzyć. Byliśmy niegdyś przyjaciółmi, i miałem pełne prawo także teraz domagać się przyjaźni, a jednak musiał mi być nieprzyjacielem.
— Kto mojemu młodemu czerwonemu bratu powiedział, że jestem na zachodzie? — odparłem.
Otworzył usta, by odpowiedzieć, że dowiedział się od Wupy Umugi, ale rozmyślił się i odrzekł:
— Tak powiedział pewien biały myśliwiec, który miał spotkać Old Shatterhanda w drodze ku zachodowi słońca.
Było to kłamstwo. Spojrzenia jego wojowników spoczywały na mnie posępnie i wrogo. Udałem, że tego nie uważam, jak gdybym żadnego z nich nie widział nad Błękitną Wodą, lecz zlazłem spokojnie z konia, z pozorną swobodą usiadłem na ziemi i rzekłem:
— Z młodym wodzem Komanczów, Sziba Bighem, paliłem fajkę pokoju i przyjaźni. Serce moje zachwyca się, że widzę go znowu po upływie takiego długiego czasu. Ilekroć spotykają się przyjaciele i bracia, witają się wedle zwyczaju, od którego żaden wojownik nie może odstąpić. Niech mój młody brat zsiędzie z konia i usiędzie przy mnie, iżbym mógł z nim pomówić.
Spojrzenia jego ludzi stawały się coraz groźniejsze; byli gotowi rzucić się na mnie, lecz powstrzymał ich rozkazującym ruchem ręki. Poznałem po jego twarzy, że przyszła mu pewna myśl, a myśl ta należała także do mego zamiaru. Powiedziałem, że chcę z nim pomówić, a on zgodził się na to z chęcią, bo chciał mnie wybadać. Zupełnie to samo zamierzałem względem niego.
— Old Shatterhand ma słuszność — rzekł. — Wodzowie muszą się pozdrowić, jako sławni wojownicy.
Z temi słowy na ustach zsiadł z konia i usiadł naprzeciwko mnie. Na ten widok pozsiadali także jego ludzie — a chcieli otoczyć nas kołem. Przytem kilku z nich znalazłoby mi się za plecami, więc musiałem temu przeszkodzić. To też powiedziałem tak głośno, że wszyscy mogli nas usłyszeć:
— Czy wśród synów Komanczów są tacy, którzy nie mają odwagi patrzeć w twarz Old Shatterhandowi? Nie przypuszczam tego. Nie lubię też być tak nieuprzejmym, żeby odwracać się do walecznego wojownika plecami.
To poskutkowało. Usiedli tak, że miałem ich wszystkich na oku. Odstąpili od natychmiastowego ataku, gdyż widzieli mnie samego i byli pewni, że mnie mają. Odpiąłem fajkę pokoju, wiszącą na szyi, od sznurka, udałem, że chcę ją napchać i rzekłem:
— Niech mój młody brat Sziba Bigh wypali ze mną fajkę powitania, ażeby dowiedział się, że Old Shatterhand jest jego przyjacielem, jak było dawniej.
Podniósł odmownie rękę i odpowiedział.
— Sziba Bigh był niegdyś dumny z tego, że miał takiego sławnego brata, ale teraz pragnąłby wiedzieć, czy Old Shatterhand jest jeszcze naprawdę jego przyjacielem.
— Czy wątpisz? — zapytałem, na pozór zdziwiony.
— Wątpię.
— Dlaczego?
— Ponieważ dowiedziałem się, że Old Shatterhand został nieprzyjacielem Komanczów.
— Ten, kto ci to powiedział, był albo kłamcą albo się mylił.
— Ten, kto to powiedział, złożył dowody, którym muszę wierzyć.
— Czy mój młody brat powie mi te dowody?
— I owszem. Czy Old Shatterhand nie był nad wodą, którą nazywają Saskuan-kui?
— Byłem.
— Czego tam chciałeś?
— Niczego. Droga moja przechodziła tamtędy. Chciałem tam przenocować i ruszyć dalej.
— W takim razie nic tam nie uczyniłeś?
— Przeciwnie.
— Co?
— Zobaczyłem tam czerwonych mężów, którzy pojmali białego wojownika — i uwolniłem go.
— Jacy to byli wojownicy?
— Dowiedziałem się potem od bladej twarzy, że byli to Komancze ze szczepu Naini.
— Jakie prawo miałeś do uwolnienia tej bladej twarzy?
— On nic złego nie uczynił Komanczom. Tak samo uwolniłbym Komancza, któryby niewinnie wpadł w ręce bladych twarzy. Old Shatterhand jest przyjacielem wszystkich dobrych — a wrogiem wszystkich złych ludzi. On nie pyta o barwę tych, co potrzebują pomocy.
— Ale przez to ściągnąłeś na siebie zemstę i nieprzyjaźń Komanczów.
— Nie.
— Tak.
— Nie, bo nazajutrz rano mówiłem z wodzem Wupą Umugi i zawarłem z nim przymierze. Był moim jeńcem, a ja puściłem go wolno.
— Czy wiedziałeś, czego Komancze chcieli tam nad Saskuan-kui?
— Jak mogłem o tem wiedzieć? Nie pytałem o to. Byli tam prawdopodobnie, by łowić ryby.
— Czy wiesz, gdzie się teraz znajdują?
— Domyślam się tego.
— Gdzie?
— Musieli się udać do Mistake-canon, ażeby dopomódz tam Komanczom, którym zagrażają, jak słyszałem, biali jeźdźcy.
— Uff! — zawołał, a twarz jego rozjaśniła się uśmiechem wyższości. Ludzie jego zaczęli na siebie wzajem rzucać spojrzenia, które dowiodły mi, że nie mam powodu być zarozumiałym ze swego rozumu.
— Czy byli z tobą jeszcze jacy ludzie?
— Kilka bladych twarzy.
— Dokąd udaliście się z Saskuan-kui?
— Na zachód.
— A mimo to znajdujesz się tak daleko na wschodzie od Saskuan-kui. Skąd to pochodzi?
— Słyszałem o nieprzyjaźni między białymi jeźdźcami a wojownikami Komanczów. Jako biały, musiałbym był dopomagać żołnierzom, ponieważ jednak jestem przyjacielem czerwonych mężów, starałem się uniknąć tego w ten sposób, że zwróciłem się na wschód.
— Znów nad Błękitną Wodę?
Było to oczywiście bardzo ważne dla niego, czy byłem tam powtórnie, więc odrzekłem:
— Naco miałbym tam wracać? Pojechałem na Llano, aby odwiedzić mego młodego przyjaciela, Bloody Foxa, którego ty znasz także, ponieważ byłeś wtenczas gościem jego i paliłeś z nim fajkę pokoju i przyjaźni.
— Czy zabrałeś blade twarze do niego?
— Pytasz o to, a wiesz, że przyrzekliśmy Bloody Foxowi nie zdradzać jego tajemnicy. Czy mogłem wobec tego sprowadzać obcych ludzi?
— Gdzie oni teraz?
— Kiedy się z nimi rozstałem, zmierzali nad wielką rzekę i do El Paso.
— Czy spotkałeś Bloody Foxa?
— Tak.
— Gdzie on znajduje się teraz?
— U siebie w domu.
— I tak prędko odjechałeś od niego? Czy nie chciał zatrzymać swego sławnego brata Old Shatterhanda?
— O tak. Wracam do niego.
— Dlaczego opuściłeś go dzisiaj. Dokąd chciałeś pojechać?
— Czy mam ci to mówić dopiero? Czy już nie wiesz, że zadaniem jego jest uwalnianie Llana od „sępów“?
— A ty mu pomagasz?
— Tak. Dziś jeszcze zupełnie tak samo, jak wtedy, kiedy byłeś z nami. No, ale teraz odpowiedziałem ci na wszystkie pytania, i wiesz już wszystko, co chciałeś wiedzieć. Teraz niech przemówi kalumet.
— Zaczekaj jeszcze.
Pozwoliłem pozornie wybadać się, jak dziecko, on zaś był dumny z tego, że mu się to tak udało; poznałem to po jego tryumfującem spojrzeniu, rzuconem na towarzyszy. Wydało mu się w tej chwili, że dorównywał mi rzeczywiście, gdyż jego „zaczekaj jeszcze!“ brzmiało nadzwyczaj rozkazująco, poczem tonem zabawnej dla mnie wyższości mówił dalej:
— Przeminęły już słońca i miesiące, od kiedy rozstaliśmy się, a w tak długim czasie zmieniają się ludzie. Z mądrych robią się dzieci, a dzieci rosną i mądrzeją. Old Shatterhand został też takiem dzieckiem.
— Ja? Jakto?
— Pozwoliłeś mi się wybadać, jak chłopiec, nie mający jeszcze mózgu, albo jak stara baba, której mózg wysechł. Oczy twoje zaćmiły się, a uszy ogłuchły. Nie masz pojęcia, kim my jesteśmy i czego chcemy.
— Uff, uff! To ma być mowa młodzieńca, z którym niegdyś paliłem fajkę pokoju?
— To jest mowa młodzieńca, z którego wyrósł wielki i sławny wojownik. Kalumet już nic nie znaczy, gdyż nie jesteś już moim przyjacielem, lecz wrogiem, którego zabiję.
— Udowodnij, że zostałem twoim wrogiem.
— Uwolniłeś naszego jeńca.
— Czy to był twój jeniec?
— Tak.
— Nie. Uwolniłem go z rąk Komanczów Naini, a ty należysz do innego szczepu.
— Naini są moimi braćmi, a ich wróg jest także moim wrogiem. Czy nie znasz tych, którzy siedzą przed tobą?
— Czy ci wojownicy nie należą do twego szczepu?
— Tylko dwudziestu. Trzydziestu jest Nainich, których widziałeś nad Błękitną Wodą. Wykopaliśmy topory przeciwko wszystkim bladym twarzom — a ty nią jesteś. Czy wiesz, co ciebie teraz czeka?
— Wiem.
— To powiedz!
— Dosiądę prawdopodobnie konia i pojadę dalej spokojnie.
— Uff! Z Old Shatterhanda zrobiło się naprawdę dziecko. Będziesz naszym jeńcem i zginiesz przy palu w męczarniach.
— Ani nie będę waszym jeńcem ani nie zginę, jak to się wam podoba, lecz stanie się to, co się spodoba Manitou.
Spokój i swoboda, z jaką to powiedziałem, była dla niego i dla jego ludzi niewytłómaczoną. Nie ruszyłem się z miejsca, nie spróbowałem ucieczki ani obrony — i to trzymało ich ręce zdala od broni. Nie zauważyli, co prawda, że każdego miałem dobrze na oku.
Z lekceważącym, litościwym niemal uśmiechem zapytał mnie wódz znowu:
— Czy sądzisz może, że zdołasz się nam obronić?
— Tak sądzę.
— Uff! Więc rzeczywiście straciłeś rozum. Czy nie widzisz, że masz przed sobą pięć razy po dziesięciu walecznych wojowników?
— Czy Old Shatterhand liczył kiedy wrogów?
— A więc liczysz na swoją strzelbę czarodziejską?
W jednej chwili miałem sztuciec w ręku, zerwałem się, stanąłem za moim koniem tak, że mnie zasłonił i zawołałem:
— Tak, liczę na to. Kto z was chwyci za broń dostanie kulą. Wszak wiecie, że z tej strzelby mogę strzelać nieustannie!
Stało się to tak szybko, że, kiedy powiedziałem te słowa, siedzieli jeszcze, jak przedtem. Jeden z nich sięgnął za siebie po strzelbę, ale ujrzawszy wylot sztućca, zwrócony do siebie, cofnął rękę natychmiast. Strach przed strzelbą czarodziejską był wciąż jeszcze tak silny, jak dawniej. Wiedziałem, że nastąpi atak — na razie w słowach. Chciałem tego, spodziewając się, że dowiem się tego, czego chciałem. Nikt nie ośmielił się chwycić pierwszy za broń; więc należało przypuszczać, że słowami i groźbami zechcą mnie skłonić do dobrowolnego poddania się.
Nie należy sobie wyobrażać, żeby do zachowania się mojego potrzeba było zbyt wiele odwagi. Znałem czerwonoskórców i strach ich przed moją strzelbą, a niepostrzeżenie zbadałem przeciwległy brzeg doliny, gdzie zamówiłem Old Surehanda z jego Apaczami. Stamtąd groziło siedmdziesiąt wylotów strzelb, widzialnych tylko dla mnie, który o tem wiedziałem. Właściciele ich leżeli wkopani głęboko w piasku, i nie można ich było zobaczyć. Na wzgórzu za mną musiał leżeć tak samo gotów Enczar Ko ze swoim oddziałem, na lewo z tyłu Winnetou, a z prawej strony musiał się na pierwszy wystrzał ukazać Old Wabble. Wobec tego nie trudno było okazać się pewnym siebie.
Stało się, co przewidziałem; młody wódz spróbował najpierw namowy.
— Pshaw! — zawołał wśród śmiechu, brzmiącego trochę wymuszenie. — Wiemy, że możesz strzelać nieustannie, ale pięćdziesiąt razy naraz nie wystrzelisz. Trafisz dwu, trzech lub czterech, lecz potem cię pochwycimy.
— Spróbujcie!
— Nie potrzebujemy i tego czynić; jesteśmy o wiele silniejsi i liczniejsi, niż sądzisz.
— Pshaw! — roześmiałem się szyderczo, ażeby pobudzić go do wynurzeń. Nie boję się was pięćdziesięciu; chodźcież tu!
— Możemy czekać, lecz jeśli strzelisz, będziemy się bronili.
Aha; więc teraz nie było już mowy o ataku, lecz o obronie.
— Jeśli się oddalę — a strzelę do każdego, kto się tylko zbliży — nie odważycie się mnie zatrzymać.
— Mimo to nam nie ujdziesz. Nie jesteśmy sami i tworzymy tylko przednią straż całego wojska.
— Pshaw! To kłamstwo!
— To nie kłamstwo, lecz prawda! — zapewniał mnie skwapliwie. — Dokąd chcesz umknąć?
— Do Bloody Foxa.
— Chcemy właśnie napaść na niego; tam dostałbyś się także w nasze ręce!
— To pojadę na zachód.
— Tam jest tylko jedna droga. Musiałbyś umykać do Suks-ma-lestawi.
— Tak zrobię.
— To natknąłbyś się na Wupę Umugi, który stamtąd nadciągnie.
— Ja wiem, lecz on nadejdzie dopiero za trzy dni.
— Nic nie możesz wiedzieć! On przybędzie tam już jutro wieczorem.
— Będzie ciemno i przekradnę się z łatwością.
— To pochwyci cię Nale Masiuw, który w pół dnia tam nadejdzie.
— Pshaw!
— Nie śmiej się! Poza pustynią jest także wielka równina, na której muszą cię dostrzedz. Jak zdołasz ujść tylu wojownikom? Jeśli nie postradałeś rozumu, to nam się poddasz.
— Old Shatterhand? Poddać się? Komu? Chłopcu, jakim ty jesteś? A czy ty nawet jesteś chłopcem? Czy nie jesteś małą skomlącą dziewczynką, która powinna być jeszcze na plecach matki ,a nie należy miedzy dorosłych mężów, zwących się wojownikami?
Nazwać Indyanina starą babą, to wielka obelga, lecz jeszcze większa porównać go z małą dziewczynką. Sziba Bigh zerwał się z wściekłością. Nie sięgnął jednak po strzelbę ani po nóż, lecz wrzasnął na mnie:
— Psie, czy mam ciebie zabić? Wystarczy mi powiedzieć słowo, a rzuci się na ciebie pięćdziesięciu wojowników!
— A mnie wystarczy dać znak, a zginiecie w dwie minuty, jeśli mi się nie poddacie!
Przy tych słowach odwiodłem kurek rusznicy.
— A więc daj ten znak! — szydził.
— Powiedz to jeszcze raz, a uczynię!
— Uczyń to, uczyń! Zobaczymy, kto ci przyjdzie z pomocą, żeby nas zabić, albo pochwycić.
— Zaraz zobaczysz. Uważaj!
Huknął strzał, a z przeciwległego wzgórza zbiegło siedmdziesięciu Indyan z wojennym okrzykiem. Konie zostawili na górze. Za mną odpowiedziano na okrzyk — z lewej strony nadszedł Winnetou ze swym oddziałem — a z prawej wpadł ze swoimi Old Wabble.
— Rozbroić ich i powiązać! — zawołał Winnetou.
Zanim zdołali pomyśleć o oporze, leżeli na ziemi, a każdego trzymało pięciu lub sześciu Apaczów. W dwie minuty po ostatniem szyderczem wezwaniu Sziba Bigha byli wszyscy skrępowani, przyczem ani jeden z Apaczów nie odniósł najlżejszego skaleczenia. Teraz dopiero zaczęli się odzywać i próbowali podnieść pod naciskiem nierozerwalnych rzemieni, ale napróżno.
— No, sir, czy dobrze zrobiłem, co do mnie należało? — spytał Old Wabble, przystępując do mnie.
— Tak — odpowiedziałem — choć nie możecie z tego powodu być zbyt zarozumiałym, bo to było bardzo łatwe.
— Tak, kiedy człowiek sądzi, że raz zachował się bezbłędnie, wtedy to bardzo łatwe; th’ is clear!
Odwrócił się zniechęcony.
Dolina pełna była koni i ludzi; zwierzęta popętano, a ludzie rozłożyli się obozem. Jeńców zesunięto razem tak, że leżeli ciasno obok siebie. Młodego wodza kazałem położyć tak daleko od nich, że nie mogliby słyszeć, co z nim mówiłem. Stało się to ze względu na niego, gdyż nie chciałem go unieszczęśliwić. Gdyby usłyszano upokorzenia, jakie go czekały, musiałby raz na zawsze wyrzec się godności wodza. Wiedziałem, że już klęska obecna pociągnie za sobą niedobre dla niego następstwa, gdyby się już nawet nic gorszego nie stało.
Wedle reguł postępowania między „gentlemanami“ byłoby oczywiście nieszlachentnością oddawać mu teraz jego obelgi, i powinienbym o tem milczeć — lecz tu była inna sprawa. Chodziło o to, żeby życiu duchowemu młodego i pełnego nadziei Indyanina nadać kierunek, dzięki któremu byłby dla swych przyszłych poddanych czemś więcej, aniżeli ordynarnym, krwiożerczym wodzem. Usiadłem obok niego, skinąłem, żeby odeszli, na tych, którzy się chcieli do nas zbliżyć, bo wolałem być z nim sam na sam. Odwrócił ode mnie twarz i zamknął oczy.
— No — zapytałem — czy mój młody brat stwierdzi jeszcze teraz, że jest takim wielkim i sławnym wodzem?
Nie odpowiedział — lecz nie spodziewał się widocznie tego łagodnego tonu, w jakim to wypowiedziałem, bo posępna twarz rozjaśniła mu się cokolwiek.
— A może Sziba Bigh wciąż jeszcze sądzi, że powinien Old Shatterhanda zaliczać do starych bab?
Nie poruszył się i nic nie powiedział — ja zaś mówiłem dalej:
— Ojciec mego młodego przyjaciela nazywał się Tewua Szohe, Gwiazda Ognista, a ja byłem jego przyjacielem i bratem. Był to jedyny wojownik Komanczów, którego miłowałem.
Na to podniósł do połowy powieki i spojrzał mi w twarz badawczo, ale jeszcze nic nie powiedział.
— Gwiazda Ognista zginął z rąk białych morderców; serce mnie rozbolało, gdy to usłyszałem. Pomściliśmy go na mordercach, a miłość, jaką miałem dla niego, przeszła na jego syna.
Teraz już całkiem oczy otworzył, odwrócił głowę i spojrzał na mnie pełnym wzrokiem. Zachował jednak milczenie. Ja mówiłem dalej:
— Old Shatterhand miał imię, brzmiące przy wszystkich obozowych ogniskach, a Sziba Bigh był chłopcem, którego jeszcze nikt nie znał. Mimo to zajął się nim, życząc sobie, ażeby młody syn Komanczów został mężem, jak jego ojciec, łagodnym i wiernym w sercu, jasnym w głowie a silnym w pięści. Odprowadziłem cię wtenczas przez puste Llano Estacado, zaprowadziłem cię do mieszkania Bloody Foxa i byłem twoim nauczycielem przez wszystkie dni, tam przeżyte. Gdy mówiłem do ciebie, wydawał ci się głos mój, jako głos ojca — a kiedy wziąłem rękę twoją, do mojej, rozkosz jaśniała na twojej twarzy, jak gdyby ręka moja była ręką twej matki. Wówczas mnie miłowałeś.
— Uff, uff! — rzekł cicho, a oczy zaszkliły mu się wilgotnie.
— Potem napełniłem mój kalumet i paliłem z tobą fajkę pokoju i braterstwa. Ja byłem starszym bratem, a ty młodszym — gdyż obydwaj mieliśmy jednego ojca, dobrego Manitou, o którym ci opowiadałem. Pozwoliłem ci zajrzeć w moje serce i w moją wiarę, i zdawało mi się, że w twojem zasadziłem ziarno, które miało się z czasem pomnożyć w wielkie żniwo, gdyż serce twoje było ziemią urodzajną i zapowiadało tysiąckrotne owoce.
— Uff, uff, uff! — powtórzył z cicha i głosem przytłumionym, jak gdyby starał się stłumić szlochanie.
— A co się stało z tego ziarna? Nie miało rosy, ni słońca i uschło nędznie.
— Aga, aga — nie, nie! — wymówił nareszcie pierwsze słowo, poczem jednak sumienie, czy też wstyd odwrócił mu twarz ode mnie.
— Uweh, uweh — tak, tak! — potwierdziłem. — Tak jest, jak mówię. Co się zrobiło z mego przyjaciela i brata? Niewdzięczny przeciwnik i wróg, który mnie wyszydza i godzi na moje życie. To smutne, to bardzo smutne u młodego wojownika, który zna tylko twarde prawa preryowe — lecz o wiele, o wiele smutniejsze u młodzieńca, który miał chrześcijanina nauczycielem, a on zapoznał go z wielkim, dobrym Manitou. Kiedy przedtem lżyłeś i wyszydzałeś Old Shatterhanda, nie mogłeś mnie obrazić, ale serce mnie bardzo bolało, że zapomniałeś moich nauk i stałeś się jednym z tych, którym ręki podać nie mogę. Kto temu winien?
— Nale Masiuw i inni wodzowie — odpowiedział, zwracając się znowu do mnie. — Opowiedziałem im to wszystko, co mnie mówiłeś, a oni wyśmiali się ze mnie, szydzili i powiedzieli, że Old Shatterhand stracił rozum i został priest[34].
— Mój młody bracie, chciałbym być priest i mógłbym nim być dla ciebie. Wstydziłeś się zatem Old Shatterhanda?
— Uweh, uweh! — potwierdził.
— W takim razie powinienbym się teraz ciebie wstydzić, ale nie czynię tego, tylko ubolewam. Waszych wodzów i guślarzy, postępujących zgodnie z wolą wielkiego Manitou, można poznać i rozróżnić po czynach. Co bylibyście ze mną uczynili, gdybym był wpadł w wasze ręce?
— Przywiązalibyśmy cię do pala męczeńskiego.
— A przecież ja wam nie zrobiłem nic złego, wy natomiast godziliście na moje życie. Jak sądzisz, co się teraz stanie z tobą i twoimi ludźmi, gdyśmy ich pochwycili?
Na to podniósł się w więzach do połowy, spojrzał mi sztywnie w oczy i zapytał pośpiesznie:
— Powiedz sam, jak się zemścicie?
— Zemścić? Chrześcijanin nie mści się nigdy w życiu, bo wie, że wielki i sprawiedliwy Manitou tak zapłaci za wszystkie czyny ludzkie, jak na to zasługują. Będziesz przez kilka dni naszym jeńcem, a potem pójdziesz na wolność.
— Nie zabijecie mnie, nie zamęczycie?
— Nie.
— Nie skaleczycie mnie?
— Nie. My ci przebaczymy.
Opadł z przeciągłem westchnieniem na ziemię, zaraz potem jednak zapytał szybko, z błyszczącemi oczyma:
— Czy Old Shatterhand sądzi może, iż ze strachu przed bolem tak pytałem?
— Nie. Ja wiem, że gardzisz bólem, zadanym twojemu ciału. To ból duszy kazał ci zadać to pytanie. Czy tak?
— Old Shatterhand ma słuszność.
— I jeszcze jedno chcę powiedzieć memu młodemu bratu, choć nie wiem, czy mnie zrozumiesz. Zdawało ci się przedtem, że mnie sprytnie wypytałeś — tymczasem wiedziałem wszystko, gdyż nad Błękitną Wodą podsłuchałem Nainich a potem czerwonych Nale Masiuwa. W odpowiedziach moich nie domyśliłeś się ukrytych pytań, na które mi bezwiednie odpowiedziałeś. Nie ty mnie wybadałeś, lecz ja ciebie. Byłeś taki dumny i pewny siebie — a mimo to zdradziłeś mi, że Wupa Umugi nadejdzie do Suks-ma-lestawi jutro wieczorem, a Nale Masiuw o pół dnia później. Jak to wytłómaczyć?
— Ja nie wiem, nie chciałem zdradzić.
— Ale ja wiem. Wstydziłeś się wprawdzie Old Shatterhanda i jego nauki, ale jedno i drugie mieszkało w tobie, choć tego nie wiedziałeś. Gdy potem stałem przed tobą w twoich oczach, jako zwyciężony, ale właściwie zwycięzca, oburzyło się serce twoje na ciebie samego i powiedziałeś mi rzeczy, o których powinien byłeś milczeć. Czy zrozumiałeś?
— Nie całkiem, lecz namyślę się nad tem. Co się ze mną stanie, gdy tamci wodzowie dowiedzą się, że wszystko zdradziłem?
— Ty mi nic nie zdradziłeś, gdyż wiedziałem o tem już przedtem. Leżałem blizko ogniska narady, kiedy Wupa Umugi omawiał napad na Bloody Foxa, i byłem przy tem, kiedy przybyli dwaj posłańcy Nale Masiuwa i powierzyli swoje doniesienie strażnikom nad rzeką. Podsłuchałem także wywiadowców, których Wupa Umugi posłał do Małego Lasu. Winnetou zaś wiedział już dawno, że macie napaść na Bloody Foxa, i pojechał czemprędzej na Llano, ażeby mu przyjść z pomocą.
— Uff, uff! Winnetou! Dlatego widzę go tutaj z tylu wojownikami Apaczów.
— Ażebyś nie robił sobie wyrzutów, powiem ci nawet, że wiemy, iż macie białych żołnierzy zwabić na Llano i zaprowadzić na śmierć zapomocą fałszywie powtykanych pali. Ty miałeś paliki powsadzać, potem nadejdzie Wupa Umugi, za nim żołnierze, a wkońcu ma się zjawić Nale Masiuw, który do swoich wigwamów posłał po stu wojowników.
— Uff, uff! Albo jesteście o wiele mądrzejsi od nas, albo Manitou woli was i dopomaga wam przeciwko nam!
— Manitou miłuje wszystkich jednakowo, czerwonych zarówno jak białych, a kto go słucha i postępuje zgodnie z wolą jego, tego chroni w każdem niebezpieczeństwie i daje mu mądrość i rozum do pokonania wszystkich nieprzyjaciół. Weźmiemy do niewoli wszystkich wojowników Komanczów.
— Wierzę ci, wierzę; słyszę to ze słów twoich! Co zrobicie potem z tylu jeńcami?
— Pokażemy im dobrą drogę i zwrócimy im wolność.
— Chociaż są waszymi nieprzyjaciółmi?
— Chrześcijanin może mieć nieprzyjaciół, ale sam nigdy nie jest nieprzyjacielem. Zemsta jego polega na przebaczeniu.
Kręcił głową, jakby pod wpływem męki wewnętrznej, i rzekł, oddychając ciężko, głęboko:
— Takie mogą być tylko blade twarze, ale czerwony nie może i nie śmie.
— Mylisz się! Właśnie, że najmężniejszy i najsławniejszy z czerwonych wojowników jest takim, jak to słyszysz ode mnie.
— Kogo masz na myśli?
— Kogóżby, jeśli nie Winnetou?
— Wodza naszych najgorszych nieprzyjaciół, Apaczów?
— Czemu nazywacie ich swoimi nieprzyjaciółmi? Czy to oni na was napadli, czy też wy wykopaliście topór wojenny? Wy to zawsze pierwsi przystępowaliście do ataku, a mimo to powiedział Winnetou wczoraj wieczorem, że trzebaby nie przelać krwi ani jednego z Komanczów! Czerwoni mężowie i narody muszą wyginąć, ponieważ nie przestają rozdzierać się pomiędzy sobą. Ich Manitou — to Manitou krwi i zemsty, który nawet w wiecznych ostępach nie daje im pokoju, lecz bitwy i walki bez końca. Nasz Manitou natomiast dał przykazanie, które wierzących w niego już tu na ziemi uszczęśliwia a po śmierci daje im zbawienie.
— Czy Old Shatterhand powie mi to przykazanie?
— Brzmi ono: Mamy czcić tylko jego a wszystkich ludzi kochać, jak siebie samych, czy są naszymi przyjaciółmi, czy wrogami.
— A więc i wrogów? — spytał, patrząc na mnie szeroko otwartemi, zdumionemi oczyma.
— Tak jest, i wrogów.
— Jak siebie samego?
— Jak siebie samego.
— Więc mam Apacza, godzącego na moje życie, kochać tak samo, jak miłowałem ojca, jak kocham siebie samego?
— Tak. Jest tylko jedna wielka miłość, która, jeśli jest prawdziwą, nie może rozpadać się na większe i mniejsze części.
— W takim razie tylko blade twarze ją mają. Czerwony wojownik nie potrafi miłować nieprzyjaciela, a tem mniej kilku.
— Pomyśl o Winnetou! Byliśmy śmiertelnymi wrogami — a zostaliśmy braćmi, gotowymi w każdej chwili oddać życie za siebie. Jesteście jego wrogami — a mimo to przebacza wam, że godzicie na jego życie. On zwraca wam, swoim zajadłym wrogom, wolność, chociaż wie, że mimo to będziecie go nie mniej nienawidzili. Ileż to razy byłem przytem, jak zwyciężył nieprzyjaciół, którzy chcieli go zabić — on zaś zawsze darowywał im życie. Dlatego czczą go i sławią, gdzie tylko znają jego imię, i dlatego mogę twierdzić, że i czerwony wojownik może łatwo przebaczać nieprzyjacielowi i wyświadczać mu dobrodziejstwa. Chciałbym, żeby mój młody brat był taki, jak Winnetou.
Przyłożył skrępowane ręce do czoła, milczał przez długą chwilę i poprosił mnie potem:
— Niech Old Shatterhand odejdzie i zostawi mnie samego. Chcę pomówić ze sobą, chcę siebie spytać, czy mogę być takim, jak Winnetou, wielki wódz Apaczów.
Usłuchałem wezwania i odszedłem, wiedząc dobrze, iż pozostawiłem go męce wewnętrznej. Dlaczego podałem mu za wzór tylko Winnetou, Indyanina? Czy lepszych wzorów nie było? Czemu nie wspomniałem o czemś najwyższem, najświętszem? Bo w tem skróceniu nie zrozumiałby, nie pojąłby tego. Wszak nawet Winnetou — było to dla niego za wiele, chociaż go widział przed sobą i znał setki rysów szlachetności i miłości z jego życia. Z podawaniem duchowego pokarmu należy być także ostrożnym. W każdym razie wydobyłem znowu zanikłe ziarno z nieurodzajnej głębiny, a skutek wykazał potem, że od dzisiaj zaczęło kiełkować.
Widziałem Winnetou, siedzącego z Enczar Ko i z białymi i naradzającego się z nimi, więc poszedłem do nich. Zauważyłem jednak przytem, że Winnetou zachowywał milczenie, gdyż, o ile byłem przy nim, nie miał zwyczaju wyłuszczać drugim swego zdania, zanim go mnie powiedział.
— Dobrze, że przychodzicie, mr. Shatterhandzie — rzekł Old Wabble. — Musimy się przecież umówić, co się ma stać.
— Czy nie omówiliście tego jeszcze, sir? — spytałem.
— Tak, mówiliśmy wprawdzie to i owo, lecz jakoś nie możemy się zgodzić.
— To przecież osobliwe. Po tem, co teraz wiemy, niema chyba wątpliwości, co nam wypada uczynić.
— Tak? To osobliwe, że u was nigdy niema wątpliwości. Ale czy Winnetou zgodzi się z wami?
Na to oświadczył Apacz swoim znanym sposobem:
— Plan brata Shatterhanda jest dobry i my go wykonamy.
— Pięknie! Ale wpierw musimy go usłyszeć, bo czego się nie wie, tego nie można wiedzieć; th’ is clear. A więc mówcie, mr. Shatterhandzie! Kiedy mamy stąd wyruszyć?
— Zaraz — odpowiedziałem.
— Dokąd? Na oazę?
— Tak, lecz nie wszyscy; rozdzielimy się.
— Aha! Jak?
— Należy powsadzane już tyki, wskazujące drogę do oazy, pousuwać czemprędzej i powbijać je w kierunku, wskazanym przez Bloody Foxa.
— Kto to ma zrobić? Ja poszedłbym razem.
— To być nie może; tylko Indyanie mogą to zrobić.
— Czemu? Nie widzę powodu.
— To też zbyteczne, sir, skoro tylko ja znam go. Ci, którzy spełnią to zadanie, zostawią mnóstwo śladów, które muszą pochodzić od Indyan, ażeby Wupa Umugi uważał je za ślady Komanczów.
— Ach, to świetne! Teraz pojmuję.
— Nie śmie przytem być ani więcej ludzi, aniżeli wziętych tu do niewoli Komanczów. To też Winnetou wyruszy stąd natychmiast z pięćdziesięciu Apaczami i zapasowemi tykami do Gutesmontin-khai, ażeby tam tę pracę wykonać.
Zaledwie to wymówiłem, wstał wódz i zapytał mnie:
— Czy mój brat ma jeszcze coś dodać? Chcę już odejść.
— Tylko jedna uwaga! Ponieważ nie znasz tego pola kaktusowego, gdzie mamy zwabić Komanczów, to będziesz musiał powsadzać tyki w południowo wschodnim kierunku. Potem przyślę ci Bloody Foxa, który poprowadzi cię dokładniej. Oto i wszystko, co ci miałem powiedzieć.
Nie potrzeba było dłuższej i bardziej szczegółowej rozmowy między nami. Już w pięć minut potem pocwałował z pięćdziesięciu Apaczami z doliny ku Stu Drzewom.
— To zuch! — podziwiał go Old Wabble. — Temu nie potrzeba godzinnych instrukcyi, żeby wiedział, jak się zabrać do czego. Jakie nam dacie wskazówki, mr. Shatterhandzie?
— Żadnych. Jedziemy prosto na oazę.
— A potem?
— Potem zostaniecie dla pilnowania jeńców dopóty, dopóki nie otrzymacie wiadomości ode mnie.
— Od was? Więc wy nie zostaniecie?
— Nie. Ja muszę się udać do Stu Drzew, ażeby obserwować tam nadejście Komanczów.
— Sam?
— Mr. Surehand będzie mi towarzyszył.
— Czyż ja nie mógłbym także? Przyrzekam wam, że bąka nie strzelę.
Nie miałem ochoty brać go ze sobą z powodu jego zbytniej skwapliwości, ale prosił tak długo, że zgodziłem się wkońcu.
— No dobrze, jedźcie z nami, ale gdy się znajdzie jeden błąd, to rozbrat między nami. Co zrobicie tymczasem z waszemi potężnemi meksykańskiemi ostrogami?
— Z mojemi ostrogami? Czy nie można ich zostawić na nogach, sir?
— Nie.
— Dlaczego?
— Bo my także musimy robić indyańskie odciski, żeby nie wzbudzić podejrzenia Komanczów. Zmienimy więc nasze buty na mokasyny.
— Skąd je weźmiemy?
— Od jeńców; oni będą łaskawi wygodzić nam na chwilę.
— Hm! To będzie trudno! Wy, z waszemi parkietowemi nóżkami, znajdziecie odpowiednie — ale popatrzcie-no na moje pedały!
Miał rzeczywiście nogi za długie nawet dla bardzo w górę wystrzelonej postaci, a obuwie należało do gatunku butów siedmiomilowych.
Czas był wyruszyć. Kazałem Komanczów powsadzać na konie i przywiązać do nich mocno. Pozwolili na to, widząc, że opór byłby największem głupstwem. Ale młodego ich wodza nie chciałem traktować w ten sposób, więc powiedziałem do niego:
— Obdarzyłem sercem młodego czerwonego brata, Sziba Bigha, i bolałoby mnie, gdybym musiał związać go tak samo, jak jego ludzi. Czy będzie próbował ucieczki, jeśli pozwolę mu jechać wolno z nami?
— Jestem w twoim ręku — odpowiedział.
— To nie jest odpowiedź, jakiej żądam.
— Czy to nie dość, gdy mówię, że jestem w twoim ręku?
— Nie. Że jesteś moim jeńcem, to wiem bez twego przyznania słowami. Chcę jednak wiedzieć, czy, jeśli nie każę cię skrępować, nie spróbujesz wymknąć się z niewoli.
— Na to pytanie trudno odpowiedzieć.
— Wiem o tem.
— Pochwycicie wszystkich wojowników Komanczów, ale gdyby mi się udało umknąć i ostrzedz ich, nie dostałby się wam w ręce ani jeden.
— Takie twoje zdanie, ale nie moje.
— Moim obowiązkiem jest próbować ucieczki.
— Te słowa dowodzą, że jesteś nietylko dzielnym wojownikiem, lecz także otwartym i uczciwym człowiekiem. Mimo to nie będę cię dręczył więzami.
— Uff! — zawołał w zdumieniu.
— Tak; nie każę cię wiązać.
— To ucieknę.
— Pshaw! Gdyby nas było tylko dwu, nie zdołałbyś mi umknąć; a czy widzisz, ilu mam jeźdźców? Zresztą użyję środka, który przytrzyma cię mocniej, aniżeli więzy.
— Jakiego?
— Odbiorę ci worek z gusłami.
— Uff, uff! — zawołał.
— Tak, uczynię to. Za pierwszą próbą ucieczki zwrócą się przeciwko tobie wszystkie strzelby, a gdyby cię nawet ani jedna kula nie dosięgła, ruszy za tobą w następnej chwili dwustu jeźdźców. A gdyby żaden z nich cię nie złapał, to zniszczę twoje gusła a razem z nimi i twoją duszę.
Pochylił głowę i wydał pełne poddania się „uff!“ Nie próbował też przeszkodzić, kiedy odebrałem mu worek i powiesiłem sobie na szyi. Zadawał sobie trudu, ile mógł, by ukryć swoje myśli, ale nie mógł mnie oszukać. Na jedną króciutką chwilę zabłysło mu w oku światło, które przekonało mnie, że odważy się na wszystko, nawet na utratę guseł, ażeby odzyskać wolność. Miałem więc powód kazać go związać, lecz nie uczyniłem tego, gdyż chciałem wiedzieć, dlaczego wbrew wszelkim indyańskim zapatrywaniom gotów był wyrzec się nawet guseł, ażeby się wyswobodzić. Czyżby moje dawne nauki utkwiły w nim tak głęboko, że zdołały zachwiać pogańskie wyobrażenia „o wiecznych ostępach“? Jeśli bowiem gusła utraciły nad nim swoją władzę, to nie mógł wierzyć w tego rodzaju istnienie po śmierci. Aby go więc pod tym względem wystawić na próbę, nie kazałem go wiązać, lecz postarałem się inaczej o to, żeby ucieczka nie mogła mu się udać.
Najlepszym sposobem przeszkodzenia czemuś, co ktoś drugi chce uczynić, jest sprowadzenie tego samemu. Wówczas ma się go w ręku i może się w odpowiednim czasie zastosować środki zapobiegawcze. Musiałem zatem, ażeby się zabezpieczyć co do wodza, ułatwić mu, o ile możności, ucieczkę w pewnej chwili. Gdyby się złapał na tę fintę, mogłem go łatwo pochwycić, zupełnie tak samo, jak kot mysz, z którą się bawi.
Gdy wyruszyliśmy, jechałem z początku w tyle, ażeby wódz nie zauważył, że zwinąłem sobie lasso, w takie pętle, iż jednym chwytem mogłem je mieć gotowem do rzutu. Potem pojechałem naprzód jako przewodnik i przywołałem go do swego boku. Rozmawiałem z nim tak, jak gdym wcale na niego nie zważał, a potem, kiedy się zciemniło, zostawałem z nim coraz to bardziej w tyle, aż nareszcie zamiast na czele znaleźliśmy się na końcu orszaku. Zmrok gęstniał szybko, i niebawem nastała ciemność wieczorna. Sziba Bigh jechał po prawej stronie. Udałem, że mi się coś u siodła popsuło, zatrzymałem konia i nie zsiadając, schyliłem się na lewą stronę. Byliśmy ostatni w orszaku, a ja odwróciłem się do niego plecami. Jeśliby teraz nie umknął, to nie miał wogóle zamiaru uciekać. Z zaciekawieniem wziąłem lasso lewą ręką — i rzeczywiście! Skrzypnięcie piasku pod kopytami konia, którego obrócono na tylnych nogach, skłoniło mnie, do podniesienia się na siodle i zwrócenia się w tę stronę. Sziba Bigh uciekał wtył tą samą drogą, którą przybyliśmy tutaj, lecz w tej samej chwili i ja zawróciłem konia i popędziłem za nim. Mój kary miał niedaremnie miano Hatatitla, czyli Błyskawica. Przewyższał konia Sziba Bigha pod każdym względem a szczególnie pod względem chyżości. Upłynęła zaledwie minuta, kiedy dobiegłem tak blizko do zbiega, że musiałem go lassem dosięgnąć.
— Zatrzymaj się! — zawołałem na niego.
— Uff, uff! — odpowiedział przeraźliwym głosem, co miało znaczyć: Ani myślę.
Na to wyleciało moje lasso. Pętla spadła na niego i objąwszy mu obie ręce, przycisnęła mu je do ciała. Zatrzymałem karego, a szarpnięcie, jakiego lasso doznało, zciągnęło Indyanina z konia. Zeskoczyłem z konia i ukląkłem przy nim. Leżał nieruchomo.
— Czy mój młody brat jeszcze żyje? — zapytałem, gdyż bardzo łatwo mógł się zabić w upadku. Takie nieszczęśliwe wypadki trafiają się często przy chwytaniu na lasso.
Nie odpowiedział.
— Jeśli Sziba Bigh nie odpowie, przypnę go do konia, jak trupa. Sam sobie potem przypisze, jeśli go będą bolały członki — upomniałem go dobitniej.
— Żyję — odpowiedział dopiero teraz.
— Czy sobie co zrobiłeś?
— Nie.
— Więc zawołaj swego konia.
Po jego upadku z siodła biegło zwierzę jeszcze przez chwilę, lecz na wydany przez pana ostry świst wróciło.
— Teraz skrępuję ręce mojemu młodemu bratu; sam temu winien, że muszę to uczynić.
Leżał jeszcze na ziemi a pętlica lassa przyciskała mu ręce do ciała. Dopomogłem mu wstać, skrępowałem mu ręce i kazałem dosiąść konia. Gdy to uczynił, przeciągnąłem mu pod brzuchem końskim sznur od nogi do nogi i związałem potem jego cugle z mojemi. Dzięki temu panowałem nad koniem, a on nie mógł zleźć z niego. Przewiesiwszy sobie związane lasso znowu przez plecy, dosiadłem konia i popędziłem razem z jeńcem cwałem za orszakiem, który tymczasem zatrzymał się był, bo zauważono, że nas nie ma. Old Surehand, Old Wabble, Parker, Hawley i Enczar Ko wyjechali naprzeciwko nas.
— Dzięki Bogu, jesteście! — zawołał stary król cowboyów. — Gdzieżeście siedzieli, mr. Shatterhandzie?
— Urządziliśmy małą wycieczkę i powrót — odpowiedziałem.
— Czy czerwony chciał drapnąć?
— Tak.
— Otóż macie! Czy nie mówię, że ci hultaje wszyscy do niczego? Takich drabów nie można dotykać w rękawiczkach, jak to jest w modzie u was. Należy się spodziewać, że teraz już związany.
— Całkiem wedle waszego życzenia, mr. Cutterze.
— Czemu to mówicie z ironią?
— Ponieważ już przedtem był związany.
— To dla mnie coś nowego. Nie widziałem.
— Czy związany rzemieniami, czy strzeżony przez moje oczy, to wszystko jedno.
— Tak? No, jeśli oczy wasze są rzemieniami, to nie dajcie im zwisać zbyt nizko, bo konie mogłyby je wam podeptać; th’ is clear.
Mogłem spokojnie jechać z tyłu, gdyż powtórzenie się próby ucieczki było teraz wykluczone. Mimo to jednak udałem się na czoło, gdyż bez mojego przewodnictwa zmylonoby drogę. Sziba Bigh, gdyby nam nie był nawet wpadł w ręce, nie byłby znalazł oazy, gdyż nie zdołałby znaleźć nowego przejścia przez kaktusy. Znał tylko dawne, które Bloody Fox, jak wspomniano, zasadził już kaktusami.
Po szóstej godzinie zrobiło się ciemno. Mniej więcej w półtorej godziny potem przybyliśmy do obozu Apaczów, z którymi znajdował się Krwawy Lis. Pragnął on oczywiście bardzo dowiedzieć się, jaki był skutek naszej wyprawy, ale do pytania, zadanego w tej sprawie, dodał sam zaraz odpowiedź.
— Uff! Widzę, że nie potrzeba się dopytywać. Sprowadzacie masę Komanczów. Spotkaliście się zatem z nimi i poprosiliście ich ze sobą. Czy Sziba Bigh jest także?
— Yes — odpowiedział Old Wabble. — Nie sprowadzalibyśmy przecież czerwonych bez dowódcy!
— Czy zabito lub zraniono którego z nich? Czy bronili się?
— Ani przez myśl im nie przeszło. Żaden z nich nie ma nawet dziurki w skórze. Wszystko poszło tak gładko, jak w szkółce, kiedy się wyciera plamy z atramentu. Opowiem wam, jeśli wam to sprawi przyjemność, ale przedtem jedźmy do wody, ażeby konie napoić. To najkonieczniejsze ze wszystkiego.
Miał słuszność. Zsiadłem i odwiązałem Sziba Bigha.
— Jeśli mój brat wyobrażał sobie, że zdoła napaść na Bloody Foxa, to znajdował się w grubym błędzie. Okolica zmieniła się zupełnie od wtenczas. Ponieważ jesteś podejrzany o chęć ucieczki, nie będziesz mógł widzieć drogi właściwej.
Zdjąłem go z konia, zawiązałem mu oczy i ująłem za rękę, ażeby go przeprowadzić przez kaktusy. Biali i Enczar Ko poszli za nami. Jeńców oddano natychmiast pod straż Apaczom, a ich konie wprowadzono także, by je napoić.
Miałem właściwie zamiar nietylko wrogim Komanczom, lecz także i Apaczom wzbronić przystępu do wnętrza oazy; najlepiej byłoby nikomu z nich nie dać poznać tej miejscowości — lecz to okazało się niewykonalne z powodu konieczności pojenia koni. Chcąc trzysta koni i tyleż ludzi zaopatrzyć w wodę, nie podobna było oazy ukryć.
Kiedy drudzy usiedli sobie na dworze przy stołach, wprowadziłem Sziba Bigha do wnętrza domu, gdzie go przywiązałem.
— Mój brat ma to sobie samemu przypisać, że to czynię — powiedziałem. — Gdyby mi był dał słowo, słowo, że nie umknie, mógłby teraz chodzić tutaj swobodnie.
— Nie wolno mi dawać takiego słowa — odrzekł. Jestem wodzem Komanczów, a ponieważ wojownicy nasi znajdują się w niebezpieczeństwie, mam obowiązek uciec, skoro tylko można.
— Takiej możliwości już tutaj nie będzie!
— Lecz przedtem była.
— Nie!
— Gdyby koń białego brata nie był szybszy od mego, umknąłbym.
— Czy rzeczywiście tak sądzisz?
— Tak.
— W takim razie uważałem cię za bystrzejszego, aniżeli jesteś. Znajdowaliśmy się na czele oddziału. Dlaczego potem zostałem z tobą w tyle?
— Ponieważ zdawało ci się, że masz mnie na pewno.
— Nie, zupełnie przeciwnie; wiedziałem, że chciałeś umknąć. A dlaczego zatrzymałem się i przypatrywałem się kulbace?
— Bo rozdarło się coś, czy usunęło.
— Także nie, lecz ażeby ci dać sposobność do ucieczki.
— Uff! — zawołał zdziwiony. — Old Shatterhand chciał mi przeszkodzić w ucieczce i dawał mi do tego sposobność?
— Czy tego nie pojmujesz?
— Któżby to pojął?
— Każdy, kto nauczył się myśleć. Właśnie dlatego, że chciałem ucieczce przeszkodzić, dałem ci do niej sposobność. Gdybyś był uciekł w chwili, w której nie byłem do tego przygotowany, byłbyś wobec ciemności umknął, pomimo chyżości mojego konia. Musiałem więc być przygotowany, a to mogło się stać tylko przez sprowadzenie korzystnej chwili. Wtedy mogłem cię tem prędzej doścignąć.
— Uff, uff!
— Czy to teraz rozumiesz?
— Rozumiem, że prawdą jest to, o czem wiedzą wszyscy czerwoni i biali, że Old Shatterhanda nie podobna wyprowadzić w pole, lecz że on wyprowadza wszystkich innych.
— Hm, nie potrzeba było na to zbyt wiele, żeby dziś ciebie wyprowadzić w pole. Jesteś wodzem, ale prawie jeszcze chłopcem. Jeśli, co do mnie przynajmniej, zechcesz to sobie wziąć do serca, to możesz tylko na tem skorzystać. Bądź zadowolony, że mój koń był szybszy od twego i że skutkiem tego użyłem tylko lassa! Gdybym był nie mógł dopędzić cię tak rychło, musiałbym cię zastrzelić.
— Sziba Bigh nie obawia się śmierci.
— Wiem o tem, ale twoja ucieczka miała tylko na celu zawiadomienie Komanczów. Czy byłbyś tego dokonał, gdybym cię był zastrzelił?
— Uff, nie!
— Musisz zatem zrozumieć, że i pod tym względem działałeś bez namysłu. A jak mogłeś zapomnieć o tem, że mam twój worek z gusłami?
— Nie zapomniałem.
— I mimo to chciałeś umknąć? To szczególne! Czyby ci się ucieczka udała, czy nie, dusza twoja byłaby zgubiona na zawsze.
— Nie.
— Owszem. Kto utraci swoje gusło, ten musi szukać innego i w ten sposób ocala duszę. Kto jednak da je sobie odebrać i zniszczyć, tego dusza także zniszczona i ni dojdzie nigdy do wiecznych ostępów.
— Old Shatterhand mówi tu coś, w co sam nie wierzy.
Zauważyłem, pomimo słabego światła płonącej w izbie świecy łojowej, że twarz jego przybrała wyraz pewności siebie, a rzekłbym nawet wyższości. O tem, co teraz myślał, powiedziałoby się po naszemu prawdopodobnie: Teraz zapędziłem Old Shatterhanda w kozi róg! Odpowiedziałem więc:
— Czy ja w to wierzę, czy nie, to rzecz uboczna, ale wy w to wierzycie. Jeśli czerwony wojownik zabierze nieprzyjacielowi worek z gusłami i zachowa go, to dusza tamtego będzie musiała służyć mu w wiecznych ostępach, chyba, że Wielki Duch wskaże mu sposób zdobycia sobie nowego gusła. Jeśli jednak nie ocali się worka, lecz go się zniszczy, to i dusza zniszczona na wieki. Tak przecież mówi wasza wiara!
— Ale nie moja.
— Nie? — spytałem z ponownem zdziwieniem.
— Nie. Ja także w to wierzyłem, ale tylko dopóki mój wielki brat, Old Shatterhand, nie opowiedział mi o dobrym Manitou, który stworzył wszystkich ludzi, który wszystkich darzy równą miłością i do którego wszystkie dusze powrócą. Nikt nie może zabrać duszy drugiemu. Po śmierci nie będzie sług ani władców, zwycięzców ani zwyciężonych. Przed tronem wielkiego i dobrego Manitou będą wszystkie dusze równe, zapanuje wieczny pokój i nie będzie walk, polowania i przelewu krwi. Gdzież mają leżeć ostępy myśliwskie, o których mówią nasi guślarze?
Powiedział to z zapałem, wzrastającym od słowa do słowa. Cieszyłem się tem serdecznie; tego właśnie pragnąłem się dowiedzieć. Ziarno, zasiane wówczas w jego sercu, zeszło więc i zapuściło korzenie pod stwardniałą skorupą.
— Tak, skoro myślisz w ten sposób, to gusła nie mają dla ciebie żadnej wartości — rzekłem, na pozór bez żadnego zamiaru.
— Są znakiem, że jestem wojownikiem, nic więcej.
— W takim razie i zatrzymanie ich nie ma dla mnie żadnego celu. Masz je.
Zdjąłem worek ze szyi i oddałem mu go, on zaś powiesił go na sobie i odrzekł:
— On nie ma nic wspólnego z moją duszą, lecz jest oznaką wojownika i dlatego dziękuję ci za to, że mi go oddajesz.
— Czy mówiłeś już kiedy z czerwonymi wojownikami o tem, że dusza i gusła to dwie rzeczy, nie mające nic wspólnego ze sobą?
— Nie.
— Czemu nie?
— Bo nie uwierzyliby.
— A ty mi przecież uwierzyłeś?
— Moje usta nie twoje — a kiedy powiem to samo, co ty chciałeś powiedzieć, to nie będzie jednak tem samem. Czy Old Shatterhand zostanie dziś tutaj?
Nie mogłem go objaśnić i dlatego odpowiedziałem, wymijając pytanie:
— Czy będę tutaj, czy nie, nie zabraknie ci tu niczego. Ponieważ chcesz umknąć, muszę cię jeszcze uważać za nieprzyjaciela; ale przynajmniej wśród tych czterech ścian możesz się swobodnie poruszać.
— A więc chcesz mnie rozwiązać?
— Murzyn Bob zrobi to później.
— Nigger? Nigger ma mnie dotykać? Czy nie wiesz, że żaden z czerwonych wojowników nie chce mieć z niggrem nic wspólnego?
— A czy ty nie wiesz, że wielki Manitou stworzył wszystkich ludzi i kocha wszystkich równie mocno, czy mają skórę czarną, czerwoną, czy białą?
Spojrzał przed siebie z zakłopotaniem.
— A co masz przeciwko naszemu Bobowi? — mówiłem dalej. — Był on wtenczas przytem, kiedy ocaliliśmy ciebie. On lepszy człowiek od ciebie, bo nigdy wobec nikogo nie udawał przyjaźni — ty natomiast zawdzięczasz życie Bloody Foxowi, paliłeś z nim fajkę pokoju i przyjaźni, a teraz przybywasz tutaj, by go wypędzić z domu i zabić. Powiedz mi teraz szczerze, kto stoi wyżej: ty — czy on?
NIe odpowiedział nic na to.
— Milczysz? To mi wystarcza. Namyśl się nad sobą! Ażebyś raz mógł to uczynić bez przeszkody, odchodzę.
Słowa moje brzmiały może surowo, ale miały dobre intencye, i spodziewałem się, że wywrą zamierzony skutek. Wyszedłem, skinąwszy na Murzyna. Znałem go i wiedziałem, że dorósł do swego zadania, lecz musiałem mu rzecz dobrze wytłómaczyć. Jeńca należało surowo pilnować, lecz nie dręczyć go niczem.
— Chodźno tu Bobie — rzekłem — mam ci coś powiedzieć.
— Pięknie! Massa Shatterhand masser Bob coś powiedzieć.
— To bardzo ważne.
— Ważne? Oh, oh! Masser Bob być bardzo dzielny gentleman, kiedy usłyszeć coś ważnego.
Zawrócił z dumą oczyma, tak, że było widać tylko białka.
— Wiem, że jesteś bardzo silnym i dzielnym mężczyzną. Nie prawdaż, stary Bobie?
— Oh, oh, tak! Bob być bardzo silny i dzielny.
— Ale także chytry?
— Bardzo chytry, bardzo! Chytry jak... jak...
Zamyślił się; widocznie nie przychodził mu na myśl niezbity przykład chytrości — lecz po chwili znalazł go widocznie, bo klasnął w ręce i mówił dalej:
— Chytry, jak mucha — całkiem, jak mucha!
— Mucha? Czy uważasz muchę za tak nadzwyczajnie chytre stworzenie?
— Yes! Oh, oh! Mucha bardzo chytra, bardzo! Siadać tylko na koniec nosa.
— A to jest chytrość?
— Bardzo wielka chytrość, bo koniec nosa być całkiem na przedzie, a mucha módz zaraz odlecieć.
— To ładnie, to mi wcale imponuje. A zatem potrzebuję twojej siły, męstwa i odwagi. Czy widziałeś, że Sziba Bigha sprowadziłem do izby?
— Tak, masser Bob słuchać pod drzwiami i widzieć, że młody wódz leżeć na podłodze i być mocno związany rzemieniem.
— Słusznie! On chce umknąć i należy go surowo pilnować. Ty to uczynisz.
— Well! Masser Bob siedzieć przy nim przez całą noc i cały dzień i nie spuścić go z obydwu oczu.
— To nie będzie potrzebne. Skoro odjadę, rozwiążesz go, żeby mógł wolno chodzić po izbie; tylko wyjść mu nie wolno.
— O no, nie wolno! Ale jeśli przecież zechcieć wyjść, co Bob zrobić?
— Nie wypuścić go pod żadnym warunkiem.
— Nie, wcale nie. Jeśli tylko wystawić głowę na dwór, masser Bob uderzyć.
— Tego nie śmiesz uczynić. Uderzenia są największą obelgą dla czerwonego wojownika.
Na to poskrobał się z zakłopotaniem za uchem i rzekł:
— Oh, hm, oh! To źle, to źle! Bob go nie wypuścić i nie uderzyć! Masser Bob rozwiązać go i zatrzymać!
— Tak — odrzekłem z uśmiechem — to bardzo trudna sprawa, ale ty jesteś dobry do tego. Jesteś chytrzejszy i podstępniejszy od lisa, taki chytry, jak mucha na końcu nosa, i nie popełnisz błędu. Tobie powierzam tego nader ważnego jeńca. Rozwiążesz go, dasz mu jeść i pić, ale za drzwi wyjść mu nie wolno ani za okno; tylko bić go nie śmiesz.
— Zastrzelić także nie?
— Tego już wcale nie! Musisz się tu zdać zupełnie na twoją chytrość.
Zamyślił się i odpowiedział potem na pochlebstwo, niesłychanie uszczęśliwiony:
— Oh, oh, oh! Masser Bob być bardzo chytry! Bob wiedzieć, jak zrobić; czy powiedzieć?
— Nie, teraz mi tego nie potrzeba, ale jestem przekonany, że, wróciwszy, będę z ciebie zadowolony.
— Zadowolony, bardzo zadowolony! Masser Bob mieć pewną myśl, bardzo chytrą, bardzo! Sziba Bigh tam siedzieć, rozwiązać, a przecież nie wypuścić, ale nie bić, ani nie strzelać. Masser Bob zrobić to bardzo chytrze: massa Shatterhand zobaczyć.
— Dobrze, kochany Bobie! Bardzo mnie to ucieszy, jeśli będę cię mógł pochwalić po powrocie.
Wiedziałem całkiem dobrze, dlaczego jego straży powierzyłem tego jeńca; Apaczom nie chciałem go oddawać. Równie dobrze wiedziałem, dlaczego nie chciałem słyszeć o tej „myśli“, która przyszła Murzynowi. Nie chciałem mieć odpowiedzialności, która może dla białych wcale nie istniała, ale mogła być wielką wedle pojęć indyańskich. Jeśliby czarny zrobił coś z jeńcem, co obraziłoby godność Sziba Bigha, to nie mógłby przykładać do tego takiej miary, jak gdyby to się stało za mojem zezwoleniem lub na moje zlecenie.
Poszedłem teraz najpierw do Bloody Foxa, ażeby z nim pomówić o naszem zadaniu. Stał razem z Old Surehandem i przyjął mnie słowami:
— Słyszałem, że mam się udać do Winnetou, ażeby jego i Apaczów naprowadzić na dobry kierunek. Kiedy mam stąd wyruszyć?
— Jeszcze dzisiaj wieczorem, jak najrychlej.
— A gdzie go spotkam?
— Tego nie można dokładnie oznaczyć, ale można mniej więcej obliczyć. On wrócił śladem Sziba Bigha, wiodącym wprost na zachód, aż do Stu Drzew. Ponieważ ma usuwać i wlec za sobą paliki, którymi młody wódz wytyczył drogę do oazy, zabawi dłużej, niż gdyby jechał bez przerwy...
— On może tę robotę wykonać także w nocy, bo sierp księżyca ukaże się niebawem — przerwał mi.
— To prawda — i dlatego sądzę, że około południa przybędzie do Stu Drzew.
— Tam musi konie napoić i spocząć przynajmniej z godzinę.
— Całkiem słusznie, ale nie zabawi tam zbyt długo; ja go znam. Główna rzecz, żeby konie dostały wody, a na ich znużenie nie będzie zważał zbyt wiele, wiedząc, że może ich po drodze wedle upodobania oszczędzać, może bowiem zatrzymywać się i spoczywać, kiedy i gdzie mu się spodoba. Powiedziałem mu, żeby od tu Drzew zwrócił się na południowy wschód. Przypuśćmy, że co kilometr wetknie pal w ziemię, i że z tem nie będzie się zbytnio śpieszył, to można bez trudu obliczyć, na którym punkcie będzie można dostać się stąd do niego.
— Well! W takim razie wiem, na czem stoję. Czy macie jeszcze coś do zauważenia, mr. Shatterhandzie?
— Tak. Wupa Umugi pójdzie za nim i powinien natrafić tylko na indyańskie ślady.
— W takim razie muszę zdjąć buty i wdziać mokasyny. Mam tu zawsze kilka par, bo w tem odosobnieniu muszę dbać o zapas.
— Ach, gdybym mógł dostać także parę.
— I ja także — wtrącił Old Surehand. — W przeciwnym razie musielibyśmy je sobie wziąć od pojmanych Komanczów, a co oni mieli na nogach, to — hm!
— Na to poradzę prawdopodobnie; mam kilka wielkości, gdyż Bob nosi je także czasami. Zaczekajcie kilka chwil; zaraz je tu przyniosę.
Poszedł do domu i przyniósł indyańskie obuwie, a próba wykazała, że znalazły się dobre dla Old Surehanda i dla mnie. Wdzialiśmy je i oddaliśmy nasze buty Bobowi, aby je schował do naszego powrotu.
Inaczej miała się rzecz z Old Wabblem, dla którego metrowych stóp, nie znalazł Fox nic odpowiedniego. Wysłaliśmy go z Enczarem Ko do Komanczów; może tam był ktoś obdarzony tak wykształconymi przyrządami do chodzenia.
— Ażeby, co do Winnetou, nie zapomnieć o niczem: on musi mieć wodę — rzekłem w dalszym ciągu. — Na szczęście są tu wory na wodę.
— Tak — potwierdził Fox. — Zaraz je napełnię, ale sam wlec się z nimi nie mogę. Czy mogę wziąć ze sobą kilku Apaczów?
— Naturalnie, lecz nie zbyt wielu, bo Wupa Umugi mógłby zauważyć, że idzie za większą gromadą, aniżeli Sziba Bigh miał ze sobą. Przytem wpadłem na pomysł, który uchroni mnie od jakiego zaniedbania, a jeśli nie, to przynajmniej ułatwi nam pochwycenie Komanczów. Zrazu chciałem jechać tylko z wami, mr. Surehandzie, i z Old Wabblem — teraz jednak sądzę, że będzie lepiej, jeśli weźmiemy z pięćdziesięciu do sześćdziesięciu Apaczów.
— Na zwiady? — zdziwił się Old Surehand. — W takich razach wyjeżdża się przecież w jak najmniej ludzi.
— Zapewne, ale może z zamierzonego wyjazdu na zwiady zrobi się coś całkiem innego. O ile dotąd znamy plan Komanczów, przybędzie najpierw do Stu Drzew Wupa Umugi ze swoim oddziałem. Jak podsłuchałem, nastąpi to jutro wieczorem. Przenocuje tam i nazajutrz pojedzie wzdłuż pali, wabiąc za sobą konnicę białych. Kiedy ona po nim przybędzie, nie wiadomo — ale można się tego domyślić, gdyż wydobyłem od Sziba Bigha wiadomość, że Nale Masiuw przybędzie w pół dnia po Wupie Umugi, a białych należy się spodziewać przed nim, gdyż on ma ich pędzić przed sobą.
— Wojsko przybędzie zatem do Stu Drzew pojutrze przed południem.
— Ja też tak sądzę. Skoro potem biali odejdą za Wupą Umugi, zjawi się Nale Masiuw i ruszy za nimi. Zamierzaliśmy każdy oddział z osobna przepuścić i zamknąć w pułapce...
— I to jest najlepsze, jedyne, co możemy uczynić — wtrącił Bloody Fox.
— Niestety, nie. Dziwię się teraz temu nadzwyczajnie, że nikomu z nas nie przyszło na myśl, jaki wielki błąd popełniamy.
— Błąd? Jakto?
— Zważcie tylko, że zamierzamy zamknąć w kaktusach dwa rozmaite oddziały Indyan.
— No, więc cóż?
— Że biali znajdą się pomiędzy nimi.
— Aha! Hm!
— Czy pojmujecie teraz, co mam na myśli?
— Well, to prawda! — zawołał Old Surehand. — To błąd w naszym planie, błąd tak wielki, że nie mogę pojąć, jak mogliśmy go popełnić.
— Musielibyśmy białych zamknąć razem z czerwonymi.
— I przez to przegralibyśmy sprawę!
— Jeśli nie to, mr. Surehandzie, to przyszłoby nam o wiele trudniej ją wygrać. Komancze zabraliby konnicę i zyskaliby tem atut, którego przewyższyćby nie łatwo. Dlatego nie pojedziemy samotrzeć, lecz zabierzemy ze sobą oddział Apaczów. Czy domyślacie się celu?
— Bardzo łatwo. Odnosi się do Nale Masiuwa?
— Tak. Nie wpuścimy go wcale w pułapkę, lecz weźmiemy go do niewoli już pod Stu Drzewami.
— To myśl znakomita, sir!
— Znakomita, zaiste, znakomita, jeśli nie zbyt zuchwała — zauważył Bloody Fox.
— Zuchwała? Jakto? — spytałem.
— Czyż nie powiedzieliście, że weźmiecie z sobą tylko pięćdziesięciu do sześćdziesięciu Apaczów?
— Tak.
— Czy ta liczba wystarczy?
— Przypuszczam.
— A ja wątpię. Wybaczcie, że jestem taki śmiały i to wypowiadam!
— Pshaw! Potrzeba tego właśnie, żeby każdy wypowiedział swoje zdanie.
— W takim razie pozwalam sobie powiedzieć, że Nale Massiuw będzie miał ze sobą prawdopodobnie przeszło stu pięćdziesięciu wojowników.
— Tylu trzeba przypuścić.
— A wy chcecie ich pochwycić z pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu Apaczami?
— Nie. To byłoby więcej niż zuchwałe, to byłoby śmieszne, i w najwyższym stopniu lekkomyślne przedsięwzięcie. Będę miał więcej, o wiele więcej ludzi ze sobą.
— A skąd oni mają się wziąć?
— Ależ Foxie, Foxie! Czy to tak trudno pojąć?
— Hm! Dopomóżcież mi, sir! Nie wiem istotnie, skąd się mają wziąć wasze siły?
— A konnica?
Spojrzał mi w twarz z zadziwieniem, uderzył ręką w czoło i zawołał:
— A to osioł ze mnie. Byłem poprostu rażony ślepotą! Oczywiście, że wam dopomogą biali jeźdźcy, oczywiście. Nie byłem jeszcze nigdy taki głupi, jak w tej chwili!
— Pocieszcie się tem, że ja także wpadłem na tę myśl dopiero przed kilku minutami. A przecież była ona taka blizka, że każde dziecko mogło ją uchwycić. Powiem Enczarowi Ko, że... Ach, otóż nadchodzi!
Poddowódca Apaczów wrócił z Old Wabblem; wysłałem go, żeby wybrał wojowników, którzy mieli nam towarzyszyć. Dawny „król cowboyów“ stał przed nami w takiej osobliwej pozycyi, że zapytałem go mimowoli:
— Co wam, sir? Czy wam niedobrze?
— Yes, bardzo, nadzwyczaj niedobrze! — potwierdził.
— Gdzie siedzi to cierpienie?
— Nizko, bardzo nizko.
Wskazał przy tem palcem w dół.
— Aha! W nogach?
— Yes.
— Mokasyny...?
— Niech dyabeł porwie! — wybuchnął.
— Czy znaleźliście jakie?
— Jeszcze jakie!
— Dość wielkie?
— Jeszcze jak wielkie! Takie, że trzeba się wstydzić, wdziewać je na nogi! Ten czerwony, któremuśmy je odebrali, ma nie ludzkie nogi, lecz niedźwiedzie łapy.
— No i cóż dalej?
— Co dalej? I wy jeszcze pytacie?
— Naturalnie.
— W tem nie ma nic naturalnego! Rozumie się samo przez się, że muszę być wściekły.
— Ależ dlaczego wściekły?
— Thunder-storm! Czy rzeczywiście tego nie pojmujecie? Jestem wściekły i ze skóry wychodzę, bo te kolosalne buty jeszcze dla mnie niedobre; jeszcze za małe!
— To istotnie godne pożałowania.
— Ale nie dla was, sir, tylko dla mnie — wybuchnął na mnie z gniewem.
— Nie wątpię, mr. Cutterze — roześmiałem się.
— Tak, śmiejcie się tylko! Nie śmialibyście się, gdybyście mieli to obrzydłe uczucie, którego ja doznaję!
— Rzeczywiście? Bywacie też czasem czułym?
— Jeszcze jak! Czyż nie widzicie, jak krzywo i beznadziejnie tu stoję? Palce u nóg tak mi się pozwijały, że możnaby je uważać za zera.
— Więc wyprostujcie je!
— Nie da się. Mokasyny za krótkie. Czy znacie może jaki środek na moje męki?
— I owszem.
— Jaki? Przecież nie mogę butów przedłużyć!
— Nie, ale można w nich wyciąć dziury.
— Ach... dziury...
— Tak.
— Przepyszna myśl, znakomita! Old Shatterhand to przecież najchytrzejsza głowa, jaka kiedykolwiek tkwiła między ramionami! Zaraz to uczynię, natychmiast. Dziury wyciąć! Palce będą wprawdzie trochę wyzierały, ale to nic nie szkodzi; pozwolę im także raz oglądać światło dzienne.
Wydobył nóż i usiadł na ziemi, ażeby natychmiast wykonać wskazaną operacyę.
Kiedy później pożegnaliśmy się z Foxem, Parkerem i Hawleyem i udaliśmy się z końmi do Apaczów, stało ich już sześćdziesięciu gotowych do drogi z nami.
— Czy mój biały brat ma mi dać jeszcze jaki rozkaz? — zapytał mnie Enczar Ko.
— Postaraj się o to, żeby na drodze do oazy znajdowało się stale kilka straży. Oddałem Sziba Bigha murzynowi Bobowi, który ma go nie wypuszczać z domu. Ale on myśli o ucieczce. Czarny nie spuści go z oka, a młody wódz nie zdoła absolutnie ujść przez kaktusy i musi obrać jedyną drogę, wiodącą przez nie, a na niej spotka się z temi strażami.
— Co mamy zrobić, gdyby nadszedł?
— Zatrzymać go.
— A gdyby się bronił?
— W takim razie musicie użyć przemocy. Chcę go o ile możności oszczędzać, ale umknąć nie śmie w żadnym razie. Jeśli inaczej się nie da, niech raczej życie utraci. Równie surowo masz baczyć na to, żeby nie umknął żaden z Komanczów.
Potem nie było już nic do powiedzenia i odjechaliśmy w chwili właśnie, kiedy cienki sierp księżyca ukazał się na widnokręgu.
Nastąpiła jazda nocą przez rozciągającą się w świetle księżyca pustynię! Jakżeż pragnąłbym dla czytelników tych wzniosłych uczuć, które podnoszą ludzką pierś coraz to wyżej i wyżej! Tylko serce musi być wolne od troski i od wszystkiego, co mogłoby je gnębić i ściskać.
Marzyło mi się nieraz, że mogę lecieć. Ciało jest, ale bez wymiarów i bez wagi; zdaje się, że zamieniło się w nawskroś czystą duchową siłę, zdolną poruszać się swobodnie we wszystkich kierunkach i niehamowaną w przestrzeni, pozbawionej przeszkód. Tak unosiłem się nad ziemią — przelatywałem daleko poza nią, od księżyca do księżyca, z gwiazdy na gwiazdę, od jednej nieskończoności do drugiej, pełen niewysłowionej rozkoszy. Nie była to jednak rozkosz dumy z tego, że to ja pokonałem przestrzeń, lecz pokorna, pełna ufności szczęśliwość, że wszechmocna miłość niesie mnie i prowadzi coraz to dalej i dalej. Po przebudzeniu się leżałem zwykle długo z zamkniętemi oczyma i przypominałem sobie powoli, że to było senne marzenie i że jestem bezsilnym niewolnikiem czasu i przestrzeni.
Nie tych samych, co w takim śnie, lecz podobnych wrażeń doznaje się, pędząc przez pustynię na lekkonogim koniu lub na dromaderze. Nic tam nie przeszkadza, nic nie hamuje, gdyż jedyną przeszkodą jest ziemia, która znika z pod nóg i tworzy raczej oparcie, niż przeszkodę. Oko nie spoczywa na niej, lecz na widnokręgu, który odradza się nieustannie, jak widoczna, lecz nieuchwytna wieczność. Potem zwraca się w górę, gdzie wśród promiennych świateł niebieskich ukazują się coraz to nowe, aż wkońcu wzrok nie może ich ogarnąć. A kiedy nerw wzrokowy znuży się tym przestworem bez początku i końca i gdy opadnie podniesiona ze zdumienia powieka, trwa ta nieskończoność dalej w jego wnętrzu, i rodzą się tam myśli, których nie podobna przemyśleć. Powstają jakieś przeczucia, które napróżno chciałoby się ująć w słowa, wznoszą się i falują wrażenia i uczucia, których z osobna nie podobna doznać i odczuć, ponieważ tworzą jedną wielką falę, na której i z którą unosi się człowiek coraz to dalej i dalej, zanurza się coraz to głębiej i głębiej, w nabożne zdumienie i uszczęśliwiającą ufność, w niepojętą a jednak wszędzie obecną miłość, którą człowiek pomimo bogactwa słów wszystkich mów i języków, zdoła wybełkotać tylko w jednej zgłosce: Bóg... Bóg.. Bóg...!
O, gdyby mi ktoś dał pióro, z którego spłynęłyby wyrazy, odpowiadające wrażeniu, wywołanemu taką nocną jazdą przez pustynię w wierzącem ludzkiem sercu! Z błyszczących gwiazd nieboskłonu opada na duszę potwierdzenie: Obrałeś cząstkę właściwą i nikt ci jej nie odbierze! Kto jednak swego Boga utracił, ten jedzie tylko przez piasek, piasek i piasek, nie widzi nic, tylko piasek i słyszy przez całe godziny szmer jego pod kopytami końskiemi. Jak to smutne pustkowie odnawia się przed nim nieustannie nie przynosi mu nic, oprócz piasku i ciągle piasku — tak też w zatraconych głębiach jego wnętrza istnieje tylko niewypowiedzianie nędzna pustynia, beznadziejnie martwy piasek, niezdolny do dania życia ani jednemu ździebełku, ani korzonkowi. Dla takiego nieszczęśliwca nie można uczynić nic, jak tylko modlić się za niego.
Czy rzeczywiście? Czy dla niego nie można nic uczynić, jak tylko się modlić?
Nie zwracając na to uwagi, jechałem przez długi czas na przedzie i oddałem się tak zupełnie cichemu, pozbawionemu słów uwielbieniu, że złożyłem ręce, a cugle mi z nich wypadły. Wtem ocknąłem się: tuż przy sobie usłyszałem głos Old Wabble’a.
— Sir, a wy co wyprawiacie? Gotówem pomyśleć, że się modlicie.
Słowa te brzmiały ironicznie i nie odpowiedziałem na nie.
— Podnieście cugle! — mówił dalej. — Jeśli koń wasz potknie się w tym cwale, możecie kark skręcić!
Doznałem uczucia człowieka spragnionego, któremu czarę od ust odrywają, ażeby mu w nią nalać aloesu.
— Co was mój kark obchodzi? — odparłem krótko i ze złością.
— Właściwie nic, to słuszne — ale ponieważ tutaj jesteśmy razem, nie może mi być obojętnem, czy w następnej chwili będziecie mieli kark cały, czy złamany.
— Nie bójcie się o mnie, ja go nie złamię!
— Ale to całkiem tak wyglądało. Jadąc tak żwawo rączo, nie kładzie się koniowi cugli na karku!
— Czy chcecie mnie uczyć jazdy konnej?
— Ani mi przez myśl nie przejdzie; widziałem, że nie potrzeba wam nauczyciela. Ale czego nigdy nie widziałem, to jeźdźca ze złożonemi rękami, jak gdyby jechał na klęczniku lub stołku do lamentacyi. Takim mianowicie wy byliście teraz, mr. Shatterhandzie.
— Klęcznik, stołek do lamentacyi? A wam skąd to złożenie?
— Takie moje zdanie, sir.
— A więc modlić się i lamentować — to dla was jedno i to samo?
— Yes.
— Słuchajcie; to głupi żart!
— Żart? Myślę tak seryo!
— Nie może być! Kto może modlitwę nazywać lamentacyą?
— Ja!
Na to szarpnęło mi coś twarz ku niemu i zapytałem.
— Modliliście się chyba często i dużo!
— Nie.
— A więc czasem przynajmniej?
— Także nie.
— A zatem nigdy?
— Nigdy! — potwierdził, a w głosie jego brzmiało coś, jakby duma.
— Boże Wielki — nie wierzę!
— Wierzcie lub nie, to mi wszystko jedno — ale nie modliłem się nigdy.
— Ależ w młodości, jako dziecko?
— Także nie.
— Czyż nie mieliście ojca, który mówiłby wam o Bogu?
— Nie.
— Ani matki, która składałaby wam ręce?
— Nie.
— Ani siostry, która uczyłaby was krótkiej dziecięcej modlitwy?
— Także nie.
— Jakie to smutne, jakie nieskończenie smutne! Na świecie istnieje człowiek, który dożył dziewięćdziesięciu lat i przez ten długi czas nie modlił się ani razu! Tysiąc ludzi mogłoby mnie o tem zapewniać i nie uwierzyłbym, nie mógłbym uwierzyć, sir.
— Skoro wam mówię, możecie mi spokojnie uwierzyć.
— Spokojnie? Ależ ja sam przytem nie jestem spokojny, wcale nie jestem!
— Nie znam powodu, dla którego taka prosta i jasna sprawa, obojętna zupełnie dla mnie, miałaby wam psuć spokój.
— Obojętna? Czy wam to rzeczywiście takie obojętne, mr. Cutterze?
— Zupełnie.
— To okropne.
— Pshaw! Nie przypuszczałem, że z was taki nabożniś.
— Nabożniś? Nie jestem nim, o ile rozumiecie to słowo tak, jak je rozumieją bezbożnicy.
— Rozumiem to zupełnie tak — ale czy jestem bezbożnikiem? Hm!
— Jesteście nim; wszak wyrzekacie się Boga.
— Słuchajcie, nie posuwajcie się za daleko, mr. Shatterhandzie! Jestem gentleman, nie hultaj. Czyniłem zawsze, co uważałem za słuszne i chciałbym zobaczyć tego, kto nazwałby mnie bezbożnikiem.
— To popatrzcie na mnie!
— Czy mówicie to naprawdę poważnie?
— Zupełnie! Czyniliście zawsze, co uważaliście za stosowne, byliście zatem zawsze swoim własnym chlebodawcą. Czyż nie ma prawa, które stałoby wyżej od naszej woli?
— Hm! Prawa Stanów Zjednoczonych, wedle których postępuję.
— Żadnych innych?
— Nie.
— Czyż niema praw etycznych, religijnych, boskich?
— Dla mnie nie. Urodziłem się to fakt. Urodziłem się takim, jak jestem — to drugi fakt. Nie mogę być innym, aniżeli jestem — to trzeci fakt. Nie ponoszę zatem najmniejszej winy za to, co czynię — to główny fakt. Wszystko inne to nonsens i głupstwo!
— Słuchajcie, mr. Cutterze, wasza logika kuleje na wszystkie cztery nogi.
— Pozwólcie jej kuleć, sir! Wkulałem w to życie, nie pytany o pozwolenie, a niech mnie dyabli porwą, jeśli, kulejąc z niego, zapytam kogo o pozwolenie! Do tego nie potrzeba mi ani religii ani Boga.
To było okropne. Włosy powstały mi na te słowa na głowie, i doznałem uczucia, jak gdyby mi ktoś kawałkiem lodu przesuwał po plecach. Przed chwilą dopiero wyobrażałem sobie jazdę niedowiarka przez pustynię — a teraz myśl ta stała się rzeczywistością. Ten starzec, nie myślący o tem, jak blizkim był grobu, wypowiadał słowa, zawierające dla mnie bluźnierstwa, przejmujące mnie zgrozą.
— Więc nie wierzycie w Boga? — spytałem drżącym niemal głosem.
— Nie.
— A w Zbawiciela?
— Nie.
— A w życie zagrobowe?
— Nie.
— A w zbawienie i potępienie wieczyste?
— Ani mi się śni! Na co mi się przyda taka wiara?
Czy te słowa miały mnie smucić, czy oburzać, nie wiedziałem — ale napadło mnie coś, co mnie zmusiło położyć mu z konia rękę na ramieniu i powiedzieć:
— Słuchajcie, mr. Cutterze, darzyłem was sympatyą, jak nie każdego, ale teraz przejmuje mnie zgroza przed wami! Mimo to zostanę przy was i postaram się wam dowieść, że znajdujecie się na strasznie błędnej drodze.
— Co to znaczy? Czy chcecie mnie pouczać?
— Tak.
— W tem, co nazywacie religią?
— Tak.
— Dziękuję, bardzo dziękuję. Musiałbym to sobie wyprosić, a sama próba byłaby dla mnie obrazą. Słyszeliście przed chwilą, jak i co myślę. Nie potrzebuję niczyich słów i nauki, jestem na to za stary i za mądry Wymieniłem wam fakt za faktem, a frazesy nie znaczą dla mnie nic, choćby brzmiały, nie wiem jak pięknie. Tylko fakt jest dla mnie dowodem i nic więcej.
— Czy uczyliście się religii?
— Nie.
— To nie możecie także wydawać o tem...
— Milczcie, albo podajcie fakt! — przerwał.
— Posłuchajcie mnie tylko przez kilka minut, mr. Cutterze. Jestem pewien, że moje słowa...
— Nie chcę słów! Żądam faktu! — przerwał mi znowu.
— Nie będę tracił wiele słów; chcę tylko wypowiedzieć pytanie, które...
— Nonsens. Pytanie to nie fakt.
Na to żółć we mnie wezbrała; jednem szarpnięciem zatrzymałem mojego konia, chwyciłem ręką za jego cugle i pozwoliłem mówić gniewowi, którego nie mogłem opanować:
— Fakt, fakt i jeszcze raz fakt! Naprowadziliście wprawdzie przed chwilą fakt po fakcie i jesteście widocznie dumny z fałszywej logiki, z jaką je łączycie.
— Powiadacie, że nie potrzeba wam ani Boga, ani wiary, ja zaś powiadam wam i proszę o zapamiętanie słów moich. Będzie wam, jak mówi Pismo święte, trudno suwać językiem po kolcach — i widzę już chwilę, w której Bóg rzuci na was fakt, o który roztrzaskacie się, jak wątła łódź na skalnem wybrzeżu, jeśli nie uciekniecie się do jedynego ocalenia, tkwiącego w modlitwie. Oby ten, w którego nie wierzyliście i do którego nie modliliście się nigdy, był wam wtedy miłościw!
Przeląkłem się sam niemal tonu, z jakim słowa moje zabrzmiały na pustyni. W tej rozległej równinie nie mogło być echa, a mimo to wydało mi się, jakby moje słowa rzucono na nas w grzmotach z powrotem. Był to prawdopodobnie skutek mego rozdrażnienia — on jednak roześmiał się krótko i odrzekł:
— Macie cudowne uzdolnienie na pasterza, pasającego owieczki, ale proszę was nie uważajcie mnie za barana. Old Wabble nie będzie nigdy pobożną owieczką. Th’ is clear!
Ileż to razy bawiłem się skrycie tem „th’ is clear“ — a teraz mierziło mię ono, sprawiało mi odrazę, i czułem, że ten starzec pozbawił się całego mego przywiązania. Odparłem chłodno:
— Owieczką, czy nie — ale nie życzę sobie, żeby nadeszła chwila, w której ujrzycie się zgubionym bez ratunku i poprosicie mnie na klęczkach, żebym wam był pasterzem.
— Czy wysłuchalibyście wtedy tego błagania na klęczkach, i zaprowadzilibyście mnie na zieloną trawkę, mój pobożny panie?
— Tak, uczyniłbym to, żebym miał własne życie przez to narazić. Ale teraz jedźmy dalej! Jesteśmy gotowi!
Old Surehand, a za nim i Apacze zatrzymali się także. Popędziliśmy konie. Old Wabble pozostał za mną — tymczasem Old Surehand zbliżył się do mnie, nie mówiąc z początku ani słowa.
Byłem głęboko zniechęcony, albo raczej — bo to niewłaściwe słowo — zasmucony, jak rzadko kiedy.
Czułem nieskończoną, świętą litość dla tego starca, pomimo szyderstwa, jakiego odeń doznałem. Ani ojca, ani matki, ani brata, ani siostry! Nie mieć nigdy żadnej nauki, nie pomodlić się ani razu! Oto był słynny „king of the covboys“. Groźba wypadła mi z ust całkiem mimowolnie; musiałem niejako powiedzieć tak, a nie inaczej. Ale czyżbym w tem był narzędziem jakiejś wyższej woli? Kiedy bowiem później spełniła się prawie dosłownie, miałem uczucie, jak gdybym to ja wywołał straszliwą śmierć starca — i upłynęło sporo czasu, zanim umilkły wyrzuty, jakie czyniłem sobie z tego powodu.
Old Surehand jechał obok mnie w milczeniu. Słyszał wszystko, i zdawało się, że nad tem myślał. Dopiero po długiej chwili przerwał milczenie zapytaniem: '
— Czy mogę wam przeszkodzić, sir? Widzę, że pogrążyliście się w sobie.
— Bardzo mi będzie miło ocknąć się z tych myśli.
— Wiecie, że dużo o was słyszałem; przytem wspominano zawsze, że jesteście pobożny.
— Czy przez pobożność rozumiano to, że mam ciągle usta pełne tego, co myślę i w co wierzę?
— Nie. Było raczej przeciwnie.
— Czy drwiono sobie z tej tak zwanej pobożności?
— Nigdy. Przecież zwykliście swoje religijne zapatrywania wyrażać raczej czynami, aniżeli słowami, i to właśnie wszystkim imponuje. Potem sam przekonałem się, że tak jest. Nie powiedzieliście do mnie ani słowa o religii.
— Bo też to niepotrzebne.
— A jednak może.
— Jakto?
— Bo... hm...! Powiedzcie-no mi, sir, czy wasze życie — a mam na myśli wewnętrzne — było zawsze spokojne i płynęło równomiernie? Słyszeliście, jako dziecko, że jest jakiś Bóg i wierzyliście w niego. Ta wiara, nigdy nienaruszona, żyje jako piękne dziecięce wierzenie i teraz także w waszem sercu. Tak sądzę nie mylę się prawdopodobnie.
— Mylicie się.
— Rzeczywiście?
— Tak, mylicie się. Niema zwycięstwa bez walki poprzedniej. Moje życie wewnętrzne jest prawie niemniej pełne zdarzeń, jak zewnętrzne. Strumień życia duszy nie płynie ciągle jednako między brzegami; ma on swoje nurty i fale, rafy i mielizny — to wysycha, to wzbiera.
— A więc wy walczyliście także?
— Czasem z wytężeniem ostatka sił! Ale walkę tę pojmowałem zawsze poważnie. Są miliony ludzi, przechodzących przez życie bez mocowania się o jasność. Im wszystko jedno, czy Bóg jest, czy go niema, ale to lekkomyślność, nad którą należałoby płakać. Dla mnie natomiast najwyższym celem bytu było dojście do poznania. Tak, miałem to niesłychane szczęście, że posiadałem wierzących rodziców. Byłem ulubieńcem babki, która umarła w dziewięćdziesiątym szóstym roku życia. Żyła ona w Bogu, kierowała mnie ku niemu, i trzymała mnie przy nim. Była to przedziwna, szczęśliwa wiara dziecięca, pełna miłosnego oddania się i ufności. Przedkładałem Bogu, jako chłopiec, co wieczora i ranka moje małe życzenia i prośby. Przypominam sobie, że moja mała siostrzyczka dostała raz silnego bólu zębów. Nie pomogły żadne środki, więc poradziłem jej: „Paulinko, idę teraz do sypialni i powiem to kochanemu Bogu. Uważaj; zaraz ustanie!“ Nie śmiejcie się ze mnie, sir, gdy was zapewnię, że przestały boleć naprawdę.
— Ani mi przez myśl nie przejdzie! Biada człowiekowi, który potrafi się śmiać z takich rzeczy.
— Mógłbym wam wiele opowiedzieć o najosobliwszych życzeniach, jakie zanosiłem do Boga; on ma swoich aniołów do spełniania próśb ludzkich. Później zacząłem myśleć, jako uczeń. Dostałem niewierzących nauczycieli, umiejących przeczenie swoje otaczać pociągającym nimbem. Uczyłem się po hebrajsku, ormiański i grecku, ażeby Pismo święte studyować w tekście pierwotnym. Dziecięca wiara zniknęła, a wraz z nastaniem zbierania uczonych słów zaczęły się wątpliwości. Niewiara rosła z dnia na dzień, a noce spędzałem na występnej czynności ujmowania prawdy własnym rozumem. Co za głupota! Ale Bóg był miłosierny dla głupca i zawiódł go drogą studyów do poznania, że owa wiara dziecięca jest jedynie prawdziwą. Moje późniejsze podróże wprowadziły mnie w styczność z wyznawcami rozmaitych form czci boskiej. Nie było we mnie owego chrześcijaństwa, które pozwala człowiekowi uważać się za wyższego ponad wszystkich innowierców, lecz tutaj także badałem. Przestudyowałem Koran, Wedy, Zaratustrę i Konfucyusza. Nauki te nie zdołały mnie zachwiać tak, jak przedtem dzieła naszych „wielkich filozofów“, które dotychczas dosłownie „błyszczą“ w mojej bibliotece, ponieważ oszczędzam je nadzwyczajnie, nie biorąc ich wcale do ręki. Moja wiara dziecięca przeszła zatem przez liczne próby, okazała w nich dość mocy i dlatego tkwi teraz w sercu w dwójnasób niewzruszenie.
— Czy sądzicie, że i nadal pozostaniecie jej wierny?
— Aż do śmierci — a nawet poza nią!
W sposobie jego pytania leżała głęboka powaga. Zacząłem przeczuwać, że ten potężny myśliwiec poluje także w swojem wnętrzu na prawdę, której może jeszcze nie poznał, albo którą mu już wydarto. Wtem podał mi rękę i poprosił:
— Dajcie mi dłoń, sir, przyrzeczcie mi na własne zbawienie, i na pamięć owej starej, dziś jeszcze drogiej wam babki, że odpowiecie mi tylko tak, jak rzeczywiście myślicie.
— Oto dłoń moja; przyrzekam! Nie potrzeba było wzmianki o mojem zbawieniu i pamięci owej starej, ukochanej kobiety, z którą zobaczę się kiedyś.
— Czy — jest — Bóg?
Wypowiedział te słowa w wielkich od siebie odstępach i każde z nich z osobnym naciskiem. Brał to na seryo, rzeczywiście na seryo. Zmagał się i walczył z żarliwym wysiłkiem, ale do zwycięstwa nie doszedł.
— Tak — odpowiedziałem z tym samym akcentem.
— Sądzicie, że zobaczycie się z waszą babką; a zatem jest życie po śmierci.
— Tak.
— A dowody?
— Udowodnię wam zapomocą dwu koryfeuszy, których kompetencya wznosi się ponad wszelkie wątpliwości.
— Kto oni?
— Jeden z nich to osoba, stojąca bardzo wysoko, a drugi — całkiem zwykła.
— No, więc kto?
— Bóg i ja.
Pochylił głowę i milczał przez długą chwilę.
— Czy razi was to zestawienie istoty najwyższej ze śmiertelnikiem, jadącym obok was? — zapytałem wreszcie, ponieważ nie odpowiadał.
— Nie, gdyż wiem, jak to pojmujecie. A zatem Bóg?
— Tak. On przemawia w słowach i dziełach. Kto na jedne i drugie ma dobrowolnie otwarte oczy i uszy, ten musi przyjść do poznania, które teraz wypowiedziałem.
— A wy?
— To głos mojego serca.
— Mówicie to tak spokojnie i poprostu, a jednak ten głos to taka wielka rzecz! Gdybyż Bóg kazał i memu sercu przemówić!
— Proście Boga o to, a on mu każe.
— On żył dawniej, lecz potem zamarł.
Brzmiało to tęsknie i smutno.
— Wierzyliście niegdyś także, mr. Surehandzie?
— Tak.
— I utraciliście wiarę?
— Zupełnie. Kto mi ją wróci!
— Ten, kto kieruje uczuciami serca, jak strumieniami wody, ten, który mówi: „Jam jest drogą, prawdą i życiem!“ Wy zmagacie się o tę prawdę i dążycie do niej. Nie dadzą jej wam żadne myślenie, ani żadne studya. Lecz miejcie odwagę, sir! wzejdzie ona wam całkiem niespodzianie, jak ongiś mędrcom owa gwiazda, która zawiodła ich do Betlejem. Wasze Betlejem leży niedaleko stąd. Ja to przeczuwam.
Podał mi powtórnie rękę i poprosił:
— Dopomóżcie mi do tego, mr. Shatterhandzie!
— Jestem na to za słaby; prawdziwa pomoc u Boga.
— Musiały to być złe moce, które porwały wam to, co dla każdego człowieka ma być rzeczą najwyższą i najświętszą.
— Tak, to były zdarzenia, które zabrały mi wszystko, nawet wiarę. Bóg, będący miłością, dobrocią, i sprawiedliwością, nie mógłby tego dopuścić — a skoro to się jednak stało, to Boga niema.
— Ten wniosek to sofizmat, sir.
— Nie.
— Owszem! Mówiliście o dobroci, miłości i sprawiedliwości, a nie chcecie pomyśleć o wszech mądrości. Ja nie wiem, co się stało i nie chcę pytać o to, ale powiedzcie mi tylko jedno, mr. Surehandzie. Czy wy jesteście Bogiem?
— Nie.
— Ale uważacie się widocznie za niego.
— Jakto?
— Ponieważ ośmieliliście się z Bogiem prawować. To może być tylko między równymi sobie.
— Uff! — odezwał się z cicha. — Słuszność mojej logiki przemawiała doń widocznie.
— Tak — mówiłem dalej — oskarżam was o pychę z tego powodu, że pociągnęliście Boga i jego rządy przed swój własny trybunał — wy, ta garść prochu — jego wszechmocnego stwórcę i pana nieba, ziemi i gwiazd! Zważcież tylko, co to jest: szaleństwo poczwarki, pociągającej z obłoków orła do odpowiedzialności przed swoją malutką jamkę! A porównanie to nie określa jeszcze dość trafnie odstępu między Bogiem a wami. Czy przed wami leżą otworem księgi wszechmocnego, że możecie krytykować jego postanowienia? Czyż nie leży to w jego mocy, żeby zamienił w dobrodziejstwo to, co wam dolega? Czyż nie może owych zdarzeń, wydających się nieszczęściem dla waszych krótkowzrocznych oczu, poprowadzić do kresu, który rzuci was w proch przed jego wszechmądrością? Czy dziecko, poczuwszy rózgę, może powiedzieć ojcu: Chodź tu i usprawiedliw się przede mną?
— Ja... ja nie zasłużyłem na tę rózgę — rzekł z ociąganiem się, jak człowiek, który byle co odpowiada.
— Nie zasłużyliście? Czy to wam o tem sądzić?
— Czy wam się zdaje, że jesteście jedynym człowiekiem, któremu stała się krzywda? Czyż tysiące i tysiące ludzi nie cierpiały więcej od was. Czy sądzicie, że na przykład moje niebo pełne było tylko przyjemnych dźwięków? Przyszedłem na świat jako dziecko słabe i do szóstego roku jeszcze suwałem się po ziemi, nie mogąc stać ani chodzić. Czy na to zasłużyłem? Przypatrzcie się Old Sbatterhandowi; czy poznać w nim teraz to dziecko? Czy nie jestem raczej żywym przykładem owej mądrości, z którą sprzeczaliście się? Ociemniałem trzy razy i trzy razy musiano mnie operować. Czy zasłużyłem na to? A kto, z wyjątkiem Winnetou, może się pochlubić tak bystremi oczyma, jak Old Shatterhand? Nie mruczałem i nie dąsałem się tak, jak wy, lecz śmiało powierzyłem się rządom Boga — a jak on to wszystko wspaniale poprowadził! Później, jako ubogi uczeń, jadłem całymi tygodniami tylko chleb ze solą, bo nie miałem nikogo, ktoby mi pomógł, a zbyt byłem dumny, ażeby żebrać. Musiałem się utrzymywać z lekcyi prywatnych, a kiedy drudzy koledzy, przepuszczali pieniądze ojców, razem ze swojem zdrowiem, wychylałem się w zimie przez okno mego poddasza, ażeby dokończyć swojej lekcyi przy świetle księżyca, bo nie miałem pieniędzy na opał i światło. Czy na to zasłużyłem? A mimo to nie byłem nikomu winien ani feniga, i miałem tylko dwu wierzycieli: Boga i siebie. Boga, gdyż dał podstawę do rozwoju, a siebie, bo wymagałem od siebie surowo, by nie przepuścić ani godziny w życiu bez powiedzenia sobie, że wyzyskałem ją, jako byłem powinien i że mi ona przyniesie owoce. Bóg był dla mnie łaskaw, ale ja sam nie miałem nigdy takiego surowego władcy, jakim byłem sam dla siebie. A ileż razy potem, podczas moich podróży, wędrówek i wypraw myśliwskich, znajdowałem się w położeniach, w których mogłem także zapytać: Czy na to zasłużyłem? Ale wynik był zawsze taki dobry i szczęśliwy, że składałem ręce z wdzięczności i mówiłem: Nie, na to nie zasłużyłem!
Zrobiłem pauzę, a Old Surehand patrzył cicho przed siebie i nie rzekł ani słowa. Toteż zacząłem żywo mówić dalej:
— Teraz będziecie się temu dziwili, że mówiłem z takim zapałem, ale ilekroć słyszę kogoś, mówiącego o tem, na co zasłużył lub nie zasłużył, lub mruczącego na swój los — tylekroć zmusza mnie coś, żeby temu co on o sobie myśli, przeciwstawić to, co sądzę o sobie. Wobec Boga nie mam ani praw, ani zasług, tylko obowiązki, i muszę mu codziennie dziękować za to, że mnie stworzył, ażeby wtem ziemskiem życiu, przygotować mnie do wyższego.
— Żebym i ja to potrafił! — westchnął. — Przebiliście się i jesteście mocni — mnie natomiast pędzi los z miejsca na miejsce, więc i wewnątrz utraciłem kotwicę i ojczyznę a wraz z niemi i spokój.
— Znajdziecie ten spokój tam, gdzie jedynie można go znaleźć. Niech go wam wskaże ojciec Kościoła Augustyn z Tagasty, który powiada: Serce człowiecze nie zazna spokoju, aż spocznie w Bogu.“ Lecz i o spokoju na ziemi, mówi pięknie jedna z naszych pieśni nabożnych:
„Kto się w opiekę podda Panu swemu
I całem sercem szczerze ufa Jemu,
Śmiele rzec może: mam obrońcę Boga
Nie przyjdzie na mnie żadna straszna trwoga“.
............
Spokoju, którego szukacie, nie znajdziecie nigdzie prócz w Bogu i świętej religii. A jeśli przedtem Old Wabble powiedział w grzesznem zuchwalstwie, że niepotrzebuje ich nawet w godzinę śmierci, to spodziewam się, że nie będziecie go uważali za wzór, lecz za przykład odstraszający.
— Nie bójcie się, mr. Shatterhandzie. Nie zaprzeczam istnieniu Boga ani nie bluźnię, lecz utraciłem go i wysilam się, by go odnaleźć.
— On wyjdzie naprzeciwko was i pozwoli się odnaleźć.
— Spodziewam się tego całem sercem, ale teraz pozwólcie mi odbiedz od tego tematu, bo byłoby to dla mnie za wiele naraz! Postąpiliście przedtem ze mną surowo, przypominając mi moją nicość — ale jestem wam za to wdzięczny. Tak mi jest, jak gdybym powinien ucałować wam ręce z wdzięcznością. Od kwadransa budzi się coś w mojem sercu, coś, jakby zapowiedź, że nadzieja moja się spełni. Zapaliliście światło, które widzę wprawdzie w wielkiem oddaleniu — ale nie ruszajcie go teraz, żeby nie zgasło. Mam ufność, że będzie się do mnie coraz bardziej zbliżało.
Te słowa mnie uszczęśliwiły. Czyżbym rzeczywiście miał dojść tej radości, żebym duszę jego moją wskazówką nawrócił? I jeszcze taką duszę, jak Old Surehanda! Jakieś nadzwyczajne i smutne warunki musiały go pozbawić wiary. Trzymał je w tajemnicy i nie mówił o nich. Milczenie to nie było brakiem zaufania do mnie; nie chciał tylko dotykać ran, które w nim prawdopodobnie dotąd krwawiły. Gdyby był mówił! Mogłem, nie wiedząc wprawdzie o tem, ulżyć jego sercu i wprowadzić go na ślad, którego szukał oddawna, i nie mógł znaleźć.
Jazda odbywała się tak spokojnie i bez przeszkody, że niema o niej nic do powiedzenia. Nad ranem zatrzymaliśmy się, ażeby dać koniom wypocząć, a późno przed południem, natknęliśmy się na pierwszy palik i na trop Winnetou i jego Apaczów. O kilometr od tego miejsca, tkwił drugi palik, a idąc za nimi, dotarliśmy wkrótce do celu.
Cel ten, zwany, jak wspomniano, przez Apaczów Gutesnonlinkhai a przez Komanczów Suks-ma-lestawi, co znaczy Sto Drzew — leżał na skraju pustyni a wyglądał tak:
Granica pomiędzy Llanem a położoną na zachód zieloną równiną nie biegła prosto. Miejscami była ona bardzo wyraźna, ale przeważnie trudno ją było rozpoznać; tworzyła bądź to wklęsłości, bądź wypukłości, czasem małe a czasem wielkich rozmiarów. W takiej wklęsłości znajdowało się Sto Drzew. Miała ona kształt podkowy, której dość wysoka krawędź, opadała zboczem ku środkowi. W tyle wypływała woda, zbierająca się najpierw w łożysku o dwudziestu metrach szerokości, a potem odpływała na wschód i wsiąkała w piasek. Dzięki wilgoci znajdowała się tu soczysta trawa, która bardzo przydała się naszym koniom. Kształt podkowy odbijał dlatego od otoczenia, że wspomniane zbocze porosłe było gęsto zaroślami, z których sterczały w górę cienkie drzewa. One to dostarczyły materyału na paliki, zapomocą których starał się Sziba Bigh — prawdzie napróżno — wytyczyć Komanczom drogę do oazy. Widać było wyraźnie, gdzie wycinał tyki, a dokoła leżało pełno rozsypanych gałęzi, pociętych nożami jego wojowników.
Koło źródła zsiedliśmy z koni, napiliśmy się wody a potem napoiliśmy konie. Piły pożądliwie a potem porozchodziły się, żeby się napaść. Następnie pokładliśmy się nad wodą, ja zaś wysłałem dla ostrożności na wzgórze Apacza, który miał czuwać, żeby nas Wupa Umugi nie zaskoczył.
Chcieliśmy tu tylko kilka godzin wypocząć; dłużej nie mogliśmy zabawić. Po upływie tego czasu napoiliśmy znowu konie, poczem dosiedliśmy ich, aby pojechać tam, gdzie mieliśmy przenocować.
Miejsce to leżało mniej więcej o dwie mile angielskie na północ od Stu Drzew i tworzyło na równinie zagłębienie, podobne do Piaskowej Doliny, w której wzięliśmy do niewoli Sziba Bigha i jego ludzi.
Na tem miejscu nie było nic, tylko piasek i piasek — ani jednego źdźbła trawy — więc Komanczom nie mogło przyjść na myśl, żeby tu mógł kto spędzić całą noc, albo i dłużej. Oprócz tego było to zagłębienie doskonałą kryjówką, bo kto nie zbliżył się całkiem do brzegu, nie mógł nas tam absolutnie zobaczyć. Nie było zaś żadnego powodu, który mógłby skłonić któregoś z Komanczów do przyjścia tutaj. Przybywszy do tego wgłębienia, spętaliśmy konie i położyliśmy się na głębokim, miękkim piasku. Oczywiście, że postawiliśmy na straży człowieka, który położył się na górze i wypatrywał nadejścia Wupa Umugi i jego oddziału.
Wedle tego, co dowiedziałem się od Sziba Bigha, należało się spodziewać nadejścia dzisiaj wieczorem. Życzyłem sobie bardzo, żeby nie przybyli później, gdyż pobytu w smutnem bezwodnem miejscu nie można było nazwać przyjemnem. Szczęściem spełniło się to życzenie rychlej, aniżeli sądziłem, gdyż słońce było jeszcze daleko od horyzontu, kiedy postawiony na górze strażnik zawołał:
— Uff! Naini peinyil... Komancze idą!
Wziąłem dalekowidz i wyszedłem na górę z Old Surehandem. Pomimo tak wielkiej odległości, że nas nie można było zobaczyć, przypatrywaliśmy się, leżąc, a nie stojąc. Nadchodzili — i to w sposób, dowodzący, że czuli się całkiem pewni siebie. Oto nie jechali używanym przez nich szczególnie na wojnie sposobem, czyli t. zw. gęsiego, lecz w kilku oddziałach, obok siebie i za sobą, jak się komu podobało.
— Oni są pewni, że droga wolna i że żadnej wrogiej istoty niema przed nimi. Nawet nie wysłali nikogo na zwiady — rzekł Old Surehand. — To właściwie wielka nieostrożność z ich strony.
— Ja też tak sądzę — odpowiedziałem. — Ja na miejscu Wupa Umugi byłbym wysłał ludzi na zwiady, celem przeszukania Stu Drzew i ich otoczenia.
— Dobrze, że tego nie uczynił, bo ci wywiadowcy odkryliby prawdopodobnie trop nasz, który tu wiedzie.
— Oczywiście. Zdałem się na jego beztroskę, bo nie bylibyśmy prosto tu przyjechali.
— Stąd niepodobna zobaczyć, czy tak jest rzeczywiście, ale prawdopodobnie idą prosto ku Stu Drzewom. Nie musieliby zbaczać za daleko na północ, ażeby nas tutaj znaleźć.
— Tego nie uczynią napewno.
— Ale to przecież być może.
— Trudno!
— Czy sądzicie, że mogą jeszcze widzieć ślady Sziba Bigha i idą nimi?
— Nie. Teraz widzą już prawdopodobnie zarośla przed sobą na widnokręgu? Gdyby nawet tak nie było, mogą się zdać na konie, które mają już w nożdrzach woń wilgoci Stu Drzew i dają się nią prowadzić.
Czerwoni jeźdźcy mieli dla nas pozornie rozmiary małych psów, biegnących prosto na wschód, i malejących z każdą chwilą. W końcu zniknęli nam z oczu w tym kierunku.
Teraz było dla nas istotnie ważnem pytanie, czy znajdą nasze ślady. Właściwie powinni je byli zobaczyć, i chodziło tylko o to, czy będą na nie zważali. W takim razie spodziewałem się, że wezmą je za ślady Sziba Bigha i dlatego to właśnie zamieniliśmy nasze buty na mokasyny.
Gdyby nabrali podejrzenia, musieliby jechać wprost do nas. Patrzyliśmy więc z wielkiem zaciekawieniem ku południowi, skąd w takim razie musieliby byli nadejść. Upłynęła godzina i więcej, ale nikogo nie było widać, kiedy zaś słońce zaszło i nastąpił krótki zmrok, zniknęły wszelkie powody obawy. Opuściliśmy wysoki brzeg i wróciliśmy na dół do naszych ludzi. Tam przyjął nas Old Wabble następującemi słowy:
— A więc są. Właściwie należałoby sobie zrobić żart, napaść na nich niespodzianie w nocy i wystrzelać do nogi.
— I dla was to jest żartem? — spytałem.
— Czemu nie? Czy pokonanie nieprzyjaciół uważacie za coś smutnego?
— Nie, ale niemniej nie uważam za żart zabicie stu pięćdziesięciu ludzi. Znacie moje zapatrywania pod tym względem. Pozwolimy im tak, jak to się ułożyło pójść teraz spokojnie dalej a potem ich zamkniemy. W ten sposób będą nasi bez rozlewu krwi.
— Pójść dalej, tak! Jeśli jednak jutro rano tego nie uczynią i zabawią przez cały dzień? Skąd weźmiemy wodę dla nas i dla koni?
— Nie zabawią, bądźcie o to spokojni. Ani im przez myśl nie przejdzie tracić tutaj cały dzień. A gdyby im nawet taka strata czasu była obojętną, to przecież musieliby jutro opuścić Sto Drzew, ażeby ustąpić miejsca wojsku.
— Ale czy ono nadejdzie?
— O tem dowiemy się wkrótce.
— Od kogo?
— Od Komanczów.
— Czy chcecie ich podsłuchać?
— Tak.
— To wspaniałe,idę także.
— Nie potrzeba.
— Chociaż nie potrzeba, idę także.
— W takiem położeniu, jak nasze, czyni się tylko to, co potrzebne, a reszty należy zaniechać. W przeciwnym razie naraża się człowiek na niebezpieczeństwa, których może uniknąć.
— Czy w tem niema niebezpieczeństwa, że idziecie na podsłuchy?
— W pewnych warunkach, rzeczywiście.
— A czy nie byłoby wskazane, żebyście wzięli ze sobą kogoś, ktoby wam pomógł?
— Pomógł? Hm! Wy chcielibyście mi pomódz?
— Yes.
— Dziękuję! Wolę zdać się na siebie, niżeli na was, mr. Cutterze.
— A więc idziecie naprawdę sam?
— Nie. Mr. Surehand będzie mi towarzyszył.
— A dlaczegóż nie ja?
— Bo ja tak chcę. Niechaj sprawa będzie na tem zakończona.
— A więc macie do niego więcej zaufania, niż domnie?
— To obojętne; zabieram go ze sobą, a wy tu, zostaniecie.
Widziałem, że miał na ustach jakąś gniewną odpowiedź, lecz pohamował się i zmilczał. On ze swoją nierozwagą byłby chyba ostatnim z tych, których wziąłbym ze sobą do Komanczów.
W przypuszczeniu, że nazajutrz wyruszą wczesnym rankiem można było przewidzieć, że dzisiaj wcześniej spać pójdą. Chcąc ich zatem podsłuchać i rzeczywiście dowiedzieć się czegoś, nie mogłem zwlekać. Toteż po nastaniu zupełnej ciemności nie czekałem już dłużej, niż godzinę i wyruszyłem z Old Surehandem. Później po zejściu księżyca byłoby trudniej ukryć się, aniżeli teraz.
Jako drogi użyliśmy własnego tropu, ażeby się dostać do Stu Drzew. Najpierw udaliśmy się na grzbiet podkowy, ażeby zbadać, czy tam są straże. Przeszukanie całego półkola trwało dość długo, ale nie znaleźliśmy na niem Komanczów. Wupa Umugi nie postawił tu nikogo na straży; musiał się czuć bardzo pewnym.
W dole nad wodą płonęło kilka ognisk podsycanych rozrzuconymi dokoła, umyślnie naciętymi, konarami i gałęźmi. Nad źródłem siedział wódz, widocznie z najwybitniejszymi wojownikami, a reszta rozłożyła się po obu brzegach strumyka tak daleko, że nie mogliśmy wzrokiem końca dosięgnąć. Koni nie widzieliśmy także, bo było na to jeszcze zbyt ciemno.
Czy tam na dole ku Llanu stały posterunki, to usuwało się z przed naszych oczu, ale mogło nam być obojętnem, gdyż nie mieliśmy iść w tę stronę.
Zadaniem naszem było dojść jak najbliżej wodza, ażeby go w danym razie podsłuchać. Wleźliśmy zatem w krzaki i zaczęliśmy się, ja przodem a Old Surehand za mną, zsuwać po zboczu. Nie było to takie łatwe, gdyż każdej chwili mógł się nam z pod nóg wysunąć kawałek bardzo rozluźnionego gruntu i zdradzić nas szmerem staczania się na dół. Indyanie zachowywali się tak cicho, że szmer taki musieliby bezwarunkowo usłyszeć. Za każdym krzakiem dotykałem nogą ziemi na próbę, celem zbadania tego miejsca. Szło to więc bardzo powoli tak, że na schodzenie upłynęła pewnie godzina. Nareszcie położyliśmy się w gęstym krzaku, rosnącym tak blizko źródła, że mogliśmy dosłyszeć rozłożonych nad niem czerwonych, gdyby tylko mówili.
Lecz oni nie rozmawiali. Siedzieli niemi i nieruchomi obok siebie, wpatrując się w blask małego ogniska, nad którem, jak nam woń wskazywała, pieczono mięso. Zaczekaliśmy kwadrans, potem drugi — lecz wszystko było cicho jak dotąd. Gdyby jeden z Indyan nie podnosił chwilami ręki, ażeby dorzucić gałąź do ogniska, można było sądzić, że się ma do czynienia z figurami bez życia. Old Surehand potrącił mnie już, dając mi tak odczuć pytanie, czy nie byłoby lepiej wrócić, kiedy naraz zabrzmiał za obozem głośny okrzyk, po którym nastąpiło kilka innych. A więc po tamtej stronie stały jednak straże i zauważyły teraz coś niezwykłego. Wupa Umugi zerwał się, a sąsiedzi jego uczynili to samo. Zgiełk wzmagał się z każdą chwilą, a okrzyki odzywały się to tu, to tam. Brzmiało to zupełnie tak, jak gdyby kogoś ścigano i chciano schwytać. Zdjął mnie niepokój, którego mimowoli nie mogłem się pozbyć.
— Co to być może? — spytał cicho Old Surehand.
— To tak, jakby kogoś pędzono tam i ówdzie — odpowiedziałem również szeptem.
— Tak, kogoś tam chcą złapać; ja się nie mylę, słyszę dobrze. Ale kto mógłby to być? Czyżby...?
Nie dokończył pytania.
— Co chcieliście powiedzieć? — zapytałem.
— Nic, sir! To byłoby zbyt szalone z jego strony.
— Z czyjej?
— Z... ale nie, to niemożliwe!
— No któż to?
— Old Wabble.
— Do Dyabła! - wam to przyszło na myśl?
— Tego można się po nim spodziewać.
— Tak, on poprostu zawziął się na podchodzenie, a że przedtem pragnął tak bardzo... ale słuchajcieno!
Wtej chwili zabrzmiał po lewej ręce za obozem okrzyk:
— Sus-taka — człowiek!
Zaraz potem doszedł nas z prawej strony zarośli drugi okrzyk:
— Sus-kawa — koń!
Potem ucichło, lecz zauważyliśmy więcej uszyma, aniżeli oczyma — jakiś ruch, zbliżający się ku nam. Z lewej i z prawej strony prowadzono kogoś czy coś. Kto to mógł być?
Nie długo czekaliśmy na dowiedzenie się o tem. Obawy nasze ziściły się ku naszemu przerażeniu. Kilku Komanczów prowadziło Old Wabble’a, rozbrojonego i mocno skrępowanego rzemieniami. W kilka chwil potem sprowadzono także jego konia. Udał się więc za nami i to na koniu. Co za nonsens! Że można się było po nim spodziewać takich aktów samowoli, o tem wiedziałem z doświadczenia, ale żeby mu wpadło do głowy skradać się konno — takiej głupoty u niego nie przypuszczałem.
Tem błazeństwem wprowadził nas nietylko w wielki kłopot, lecz naraził nas najwyraźniej na niebezpieczeństwo. Komancze musieli przecież powiedzieć sobie, że sam tutaj być nie może i że musi mieć ze sobą towarzyszy. Troska o samych siebie wymagała właściwie, żebyśmy się natychmiast oddalili, ale czy mogliśmy to uczynić — czy nam to było wolno? Czy nie powinniśmy byli raczej zostać, by się dowiedzieć, co się stanie? Stary był, pomimo wielkiej nierozwagi, bardzo szczwany i mógł znaleźć jakąś wymówkę, która odwróciłaby podejrzenie czerwonych.
— Uff, Old Wabble! — zawołał Wupa Umugi na widok starca. — Gdzie pochwyciliście go?
Czerwony, do którego zwrócił się z tem zapytaniem, odpowiedział:
— Leżał w trawie na brzuchu i skradał się jak kujot, wychodzący na łup. Nasze konie zaczęły się niepokoić, bo zwietrzyły jego konia, którego przywiązał poza naszemi strażami.
— Czy się bronił?
— Pshaw! Uciekał, a my ścigaliśmy go, jak psa parszywego, na wszystkie strony, a kiedy pochwyciliśmy go potem, nie poważył się bronić.
— Czy widzieliście jeszcze jakich białych?
— Nie.
— To idźcie i szukajcie ich śladów. Ta stara blada twarz nie może tutaj być sam jeden na skraju Llana Estacada.
Wojownik odszedł, ażeby zacząć szukać wedle tej wskazówki, a wódz usiadł ze swoimi ludźmi tak spokojnie, jak gdyby nic nie zaszło. Patrzył groźnym wzrokiem na Old Wabble’a, stojącego przed nim i trzymanego przez dwu czerwonych — potem wydobył nóż, wbił go przed sobą w ziemię i rzekł do niego:
— Tu wbity nóż przesłuchania. Może on ciebie zabić lub zostawić cię przy życiu. Masz to w twoim ręku. Jeśli odpowiesz prawdę, to możesz siebie ocalić.
Wzrok „króla cowboyów“ pomknął ku zaroślom; szukał nas — lecz, na szczęście, nie długo. Gdyby był pod tym względem nie zapanował nad sobą, byłby nas łatwo mógł zdradzić.
— Gdzie masz towarzyszy — zapytał wódz.
— Nie mam żadnych — odparł stary.
— Jesteś sam?
— Tak.
— To kłamstwo!
— Nie! To prawda!
— Poszukamy ich i znajdziemy.
— Nie znajdziecie nikogo.
— Jeśli się pokaże, że kłamiesz, będziesz winnym ciężkiej śmierci, jaką poniesiecie.
— No, to każ szukać; nie mam nic przeciwko temu.
— Więc powiedz mi, co tu masz do czynienia na Llano Estacado? Czy może zechcesz użyć wymówki, że przybyłeś tu na polowanie?
— Nie, Old Wabble nie taki głupi — ale mimo to chciałbym to powiedzieć, bo tak jest rzeczywiście.
— Na co mógłbyś tutaj polować? Tu przecież niema zwierzyny.
— Jest — i to sporo.
— Jakiego rodzaju? — roześmiał się Wupa Umugi wzgardliwie.
— Czerwona zwierzyna.
— Uff!
— Tak, czerwona zwierzyna, Indyanie. Przybyłem tutaj, żeby na was polować.
To było śmiałe. Prawdopodobnie zdawał się na nas. Był, jak się zdaje, pewien, że siedzimy gdzieś blizko i słyszymy jego słowa. Przypuszczał też najprawdopodobniej, że nie zostawimy go w obecnem nieszczęśliwem położeniu. Łatwo jednak było przewidzieć, że mylił się pod tym względem. Skoro tak — mówiąc dosłownie — „wjechał“, musiał się teraz sam troszczyć o to, co się z nim stanie. My mieliśmy przedewszystkiem troskę o siebie i staranie się o to, żeby nas także nie pochwycono. Nie wolno nam było narażać życia dla jego uwolnienia i wystawiać na szwank całego pięknego planu tak lekkomyślnie, jak on to właśnie uczynił.
Śmiała odpowiedź starca wprawiła wodza w zdumienie. Ściągnął ponuro brwi i rzekł głosem groźnym:
— Niechaj Old Wabble unika wzbudzenia mojego gniewu.
— Naco ta groźba? Wszak powiedziałeś, że mam mówić prawdę!
— Tak, ale ty jej nie mówisz!
— Udowodnij to!
— Psie, jak możesz, jako nasz jeniec, żądać ode mnie dowodów? Twoja własna mowa jest przeciwko tobie. Powiadasz, że przybyłeś, ażeby na nas polować. Czy jeden człowiek może polować na stu pięćdziesięciu wojowników?
— Nie.
— A jednak twierdzisz, że sam tu jesteś.
— Tak jest naprawdę. Jestem tutaj tylko na zwiadach; reszta potem nadciągnie. Przestrzegam was! Jeśli mi cokolwiek złego zrobicie, pomszczą mnie krwawo.
— Pshaw! Cóż to za ludzie, którymi ośmielasz się nam grozić?
— Nie powinienbym właściwie mówić o tem, bo nie macie o tem pojęcia, że następują wam na pięty, ale bawi mnie to, że już teraz otworzę wam oczy, co nie będzie błędem z mojej strony, bo ujść im nie możecie.
Ułożył swoją starą pofałdowaną twarz w minę tryumfu i mówił dalej:
— Czy znasz wodza Nale Masiuwa?
— Oczywiście, że znam go.
— On ośmielił się zaatakować białych jeźdźców i został pobity.
— Uff! — odparł Wupa Umugi.
— Potem był o tyle nieostrożny, że wysłał do was posłańców. Wojsko znalazło trop ich i poszło za nim.
— Uff!
— Ślady zawiodły żołnierzy nad Błękitną Wodę, gdzie był wasz obóz. Opuściliśmy go już, ale oni poszli za wami, a mnie wysłali na zwiady, gdzie go dziś rozbijecie. Złapaliście mnie wprawdzie, lecz będziecie musieli mnie wydać, bo oni idą za mną i wygubią was do ostatniego.
— Dzięki Bogu! — zawołałem w duszy, gdyż to była najlepsza i jedyna wymówka. Tylko wten sposób można było odwrócić od nas ich podejrzenie i wywołać w nich wiarę, że przybył rzeczywiście sam jeden.
Był to rzeczywiście szczwany, stary lis, co jednak bynajmniej nie ułagodziło gniewu, jaki wybuchnął we mnie przeciw niemu. Wupa Umugi machnął lekceważąco ręką i powiedział:
— Niech Old Wabble nie tryumfuje zanadto i zawcześnie. Nazywają go ludzie zabijaczem Indyan, i jeszcze nigdy czerwony wojownik nie zaznał łaski od jego kuli lub noża. Cieszymy się bardzo, że złowiliśmy go i nie wypuścimy go na wolność. Zginie on, przywiązany do pala i największemi, najwyszukańszemi mękami zapłaci za wszystkie popełnione morderstwa.
— Tak teraz mówisz, ale stanie się całkiem inaczej — odparł Cutter z wyższością.
— Psie! Nie bądź taki zuchwały! — huknął nań wódz. — Czy sądzisz rzeczywiście, że mówisz nam coś nowego? Wiemy o tem już dawno, że biali żołnierze walczyli z Nale Masiuwem. Zwyciężyli, lecz tylko na krótki czas, gdyż wódz posłał do domu po stu nowych wojowników.
— Ach — zawołał Old Wabble, udając rozczarowanie.
— Tak — mówił wódz dalej, tryumfując z kolei. — Tak samo dobrze wiemy też, że te białe psy dążą za nami. My sami chcieliśmy tego, gdyż wywabiliśmy ich za sobą, żeby ich zgubić.
— Otwierasz szeroko gębę i mówisz tak tylko, ażeby mnie przestraszyć, ale ci się to nie uda.
— Milcz! To wszystko prawda, co mówię. Chcecie nas zniszczyć — ale sami wyginiecie do ostatniego!
— Pshaw!
— Milcz! Powiadam ci, że zastawiliśmy na was pułapkę, z której niema ucieczki.
— Tak, może, gdybyśmy byli tacy głupi i wleźli w nią.
— Ty już wlazłeś i już w niej siedzisz.
— Tem ostrożniejsi i uważniejsi będą żołnierze.
— Oni też wpadną, bo nie mogą inaczej.
— Oho!
Ten lekceważący okrzyk rozgniewał wodza jeszcze bardziej. Huknął też na starego:
— Jeśli powiesz jeszcze jedno takie słowo, każę ci gębę zatkać. Przybyliśmy z nad Błękitnej Wody tutaj tylko na to, ażeby żołnierze jechali za nami. Ten obóz opuścimy także i zaprowadzimy ich na pustynię, gdzie będą musieli nędznie wyginąć.
— Wyginą? Oni będą walczyli i zwyciężą was.
— Do żadnej walki nie dojdzie. Zwabimy ich daleko na piaski, gdzie niema wody. Tam wyginą z pragnienia i broń na nic im się nie przyda.
— Nie dadzą się wam wywieść w pole.
— Uczynią to, wiem na pewno. Czy ci się zdaje, że nie mamy uszu ani oczu? Obozują tej nocy tylko o kilka godzin jazdy konnej za nami i zjawią się tu wkrótce po świcie. Nas już nie będzie, więc pójdą dalej za nami. Za nimi idzie Nale Masiuw ze stu pięćdziesięciu wojownikami. W ten sposób dostaną się pomiędzy nas, między głód, pragnienie i nasze strzelby, tak, że nędznie wyginą.
— Thunder-storm! — zawołał Old Wabble takim głosem, jak gdyby się przestraszył.
— A widzisz, teraz cię strach oblatuje! — śmiał się wódz z zajadłością. — Musisz przyznać, że jesteście zgubieni. Ale ja mam jeszcze o czemś innem z tobą pomówić. Gdzie są blade twarze, które znajdowały się z tobą nad Błękitną Wodą?
— Blade twarze? Kogo masz na myśli?
— Old Shatterhanda.
— Aha, jego!
— Tak — jego i Old Surehanda, któregoście nam wydarli, i tamtych resztę.
— Nie wiem tego, gdzie oni.
— Nie kłam!
— Nie kłamię. Skąd ja mam wiedzieć, gdzie oni?
— Przecież byli przy tobie!
— Tak, przez ten jeden dzień; potem rozdzieliliśmy się.
— W to nie uwierzę. Chcesz przede mną zataić, że znajdują się przy żołnierzach.
— Przy żołnierzach? Ani im się śni. Old Shatterhand nie stowarzyszałby się z takimi ludźmi, i nie pozbawiałby się samoistności. A może sądzisz, że zniżyłby się do tego, by grać rolę ich szpiega?
— Old Shatterhand jest dumny — przyznał Wupa Umugi.
— Nietylko to. On jest przyjacielem zarówno białych, jak i czerwonych. Czy mieszałby się do sporu wybuchłego między nimi?
— Uff! To brzmi prawdziwie.
— A czy nie zawarł z wami pokoju nad Błękitną Wodą?
— I to słuszne. Ale gdzie on teraz?
— Pojechał w dół rzeki Pecos, ażeby w mieszkaniach Meskalerów spotkać się z Winnetou.
— Czy sam pojechał?
— Nie — tamci wszyscy mu towarzyszyli.
— A ty czemuż nie?
— Bo chciałem dostać się do żołnierzy, u których teraz jestem skutem.
— Czyżbyś rzeczywiście sam jechał? W to nie uwierzę. Twoje ostatnie słowa budzą na nowo moje podejrzenia. Old Shatterhand jest z wami.
— Nie.
— Jestem tego pewien.
— Uważałem Wupę Umugi za rozumniejszego, aniżeli okazuje się teraz. Czyż on nie widzi, że tą nieufnością bardzo źle świadczy o sobie?
— Nie.
— To żal mi bardzo. Czy Old Shatterhand nie wart na wyprawie wojennej więcej, aniżeli stu wojowników? A czy Old Surehand nie dorównywa mu pod tym względem? Czy, gdyby tacy sławni ludzie znajdowali się z nami, nie powiedziałbym ci tego, ażeby ci strachu napędzić, i odwieść od zrobienia mi czegoś złego?
— Uff! — poświadczył wódz.
— Byłoby to dla mnie wielką korzyścią, gdybym mógł zagrozić ci temi dwiema blademi twarzami. Jeśli tego nie czynię, powinienbyś poznać, że ich z nami niema.
— Uff! — zabrzmiało ponowne potwierdzenie.
— A zatem, gdybym chciał wymyślić kłamstwo, wolałbym powiedzieć, że ci dwaj przyjdą mnie ocalić, aniżeli temu zaprzeczać. Jeśli Wupa Umugi tego nie pojmuje, to źle z jego rozumem.
— Co cię mój rozum obchodzi, psie! Wiem już, co mam sobie myśleć, i teraz zależy wszystko od tego, czy wojownicy, wysłani na przeszukanie okolicy, znajdą twoich towarzyszy czy nie. Ale ty w każdym razie jesteś zgubiony. Nie myśl, że zabijemy cię zaraz! Tak łatwo nie pójdzie zabijaczowi Indyan. Zabierzemy cię ze sobą, bo cały nasz lud musi widzieć śmierć twoją i radować się twojemi męczarniami. Będziesz z nami, ażebyś przekonał się na własne oczy, że bladzi żołnierze zginą marnie na pustyni. No, cóż tam?
Z pytaniem tem zwrócił się do czerwonego, który właśnie nadjechał, zeskoczył z konia i odpowiedział:
— Okrążyliśmy całą okolicę i przeszukaliśmy ją dokładnie, ale nie znaleźliśmy nikogo. Ta blada twarz ośmieliła się zatem sama zbliżyć tak do nas.
— On tę śmiałość życiem przypłaci. Zwiążcie mu także nogi i skrępujcie go tak ciasno, żeby się nie mógł poruszać. Pięciu wojowników będzie go strzegło i odpowiadało głowami. Niechaj także straże obsadzą brzeg ten za nami, ażebyśmy się nie dopuścili żadnej nieostrożności.
Tę nieostrożność popełnił już właśnie i ułatwił nam tem potajemne zbliżenie się do obozu. Teraz należało oddalić się czemprędzej i nie czekać, aż straże ustawią się tu na górze, bo mogłyby nas zobaczyć. Wyleźliśmy więc czemprędzej, lecz jak można było najciszej, po zboczu na górę, przyczem jednak nie mogliśmy stracić tyle czasu, co przy złażeniu na dół.
Dostawszy się na górę, podążyliśmy najpierw szybkim krokiem tak daleko, że niepodobna było dojrzeć nas ani dosłyszeć, poczem mogliśmy już zwolnić kroku.
— A teraz, co wy na to, sir? - zapytał mnie Old Surehand.
— To fatalne, to nawet gorzej niż fatalne — odpowiedziałem.
— Szkaradnego figla spłatał nam znowu ten stary.
— Szczęściem, gorszego dla siebie, niż dla nas.
— Tak. Skoro nieszczęście już się zdarzyło, zachował się niezgorzej.
— Szkoda go, wierutna szkoda! To wcale dzielny człowiek i gdyby nie miał zwyczaju postępować z taką bezmyślną samodzielnością, mógłby się bardzo przydać. Tak jednak trzeba mieć się z nim więcej na baczności, aniżeli z greenhornem. To człowiek, któremu najlepiej samemu, bo dla każdego towarzystwa, do którego się przyłączy, musi się stać niebezpiecznym.
— On dufny zapewne w naszą pomoc.
— Oczywiście! Powinniśmy go wydobyć.
— Czy to się uda?
— Tak. Nie wolno nam go opuścić.
— Więc chcecie go uwolnić jeszcze tej nocy?
— Nie, to niemożliwe.
— Hm! Sądzę, że to dla was nie będzie zbyt trudne.
— Dziękuję za to zaufanie. Mówiąc o niemożliwości, nie miałem na myśli samego uwolnienia. Dlaczego nie mielibyśmy jeszcze tej nocy uwolnić go, gdybyśmy chcieli? Wy i ja! Zdaje mi się, że dokonywaliśmy nieraz już lepszych rzeczy. Trzebaby wprawdzie zaryzykować życie, jestem jednak pewien, że udałoby się doskonale. Ale czerwoni dowiedzieliby się, że jesteśmy tutaj, a tego im nie wolno. Mieliżbyśmy całe to dobrze i pięknie obmyślane przedsięwzięcie narażać na wątpliwy wynik przez człowieka, który je sam ustawicznie naraża na niebezpieczeństwo, popełniając coraz nowe głupstwa?
— Nie.
— Na razie jego życiu nic nie grozi; słyszeliśmy to sami. Nie śpi on wprawdzie na różach, ale musi to przypisać sam sobie i uważać za zasłużoną karę. Niechaj go czerwoni zabiorą ze sobą; my tego zmienić nie możemy. Później, kiedy wpadną w pułapkę, będą musieli go wydać.
— Jeśli nie zechcą uważać go za zakładnika.
— Pshaw! Na to nie zgodzimy się oczywiście.
— Nie mogę absolutnie pojąć, jak może człowiek i to w jego wieku popełniać takie sprawki. Wszak miał dość doświadczenia.
— Ono się go nie czepia, ponieważ on nie może poprostu podporządkować się pod coś.
— Idzie za nami, skrada się i jeszcze w dodatku konno. Tego nie można nazwać inaczej, tylko waryactwem. Czy nie tak sądzicie, sir?
— Tak, ale jak w każdem nieszczęściu, zwykle bywa i szczęście. Tak było i tu. Dobrze bowiem, że miał konia ze sobą.
— Czemu?
— Bo Komancze szukaliby go pewnie i nie spoczęliby, dopóki nie wiedzieliby, jak rzeczy stoją.
— Aha! I byliby nas znaleźli.
— Na pewno. O ile trudno mi pojąć, żeby ktoś wpadł na waryacką myśl skradania się na koniu, o tyle cieszę się, że tak się stało. Wódz jest uspokojony i nie każe szukać dalej.
— Hm! Miejmy nadzieję.
— Jestem tego pewien. Żeby nawet jego podejrzenia wróciły, nie będzie miał czasu na długie poszukiwania. Słyszeliśmy przecież, że konnica nadejdzie wcześnie, a on tu już być nie może.
— To prawda. Na szczęście możemy sobie powiedzieć, że przynajmniej my dwaj osiągnęliśmy nasz cel. Z początku zdawało się, że nic nie usłyszymy i dopiero ukazanie się Wabble’a otworzyło usta wodzowi. A więc Cutterowi zawdzięczamy, że zdołaliśmy się czegoś dowiedzieć. Moglibyśmy uważać to za okoliczność łagodzącą, gdybyśmy mieli zamiar mu przebaczyć.
— Dziękuję! Przebaczyłem mu już nie raz, a teraz koniec. Tu niema okoliczności łagodzących. Tam, gdzie idzie o życie i wolność, byłoby prostem samobójstwem nie unikać takich niebezpieczeństw. Jedyną zaś ochroną w tym wypadku jest zapobieżenie powtarzania się takich sprawek.
— Ale w jaki sposób?
— W ten, że rozstaniemy się ze starym Wabblem. Wyrzekam się jego towarzystwa. Skoro odzyska wolność, niechaj sobie jedzie, gdzie mu się podoba. Cieszyłem się wprawdzie z początku jego znajomością, ale zaprawił mi tę uciechę żółcią. Teraz przestało już być doprawdy przyjemnością mieć go przy sobie i patrzyć na jego głupstwa. Wolałbym najbardziej niedoświadczonego nowicyusza. Żółtodziób, greenhorn, słucha doświadczonego westmana w przekonaniu o swojem niedoświadczeniu, tu jednak mamy do czynienia z człowiekiem, dumnym z tego, że kiedyś nazywał się „królem cowboyów“. W dumie swej uważa on za rzecz niegodną siebie poddać się woli drugiego. Dobry cowboy może być dobrym pasterzem, jeźdźcem a nawet strzelcem, ale na tęgiego westmana potrzeba więcej, o wiele więcej.
Wpadłem w zapał i byłbym jeszcze dalej rezonował, gdybyśmy byli teraz nie dojechali do naszego obozu.
Gdy Apacze dowiedzieli się, że Old Wabble’a pochwycono, rzekł najstarszy z nich, który też miał przemawiać za drugich:
— Stara blada twarz odjechała, nie zapytawszy nas wcale; czy mogliśmy go zatrzymać?
— Nie — odpowiedziałem. On nie byłby was usłuchał. Ale czemu wsiadł na konia, zamiast iść pieszo?
— Wiemy to, ponieważ sam nam powiedział. To tylko jedno powiedział. Potrzebował szybkości konia, bo chciał być u Komanczów i powrócić jeszcze przed wami.
— Ażeby się potem chełpić przed nami. No, ale teraz ma wszelkie powody do chwały. Postaraj się o to, żeby straże dobrze uważały. Położymy się teraz spać, ponieważ o wschodzie słońca musimy być już na nogach.
Ale nie mogłem zasnąć, bo złość na Cuttera nie dała mi przez długi czas zamknąć oczu, a kiedy zbudzono mnie o wschodzie słońca, byłem jeszcze niewyspany.
Teraz należało obserwować odejście Komanczów. Widzieliśmy wprawdzie ciemny pas, utworzony przez Sto Drzew na południowym horyzoncie, ale ich samych nie mogliśmy rozpoznać. To też wziąłem lunetę i wyszedłem z Old Surehandem z obozu, ażeby zmniejszyć oddalenie. W połowie drogi usiedliśmy, by zaczekać. Wkrótce wynurzyły się z za krzaków ich postacie. Odjeżdżali i to w tym samym porządku, co przedtem, t. j. nie gęsiego. Czynili to, ażeby zostawić trop jak najszerszy, i w ten sposób wojsku ułatwić pościg.
Drogowskazami były im tak, jak chcieliśmy, paliki, o których sądzili, że powbijał je Sziba Bigh. Nie przeczuwali nawet, jaka tymczasem zaszła zmiana.
Kiedy zniknęli daleko na południowym wschodzie, czekaliśmy jeszcze z godzinę w wielkiem zaciekawieniu. Wtem wynurzyło się na zachodzie sześciu jeźdźców, zmierzających widocznie do Stu Drzew.
— To dragoni — rzekł Old Surehand.
— Tak, — potwierdziłem. — To rekonesans, który komendant wysłał dla wyszukania Komanczów.
— W takim razie jest ostrożniejszy od Wupa Umugi, który nadciągnął zaraz z całym oddziałem, nie wysławszy naprzód nikogo.
— Tamten był pewny swego, gdy tymczasem komendant nie wie, czy Komancze są jeszcze, czy nie. Zresztą wysyłanie przedniej straży jest tak surowo wymaganym wojskowym zwyczajem, że oficer dopuściłby się najgorszego zaniedbania, gdyby zaniechał tego środka ostrożności.
— Co teraz uczynimy? Czy jedziemy tam?
— Nie.
— Czemu nie? Najkrócej byłoby powiedzieć tym forpocztom, że czerwoni odeszli. Nie potrzebowaliby ich długo szukać.
— To słuszne, ale zażartowałbym sobie chętnie.
— Jak?
— Komendant traktował mnie, kiedy byłem tam za Mistake-Canonem w jego obozie, lekceważąco i jak nowicyusza.
— Głupiec.
— Hm! Nie bardzo mógł inaczej, gdyż podałem się za przeszukiwacza mogił.
— Przeszukiwacza mogił? A to co?
— Powiedziałem, że badam pochodzenie Indyan, a dla takiego uczonego mają wielkie znaczenie wykopaliska, zwłaszcza w starych grobach.
— Aha! I on temu uwierzył.
— Tak.
— W takim razie jest właśnie tem, co powiedziałem: głupcem.
— Być może, ale nawet Parker i ludzie, którzy z nim byli, wierzyli temu i dali mi się wywieść w pole.
— Ależ to prawie niemożebne! Kto was zobaczy, kto przypatrzy się waszej zewnętrznej postaci i osądzi wasze całe zachowanie, ten musi bezwarunkowo wpaść na to, że nie możecie być niczem innem jak tylko...
— Westmanem? — przerwałem mu.
— Yes.
— Udawałem wtenczas, a odzież moja wyglądała także całkiem inaczej, niż teraz. Istotnie, nie trudno było wziąć mnie za greenhorna. Bawiło mnie to bardzo i chciałbym teraz zobaczyć, jaką minę zrobi komendant, gdy zobaczy nas tu, na pustym Llano Estacado.
— A więc zabawimy się trochę w teatr?
— Tak.
— Więc udacie się do niego najpierw bez Apaczów?
— Tak.
— I beze mnie?
— Wy możecie pójść ze mną.
— To dobrze! Ciekawym, co on powie, kiedy się dowie, że domniemany poszukiwacz mogił to nikt inny, tylko Old Shatterhand. Będzie miał ogromnie mądrą minę.
Widzieliśmy przez lunetę, że jeźdźcy rozbiegli się, by w ten sposób dostać się do Stu Drzew. Było to bardzo sprytne z ich strony, choć nie wiedzieli, że zbyteczne, bo Komanczów już tam nie było.
Po ich zniknięciu upłynęło tylko z dziesięć minut, kiedy ujrzeliśmy jednego z nich, jak wracał cwałem, ażeby donieść komendantowi, że może iść naprzód, gdyż nieprzyjaciel opuścił już Sto Drzew. W małą godzinkę potem ujrzeliśmy nadciągających dragonów. Powróciliśmy do naszego obozu, by zabrać konie i polecić Apaczom, żeby za godzinę poszli za nami.
Jechaliśmy z początku prędko, a potem, kiedy można było nas już od Stu Drzew zobaczyć, powolniej, tak powoli, jak ludzie, nie obawiający się spóźnić, bo cel ich jazdy nie jest zbytnio ważny. W odległości mniej więcej tysiąca kroków od zarośli, zobaczyliśmy kilka straży. Reszty nie mogliśmy dojrzeć, bo rozłożyli się wewnątrz zagłębienia. Straże te spostrzegły nas, doniosły o nas i z za krzaków wyszło wielu żołnierzy, ażeby się nam przypatrzyć. Ponieważ było nas tylko dwu i to nie Indyan, czekano na nas spokojnie.
— Stać! — zawołał najbliższy strażnik. — Skąd?
— Stamtąd — odrzekłem wskazując za siebie.
— Dokąd?
— Tam.
Przy tem wskazałem obóz.
— Czego tam chcecie?
— Wypocząć.
— Kto jesteście?
— To was na razie nic nie obchodzi; to rzecz waszego oficera!
— Oho! Ja mam was wypytać, a wy macie mi odpowiadać.
— Tak, jeśli nam się spodoba; ale ponieważ nam się nie podoba, nie będziemy odpowiadali.
— To strzelam!
— Spróbujcie! Zanim złożycie się z waszej pukawki, będziecie trupem.
Przy tych słowach wymierzyłem do niego ze sztućca i mówiłem dalej:
— Mamy tutaj te same prawa, co wy. My możemy także pytać, kto jesteście, skąd przybywacie, czego tu chcecie i kto wami dowodzi?
— Co? Wy grozicie warcie wojskowej strzelbą?
— Zaiste. Przecież widzicie.
— Tu idzie o wasze życie! Czy wiecie o tem?
— Nonsens! Nasze kule trafiają równie pewnie, jak wasze. A teraz dajcie nam spokój! Chcemy się dostać do wody.
Skręciliśmy dokoła zarośli i pojechaliśmy do źródła, gdzie postawiono już namiot oficerski. Strażnik nie bronił nam tego, ale żołnierze, którzy słyszeli moje odpowiedzi, pobiegli naprzód, ażeby powiedzieć komendantowi, jak zachowaliśmy się i jacy krnąbrni jesteśmy. Stał przed namiotem, słuchał ich doniesień i patrzył ku nam z groźnie zmarszczonem czołem. Wtem, kiedy przystąpiliśmy doń dość blizko, poznał mnie i zawołał:
— Good laack! Toż to ten grabarz! No, po nim można się spodziewać takich głupstw. On nie rozumie się na tem. Co on wie o stanie wojennym, o obowiązkach warty, kiedy jej kto nie usłucha?
Gdy to mówił, dojechaliśmy do niego i zsiedliśmy z koni.
— Good morning, sir! — pozdrowiłem go swobodnie. — Pozwólcie nam tutaj usiąść! Potrzeba nam wody dla nas i dla koni.
Roześmiał się głośno i zwrócił się do oficerów, którzy wtórowali jego śmiechowi:
— Przypatrzcie się temu człowiekowi, moi panowie! Prawdopodobnie poznajecie go jeszcze. To oryginał, mający myszki w głowie, jakich mało. Oczywiście nie przeczuwa nawet, że nasze straże mogły go właściwie zastrzelić. Z taką głupotą nawet bogowie walczyliby napróżno. Darujmy mu więc odrobinę życia. Znalazł towarzysza, który pewnie tyle wart, co on sam. Takich ludzi możemy tu śmiało przyjąć i nie obawiać się o to, żeby nam zaszkodzili.
Zwracając się twarzą do mnie, zapytał:
— Tak, możecie tutaj zostać i pić tyle wody, ile zechcecie; ja wiem, że wam to bardzo potrzebne, bo wasz mózg nie składa się z niczego prócz wody.
Puściliśmy konie wolno i usiedliśmy obok źródła. Wydobyłem skórzany puharek, zaczerpnąłem powoli, wypiłem ją i odpowiedziałem dopiero potem:
— Woda w mózgu? Hm! A czy wy nie piliście także, sir?
— Naturalnie, że tak. Co chcecie tem powiedzieć?
— Że wam także było potrzeba wody.
— I...
— I że z tego można tak samo wnosić o waszym mózgu, jak o naszym.
— All thunders! Chcecie mnie obrazić?
— Nie.
— Ależ to była obraza!
— Dlaczego? Sądziłem tylko, że mogę być dla was tak samo uprzejmym, jak wy dla nas.
— Macie! Ten człowiek nie wie, co mówi. Włóczy się po kraju, ażeby rozkopywać dawne mogiły i szukać pogniłych kości. Wobec tego każdy wie, że na to, co on powie, nie należy zbyt wiele albo wcale nie uważać.
Ilustrując te słowa, puknął wskazującym palcem w czoło i zapytał mnie potem:
— Czy znaleźliście dużo takich grobów, sir?
— Ani jednego — odrzekłem.
— To łatwo pojąć. Kto chce szukać mogił indyańskich, nie powinien chodzić po Llanie Estacado.
— Llano Estacado? — zapytałem z pozornem zdumieniem.
— Tak.
— Gdzie ono leży?
— Tego nie wiecie?
— Wiem tylko, że to ma być smutna okolica.
— O sancta simplicitas! A więc nie wiecie, gdzie się znajdujecie?
— Na preryi i nad tą piękną wodą.
— A dokąd chcecie się stąd udać?
— Tam.
Wskazałem ręką na wschód.
— Tam? To wejdziecie na Estacado!
— Jak? Co?
— Tak, na Estacado — śmiał się.
— Rzeczywiście?
— Tak. Podziękujcie Bogu, że spotkaliście nas tutaj. Nie macie otem pojęcia, że jesteście tu na skraju pustyni. Jeśli pojedziecie dalej, będziecie musieli nędznie zginąć.
— Hm! Wobec tego wrócimy.
— Tak, musicie, sir, bo sępy was pożrą.
— A prawdopodobnie na Llanie także nie natrafilibyśmy na mogiły.
— Przynajmniej nie na takie, jakich szukacie. Chcecie być uczonym, a nie wiecie, że wszelkie wasze poszukiwania daremne.
— Daremne? Czemu?
— Powiedzieliście przecież, że wykopujecie dawne szczątki, by się dowiedzieć, skąd pochodzą czerwonoskórcy?
— Rzeczywiście.
— A zatem tylko stare, prastare groby mogą się wam na coś przydać.
— Tak.
— A mimo to jeździcie po preryi i po dalekim Zachodzie, gdzie są wprawdzie mogiły, ale nowe.
— Hm! — mruknąłem w zamyśleniu.
— Musicie przecież tam kopać, gdzie mieszkały plemiona Indyan, które wyginęły już dawno. Czy to nie słuszne?
— Właściwie tak.
— W takim razie zabierajcie się z Zachodu! Mogiły, jakich szukacie, nie leżą na zachód, lecz na wschód od Missisipi. Przyjmijcie tę dobrą rade! Widzicie, jak się rzecz ma z waszą uczonością, skoro drudzy dopiero muszą wam wyszukiwać właściwych dróg.
— Well! To przejdziemy znowu przez Missisipi.
— Radzę wam. Tam niema też tylu niebezpieczeństw, na które narażacie się tu tak niepotrzebnie.
— Niebezpieczeństw? Nie wiem o nich.
— Co? Nie wiecie nic o niebezpieczeństwach?
— Skądże może o tem wiedzieć taki, jak ja?
— A Indyanie?
— Oni mi nic nie zrobią!
— Nic? Co za lekkomyślność, czy nieświadomość rzeczy. Nie macie, jak się zdaje, pojęcia, że Komancze wykopali topory wojenne. Mordują wszystko: białych i czerwonych.
— Mnie nie.
— Czemu was właśnie nie?
— Bo nie zrobiliśmy im nic złego.
— Słuchajcie, wasza naiwność jest przecież za wielka! Ci czerwoni nie oszczędzają nikogo spotkanego, nikogo!
Potrząsnąłem głową z niedowierzaniem, na co on wybuchnął gniewem:
— Jest tak, jak ja mówię, a wy winniście mi wielką wdzięczność, że was ostrzegam. Dokąd jechaliście właściwie po opuszczeniu tam w górze naszego obozu?
— Ciągle na wschód.
— A potem?
— Potem nad jezioro, zwane przez Indyan Błękitną Wodą.
— Nad Błękitną Wodę? — zawołał zdumiony, przerażony niemal. — Tam właśnie obozowała wielka gromada Indyan!
— Tak? — zapytałem, udając zupełną nieświadomość.
— Taaaak? — naśladował mnie. — Czyż nie zobaczyli was i nie schwytali?
— Zobaczyć mogli, ale nie schwytać. Zabawiliśmy się nawet pływaniem po jeziorze.
— I nie złowiono was?
— Nie. Jeśli dobrze rozważę całą sprawę, to zdaje mi się, że nie siedzielibyśmy teraz tutaj, gdyby nas byli złowili.
Na to roześmiał się znów głośno i zawołał:
— To istotnie słuszne, nadzwyczaj słuszne! Byliby was zabili i oskalpowali.
— Sir, to nie tak łatwo, jak się wam zdaje.
— Jakto?
— Bylibyśmy się bronili.
— Przeciwko stu pięćdziesięciu czerwonym?
— Tak.
— Z temi strzelbami od niedzieli?
— Tak.
Powiedziałem to tak poważnie i z przekonaniem, że zerwał się znowu szalony śmiech. Old Surehand starał się zapanować nad rysami twarzy, lecz widziałem po nim, że w duchu bawił się doskonale. Kiedy śmiech ustał, mówił komendant dalej:
— To istotnie szalone. Więc bylibyście się bronili? Czy rzeczywiście?
— Naturalnie.
— W takim razie powiem wam, że ta myśl to czyste szaleństwo. Przedziurawiłoby was natychmiast sto pięćdziesiąt kul.
— Oh! Hm!
— Wierzcie, lub nie! To co wam mówię, to czysta prawda. Jak długo bawiliście nad Błękitną Wodą?
— Jeden dzień!
— A dokąd pojechaliście potem?
— Ciągle na wschód.
— Więc przez równinę?
— Tak.
— Prosto tutaj?
— Tak.
— To rzeczywiście cud, prawdziwy cud niebieski! Widzę przecież, że przybyliście tutaj cało i zupełnie bez szkody.
— Tak, jesteśmy cali i zdrowi. Cóż miałoby nam brakować?
— Co miałoby brakować? To wspaniałe, naprawdę wspaniałe. Komancze jechali także tutaj z nad Błękitnej Wody.
— Rzeczywiście?
— Tak, rzeczywiście! — odrzekł, rozwścieklony niemal moim spokojem. — Czyż te łotry was nie widziały?
— Nie wiem; oni muszą to wiedzieć.
— Tak, oni to muszą wiedzieć! — śmiał się ze złością. — A ja wiem także. Nie widzieli was, bo jużbyście nie żyli. Trudno rzeczywiście uwierzyć czemuś podobnemu. Oto ci dwaj ludzie jadą sobie tam, gdzie są Komancze,kręcą im się ciągle po drodze przed oczyma i nie wpadają im w ręce. Tęgiemu westmanowi lub żołnierzowi nie udałoby się coś takiego. Co za szczęście! A przytem ci ludzie nie przeczuwają nawet, w jakiem niebezpieczeństwie się znajdują. To przecież prawda, co mówi dawne przysłowie: „Głupi mają szczęście“!
— Słuchajcie, sir, nie nazywajcie nas głupimi. W mojej ojczyźnie jest przysłowie, wyrażające to o wiele przyzwoiciej.
— Jakie?
— Mówią tam, że najgłupsi chłopi zbierają największe kartofle.
Kiedy powiedziałem to ze spokojnym całkiem uśmiechem, zaczął przecież uważać. Przypatrzył mi się długo i badawczo, a potem rzekł:
— Słuchajcie-no! Czy wy nie udajecie przypadkiem takich, którzy chowają coś w zanadrzu? Nie wyobrażajcie sobie, że jesteście od nas mądrzejsi.
— Niema obawy, sir. Nie mamy wcale zamiaru porównywać się z wami. To byłoby głupie.
— Ja też tak myślę! — przyznał z zadowoleniem, nie rozumiejąc treści moich słów. — Nie mam powodu być z wami szczerym, ale mi was tak żal w waszej głupocie, że powiem wam, jak rzeczy stoją. Oto zaatakowaliśmy i zwyciężyliśmy Komanczów, oni uciekli przed nami nad Błękitną Wodę, a my puściliśmy się za nimi. Stamtąd znowu uciekli tutaj, a my ścigamy ich i zapędzimy na puste Llano Estacado, gdzie zginą albo z pragnienia, albo od naszych kul, jeśli się nie poddadzą. To chciałem wam powiedzieć, bo nie macie o tem pojęcia.
— Nie mamy pojęcia? Czy wam się zdaje rzeczywiście, że nic o tem nie wiemy? — spytałem teraz całkiem innym tonem.
— Co wy możecie wiedzieć! — odparł wzgardliwie.
— Najpierw wiemy, że jeśli wszystko pójdzie całkiem wedle waszego planu, nie dostaniecie Komanczów pod żadnym warunkiem.
— Ejże! — rzekł ironicznie.
— Tak. Dodam nawet, że to nie ich, lecz was czeka los wyginięcia w pustem Llano Estacado.
— Rzeczywiście? Jacyście wy naraz rozumni! Czemu tam mamy wyginąć?
— Czy na Llanie jest woda?
— Nie.
— A macie worki na wodę?
— Nie.
— Czy możecie ją zabrać ze sobą?
— Nie. Ale do dyabła, nie pytajcie tak głupio!
— To pytanie wcale nie głupie! W pustyni potrzeba wody, a ta odrobina, którą, jak powiedzieliście przedtem, ma się w mózgu, nie wystarczy, ażeby konie i ludzi uchronić od śmierci z pragnienia. Czy wiecie, jak daleko musicie wjechać w pustynię, ażeby się spotkać z Komanczami? Czy wiecie, jak długo wasze konie zdołają znosić spiekę na Llanie?
— Wiemy, że nie musimy dążyć daleko, bo czerwoni nie mają także wody.
— Czy wiecie to dokładnie?
— Bardzo dokładnie!
— W takim razie żal mi was teraz tak samo, jak wy przedtem litowaliście się nad naszą głupotą. Oto Komancze znają miejsce na pustyni, gdzie znajdą dla siebie dość wody.
— Ach, więc tam jest takie miejsce?
— Tak.
— To niemożliwe!
— Czemu nie? Czy nie słyszeliście jeszcze nigdy, że na pustyniach bywają oazy?
— Ale nie na Llano Estacado.
— Tam właśnie znajduje się woda, której tysiąc koni nie zdołałoby wypić.
— Nonsens! Nie mieliście nawet pojęcia o tem, że znajdujecie się na skraju Llana, więc co możecie wiedzieć o wodzie?
— Ej, nie mówcież o tem, czy mamy pojęcie czy nie! Wy to właśnie nie macie pojęcia o tem, co my wiemy; ja i mój towarzysz..
— Dwaj grabarze! No, więc cóż wiecie, he?
— Że razem ze wszystkiem, co myślicie i zamierzacie, jesteście w olbrzymim błędzie, i że pojechalibyście na pewną zgubę, gdyby nie było ludzi, którzy postanowili was ocalić.
— Na pewną zgubę! To szalone, ale po was można się czegoś takiego spodziewać. Któżto ci zacni ludzie, sir?
— Jest ich trzech, a mianowicie Winnetou, Old Surehand i Old Shatterhand.
Nato podniósł brwi i zapytał:
— Winnetou, wódz Apaczów?
— Tak.
— Old Shatterhand, ten biały myśliwiec, jego przyjaciel?
— Tak.
— Old Surehand, o którym tyle opowiadają?
— Tak, ci trzej.
— Oni się chcą nami zająć?
— Muszą, nie chcąc spokojnie patrzeć na to, jak wpadniecie w pułapkę, zastawioną na was przez Komanczów.
— Pułapkę? Na nas? Czy mówicie w gorączce?
— Nie, mam zmysły w kupie, sir!
— Tego nie widać; sądzę raczej, że cierpicie na halucynacye.
— Jeżeli kto opanowany jest złudzeniem, to nie my, lecz wy. Czy znacie wodza Komanczów, z którym stoczyliście walkę?
— Nie wiemy, jak się nazywa. Nie mamy skuta, który dowiedziałby się o tem.
— Ten wódz nazywa się Nale Masiuw, co znaczy „cztery palce“. A jak się nazywa wódz Komanczów, którzy obozowali nad Błękitną Wodą?
— To był właśnie ów Nale Masiuw, jeśli dobrze podaliście jego imię.
— Nie, to był Wupa Umugi, Wielki Grzmot.
— A zatem inny?
— Tak.
— To nie może być inny, lecz ten sam, gdyż pędziliśmy go przed sobą, aż nad Błękitną Wodę.
— Aha! Oto są halucynacye, o których mówiliście przedtem. Byliście przedtem tak uprzejmym, że wyjaśniliście nam stan rzeczy, chociaż nie uważaliście tego za potrzebne. Za to teraz my wam powiemy, jak się właściwie rzeczy mają. Oto Nale Masiuw połączył się z Wupą Umugi na waszą zgubę. On nie udał się nad Błękitną Wodę, lecz posłał do domu, ażeby czemprędzej sprowadzić stu wojowników. Kiedy wam się zdawało, że go ścigacie, był za wami i właśnie was ścigał. Zwabiono was nad Błękitną Wodę, gdzie na was czekał Wupa Umugi, wódz Nainich, a potem zwrócił się ku temu miejscu, gdzie teraz jesteśmy, zwanemu Suks-malestawi, czyli „Sto Drzew“. Przybył tu wczoraj wieczorem, a dzisiaj, zanim zjawiliście się tutaj, ruszył na pustynię, ażeby was powlec za sobą. Wam się zdaje, że go ścigacie i zdołacie go zniszczyć, a on tymczasem was wabi w pułapkę. Jedzie on naprzód ze swoimi Naini, a za wami Nale Masiuw z przeszło stu wojownikami. Znajdujecie się między tymi dwoma oddziałami nieprzyjaciół. Tak przedstawiają się stosunki, sir, tak, a nie inaczej.
Oficerowie jęli spoglądać to na mnie, to na niego, on sam zaś wytrzeszczył na mnie oczy ze zdumieniem, jak gdybym był dla niego czemś niepojętem i zapytał mnie:
— Ależ, sir, co to za urojenia?
— Nie działa tutaj wcale moja wyobraźnia; mówię o rzeczach rzeczywistych.
— Znacie wszystkie imiona; skąd?
— Mówię językiem Komanczów.
— Wy, przeszukiwacz grobów?
— Przeszukiwacz grobów, pshaw! Czy wciąż jeszcze nie poznajecie, że znajdowaliście się co do mnie w grubym błędzie?
— W błędzie? Czyż nie jesteście tym, za kogo was miałem?
— Nie.
— A kimże?
— Teraz pokaże się, kto ma wodę w głowie: ja — czy wy. Czy rzeczywiście uważaliście za możebne to, żeby uczony włóczył się, jak głupiec, po Dzikim Zachodzie tylko w celu szukania mogił?
— All devils!
— I że tak plącze się Indyanom po drodze, a oni nie mogą go zobaczyć?
— Jestem zdumiony, sir!
— Zdumiewajcie się nad sobą, a nie nade mną. Wymieniłem wam przedtem imiona trzech ludzi, o których słyszeliście pewnie. Czy wiecie może przypadkiem, na jakim koniu jeździ zazwyczaj Winnetou?
— Na karym ogierze, który ma się nazywać Wiatr.
— Tak, Wiatr, a nazwa Apaczów Ilczi. Czy słyszeliście także o koniu Old Shatterhanda?
— Tak, to także kary ogier, zwany Błyskawica.
— Słusznie! Słowo Apaczów na to jest „hatatitla“. Teraz popatrzcie tam na mego konia.
Kary pasł się o jakie siedmdziesiąt kroków ode mnie. Zwróciłem się ku niemu i zawołałem: „Hatatitla“! Koń przybiegł natychmiast i zaczął pieszczotliwie pocierać pyskiem o moje plecy.
— Zounds! — zawołał komendant. — Byłby...
— Tak, byłby...! — roześmiałem się. — Jesteście kawalerzystą i widzieliście już raz tego ogiera a uważaliście go za konia dorożkarskiego. Przypatrzcie mu się dokładniej! Czy widzieliście już kiedy takie szlachetne zwierzę? Czy grabarz może mieć takiego niezrównanego konia?
Dusił się i dusił, ażeby coś powiedzieć, ale z zakłopotania nic nie wydobył ze siebie; wreszcie zawołał:
— Gdzież ja miałem oczy!
— Tak, gdzieście je mieli. I to nietylko co do konia, lecz i co do jeźdźca! Czy wiecie, jaką broń ma Winnetou!
— Ma słynną rusznicę srebrzystą.
— A Old Shatterhand?
— Niedźwiedziówkę i sztuciec Henryego.
— Czyż już tam w waszym obozie za Mistake-Canon nie widzieliście, że miałem dwie strzelby?
— Tak, ale były owinięte: jedna przynajmniej.
— No, teraz nie są owinięte. Popatrzcie!
Podałem mu je, a oficerowie zwrócili spojrzenia ha strzelby z wielkiem zaciekawieniem.
— Do wszystkich piorunów, sir — wybuchnął. — Czyżby ta ciężka stara rusznica była niedźwiedziówką?
— Tak jest.
— A ta strzelba z osobliwym zamkiem?
— To sztuciec Henry’ego.
— A więc wy... wy...
Nie dokończył pytania i jąkał się niemal z zakłopotania.
— Old Shatterhand — wtrąciłem. — Tak, ja nim jestem istotnie.
— A wasz towarzysz?
— Nazywa się Old Surehand.
Oficerowie powtórzyli w najwyższem zdumieniu oba nazwiska, które natychmiast pobiegły z ust do ust po obozie. Komendant zerwał się, zaczął wodzić wzrokiem po nas obydwu i zapytał, jakby tylko do połowy na jawie:
— Old Shatterhand i Old Surehand! Czy to prawdopodobne?
— Nie wierzycie? — spytałem.
— I owszem, ale... ale...
Przerwano mu, gdyż stamtąd, gdzie stały straże zabrzmiał teraz głośny okrzyk:
— Indsmani idą, Indsmani!
— Skąd? — zapytał komendant donośnym głosem.
— Stamtąd, z północy, — brzmiała odpowiedź, przyczem strażnicy wskazywali w podanym kierunku. Oficer chciał dać znak alarmowy, lecz przeszkodziłem mu w tem:
— Bądźcie spokojni, sir! To nic nie znaczy. Jeśli Jeszcze nie wierzycie, że jesteśmy tymi, za których podaliśmy się, to nadejdą świadkowie, którzy wam to potwierdzą.
— Macie czerwonych na myśli?
— Tak.
— Ależ to nieprzyjaciel! Muszę natychmiast...
— Nic nie musicie, nic. To przyjaciele, a nawet zbawcy. To Apacze, których sprowadziłem, ażeby dopomódz wam przeciw Komanczom.
— Apacze? W takim razie wprowadzacie mnie w położenie, sir, bardzo poważne. Czerwoni są czerwonymi, nie można ufać nikomu, a przy tem ja nie wiem jeszcze, czy wy naprawdę jesteście Old Shatterhand.
— Well! Więc zarządźcie, co uważacie za odpowiednie, lecz unikajcie kroków nieprzyjacielskich. Ja wam wszystko wyjaśnię, lecz przedtem dam znak Apaczom, żeby nie zbliżali się do obozu na odległość strzału, dopóki nie nabierzecie zaufania.
— Ja pójdę im powiedzieć — poprosił Old Surehand.
— Tak, uczyńcie to, sir! Powiedzcie im także, żeby kilku z nich ustawiło się na wzgórzu przed zaroślami.
— Tam w górze? Naco? — spytał komendant ciągle jeszcze z nieufnością. — Naco posterunków za moimi plecami?
— Ażeby wypatrywać nadejścia Nale Masiuwa. On może nadejść każdej chwili.
— Mógłbym przecież postawić moich ludzi na straży.
— Moi Apacze mają lepsze oczy.
— Do pioruna! Gdybyście wy... wy...
— No, co dalej, sir! Chcecie powiedzieć; gdybyście byli nieprzyjaciółmi i oszustami?
— Tak — przyznał się.
— Czy rzeczywiście wam się wydaje, że dwaj biali mogliby być tacy zuchwali i źli zarazem?
— Hm! Ja nie wiem, czy nadchodzący czerwoni są istotnie Apaczami.
— Więc nie umiecie odróżnić Apaczów od Komanczów?
— Nie.
— I prowadzicie wojnę z Indyanami? Wobec tego możecie popełniać najgrubsze błędy! Zresztą popatrzcie, tam nadchodzą. Jest ich pięćdziesięciu, a wy macie, jak oceniam, około stu dobrze wyszkolonych jeźdźców. Czy możecie się obawiać czerwonych?
— Nie. Chcę wam zaufać, sir, tylko niechaj Indsmani zatrzymają się zdala od obozu, dopóki nie pozwolę im przyjść tu. Moja powinność nakazuje mi to zarządzić.
— Uznaję to, a wy widzicie teraz, że możecie być spokojni. Mr. Surehand już doszedł do nich; zatrzymali się i zsiadają z koni. Tylko trzej odjeżdżają na wzgórze; to straże, mające czuwać nad naszem bezpieczeństwem.
— Ładnie! Jestem zadowolony, sir. Mimo to nie mogę zaniedbać tego, co nakazuje mi troska o nasze bezpieczeństwo.
Wydał kilka rozkazów, po których żołnierze zajęli ze strzelbami, gotowemi do strzału, takie stanowisko, że na wypadek ataku Apaczów mogli go z łatwością odeprzeć.
— Niechaj was to nie gniewa — tłómaczył się.
— Ani myślę brać wam tego za złe — odrzekłem. — Gdy wysłuchacie mnie do końca, nabierzecie zaufania. Oto powraca mr. Surehand. Usiądźmy razem, a ja wam opowiem i dam dowody, że powiedziałem prawdę i że bez nas bylibyście zgubieni.
Usiedliśmy znów nad wodą tak, jak przedtem, a ja opowiedziałem mu tyle, ile musiał wiedzieć. W naszym interesie leżało pominąć to, co nie było dla niego ważne. Opowiadanie wywarło znaczne wrażenie na nim i na drugich oficerach. Twarz jego poważniała coraz to bardziej, a gdy skończyłem, siedział jeszcze przez pewien czas bez ruchu i w zamyśleniu, nie rzekłszy ani słowa. Oficerowie nabrali także przekonania, że bez naszej pomocy byliby się dostali w ciasną pułapkę. Wreszcie podniósł na mnie spuszczone dotąd oczy i rzekł:
— Przedewszystkiem jedno pytanie, mr. Shatterhandzie: Czy przebaczycie mi, że tak... tak... taki byłem wobec was?
— Chętnie! A więc teraz wierzycie już, że jestem Old Shatterhand?
— Byłbym idyotą, gdybym nie wierzył!
— Tak samo możecie być pewni tego, że położenie wasze jest zupełnie takie, jak wam opisałem, sir.
— Nie potrzeba już wcale takiego zapewnienia. Taki westman, jak wy, przewyższa nawet najtęższego oficera. Przy najlepszej woli, chytrości i męstwie nie możemy nic zrobić, jeżeli nie mamy ze sobą przewodników, znających nietylko okolicę, lecz także czerwonych, ich narzecza i zwyczaje. Podsłuchaliście Komanczów i dlatego dowiedzieliście się o wszystkich ich planach. Czyśmy to mogli?
— Nie.
— Nie. Nie moglibyśmy i nie wiedząc o niczem, bylibyśmy dostali się do młyna, który pewnie zmiażdżyłby był nas wszystkich. Ale za to te psy porządnie mi krwią odpowiedzą. Ani jeden nie ujdzie z pod naszego krzyżowego ognia.
— Za pozwoleniem, sir! Oto jest punkt, co do którego musimy się umówić, zanim przyrzeknę wam pomoc obiecaną.
— Czemu?
— Ja nie jestem mordercą!
— Ja także nie!
— Ale wy chcecie mordować!
— Mordować? Nie. Wysłano mnie, żebym walczył z Indsmanami, dopóki ich nie pokonam, dopóki się nie poddadzą.
— A jeśli się poddadzą bez walki?
— I wtedy musi być kara.
— Jak to rozumiecie?
— Każę rozstrzelać co dziesiątego, dwudziestego a choćby co trzydziestego człowieka.
— Więc spróbujcie tego dokazać, ale naszej pomocy musicie się przytem wyrzec.
— A wam co znowu? Ja was się wyrzec nie mogę, bo właśnie was potrzebuję.
— Ja też tak myślę i dlatego zdaje mi się, że los czerwonych nie spoczywa w waszem lecz w naszem ręku.
— Zupełnie w waszem?
— Tak.
— To chyba nie, mr. Shatterhandzie.
— Przecież!
— Nie. Jestem na tyle sprawiedliwy, że uznaję wszystko, co uczyniliście i zamierzacie uczynić, ale wolno mi żądać, żebyście tak samo uznali moje prawa.
— Zapewne, jeśli tylko macie jakie. Ale powiedzcie mi, jakie to prawa sobie przyznajecie?
— Wy i ja jesteśmy sprzymierzeńcami przeciw Komanczom. Jeśli zwyciężymy, należy nam się równe prawo postanowienia, co się ma stać z czerwonymi. Musicie przyznać, że nie może obejść się bez kary.
— Nie, tego właśnie nie przyznam.
— W takim razie mamy odmienne zapatrywania, ale sądzę, że się pogodzimy. Wy coś ustąpicie, ja postąpię i zejdziemy się we środku, a każdy z nas będzie mógł powiedzieć, że do połowy miał własną wolę.
— Dla mnie tu niema środka. Gdyby się Komancze bronili, użyjemy oczywiście broni, ale jeśli się poddadzą, nie wolno nikomu z nich nic złego uczynić. Takie moje zdanie, od którego nie odstąpię bezwarunkowo.
— Ależ, sir, kara być musi!
— Za co?
— Za to, że się zbuntowali.
— Co wy nazywacie buntem? Czy to, że ktoś broni praw swoich? Czy to, że Indyanin nie daje się przemocą wypędzać ze swoich siedzib? Czy to, że od rządu domaga się dotrzymania przyrzeczeń, któremi go się niesumiennie wyzyskuje?
— Hm! Przekonywam się, że to prawda, co o was mówią, mr. Shatterhandzie.
— Cóż takiego?
— Że stajecie chętniej po stronie czerwonych, aniżeli białych.
— Staję zawsze po stronie człowieka dobrego, a jestem wrogiem złego.
— Ależ czerwoni są źli!
— Pshaw! Nie sprzeczajmy się o to! Wy jesteście Jankes, a oprócz tego oficer. Nie nawrócę was na moje zapatrywanie. Zresztą nie idzie tu o nie, lecz o całkiem inne a fałszywe.
— A więc prawdopodobnie o moje?
— Tak.
— Jakie?
— Że macie rozstrzygać o losie Komanczów, jeśli się nam poddadzą.
— I to ma być fałszywe?
— Tak, nawet bardzo.
— Jakto?
— Bo wy nie będziecie zwycięzcą.
— Aha! Nie? A któż?
— My.
— Do pioruna! Znowu nie mogę was pojąć.
— A przecież to rzecz bardzo jasna. Przyznaliście sami, że bylibyście się dostali w paskudną pułapkę.
— To i teraz przyznaję.
— I żeśmy was ocalili.
— Tak.
— Dobrze! W ten sposób wyjaśnia się cały nasz stosunek i do tego niema już co dodać. Ocaliliśmy was od śmierci, i winniście nam wdzięczność.
— Wdzięczność? No tak, do dyabła! Ale co to ma wspólnego z ukaraniem Komanczów?
— To, że was to ukaranie nic nie obchodzi.
— Wytłómaczcie mi to.
— Nie potrzeba tłómaczenia. Jest nas kilku białych myśliwców, którzy porywają się na całą gromadę Komanczów, i mamy ze sobą trzystu Apaczów, daleko lepiej uzbrojonych i wyćwiczonych, aniżeli Komancze. Oprócz tego sprzyja nam teren, nie licząc wszelkich innych korzyści. Czy sądzicie, że zwyciężymy Komanczów?
— Tak.
— I bez waszej pomocy?
— No... hm... hm!
Zaczął kiwać głową z powątpiewaniem.
— Powiedzcie śmiało, że tak. Nie potrzebujemy was rzeczywiście do tego. Daję wam słowo na to, że nie ujdzie nam ani jeden z Komanczów, jeśli się nawet całkiem wyrzekniemy waszej pomocy. Dlatego sądzę, że los zwyciężonych zależy całkiem od naszej woli, a stanowczo nie od waszej.
— Czy chcecie może przez to powiedzieć, że nas wam nie potrzeba?
— Ja to już powiedziałem.
— Thunder! To szczere, sir, bardzo szczere!
— Szczerość jest cnotą, którą powinien odznaczać się każdy gentleman.
— A więc dajecie nam pozwolenie odejścia? Odsyłacie nas?
— Nie. Powiadam wprawdzie, że was nie potrzebujemy, przyznaję jednak, że ułatwiłoby to nam wykonanie planu, gdybyśmy mogli liczyć na waszą pomoc.
— Dobrze, lecz kto pomaga, ten chce także razem postanawiać.
— W takim razie dziękujemy. Jeśli nam dopomożecie, to niechaj się stanie z wdzięczności, ale nie w celu niepotrzebnej rzezi. Nie mamy czasu, bo Komancze mogą nadejść każdej chwili. Tak albo tak!
— Co się stanie, jeśli powiem „tak“?
— Cofniemy się stąd i puścimy tutaj Komanczów, a potem, skoro się rozłożą obozem, otoczymy ich.
— I sądzicie, że się poddadzą?
— Tak.
— Bez oporu?
— Tak.
— Nie może być!
— Mnie to zostawcie! Weźmiemy ich do niewoli i pojedziemy potem za Wupą Umugi, ażeby zamknąć za nim pułapkę.
— Well! A co będzie, gdy powiem „nie“?
— W takim razie poproszę was, żebyście czemprędzej zwinęli obóz i oddalili się, dopóki Nale Masiuw tu nie nadciągnie i nie pojedzie za Wupą Umugi.
— A potem możemy tu powrócić?
— Tak.
— I nie dostanie nam się nic?
— Nic.
— Słuchajcie, mr. Shatterhandzie, szczególny z was człowiek. Stawiacie wasze warunki tak krótko, wyraźnie i stanowczo, że człowiek wydaje się sobie jak uczeń, nie mający ani zdania, ani woli.
— Nie mam zaiste powodu tracić słów. Ocaliliśmy was od śmierci i zamierzamy wziąć do niewoli trzystu Komanczów. Dokonamy tego bez żadnej pomocy, ale jeśli chcecie nam w tem z wdzięczności dopomódz, to przyjmiemy to, lecz pod warunkiem, że nie będzie żadnych żądań.
— Ależ nasz obowiązek! Mamy ukarać zbuntowanych Komanczów!
— Zróbcie to kiedyindziej, ale nie w tym wypadku. Ci Komancze należą do nas, nie do was, a wy bylibyście należeli do nich, gdyby nas tu nie było.
— Ale jak usprawiedliwię się z tego, że pomogę ich schwytać, a potem puszczę bezkarnie?
— Wobec ludzkości, wobec mnie i wobec własnego serca — to łatwo usprawiedliwić. Zresztą nikt wam tu włoska z głowy nie strącił, więc jestem pewien, że wasza przełożona władza nie będzie się od was domagała rzezi. A więc, decydujcie się!
— Hm! Nie mogę wam istotnie dać rady. Dajcie mi pięć minut czasu na pomówienie z oficerami!
— Macie je, ale nie dłużej. Wasze ociąganie się może wszystko na szwank narazić.
Wstałem i odszedłem na oznaczony czas. Powróciwszy, otrzymałem odpowiedź:
— Co mamy zrobić, sir? Chcecie mieć swoją wolę. Byłoby to nikczemnością z naszej strony, gdybyśmy, pozwoliwszy się wam ocalić, odjechali i nie pomogli wam. A zatem zostajemy z pomocą.
— Ale los Komanczów do nas należy.
— Yes!
— W takim razie zgoda i cieszę się, że znalazłem w was takiego dzielnego i humanitarnego sprzymierzeńca.
— Well! Powiedzcie nam zatem, co teraz ma się stać?
— Napójcie porządnie konie i zwińcie namiot. Potem pojedziecie za Wupą Umugi, a tyki wskażą wam drogę.
— A wy tu zostaniecie?
— Tylko tak długo, dopóki nie zobaczymy nadchodzących Komanczów.
— Jak daleko się oddalimy?
— Mniej więcej poza doniosłość wzroku, nie dalej.
— Skoro nie będziecie już mogli rozpoznać tych zarośli, zatrzymacie się. My szybko podążymy za wami.
— A czemu nie jedziecie razem z nami?
— Ponieważ chcę zobaczyć nadejście Nale Masiuwa, a nasi Apacze muszą także pójść nad wodę, zanim puszczą końskie kopyta na wyschłą pustynię.
— Well, niechże się zaczyna.
Wydał odpowiednie rozkazy i po upływie pół godziny odjechał ze swoimi dragonami. Teraz mogli się zbliżyć Apacze, ażeby napoić konie i wory napełnić wodą. Tymczasem wyszedłem na wzgórze, ażeby zapomocą lunety wypatrywać nieprzyjaciół. Ponieważ musieli iść tropem dragonów, znałem dokładnie punkt na widnokręgu, w którym musieli się pojawić. Byłem zarazem pewien, że niedługo będę musiał czekać, gdyż spodziewali się pewnie, że wojsko tylko przez krótki czas zabawi pod Stu Drzewami i szybko ruszy za Wupą Umugi, ażeby mu ciągle następować na pięty.
Przypuszczenie to okazało się całkiem słusznem, gdyż po krótkiej chwili daleko na wschodnim horyzoncie dostrzegłem ciemny punkt, zbliżający się do nas widocznie.
— Idą! — rzekłem do Old Surehanda, towarzyszącego mi na stanowisku.
— Już?
— Czy spodziewaliście się ich później?
— To nie. Pożyczcie-no mi na kilka sekund dalekowidza.
Podałem mu go. Popatrzywszy przezeń przez kilka sekund, zapytał:
— Czy macie na myśli ten ciemny punkt tam na wschodzie?
— Tak.
— Teraz się dzieli.
— Tak?
— Tak jest. Robi się z niego sześć, ośm małych punktów, oddalających się od siebie w półkolu.
— To wysłani na zwiady.
— Z pewnością! Nie mogą tutaj wprost jechać, bo pokazaliby się wojsku, gdyby się jeszcze tu znajdowało. Czy sądzicie, że tak nie jest?
— Pewnie, że tak. Czerwoni się rozdzielą. Nieprawdaż?
— Zdaje się; czterej jadą w prawo a czterej w lewo.
— Objeżdżają Sto Drzew, ażeby nie nadejść tutaj z tyłu, lecz z boków, dopóki nie dostaną się na równinę i nie będą mogli zaglądnąć za krzaki. To jedyny sposób dowiedzenia się bez niebezpieczeństwa odkrycia, czy dragoni są jeszcze tutaj. Dajcie mi szkła!
Spojrzawszy powtórnie, zobaczyłem oba oddziały wywiadowców. Mieli widocznie taki zamiar, jaki przewidziałem. Byli jeszcze tak daleko, że tylko przez perspektywę można ich było rozpoznać. Na doniosłość wzroku nie mogliśmy ich przypuścić, bo zobaczyliby nas tak, jak my ich. Zeszliśmy więc czemprędzej nad wodę, i dałem Apaczom rozkaz wyruszenia. W minutę potem pędziliśmy za wielkim tropem, wiodącym wzdłuż palików ku południowemu wschodowi. W dziesięć minut potem dojechaliśmy do dragonów, którzy czekali na nas, leżąc obok koni.
Z tego miejsca, na którem znajdowaliśmy się teraz, nie mogliśmy gołem okiem rozpoznać Stu Drzew, lecz próba przekonała mnie, że przez lunetę widać ją było tak, że musiałem Komanczów po nadejściu zobaczyć.
Po niedługiem czekaniu zobaczyłem istotnie wywiadowców, zbliżających się powoli z dwu stron, z nadzwyczajną ostrożnością. Skoro tylko przekonali się, że tam niema nikogo, podjechali prędko. Przeszukawszy zarośla i nie znalazłszy w nich nikogo, położyło się siedmiu na ziemi, a ósmy wrócił. Miał on donieść Nale Masiuwowi, że może przybyć.
Od tej chwili upłynęła cała godzina, zanim dostrzegłem ruch w obozowisku. To nadeszli Komancze. Kiedy powiedziałem Old Surehandowi, rzekł:
— Teraz zacznie się pierwszy akt sztuki, którą mamy zainscenizować, czyli wzięcie do niewoli Nale Masiuwa. Sądzę, że nie możemy czekać zbyt długo. Nieprawdaż?
— Tak. Zabawią tam pewnie tylko tyle czasu, ile potrzeba, ażeby napoić konie i ludzi. A zatem naprzód.
— Wszyscy naraz?
— Nie. Musimy ich otoczyć najpierw z daleka, tak, żeby nas nie dostrzegli, a potem nagle ścieśnimy pierścień. Ci z nas, którzy mają jechać najdalej, muszą ruszyć natychmiast.
— A więc kto?
— Wy z Apaczami, których oddaję pod wasze dowództwo, mr. Surehandzie.
— Bardzo mnie to cieszy. Dziękuję, sir!
— Objedziecie na doniosłość wzroku Sto Drzew i obsadzicie brzeg jej na krawędzi zarośli tak, że utworzycie z Apaczów półkole. Ludzie wasi pozsiadają z koni i ułożą się w zaroślach w ten sposób, że obóz nieprzyjacielski, leżący nad wodą, będzie wystawiony na ogień ich strzelb.
— Czy mamy strzelać?
— Dopiero wtedy, gdy Komancze zaczną się bronić, albo zechcą się przebić przez waszą linię. Ile, jak wam się zdaje, czasu potrzeba na to, ażeby zająć im tyły?
— Chcecie czas wiedzieć dokładnie, ażeby się zastosować do tego?
— Pewnie.
— To oświadczam, że możecie przyjść za pół godziny od tej chwili. Czy macie jeszcze coś do zarządzenia?
— Zdaję się na waszą bystrość i mogę wogóle tylko tyle powiedzieć, że chwycimy za broń dopiero w razie potrzeby. Ja nadjadę z dragonami w ten sposób, że utworzymy półkole, którego obydwa końce złączą się ściśle z waszem półkolem. Tak będziemy mieli Komanczów w środku. W pierwszej chwili nas tylko zobaczą — i zechcą umknąć wstecz, gdzie wy będziecie. Ażeby im pokazać, że są i z tamtej strony zamknięci, każecie Apaczom wznieść wycie wojenne, skoro tylko nieprzyjaciel zetknie się z wami.
— A potem zaczekamy?
— Tak.
— Na co?
— Na wynik mojej narady z Nale Masiuwem.
— Aha! Będziecie z nim rokowali?
— Oczywiście! W jakiż inny sposób mógłbym go skłonić do poddania się nam dobrowolnie?
— To dla was niebezpieczne, sir!
— Nie obawiajcie się o mnie!
— Nale Masiuw jest znany, jako człowiek sprytny i podstępny. Nie ufajcie mu zanadto, mr. Shatterhandzie!
— Podstępem nic u mnie nie wskóra, lecz zaszkodzi tylko samemu sobie, możecie mi wierzyć.
— To ładnie! A zatem niech się zaczyna. Na razie bądźcie zdrowi!
Poszedł do Apaczów, wydał im krótkie rozkazy i odjechał razem z nimi. Zwróciłem się do komendanta i zapytałem:
— Kto będzie teraz dowodził waszymi ludźmi, sir? Taniec już się zaczyna.
— Oczywiście, że ja.
— Dobrze, ale nie strzelcie mi jakiego bąka.
— To prawda, że dałem się otumanić czerwonym, ale teraz możecie być pewni, że żadnych bąków nie będzie.
— Więc posłuchajcie, co wam powiem. Pojedziemy cwałem wprost do Stu Drzew i utworzym stąd zaraz półkole, którego końce będą w jednej linii z krzakami na zewnątrz.
— Ja rozumiem. Za tymi krzakami siedzą Apacze.
— Tak. Wasi ludzie mają się z prawej i z lewej strony ściśle z nimi połączyć.
— A skoro się to stanie, co potem?
— Naszym najbliższym celem jest otoczenie Komanczów. Od ich zachowania się będzie zależało, co się potem stanie. Jeżeli zaczną strzelać, to i my to zrobimy; jeśli zaś zachowają się wyczekująco, to broni nie użyjemy. W tym drugim wypadku skłonię wodza do rozmowy, a od jej wyniku zawiśnie, co będzie dalej.
— Czy ja będę przy tej rozmowie obecny?
— Nie.
— Czemu nie?
— Niema żadnego powodu.
— Powód jest dostateczny! Jako komendant wojskowy jestem chyba osobistością, której Nale Masiuw przedewszystkiem ma słuchać.
— On was całkiem słuchać nie będzie.
— A kogóż?
— Mnie.
— Hm! Ja wiem, że dzielny z was człowiek, mr. Shatterhandzie, ale czy się w tem nie mylicie?
— Nie.
— Ależ zważcie różnicę!
— Jaką?
— Wy macie tylko pięćdziesięciu Apaczów, a ja stu dragonów.
— W walce z Indyanami znaczy pięćdziesiąt Apaczów przynajmniej tyle, co stu żołnierzy.
— Skoro wy tak mówicie, to musi to być prawda, ale w takich sprawach idzie przedewszystkiem o wrażenie.
— Zapewne!
— W takim razie jesteście przecież tylko westmanem, a ja komendantem wojskowym.
— Aha! — roześmiałem mu się w twarz.
— Tak, sam mundur robi wrażenie.
— No, a co jeszcze?
— Ton, w którym my zwykliśmy rozmawiać.
— Więc to wy chcecie mówić z Nale Masiuwem?
— Tak.
— Czy mówicie językiem Komanczów?
— Nie.
— A jakżeż się porozumiecie?
— Przez was, jako tłómacza.
— Tak! Więc wy jesteście komendantem, który ma prawo postanawiać, a ja tylko waszym tłómaczem? Słuhajcie-no mój najszanowniejszy. Źle oceniacie Old Shatterhanda. Jako tłómacz — muszę ja mówić z Nale Masiuwem i naco mi was do tego? Co pomoże wasz „ton“, skoro będę musiał tłómaczyć słowa? A wasz mundur? Powiadam wam, że Nale Masiuw ma stokroć więcej respektu dla mojej skórzanej bluzy myśliwskiej i mego sztućca, aniżeli dla waszego munduru i pałasza. Nie sprzeczajmy się o różnicę rangi. Ja powiem wam, co się ma stać, a wy zakomenderujecie w tym duchu waszym podwładnym, ale ja podwładnym nie jestem. A czy pomyśleliście o niebezpieczeństwie, na jakie narazilibyście się, rokując z Komanczem.
— Niebezpieczeństwo?
— Tak.
— Jakieżby mogło być niebezpieczeństwo? Osoba parlamentarza uchodzi przecież za świętą.
— Ale nie dla tego Indyanina. To człowiek bardzo zdradziecki.
— Przeciw takim można się zabezpieczyć.
— W jaki sposób?
— Hm!
— On się zjawi i wy się zjawicie, obaj bez broni. Usiądziecie naprzeciw siebie i zaczniecie układy. Naraz ten drab wyciągnie ukryty nóż i zakłuje was na śmierć.
— Tego mu przecież nie wolno.
— On dużo będzie o to pytał, czy mu wolno. Zechce zabić dowódcę, ażeby potem wpaść na zmięszanych nieprzyjaciół.
— Dziękuję, bardzo dziękuję.
— Czy chcecie jeszcze mówić z Nale Masiuwem?
— Chciałbym, ale nie chcę was uprzedzać. Macie słuszność. Ponieważ nie rozumiem języka, utrudniłoby to tylko porozumienie. Będzie więc lepiej, jeśli wam to poruczę.
— To dobrze! A więc ruszajmy!
— Zaraz; zawiadomię tylko oficerów.
Temu panu komendantowi zdawało się istotnie, że zaimponuje Komanczom mundurem. A ten „ton!“ Nie miał pojęcia o tonie, jakim należy mówić z nieprzyjacielskimi Indyanami. Kto podczas takiej ważnej narady chciałby takiego wodza, jak Nale Masiuw, poczęstować tonem, jak rekruta, byłby zgubiony. Szczęściem wzmianka o podstępie nie zawiodła mojego oczekiwania. Dać się zakłuć znienacka — do tego nie miał oficer ochoty, dlatego przyznał, że lepiej mnie zostawić rozmowę.
Teraz już był najwyższy czas wyruszyć w drogę, bo Old Surehand zniknął nam już z Apaczami z oczu. Dragoni utworzyli linię, mającą się wygiąć podczas jazdy w półkole. Ustawiłem się na czele i ruszyliśmy cwałem naprzód po szerokim tropie ku Stu Drzewom.
Należało jechać tak szybko, żeby całkiem niespodziewanie zaskoczyć czerwonych. Lecieliśmy przez równinę jak burza, cicho, bez gwaru; słychać było tylko tętent kopyt, z pod których uciekała nam ziemia. Linia się zaokrągliła, końce rwały szybciej naprzód, niż środek, i tak zbliżaliśmy się do obozu z błyskawiczną szybkością. Stamtąd dostrzeżono nas, lecz nie wiedziano z początku, cośmy za jedni. Dopiero, kiedy Komancze zobaczyli, że mają do czynienia z blademi twarzami, wydali rozdzierający uszy ryk, pochwycili za broń i popędzili do koni, ale za późno, bo nasz pierścień już się zamknął. Chcieli więc rzucić się w tył, lecz w tej chwili rozległ się daleko przez cały obóz, aż na pustynię, okrzyk wojenny Apaczów. Brzmi on, jak wydane wysoką fistułą i przeciągłe „hiiiiiiiii“, podczas którego tremoluje się ręką przy ustach. Usłyszawszy ten okrzyk, cofnęli się Komancze czemprędzej od zarośli, bo poznali, że i z tej strony mają drogę zamkniętą.
Zatrzymaliśmy się na odległość strzału i widzieliśmy wywołane wśród nich zamieszanie. Biegali tędy i owędy, pokrzykiwali, ale widząc, że nic im się znikąd nie dzieje, uspokoili się i stanęli zwartą gromadą nad wodą. Wobec tego zsiadłem z konia i poszedłem zwolna ku obozowi. Na mój widok zdjęła ich ciekawość, co zamierzam uczynić. Zbliżyłem się do nich na odległość dwustu kroków i zawołałem:
— Niechaj mnie wysłuchają wojownicy Komanczów. Tu stoi biały myśliwiec Old Shatterhand i chce pomówić z Nale Masiuwem. Jeśli wódz ma odwagę, niechaj mi się pokaże.
Nastąpił ruch między nimi, a mimo oddalenia i cichości rozmowy wydało mi się, że słyszałem okrzyki trwogi. Po chwili wystąpił jeden z nich, mający pióra w czuprynie, wywinął tomahawkiem i zawołał:
— Tu stoi wódz Komanczów Nale Masiuw. Jeśli Old Shatterhand chce mu dać skalp swój, niechaj tu przyjdzie; wezmę go sobie!
— To mają być słowa walecznego wodza? — odrzekłem. — Czy Nale Masiuw jest tak tchórzliwy, że skalp trzeba mu zanieść? Kto ma odwagę, sam go sobie zabiera!
— To niech Old Shatterhand przyjdzie i dowie się, czy mój dostanie!
— Old Shatterhand nie wychodzi po skalpy; on jest przyjacielem czerwonych mężów i życzy sobie uchronić ich od śmierci. Wojownicy Komanczów są dokoła otoczeni. Życie ich równe wiciom dzikiego wina, które każdy podmuch wiatru unosi. Ale Old Shatterhand chciałby ich ocalić. Niech Nale Masiuw przyjdzie do mnie na naradę!
— Nale Masiuw niema czasu! — zabrzmiało.
— Jeśli niema czasu na naradę, to będzie miał czas zginąć. Daję mu termin pięciu minut. jeśli nie zgodzi się do tego czasu, to przemówią nasze strzelby. Howgh!
Tem indyańskiem słowem potwierdzenia wyraziłem to, że postanowiłem mocno wykonać moją groźbę i że mi w tem nic nie przeszkodzi. Wódz cofnął się do swoich ludzi i jął się z nimi naradzać. Po upływie pięciu minut zawołałem:
— Termin już minął. Co Nale Masiuw postanowił?
Wystąpił znów o kilka kroków i zapytał:
— Czy Old Shatterhand ma w tej sprawie rozmowy rzetelne zamiary?
— Old Shatterhand postępuje zawsze rzetelnie.
— Gdzie ona ma się odbyć?
— W samym środku między wami a nami.
— Kto ma w niej wziąć udział?
— Tylko ty i ja.
— I każdy wróci wolno do swoich?
— Tak.
— Dopóki nie wrócimy, nie wolno wojownikom żadnej strony dopuszczać się kroków nieprzyjacielskich.
— To rozumie się samo przez się!
— I będziemy bez broni?
— Bez!
— To niech Old Shatterhand pójdzie i złoży broń; ja zaraz przyjdę.
Wróciłem do naszej linii, zdjąłem ze siebie wszystką broń i położyłem ją obok konia. Odwróciwszy się, ujrzałem już Nale Masiuwa nadchodzącego pośpiesznymi krokami, a nie wolno i poważnie, jak przystało wodzowi. Chciał widocznie być prędzej na miejscu aniżeli ja. Naco? To musiało bezwarunkowo mieć jakiś powód. Idąc do niego miarowym krokiem, obserwowałem go bystro. Tam, gdzie mógł być środek, stanął i usiadł. Podczas tego trzymał prawą rękę za sobą dłużej, aniżeli potrzeba do podparcia się przy siadaniu na ziemi. Czy i to miało powód? A jeśli tak, to jaki? Czyżby położył za sobą coś, czego nie miałem widzieć? Czy dlatego przyszedł tak szybko i usiadł prędzej ode mnie, żeby to ukryć? Jeśli na to pytanie należało odpowiedzieć „tak“, to nie mogło to być nic innego, tylko broń jakaś.
Doszedłem do niego i zatrzymałem się o dwa kroki. Czy miałem jeszcze o te dwa postąpić naprzód, żeby zobaczyć, co miał za plecyma? Nie; to byłoby niegodne Old Shatterhanda. Usiadłem zwolna na ziemi. Następnie wświdrowaliśmy formalnie w siebie oczy; każdy chciał ocenić przeciwnika — i to ocenić słusznie.
Nale Masiuw był długim, wysmukłym ale silnokościstym i ścięgnistym mężczyzną. Kości policzkowe wystawały mu daleko z twarzy, a orli nos, wązkie zaciśnięte wargi, w połączeniu z małemi bezrzęsnemi oczyma kazały się domyślać człowieka z silną wolą, energią, fałszem i przewrotnością. Przypatrzył mi się od stóp do głowy, rozpiął bluzę myśliwską i rzekł:
— Niech się Old Shatterhand popatrzy!
— Dlaczego?
— Ażeby się przekonać, że nie mam broni.
Wobec tego nabrałem właśnie przekonania, że wbił w ziemię albo położył za sobą nóż lub coś podobnego.
— Dlaczego Nale Masiuw wypowiedział te słowa? — odrzekłem. — One zbyteczne.
— Nie. Zobacz, że jestem uczciwy.
— Nale Masiuw jest wodzem Komanczów, zaś Old Shatterhand jest nietylko białym myśliwcem, lecz został zamianowany wodzem Meskalerów. Słowa wodzów muszą tyle znaczyć, co przysięgi. Zwykłem nie brać ze sobą broni i nie mam powodu pokazywać ani dowodzić tego.
Powiedziawszy to, podgiąłem prawą nogę pod lewą, ażeby módz zerwać się szybko. Nie zważał na to, ale wyczuł ukłucie, zadane mu w moich słowach i odrzekł:
— Old Shatterhand przemawia bardzo dumnie. Przyjdzie czas, kiedy będzie mówił pokornie.
— Kiedy to będzię?
— Kiedy weźmiemy go do niewoli.
— W takim razie Nale Masiuw zaczeka, dopóki nie umrze. Ty będziesz moim jeńcem, a nie ja twoim.
— Uff! Jak może się Nale Masiuw dostać do niewoli?
— Ty w niej już jesteś!
— Teraz?
— Tak.
— Old Shatterhand wygłasza rzeczy, których nie może udowodnić.
— Dowód masz przed oczyma. Oglądnij się.
— Pshaw! Widzę blade twarze — rzekł z giestem nieskończonego lekceważenia.
— Te blade twarze — to wyćwiczeni żołnierze, którym twoi żołnierze nie stawią czoła.
— To psy, którym skórę zdejmiemy żywcem przez uszy. Ani jedna taka blada twarz nie dotrzyma pola czerwonemu mężowi.
— To powiedz-no, czy Apacze są wojownikami.
— Są nimi.
— Dowiedz się zatem, że tyły waszego obozu zamknięte są przez Apaczów.
— Old Shatterhand kłamie.
— Nie kłamię, a ty sam wiesz, że mówię prawdę. A może będziesz twierdził, że nie słyszałeś okrzyku wojennego Apaczów? Czy jesteś głuchy?
— Ilu ich jest?
Nie byłem oczywiście tak szczerym, by mu powiedzieć, że było ich tylko pięćdziesięciu, więc odrzekłem:
— Tylu, że sami wystarczą do zniszczenia was.
— Niech się pokażą.
— Zobaczysz ich, kiedy mnie się spodoba.
— Z jakiego szczepu?
— Z Meskalerów, do którego należymy, Winnetou i ja.
Na to imię podniósł głowę i spytał:
— Gdzie Winnetou?
— Na Llano Estacado.
— Niech się pokaże, jeśli mam temu wierzyć.
— Zobaczysz go. On jedzie z pięćdziesięciu Apaczami przed Wupą Umugi.
— Uff, uff!
— I wbija w ziemię paliki, które Komanczów zaprowadzą do zguby.
— Uff, uff! — zawołał znowu.
— Winnetou wykonuje tę pracę zamiast młodego wodza Sziba Bigha, który nie może jej wykonać, gdyż wzięliśmy go do niewoli. Teraz obłąka Winnetou Komanczów swoimi palikami, tak, jak Sziba Bigh chciał białych jeźdźców zaprowadzić na śmierć z pragnienia i głodu.
Każde z wymówionych przeze mnie słów było dla Nale Masiuwa ciosem. Próbował zapanować nad sobą, ale nie zdołał zupełnie ukryć rozdrażnienia. Głos drżał mu, kiedy pytał w lekkim na pozór tonie.
— Nie rozumiem, co Old Shatterhand mówi; niechaj powie wyraźniej!
— Wiesz dobrze, co mam na myśli.
— Nie.
— Nie kłam. Czy sądzisz naprawdę, że zdołasz zwieść Old Shatterhanda? Nie udałoby ci się to nawet wtedy, gdyby w twojej głowie była mądrość wszystkich wodzów Komanczów, chociaż tak nie jest. Wszak od ciebie pochodzi ten plan, który mieliście wykonać.
— Jaki plan?
— Wyprowadzenia białych jeźdźców w pole zapomocą fałszywie wbitych palików.
— Old Shatterhand śni widocznie!
— Nie zaprzeczaj! Ty kłamiesz, ale ja mówię z tobą zupełnie szczerze. Kiedy zostałeś pobity, posłałeś po nowych stu wojowników. Równocześnie wysłałeś dwu ludzi nad Błękitną Wodę do Wupy Umugi, żeby mu donieśli o twoim planie. Podsłuchałem ich, zanim przeszli przez Rio Pecos.
— Uff! Wyrzucę ich z szeregu wojowników!
— Uczyń to! Tacy nieostrożni i gadatliwi nie są godni nazwy wojowników. Podsłuchałem także samego Wupę Umugi i dowiedziałem się o wszystkiem, tak, że nie domyślał się tego.
Na to nic nie odpowiedział, lecz oko jego wbiło się potem we mnie badawczo; przytem zdawało się, że mu coś drży pod powiekami, jak gdyby z hamowanej trwogi. Mówiłem dalej:
— Podsłuchałem także owych sześciu ludzi, wysłanych przez Wupę Umugi na zwiady. Musieli zginąć w Alczeze-czi.
— Uff! Dlatego nie wrócili i dlatego nie zastaliśmy ich tutaj!
— Wyjaśni ci się jeszcze niejedno. Winnetou pojechał czemprędzej na Llano Estacado, ażeby ostrzedz Bloody Foxa a przedtem posłał po tylu wojowników, ilu potrzeba do udaremnienia waszego zamachu. Z tymi Apaczami pośpieszyłem naprzód i wziąłem do niewoli Sziba Bigha z pięćdziesięciu wojownikami, kiedy wtykali pale, mające poprowadzić za nimi Wupę Umugi.
— Czy mówisz prawdę? — wykrztusił z trudem.
— Tak, mówię prawdę. Potem tak, jak wy chcieliście uczynić białym jeźdźcom, powtykaliśmy fałszywie paliki. Postarał się o to Winnetou z pięćdziesięciu Apaczami, których ślady miał Wupa Umugi uważać za ślady będących z Sziba Bighem Komanczów.
— Uff! To podsunął wam zły Manitou.
— Dobry Manitou. Zły jest waszym doradcą, nie naszym. Teraz jedzie Wupa Umugi za Apaczami i sądzi, że ma przed sobą Sziba Bigha. Zajdzie na bezwodną pustynię, gdzie go tak otoczą kaktusy, że będzie się musiał poddać, jeśli nie zechce zginąć z głodu i z pragnienia.
— Old Shatterhand jest najzłośliwszą i najgorszą bladą twarzą! — syknął z wściekłością.
— Sam w to nie wierzysz i wiesz, że mam względem wszystkich czerwonych mężów tylko dobre zamiary. Teraz chcę was także sprowadzić na dobrą drogę i doprowadzić do zawarcia pokoju z nieprzyjaciółmi.
— My nie chcemy pokoju!
— To zbierzecie krew; jak chcecie. Gdy dziś nadjechali biali jeźdźcy, ostrzegłem ich i powiedziałem im, że zdążasz za nimi z twoimi wojownikami. Wobec tego połączyli się z moimi Apaczami i zaczaili się tutaj na was. Teraz jesteście tak osaczeni, że nikt z was ujść nie zdoła.
— Będziemy walczyli!
— No — spróbujcie!
— Próbować? To się musi udać!
— Pshaw! Sto strzałów bladych twarzy, które tu widzisz — do tego moja strzelba czarodziejska i strzelba Old Surehanda, która nigdy nie chybia.
— Old Surehand jest tutaj?
— Tak.
— Gdzie?
— Znajduje się tam na górze z Apaczami, których kule także coś znaczą. Nie podobna wam umknąć.
— Zwodzisz mnie, ażeby mnie skłonić do poddania.
— Powiadam prawdę.
— Sziba Bigh nie jest w niewoli.
— Jest w niewoli a dowiodę ci tego, skoro ci powiem, że miał ze sobą trzydziestu Nainich i dwudziestu Komanczów ze swojego szczepu.
— A Wupa Umugi nie zabłądzi.
— Jest na drodze do pułapki, w której chcemy go złapać. Powiem ci nawet, że, kiedy on obozował nad Błękitną Wodą, udałem się na Kaan Kulano, gdzie mieszka jego plemię i zabrałem stamtąd jego wszystkie worki z gusłami.
— Uff! Ukradłeś je?
— Zdjąłem je z włóczni, wbitych przed namiotem.
— W takim razie zgubiony, zgubiony!
— Pewnie, jeśli z nami nie zawrze pokoju, a uczyni to choćby jedynie dlatego, żeby odzyskać gusła, nie licząc już śmierci w męczarniach pragnienia.
Nale Masiuw schylił głowę i nic nie odrzekł.
— Zrozumiesz teraz — mówiłem dalej — że nie możesz liczyć ani na Sziba Bigha, ani na Wupę Umugi. I tobie nie pozostaje nic innego, jak tylko się poddać.
Milczał przez długą chwilę. O czem myślał, co się w nim działo? Miał minę wielkiego przygnębienia, ale ponieważ pokazywał ją, nie dowierzałem mu właśnie. Spojrzał w górę i spytał:
— Co się stanie z Sziba Bighem i jego ludźmi?
— Puścimy ich na wolność, ponieważ między nami krew jeszcze nie popłynęła.
— A co zrobicie z Wupą Umugi?
— I on pójdzie wolno z wojownikami, jeśli będzie miał rozum i nie zechce się bronić.
— A co czekałoby mnie i wojowników, gdybyśmy się wam teraz poddali?
— Także wolność.
— Kiedy?
— Skoro tylko postanowilibyśmy.
— A łupy?
— My nie pragniemy łupów; tylko Apacze zażądają waszych koni.
— Czy dasz im je?
— Tak.
— Przecież one do nas należą.
— Rozpoczęliście walkę i musicie ponosić skutki. Sprawiedliwość wymaga odszkodowania dla tych, których zaatakowaliście i chcieliście zabić. Cieszcie się, jeśli z życiem ujdziecie.
— Ależ nam koni potrzeba.
— Tak, do wypraw rozbójniczych. Nie mając ich, będziecie musieli zachować spokój.
— Byliśmy zawsze przyjaciółmi pokoju i zgody.
— Nie mów takich śmieszności! To Komancze wszczynali zawsze niezgodę i walki; wiesz to sam tak dobrze, jak ja.
— Ale broń nam zostanie? — pytał dalej.
— Ja nie wiem.
— Musisz wiedzieć!
Przy tych słowach zabłysnęły mu oczy a prawa ręka wsunęła się zwolna za plecy. Wiedziałem, że teraz prawdopodobnie nastąpi zamach na mnie — odpowiedziałem jednak całkiem spokojnie i swobodnie:
— Ja nie mogę teraz nic wiedzieć, ponieważ muszę naradzić się z Winnetou i Old Surehandem.
— Czy zażądasz, żeby nam ją zostawiono?
— Strzały, łuki, noże i tomahawki będziecie mogli zatrzymać. Potrzeba wam ich do polowania, z którego żyjecie.
— Ale strzelby?
— Te wam odbierzemy, gdyż bez nich właśnie nie moglibyście prowadzić wojen i musicie się zachować spokojnie.
Mogłem mu odpowiedzieć inaczej i dać mu przyrzeczenie, którego się spodziewał, a może byłby zaniechał podstępnego zamachu, ale z jednej strony byłaby mnie raziła choćby najmniejsza koncesya dla tego człowieka, a z drugiej zdawało mi się, że dzięki jego podstępowi łatwiej dostanę go w ręce.
— Zachować się spokojnie? — spytał. — Nie chcemy tego, lecz walki. Oto ją masz!
Ostatnie trzy słowa wymówił głosem podniesionym. Oczy mu się zaiskrzyły, korpus nachylił się ku mnie z błyskawiczną szybkością a w prawej ręce zabłysnął nóż. To szczególne! Stało się zupełnie tak, jak przepowiedziałem komendantowi. Miałem się na baczności i na jego szybkość odpowiedziałem szybkością. Jednym chwytem lewej ręki ująłem jego prawicę z nożem, poczem, wstając, uderzyłem go tak mocno dwa razy w skroń, że padł, jak lalka, bez życia.
Z nożem w ręku zerwałem się całkiem i zawołałem do patrzących z napięciem Komanczów:
— To zdrada! Nale Masiuw chciał mnie przebić! Macie tu jego nóż!
Odrzuciłem go daleko ku nim — potem chwyciłem ogłuszonego wodza za pas, podniosłem, zarzuciłem sobie na plecy i pobiegłem z nim ku naszym pozycyom.
Na ten widok zerwało się za mną ogromne wycie, a niektórzy z Komanczów puścili się za mną w pogoń. Wtem huknęło z góry kilka ślepych strzałów. To Old Surehand dał rozkaz nastraszenia Komanczów i cel swój tem osiągnął. Zaniechali ścigania mnie, tylko wycia i biadania trwały w dalszym ciągu.
Wodza związano, poczem wziąłem sztuciec do ręki i ruszyłem znowu ku wodzie. Przyszedłszy na doniosłość głosu, dałem znak, żeby milczeli, a gdy umilkli, zawołałem:
— Niechaj wojownicy Komanczów wysłuchają uważnie tego, co im powie Old Shatterhand. Oni wiedzą, że wódz ich wziął nóż na naradę, chociaż postanowiono przyjść na nią bez broni. Nale Masiuw chciał mnie przebić, poczem ludzie jego mieli na nas uderzyć. Byłem ostrożny i udaremniłem to. Pięść Old Shatterhanda grzmotnęła nim o ziemię, lecz nie zabiła go, tylko ogłuszyła. Skoro przyjdzie do siebie, pomówię z nim jeszcze. Aż do tej chwili nic wam się nie stanie, jeśli zachowacie się spokojnie. Gdybyście jednak próbowali umknąć, lub gdybyśmy usłyszeli jeden wystrzał, spadną na was w tej chwili setki kul. Powiedziałem. Howgh!
Groźba ta wywarła zamierzony skutek. Komancze utworzyli zbitą, ruchliwą kupę, lecz zachowali się spokojnie. Gdy powróciłem i ukląkłem obok Nale Masiuwa, rzekł komendant:
— Czy rzeczywiście chciał was przebić?
— Tak.
— A wy ufaliście mu?
— Nie, domyśliłem się natychmiast, że nóż za sobą położył.
— Dobrze, że ja nie byłem na waszem miejscu!
— Ja też tak myślę.
— Nie posiadam bystrości waszych oczu. Mnie byłby prawdopodobnie przebił.
— Hm! Kto wie, czy uważałby to za godne wysiłku.
— Godne wysiłku? Czy to ma znaczyć, że nie jestem godzien pchnięcia ani naboju?
— Chciałem tylko powiedzieć, że czerwony ośmiela się na taki zuchwały czyn tylko wtedy, jeśli mu idzie o usunięcie z drogi człowieka, niezwykle dlań niebezpiecznego.
— Aha! Co uczynimy z tym zdrajcą i łotrem? Proponuję... hm, hm!
— Co?
— Żeby go haniebnie powiesić. Łotr, który podczas takiej narady łamie słowo, musi dyndać, bezwarunkowo dyndać!
— Choćby i nie to, zrobię z nim jednak krótki proces. To dobrze, że swego worka z gusłami nie zostawił w obozie, lecz ma na szyi.
— Czemu?
— To zrobi go przystępniejszym. Zaczekajmy, dopóki się nie zbudzi, co niebawem nastąpi.
— Hm! W takim razie mogę was tymczasem o coś zapytać.
— O co?
— Podczas waszej rozmowy z tym łotrem, rozważyłem sobie jeszcze raz dokładnie to, o czem mówiliśmy przedtem.
— I rozmyśliliście się?
— Tak.
— O ile?
— Sprzeciwia się to wszelkim wojskowym tradycyom i zwyczajom, żeby zwyciężać takich rabusiów, i nie karać ich potem. Czy wam się zdaje, że uporacie się z Komanczami beze mnie?
— Tak; nie potrzeba mi was do tego.
— To wolałbym nie iść na Llano. Jak daleko musiałbym się posunąć?
— O dwa dobre dni drogi.
— Do stu piorunów! To daleko. Nie mamy z sobą tyle zapasów żywności. Nie weźmiecie mi za złe, jeśli...
Wstydził się trochę dokończyć zdania, ale, mówiąc szczerze, było mi to na rękę, że mogłem się pozbyć jego ludzi. Poco mieli się dowiadywać o oazie i o innych tajemnicach? Odpowiedziałem zatem z gotowością:
— Jeśli wrócicie? O, nie mam nic przeciwko temu.
— Rzeczywiście nie?
— Nie, ani trochę.
— To mnie cieszy, bardzo cieszy; dałem się tu zwabić na Llano. Moje właściwe zadanie leży tam, na równinie za Mistake Canonem, a z tym Nale Masiuwem zderzyłem się tylko dlatego, że sam zabiegł mi drogę. Powrócę, zaczekawszy tu tylko, dopóki nie załatwicie się z tymi Komanczami.
— A zatem nie powrócicie bez korzyści.
— Jakto?
— Będziecie mieli zdobycz. Cóżbym zrobił z tymi czerwonymi? Wlec ich ze sobą przez Llano, karmić, poić i czuwać nad nimi, jako jeńcami? Mogę sobie w tem ulżyć. Wam ich zostawię.
— Mnie? Oh!
— Tak. Musicie mi przyrzec, że darujecie im życie.
— Daję wam na to słowo.
— Well! Zabierzcie tych drabów aż za Rio Pecos, ażeby nie mogli tutaj powrócić i narobić mi jakich głupstw. Tam odbierzecie im broń i konie i puścicie ich wolno.
— A to, co im odbierzemy, mamy sobie zatrzymać?
— Naturalnie.
— To zabiorę ich dalej, jeszcze dalej, ażeby wam tutaj nie przeszkadzali. Przecież oni pochodzą z dalszych stron. Nieprawdaż?
— Tak. A więc zgoda między nami?
— Zupełna zgoda. Daję wam jeszcze raz rękę na to, że im nic nie uczynię. Czy jesteście teraz zadowoleni?
— Zupełnie.
— Ja także. Ale patrzcie, ten drab się rusza i otwiera oczy. To było takie uderzenie, jakie tylko Old Shatterhand umie zadać. Nie bardzo chciałbym je dostać.
Wódz przyszedł do siebie. W pierwszej chwili nie wiedział widocznie, co się z nim stało, ale potem sobie przypomniał.
— Widzisz, że dotrzymałem słowa? — rzekłem do niego. — Jesteś moim jeńcem.
Przy tych słowach zdjąłem mu z szyi worek z gusłami i wydobyłem z kieszeni zapałki. Na ten widok zawołał z przestrachem:
— Co chcesz zrobić z gusłami?
— Spalę je.
— Uff, uff! Moja dusza ma zginąć?
— Tak, zasłużyłeś sobie na to. Złamałeś słowo i chciałeś mnie zabić. Poniesiesz za to karę trzykrotną. Powieszą cię, zabiorę ci kosmyk skalpowy i spalę twój worek z gusłami.
Powieszenie jest dla Indyanina najhaniebniejszym rodzajem śmierci. Woli umrzeć śmiercią powolną, pełną bólu, ale honorową śmiercią, męczeńską, A dalsze dwie groźby były także okropne. Miałem mu zabrać kosmyk skalpowy, bez którego niema życia za grobem i spalić gusła; tem gubiłem jego i duszę jego na wieki! Spróbował rozerwać mocne więzy i krzyknął w przerażeniu:
— Tego nie uczynisz, nie uczynisz!
— Uczynię!
Potarłem zapałkę i podsunąłem mały płomyk pod worek z gusłami tak, że zaczął dymić natychmiast.
— Stój, stój! — zaryczał. — Oszczędź mnie! Zabierz mi życie, ale zostaw mi duszę. Co mam uczynić, co mam uczynić, żeby cię skłonić do spełnienia mojej prośby?
Odjąłem zapałkę i odrzekłem:
— Jest tylko jedna droga ocalenia dla ciebie i twojej duszy, jedna jedyna.
— Jaka? Mów prędko!
Oczy wylazły mu z głowy pod wpływem przerażenia, gdyż w ręku miałem już drugą zapałkę.
— Każ twoim ludziom się poddać i złożyć broń!
— Nie mogę!
— To giń i bądź zgubiony.
Zapałka zapłonęła a worek znów zaczął dymić. Nato zaczął wódz wrzeszczeć tak, że słychać go było daleko.
— Stój, stój! Ja to uczynię! Ja dam ten rozkaz!
— Dobrze! Ale nie próbuj zyskać na czasie lub mnie oszukać. Daję ci silne i niezłomne słowo, że jeśli na chwilę zechcesz się ociągać z daniem rozkazu, nie będę czekał na żadne dalsze prośby i spalę gusła. Przyrzekłem i słowa mego dotrzymam.
— Uczynię to pewnie, całkiem pewnie. Niech całe plemię pójdzie do niewoli, bylem ja miał moje gusła. Co postanowiliście uczynić z jeńcami?
— Puści się ich na wolność a ciebie także.
— I zatrzymamy worki z gusłami?
— Tak.
— To niech przyjdzie Senanda Khasi[35], który jest drugim wodzem. Dam mu rozkaz, a on go wykona.
Wróciłem do Komanczów. Widząc, że wymieniony usłuchał wezwania i przyszedł rzeczywiście, rzekł do mnie komendant:
— Jaką wy macie władzę nad tymi ludźmi, sir! Mnie nie przyszłoby na myśl zapalać guseł.
— To właśnie wam powiedziałem. Należy znać zwyczaje i zapatrywania czerwonych, wtedy można się zabezpieczyć przeciwko wielu rzeczom, wobec których laik jest bezbronny.
Senanda Khasi poszedł, nie patrząc na nas, do wodza i usiadł obok niego. Rozmawiali po cichu, ale zwidocznem wielkiem rozdrażnieniem. Potem podniósł się niższy dowódca, zwrócił się do mnie i powiedział:
— Old Shatterhand zwyciężył nas tym razem jednem uderzeniem pięści i podstępem, ale nadejdzie lepszy dzień, kiedy wielki Manitou będzie dla nas łaskawszy. Jesteśmy gotowi dać się wziąć do niewoli i wydać wam broń naszą. Gdzie ją mamy złożyć?
— Niechaj przychodzi po dziesięciu i składa ją tu, koło wodza. Ale zapamiętaj sobie, że kto jedną sztukę ukryje, będzie zastrzelony.
Odszedł, a wkrótce potem zaczęli nadchodzić Komancze grupami po dziesięć osób i wydawać strzelby, noże, tomahawki, strzały, łuki, włócznie, proch i kule. Gdy się to stało, rzekłem do komendanta:
— Oddaję wam tych jeńców, a teraz do was już należy postarać się o ich zabezpieczenie. Nie pozwólcie uciec któremu!
— Nie obawiajcie się, sir! Cieszę się, że ich mam. Wezmę ich najpierw pomiędzy nas i każę powiązać ich własnymi rzemieniami.
Kiedy żołnierze wykonywali ten rozkaz, poszedłem znowu naprzód, złożyłem dłonie w tubę przy ustach i zawołałem do Old Surehanda:
— Sis inteh peniyil! — Niech przyjdą Apacze!
Okrzyk ten zrozumiano, i w kilka minut potem przyjechał Old Surehand cwałem na czele Apaczów.
Wyszedłem naprzeciw niego, on zaś zeskoczył z konia i zapytał:
— Widzieliśmy, że wódz chciał was przebić, ale daliście mu za to porządnie. Jaki skutek? Oto leży wszystka broń, Indyanie otoczeni przez dragonów. Czy musieli się poddać?
— Tak.
— Jak zabraliście się do tego?
— Zagroziłem, że spalę worek z gusłami Nale Masiuwa.
— To dobre. Głupcy, żeby być tak zabobonnymi! Ale co my z nimi poczniemy? To niewygoda wlec ich wszystkich ze sobą. Przytem musieliby zobaczyć oazę.
— Nie. Komendant wpadł na dobrą myśl, żeby nie jechać z nami, lecz zawrócić. Oddałem ich jemu. Weźmie sobie za to ich broń i konie a wypuści ich dopiero po tamtej stronie rzeki Pecos.
— Well! To najlepsze ze wszystkiego. Pojedziemy więc bez dragonów za Wupą Umugi?
— Tak.
— Kiedy?
— Nie mamy tu już nic do czynienia. Konie już napojone i woda we worach. Możemy zaraz wyruszać.
— To nie bawmy za długo. Im rychlej nastąpimy na Nainich, tem lepiej.
— Tak, ale najpierw pożegnajmy się serdecznie z kochanym komendantem.
Wsiadłem na konia i pojechałem do niego z Old Surehandem.
— Odjeżdżacie już panowie? — zapytał. — Żal mi istotnie, że nie możemy razem dłużej pozostać.
— Nam także — odpowiedziałem. — Mielibyście dłużej sposobność poznania głupich grabarzy.
— Oh... oh...! — bąkał przeciągle.
— Może teraz już wiecie, jaka odzież więcej znaczy: czy bluza westmana, czy też mundur oficera dragonów. Weźcie to sobie do serca i bądźcie zdrowi.
— Bądźcie zdrowi! — powtórzył, jak echo, z jeszcze większem zakłopotaniem, niż przedtem.
Odjechaliśmy na czele Apaczów. W kilka minut potem straciliśmy już Sto Drzew z oczu. Jechaliśmy od tyki do tyki, szeroko wydeptanym tropem Nainich. Im dalej posuwaliśmy się naprzód, tem ciaśniej zamykaliśmy kaktusową pułapkę, do której pędziliśmy ich przed sobą.
Porównywając czas, w którym Wupa Umugi porzucił Sto Drzew, z czasem, kiedy odjeżdżaliśmy stamtąd, i przypuściwszy, że z powodu spiekoty dziennej nie natężał koni zanadto, mogliśmy z łatwością obliczyć sobie odległość, jaką zyskał przed nami. Ponieważ jechaliśmy prędko, spodziewaliśmy się, że najpóźniej we dwie godziny po południu będziemy tak blizko niego, że dojrzymy jego Komanczów.
Ale tak się nie stało. Kiedy poznaliśmy po stanie słońca, że już minęła trzecia godzina, wysilaliśmy napróżno wzrok, ażeby dostrzedz czerwonych. Tylko trop ich był taki świeży, że nie mogli być od nas dalej, jak o trzy mile angielskie. Podpędziliśmy konie, i niebawem dostrzegłem przez lunetę na południowo-wschodnim widnokręgu mały oddział jeźdźców, kierujących się widocznie wbitemi w ziemię tykami i dążących w tę samą stronę, co my.
— Byliżby to Naini? — zapytał z powątpiewaniem Old Surehand.
— Z pewnością — odpowiedziałem.
— Hm! Nie przysiągłbym się na to.
— Czemu? Czy sądzicie, że oprócz nich nas są jeszcze ludzie, jadący teraz przez Llano?
— Czy byłoby to takie nieprawdopodobne?
— Nie, lecz ci trzymają się tyk.
— To niczego nie dowodzi.
— O, i owszem! Jadą na południowy wschód, więc musieli przybyć z północnego zachodu, a zatem stamtąd, skąd my także jedziemy. Bylibyśmy musieli ich widzieć.
— Może nadeszli z północy i zboczyli podług palików.
— Nie; to są Komancze.
— Ależ ich jest półtora setki.
— To nic! To jest tylna straż.
— Czy sądzicie, że Wupa Umugi odgrodził się od nas tylną strażą?
— Tak.
— Czemu?
— Tak. Oni mają uważać i donieść mu o naszem nadejściu. Mówiąc „naszem“, nie mam oczywiście na myśli nas, lecz dragonów, o których sądzi, że idą za nim. O nas i o naszych Apaczów nie ma wcale obawy.
— To zdanie ma pewną słuszność.
— Nietylko pewną, lecz zupełną, jest bez wątpienia słuszne. Zobaczycie to zaraz, skoro tylko zbliżymy się do nich tak, że rozpoznają nas gołem okiem.
— Well, spróbujmy.
Ruszyliśmy szybciej, niż dotychczas, i pokazało się wkrótce, że miałem słuszność, gdyż, skoro tylko dosięgliśmy ich oczyma, zatrzymali się na kilka chwil. Zobaczyli nas także, poczem puścili konie cwałem i rychło zniknęli nam z oczu. Chcieli w tej chwili donieść Wupie Umugi, że dragoni nadciągają. Uważali nas za nich, bo z takiego oddalenia nie mogli nas rozpoznać ani policzyć.
Nam był na rękę ten pośpiech, ponieważ z nastaniem nocy musieliśmy dojechać do punktu, skąd było najbliżej do oazy. Przybyliśmy też tam w nocy. Dalej nie mogliśmy się posuwać, gdyż Komancze musieli teraz rozbić obóz, nam zaś nie mogło zależeć na zderzeniu się z nimi już teraz. Stąd aż do pola kaktusowego mieliśmy jeszcze dzień drogi. Zostawiłem więc tu na straży pięciu Apaczów, a z resztą pojechałem do oazy, gdzie dostaliśmy się w godzinę.
Winnetou nie wrócił tam oczywiście jeszcze ze swoimi Apaczami, a Bloody Foxa, który był ich przewodnikiem, także jeszcze w domu nie było. Parker Hawley byli niezadowoleni z tego, że tak długo nie mieli nic do roboty, ale pocieszyłem ich nadzieją jutra, bo mieli się do nas przyłączyć. Ujrzawszy, że Old Wabble’a nie było, zapytał Parker:
— Gdzież ten stary cowboy, sir? Czemu się nie pokazuje?
— Niestety, niema go z nami.
— Czy zostawiliście go przy strażach?
— Nie. Znajduje się u Wupy Umugi i Komanczów Naini.
— U nich? Czy pojechał za nimi na zwiady?
— To także nie. Nie znajduje się za nimi, lecz u nich.
— U nich? Jak to należy rozumieć?
— Zrozumiecie zaraz, skoro wam powiem, że jest u nich w niewoli.
— W niewoli? A do wszystkich dyabłów! Czy to prawda?
— Niestety, tak!
— Czy znów popełnił jakie głupstwo?
— Jeszcze jakie! Mógł nam popsuć całą sprawę — i nie jemu zawdzięczamy, że udało się nam nasz plan uskutecznić.
— To słuszne! Ale dobrze wam tak, mr. Shatterhandzie.
— Jakto? Was to cieszy, jak się zdaje!
— Pewnie. I złoszczę się i cieszę. Naco wzięliście go ze sobą? Jesteście tacy zakochani w tym starcu, że może robić głupstwa jedno za drugiem, a wam ani na myśl nie przyjdzie zrobić to, co byłoby najwłaściwsze.
— Co?
— Napędzić go dyabła.
— To właśnie teraz uczynię.
— Już nie potrzeba.
— Czemu?
— Bo już go niema.
— Ale on wróci.
— Chcecie go wyswobodzić?
— To się samo przez się rozumie.
— Hm, tak! Zostawić go tam wprawdzie nie można, lecz daję wam rzeczywiście i na seryo dobrą radę: wypędzić go zaraz po uwolnieniu. On gotów jeszcze na nas sprowadzić nieszczęście, z którego się nie wywiniemy. Ale wam też ciągle chodziło o niego i zawsze musiał być przy was, chociaż wiedzieliście, że na niego zdać się nie można. Tymczasem mnie i Hawleya wciąż się na bok usuwa; musimy tutaj siedzieć i nudzić się, a wy tymczasem jeździcie to tu, to ówdzie, bierzecie wszystko na siebie i przeżywacie najpiękniejsze przygody. Wyobrazicie sobie, że nas to gniewa; zasługujemy przynajmniej na tyle zaufania, co Old Wabble.
— No, no, to brzmi, jak wyrzut, mr. Parkerze!
— I jest nim, i ma nim być! My przecież także żyjemy i jesteśmy na dzikim Zachodzie nie na to, by muchy łapać lub polować na glisty. Przyznać musicie, że nas ustawicznie usuwano w kąt.
— Cieszcie się, że nie żądam od was udziału w czemś, co narażałoby na szwank wasze życie.
— Nasze życie! Czyż ono więcej warte od waszego? A może uważacie nas za ludzi trwożliwych? Wypraszamy to sobie!
Byłby rezonował jeszcze dłużej, gdyby nie był nadszedł Bob. Ujrzawszy nas, zawołał z radością:
— Oh, oh, massa Shatterhand i massa Surehand znowu tu! Masser Bob zaraz wiedzieć, co zrobić: buty przynieść?
— Tak, pozbądźmy się mokasynów.
Pobiegł i przyniósł buty, które wdzialiśmy zamiast indyańskich. Następnie spytałem Boba:
— Co tam z Sziba Bighem? Jest jeszcze.
Zrobił minę nie do opisania i odrzekł:
— Już go niema.
— Co? Nie?
— Nie. Sziba Bigh pójść precz!
Roześmiał się przytem całą twarzą i otworzył usta tak szeroko, że można mu było pomiędzy dwa rzędy wspaniałych zębów zaglądnąć aż do gardła. Chciał sobie ze mnie trochę zażartować, ja zaś przystałem na to, pytając z udanym strachem:
— Precz? Przecież chyba nie umknął.
— Tak, umknąć.
— Słuchaj, Bobie, przypłaciłbyś to życiem, gdyby on umknął rzeczywiście. Ręczyłeś mi własną głową za niego!
— A więc massa Shatterhand zastrzelić Boba. Sziba Bigh precz, całkiem precz. Massa Shatterhand wejść i przekonać się.
— Tak jest, ja się przekonam. Tu siedzi kula, którą ci wpakuję w głowę, jeśli jeńca niema w izbie.
Wyjąłem rewolwer i wymierzyłem w niego, poczem udaliśmy się do domu. Otworzył drzwi, wskazał do środka i rzekł:
— Tu zobaczyć. Nikt nie być.
Widok, jaki mi się teraz przedstawił, omal nie pobudził mnie do śmiechu. Młody wódz stał oparty o ścianę i patrzył ku nam roziskrzonemi z wściekłości oczyma. Właściwie nie opierał się wprost o ścianę, bo między nim a nią znajdowało się coś jeszcze. Było to ośm długich tyk, złożonych przez Murzyna w gwiazdę, związanych rzemieniem i przymocowanych czerwonemu do grzbietu. Gwiazda była tak wielka, że wystawała poza ciało wodza w górę i na boki. Z tą gwiazdą na plecach nie mógł Sziba Bigh wyjść drzwiami. Czy to stojąc, czy leżąc, czy też w jakiej innej pozycyi, musiał się zawsze zaczepić. Wygodne mu to nie było, i to prawdopodobnie był powód gniewu, z jakim na nas patrzył.
— Przecież on jest; tam stoi! — rzekłem do Boba, udając ździwienie.
— Tak, on być! — roześmiał się z przyjaznym wyrazem twarzy.
— A więc nie uciekł.
— Nie.
— A przecież tak powiedziałeś.
— Bob tylko żartować, pięknie żartować! Przecież Bob nie dać uciec Indyaninowi, skoro ma na niego uważać!
— Ale cóżeś mu przywiązał do pleców?
— Przecież massa Shatterhand widzieć. Indyanina nie bić, nie zakłuć, nie zastrzelić i nie wypuścić. Masser Bob być mądry i przebiegły — i przywiązać ośm długich tyk na plecach.
— Hm! Czy on na to pozwolił?
— Nie chcieć, ale masser Bob powiedzieć, że dać mu dużo policzków, a on potem dać sobie to całkiem spokojnie zrobić. Czy masser Bob nie być mądry i przebiegły, jak mucha na nosie?
Nie mogłem mu odpowiedzieć na to pełne ufności w siebie pytanie, bo Sziba Bigh zawołał z gniewem:
— Uff! Niech mnie biały brat uwolni zaraz od tych tyk.
— Czemu? — zapytałem spokojnie.
— Czy to się godzi dręczyć wodza w ten sposób?
— Ty nie jesteś tu wodzem, lecz jeńcem.
— Nie mogę usiąść ani leżeć.
— No, to musisz stać.
— Zdawało mi się, że Old Shatterhand traktuje nieprzyjaciół tak samo, jak przyjaciół!
— Jestem twoim przyjacielem. Tego nie zmieniają tyki na twoich plecach.
— Ależ to męka!
— Sądzę, że o ból nie dbasz.
— Pshaw! Nie ból mnie męczy. Czemu dałeś nigrowi rozkaz, żeby ze mną to zrobił?
— Ja mu tego nie nakazałem.
— A więc zrobił to z własnej woli?
— Tak.
— To zabiję go, skoro tylko odzyskam wolność.
— Tego nie zrobisz.
— Zrobię.
— W takim razie już nigdy nie będziesz wolny. Kazałem mu rozkrępować cię i dobrze się z tobą obchodzić. Czy byłeś głodny?
— Nie.
— Albo spragniony?
— Nie.
— Więc miałeś wszystko, czego ci było potrzeba. Na co się uskarżasz?
— Na to, że przywiązał mi do pleców te tyki. Takich rzeczy nie robi się z wodzem Komanczów!
— Gdzie to napisane, albo kto to powiedział? Czy mówią o tem stare wampum, albo podania Komanczów? Nie! Że to się robi, doświadczyłeś teraz na sobie samym. A kto temu winien, że to się stało? Ty sam!
— Nie.
— Owszem! Powiedziałeś, że umkniesz, skoro tylko nadarzy ci się sposobność do tego. Murzyn musiał ciebie pilnować i zabrał ci tę sposobność zapomocą tej gwiazdy. Musisz przyznać, że spełnił tylko swoją powinność.
— Ależ on mnie tem ośmieszył. Wolę najgorsze bóle od noszenia tego drzewa.
— Tego nie mógł się sam domyśleć; miał dobre zamiary. Gdybyś mi dał słowo, że nie umkniesz, byłbyś mógł siedzieć na wolnem powietrzu i doznawać wszelakiej czci, należącej się wodzom.
— Mnie nie wolno dać tego słowa.
— Wolno!
— Nie!
— Wolno ci to uczynić, gdyż opór twój nie przydałby się na nic.
— Odszukałbym naszych wojowników i ostrzegłbym ich rychło.
— Nie znalazłbyś ich!
— Ja ich odnajdę!
— Nie. Nie wiesz, gdzie się znajdują.
— Wiem.
— Nie, bo nie masz pojęcia o tem, co się dzisiaj stało.
— Czy mogę się dowiedzieć?
— Właściwie nie, ale mimo to powiem ci o tem. Z tej szczerości powinieneś poznać, że jesteśmy pewni swojej sprawy i że ucieczka twoja nie przydałaby się na nic.
— Więc mów!
— A więc najpierw — czy wierzysz, że przejrzelibyśmy wasze plany?
— Wiem, że je znacie.
— Chcieliście wywieść w pole białych jeźdźców i przy tej sposobności opanować oazę. Jechałeś przodem, ażeby pokazać drogę Wupie Umugi. Potem chcieliście tyki powbijać kędy indziej i zwabić za sobą blade twarze. Za nimi miał przyjść Nale Masiuw, by ich otoczyć i odciąć odwrót. Czy tak jest?
— Mój biały brat to odgadł.
— Tak, muszę to dobrze wiedzieć, bo inaczej nie przyznałbyś mi racyi. Następnie sam wiesz najlepiej, jak wzięliśmy cię do niewoli, zanim zdołałeś Wupie Umugi pokazać drogę tutaj.
— Wiem to.
— Widziałeś także, iż Winnetou odjechał z pięćdziesięciu wojownikami, ażeby powyjmować paliki i powtykać je we fałszywym kierunku.
— Widziałem.
— Well. Odjechaliśmy potem stąd, ażeby obserwować Komanczów. Przybywszy do Stu Drzew, zobaczyliśmy, że Winnetou dobrze zrobił swoją rzecz. Paliki szły w kierunku, który Wupę Umugi razem z jego ludźmi zawiedzie na pustkowie, gdzie niema wody.
— Uff!
— Tak, powiem ci nawet jeszcze otwarciej, że zastawiliśmy na niego daleko niebezpieczniejszą pułapkę, aniżeli sobie wyobrażasz. Paliki zawiodą go jutro w sam środek wielkiego, nieprzebytego pola kaktusowego, z którego niema wyjścia. Droga zawiedzie go do środka, ale już nią nie wróci.
— Uff!
— Pojedzie przeszło godzinę, zanim dojedzie do środka pola kaktusowego. Ponieważ tyki wiodą go w pułapkę, będzie sądził, że to ty je tam powbijałeś i pójdzie za niemi. Będzie sądził, że tą drogą wyjdzie znowu na wolne pole. Tymczasem droga się skończy, i wasi wojownicy nie będą mogli ani iść dalej ani na boki. Nie pozostanie im nic innego, jak zawrócić, ale skoro tylko to uczynią, zobaczą za sobą nas z trzystu Apaczami. Obsadzimy tę drogę i nie wypuścimy ich stamtąd.
— Uff!
Już po raz trzeci wybuchnął tem słowem, bo ze strachu nie mógł nic innego powiedzieć.
— Powiedz mi teraz, co uczynią wasi wojownicy? — mówiłem dalej.
— Będą się bronić.
— Jak się do tego zabiorą?
— Będą strzelali do was.
— Tak ci się zdaje?
— Tak. To wojownicy waleczni, którym ani przez myśl nie przejdzie poddać się bez oporu.
— Mówisz tak, bo znajdujesz się tutaj, w domu, a nie w tamtej pułapce. Droga, wiodąca w kaktusy, jest bardzo wązka, i tylko niewielu jeźdźców może nią jechać obok siebie. Jeśli się wasi wojownicy odwrócą i zechcą do nas strzelać, nie będą mogli stanąć do nas frontem, lecz zatrzymają się długą, wązką linią, jeden za drugim, tak, że tylko pierwsze szeregi będą mogły strzelać. A gdyby to nawet uczynili, nie dosięgłyby nas ich kule.
— Czy sądzisz, że tak licho strzelają?
— Nie. Ale, jak wiesz, mamy strzelby sięgające dalej od ich strzelb. W ten sposób możemy ich zatrzymać w takiem oddaleniu, że nie zdołaliby nas dosięgnąć.
— Uff!
— Będą więc siedzieli w kaktusach i nic nam nie zdołają uczynić.
— A wy? Co wy uczynicie?
— My zaczekamy poprostu, dopóki się nie poddadzą. My mamy wodę, a oni jej nie mają.
— A jeśli się nie poddadzą?
— To zginą z pragnienia.
— Na to przemknął mu po twarzy lekki uśmiech i potem rzekł:
— Old Shatterhand jest człowiek mądry, ale wszystkiego przecież przewidzieć nie może.
— Tak ci się zdaje? Czy znasz drogę, którą Komancze zdołaliby nam się wymknąć?
— Tak.
— Drogę, której ja nie znam?
— Tak. Gdybyś o niej pomyślał, mówiłbyś całkiem inaczej. Howgh!
Rysy jego twarzy nabrały wyrazu ufności. Miał bezwątpienia jakiś pomysł, w jaki sposób mogliby Komancze wymknąć się nam z pułapki. Pomysł ten uważał za doskonały, jak tego dowodziło słowo „howgh“, znaczące tutaj tyle, co zapewnienie.
— Howgh? — zapytałem. — Czy jesteś taki pewny swojej sprawy?
— Tak.
— Jakąż to masz drogę na myśli? Czy Old Shatterhand uważa mnie za takiego niemądrego, że mu to powiem?
— Nie. Niema potrzeby, żebyś mi mówił, bo ja to już wiem. Jeśli sądzisz, że Old Shatterhand nie pomyślał o wszystkiem, to mylisz się bardzo. Sądzę, że powinienbyś mnie znać pod tym względem.
— A więc powiedz, co mam na myśli.
— Zaczekaj jeszcze! Gdybyś nawet wiedział o jakim sposobie ocalenia swoich wojowników, o którym nie pomyślałbym, musiałbyś siebie zapytać, czy oni też wpadną na myśl, która wydaje ci się taką doskonałą.
— Wpadną z pewnością.
— Pięknie! W takim razie weźmiemy ich nietylko z przodu, lecz także z tyłu.
— Uff!
Okrzyk te zabrzmiał, jak głos przerażenia.
— No? — spytałem, śmiejąc się. — Czy Old Shatterhand nie myślał rzeczywiście o wszystkiem?
— Ja... nie wiem tego — odpowiedział z wahaniem.
— Ale ja wiem. Znam tę drogę ocalenia, istniejącą tylko w twojej wyobraźni. Pomyślałeś skrycie: jeśli Komancze wpakują się w kaktusy, to nie muszą jeszcze tracić nadziei; mają noże ze sobą i mogą sobie utorować drogę z zasadzki. Mam słuszność, czy nie mam?
— Uff, uff! — rzekł przygnębiony.
— Tak, uważałeś teraz siebie za bardzo mądrego, ale zważ, jak długo by to trwało, zanim by wycięli taką drogę przez kaktusy. Byłaby wązka i tylko kilku mogłoby nad nią pracować. Upłynęłoby kilka dni na tem. A czy sądzisz, że patrzylibyśmy na to spokojnie?
Milczał.
— Podzieliłbym naszych ludzi i posłałbym jedną połowę na drugą stronę kaktusów, ażeby w ten sposób wziąć waszych wojowników między siebie. Ale moglibyśmy uporać się jeszcze prędzej i zniszczyć wszystkich Komanczów za kilka minut tak, że nie kosztowałoby to nas ani jednego wystrzału.
— Jak?
— Podpalilibyśmy kaktusy.
— Uff! W takim razie musieliby spalić się wszyscy nasi wojownicy!
— Zaiste!
— Old Shatterhand nie uczyni czegoś takiego.
— Nie ufaj tak w moją dobroć!
— Nie, nie uczyni.
— Być może! Chciałem ci w ten sposób powiedzieć tylko, że dla waszych wojowników niema ocalenia: już nam nie ujdą.
— Jeśli ich zamkniecie w ten sposób, to będą musieli się poddać, ale wy nie zdołacie ich tak trzymać w zamknięciu.
— Rzeczywiście?
— Będziecie musieli opuścić zasadzkę.
— Czemu?
— Czyż zapomniałeś, że nadejdzie Nale Masiuw? Zapomniałeś już o nim?
— O, nie zapomniałem bynajmniej.
— W takim razie wiesz, że dąży za wami. Mając jego za sobą, a Wupę Umugi przed sobą, wpadniecie w taką samą pułapkę, w jaką chcecie zwabić Wupę Umugi. Old Shatterhand przyzna mi słuszność?
Twarz jego nabrała pewniejszego wyrazu, lecz ja odrzekłem:
— Nie mogę ci niestety zrobić tej przyjemności. Tymczasem nastąpiło coś, o czem nie dowiedziałeś się jeszcze. A nawet, gdyby położenie było takie, jak sobie myślisz, przeliczyłbyś się, bo za nami nie przybyłby Nale Masiuw.
— I owszem!
— Nie. Przed nim idzie konnica białych, a o niej zapomniałeś.
— Uff! — zabrzmiał wyraz rozczarowania.
— Widzisz teraz, że wszystkie twoje myśli są fałszywe, zaś Old Shatterhand myśli całkiem słusznie. Nawet gdyby nic już nie zaszło, moglibyśmy Wupę Umugi trzymać w zamknięciu, zupełnie spokojni o Nale Masiuwa. On nie mógłby nam w niczem przeszkodzić, bo dragoni wzięliby go na siebie.
— Uff, Uff!
— Ale do tego już wcale nie dojdzie. Mój młody brat przerwał mi przedtem, kiedy mówiłem o Stu Drzewach. Leżeliśmy ukryci całkiem blizko i widzieliśmy, jak nadszedł Wupa Umugi. Nie miał pojęcia o naszej obecności i środki ostrożności uważał za zbyteczne. Dlatego też udało się mnie i Old Surehandowi podejść pod jego obóz i znowu go podsłuchać. Usłyszawszy dość, oddaliliśmy się, niedostrzeżeni przez nikogo. Nazajutrz rano odszedł z Komanczami wzdłuż palików, wetkniętych przez Winnetou.
— W jakim kierunku?
— Mój młody brat pyta się bardzo przebiegle, lecz Old Shatterhand będzie niemniej rozumny i nic mu nie odpowie.
— Gdybyś nawet powiedział, nie mogłoby to przydać się nam na nic.
— O przeciwnie! Gdyby ci się udało uciec dziś jeszcze, wiedziałbyś, w których stronach masz szukać waszych wojowników. Nie dowiesz się więc o tem. Cieszy mnie to zresztą, że wytężasz całą swoją bystrość, ażeby mimo beznadziejności wywieść mnie w pole. Mówię dalej: Gdy Wupa Umugi odszedł, przybyli do Stu Drzew biali żołnierze. Jak sądzisz, co tam zrobiłem?
— Mówiłeś z nimi?
— Tak.
— I ostrzegłeś ich?
— Oczywiście!
— Uff!
— Nietylko ich ostrzegłem, lecz połączyłem z nimi Apaczów na przyjęcie Nale Masiuwa.
— Uff! Czy walczyliście z nim?
— Nie.
— Nie przyszedł wcale? Wysłał może ludzi na zwiady, którzy was zobaczyli i nabrali podejrzenia?
— Nie; wy, Komancze, nie jesteście tacy rozumni. Wysłał wprawdzie ludzi na zwiady, lecz oni nie dostrzegli nas, bośmy się ukryli. Potem nadszedł on sam z całym oddziałem i rozłożył się nad wodą. Widząc ślady białych jeźdźców, sądził, że odeszli za Wupą Umugi. Dlatego nie uważał za potrzebne być ostrożnym, a nam udało się go otoczyć.
— Uff, uff! Otoczono go! Przecież mówisz, że z wami nie walczył.
— Był na to zbyt tchórzliwy i zgodził się na układy ze mną. Siedziałem przy nim sam, a żaden z nas nie miał przynieść broni ze sobą. Ale tak, jak przedtem był tchórzem, tak teraz okazał się podstępnym. Podczas rozmowy dobył nagle noża i chciał mnie przebić.
— Uff! Czy rzeczywiście to zrobił?
— Tak.
— To niegodne wojownika!
— Zwłaszcza, jeśli ten wojownik jest wodzem.
— Czy cię nożem ugodził?
— Nie. Pomylił się też co do mnie, bo uważałem dobrze na niego i miałem się na baczności. Kiedy podniósł nóż, powaliłem go na ziemię.
— Pięścią?
— A czemżeby innem. Nie miałem broni ze sobą.
— Uff, uff! Znowu pięścią! Czy zginął?
— Nie, bo nie chciałem go zabić. Wziąłem go szybko na barki i zaniosłem do Apaczów i do białych wojowników.
— A Komancze nie zdołali ci przeszkodzić?
— Nie mogli, bo stało się to tak szybko, że nie mieli na to czasu. A potem nie mogli zbliżyć się do nas, bo zabilibyśmy ich wodza. Gdy przyszedł do przytomności, zagroziłem mu odebraniem kosmyka skalpowego, spaleniem worka z gusłami i powieszeniem.
— Chciałeś zabić jego duszę?
— Tak.
— A on nie dopuścił do tego, nie dopuścił napewno — wiem to. Ja sam w to wprawdzie nie wierzę, lecz on ma takie zdanie, jak wszyscy czerwoni ludzie, i sądzi, że przez to gubi się ducha wojownika.
— Czy sądzisz, że nie dopuścił? Cóż mógłby poradzić, gdybym miał zamiar to uczynić?
— Wolał pójść do niewoli.
— On sam?
— On... uff, uff! Chyba nie razem z wojownikami.
— Tak, ze wszystkimi.
— Czy on sam nie wystarczał?
— Nie. Musiałem mieć wszystkich; sam to zrozumiesz.
— I dostałeś ich wszystkich?
— Tak.
Na to spuścił głowę i rzekł głosem stłumionym.
— A więc zniknęła wszelka moja nadzieja! Gdyby mi się nawet dzisiaj udało umknąć, nie zdołałbym ocalić Wupa Umugi ani jego wojowników.
— Nie. Najpierw nie wiedziałbyś, gdzie go szukać, a powtóre nie mógłby ci Nale Masiuw dopomódz.
— Gdzie macie go i wojowników?
— Mógłbym cię oszukać, bo niema powodu mówić ci tego, ale mimo to nie zataję ci niczego. Odszedł ze swoimi ludźmi do swojej wsi.
— Uff! Więc byłeś taki dobry, że zwróciłeś mu zaraz wolność.
— Nie, taki dobry nie byłem. Zrozumiesz, że taka dobroć byłaby największem głupstwem, jakiego mógłbym się dopuścić.
— Czemu?
— Musiałbym wziąć od tych ludzi przyrzeczenie, żeby natychmiast odjechali z powrotem do domu.
— Oni byliby dali.
— Ale nie dotrzymaliby słowa.
— Ty im nie ufasz?
— Nie ufam nikomu z Komanczów.
— Mnie także nie?
— Tobie tylko mógłbym uwierzyć, bo znasz wielkiego i dobrego Manitou, karzącego każdą nieprawdę i zdradę.
— Więc nie puściłeś ich wolno a mówisz, że wrócili do domu.
— Jako jeńcy.
— Czyi?
— Białych Dragonów. Ruszyli oni z powrotem i zabrali ich ze sobą.
— Związanych?
— Tak.
— Więc ich zabiją!
— Nie. Dowódca bladych twarzy dał mi słowo, że daruje im życie.
— Czy go dotrzyma?
— Tak, jestem tego pewien.
— To ich przynajmniej ograbi.
— Ograbi? Co nazywasz ograbieniem? Czyż zwyciężony nie należy ze wszystkiem, co ma, do zwycięzcy?
— U chrześcijan także?
— U nas także, bo zmuszacie nas, żebyśmy postępowali z wami tak samo, jak wy z nami. Jako zwycięzcy zabralibyście nam nietylko całe nasze mienie, lecz także życie. Jeśli my wam je darujemy, będzie to taką dobrocią, że więcej żądać nie możecie.
— A więc biali żołnierze zabiorą Komanczom wszystko, co mają przy sobie?
— Tak, broń i konie.
— Więc jak mają czerwoni wojownicy żyć bez koni i bez broni?
— To już ich rzeczą. Wy to wykopaliście topór wojenny, a nie byłoby się to stało, gdybyście nie byli mieli koni i broni palnej. Odbierając wam jedno i drugie, nie popełnimy grabieży, bo to nasza sprawiedliwa zdobycz. Zarazem postaramy się w ten sposób, żebyście nie mogli tak rychło zakłócić pokoju.
— W takim razie odbierzecie także wojownikom Wupy Umugi ich broń i konie?
— Prawdopodobnie.
— Uff! To bardzo źle!
— Pewnie, że dla was źle, lecz nie zasłużyliście na nic innego. Pomyśl tylko o sobie. Kto z drugim pali fajkę pokoju i przyrzeknie mu nie zdradzić przed nikim jego wigwamu, a potem nadciąga mimo to z gromadą wojowników, ażeby zabrać mu wigwam i życie, ten zasłużył na więcej, aniżeli na odebranie mu konia strzelby. Czy to przyznajesz?
Przyznał widocznie i westchnął smutnie:
— A więc także mój koń i strzelba!
— Nie, to nie. Lubię cię i pomimo twego wrogiego usposobienia uważam cię wciąż jeszcze za mego przyjaciela. Zatrzymasz wszystko, co posiadasz, — co zaś do wojowników Wupy Umugi, to zobaczę, czy będzie można kierować się dobrocią. Zależy to całkiem od ich zachowania się względem nas.
— Jak się mają zachować? Wojownicy będą się bronili.
— Wolelibyśmy, żeby tego nie było. Jeśli my, niechcący przelewać krwi, mielibyśmy jej stracić choć trochę, to nie spodziewajcie się pobłażania. Mam jednakowoż nadzieję, że uda mi się wodza przekonać, iż opór byłby szaleństwem, i sądzę, że on uzna moje powody za rozumniejsze, aniżeli ty.
— Aniżeli ja? — spytał zdziwiony.
— Tak. Chciałem ci ulżyć niewolę jak najwięcej, i żądałem od ciebie tylko przyrzeczenia, że nie uciekniesz. Odmówiłeś mi, nie rozumiejąc tego, że ucieczka twoja zaszkodziłaby wam tylko, a nie pomogła. W ten sposób zmusiłeś mnie do surowości.
— Nie dałem przyrzeczenia, bo nie wiedziałem jeszcze o tem, co wiem teraz.
— A więc uznajesz, że nie pomógłbyś swoim?
— Tak.
— W takim razie jeszcze czas na przyrzeczenie.
— Daję je.
— Dobrze! Ale pamiętaj o tem, że twojem zachowaniem się możesz nietylko sobie, lecz także wszystkim swoim pomódz, albo zaszkodzić. Co uczynisz dobrego, czy złego, to odwetuje się także na nich. Jeślibyś złamał słowo, to kara spadnie nie tylko na ciebie, lecz także na nich.
— Ja go nie złamię!
— Dobrze! Ale czem mi za to zaręczysz?
Spojrzał na mnie z wyrazem zapytania w oczach, więc oświadczyłem mu:
— Słowu chrześcijanina mogę zaufać, lecz przyrzeczeniu czerwonego — nigdy.
— A Winnetou zaufałbyś?
— We wszystkiem, ale on jest wyjątkiem, a wewnątrz chrześcijaninem.
— Jeśli czerwonemu odbierzesz gusła, jako zastaw, musi on dotrzymać przyrzeczenia.
— Tego z tobą uczynić nie mogę, bo nie wierzysz w potęgę guseł.
— Wypalę z tobą fajkę przysięgi!
— I to nie może być dla mnie zastawem. Wypaliłeś ją z Bloody Foxem i mimo to złamałeś słowo.
Spuścił oczy i rzekł cicho i smutnie:
— Kara, jaką otrzymuję od Old Shatterhanda jest ciężka; nie zwraca się ona przeciw memu ciału, lecz napełnia bólem moją duszę.
Poznałem, że ból ten był rzeczywisty a smutek szczery, więc odpowiedziałem:
— Słyszałeś, że wciąż jeszcze uważam się za twego przyjaciela i brata, więc zaniecham teraz wyjątkowo zwykłej ostrożności, obdarzając cię zaufaniem i wiarą. Ale serce moje zasmuciłoby się bardzo, gdybym się powtórnie zawiódł na tobie. Czy uciekniesz, jeżeli teraz puszczę cię wolno?
— Nie.
— Czy nie opuścisz oazy bez mojego pozwolenia?
— Nie.
— Nie życzę sobie także, iżbyś drogą przez kaktusy próbował wyjść do swoich Komanczów i mówić z nimi!
— Nie uczynię tego. Nawet gdyby tu przyszli, milczałbym, dopóki nie otrzymałbym od ciebie pozwolenia.
— Więc podaj mi na to rękę, jako czynią mężowie i wojownicy, zbyt dumni, by mieli starać się o coś, co można tylko kłamstwem uzyskać.
— Oto masz rękę! Możesz mi wierzyć — znaczy to tyle, co gdybym ci się sam oddał w ręce.
Spojrzał przytem na mnie wzrokiem tak szczerym, iż byłem pewien, że mnie nie zawiedzie. Dla pewności i ze względu na murzyna dodałem:
— Rozgniewałeś się na Boba?
— Bardzo.
— Czy się zemścisz?
— Nie. Czerwony wojownik jest za dumny, ażeby się mścić na czarnym mężu. Ten Murzyn nie wiedział, co czynił. Nie domyślał się, że przywiązywanie takich tyk do pleców wodza nie zgadza się z jego godnością.
— Ja uwolnię cię od nich.
Zdjąłem je z niego. Wyprostował zesztywniałe członki ciała i wyszedł ze mną na dwór, gdzie wieczorem znowu konie pojono. Matka Sanna przyniosła nam jedzenie, a kiedy skończyliśmy jeść i nad wodą zapanował spokój, położyliśmy się spać, gdyż nazajutrz musieliśmy wyruszyć o świcie. Sziba Bigh położył się między mną a Old Surehandem, chociaż nie żądaliśmy tego. Poddawał się dobrowolnie pod nasz nadzór, chcąc w ten sposób dowieść, że uczciwie bierze swoje przyrzeczenie.
Wstawszy nazajutrz wczesnym rankiem, napełniliśmy wszystkie wory wodą, zaopatrzyliśmy się w żywność i odjechaliśmy po pożegnaniu się z Sziba Bighem. Bob stał na drodze i zapytał:
— Czy massa Shatterhand powiedzieć, żeby Bob pilnować młodego wodza Indyan?
— Nie; to nie potrzebne.
— I nie wiązać tyk na plecach?
— Wcale nie. On przyrzekł, że nie ucieknie i dotrzyma tego przyrzeczenia.
Pomimo, że powiedziałem to z pełnem przekonaniem, ani myślałem zaniechać odpowiednich środków ostrożności. Poza pasem kaktusowym zostawało tylu Apaczów, ilu potrzeba było do pilnowania pięćdziesięciu wziętych do niewoli Komanczów. Dowódcy tych straży dałem rozkaz uważania także na Sziba Bigha i nie wypuszczenia pod żadnym warunkiem. Potem odjechaliśmy w dwieście ludzi, czyli w liczbie, wystarczającej aż nadto do uporania się z Komanczami. Tym razem wzięliśmy oczywiście ze sobą Parkera i Hawleya.
Najpierw udaliśmy się na miejsce, gdzie wczoraj zostawiłem na straży pięciu Apaczów. Byli oni na tyle sprytni, że zaraz o świcie poszli na zwiady za Komanczami i po krótkiej jeździe znaleźli ich obozowisko, Naini wyruszyli już byli dalej; było im dzisiaj także tak pilno. Ruszyliśmy za nimi tak samo szybko i to, w ten sposób, że czasami dosięgałem ich dalekowidzem. Nie zbliżaliśmy się jednak nigdy tak, żeby mogli poznać, czy za nimi są czerwoni, czy biali, bo mieli nas uważać za dragonów.
Upłynął cały dzień i nie zdarzyło się nic godnego wzmianki. Tylko wieczorem zerwał się mocny wiatr, jaki dość często wieje przez Llano Estacado. Wiejąc od północy, przebiegł już wielką część pustyni i był bardzo gorący. Mieliśmy go wprawdzie na pół za plecyma, lecz mimo to nam dokuczał, nie tyle przez swoją temperaturę, ile przez to, że podnosił tumany piasku i zasypywał nam nim oczy, uszy i nosy.
— Głupi wiatr! — mruknął Parker z niechęcią. Musiał przecież wiać teraz, zamiast zaczekać, aż będziemy nad wodą? Nie podobna prawie patrzyć ani oddechać.
— Nie rezonujcie, mr. Parkerze! — odrzekłem. — Ja się cieszę i powiadam wam, że ten wiatr bardzo mi teraz na rękę.
— Na rękę, powiadacie? Istotnie, nie rozumiem, z jakiego powodu.
— Mam na myśli Winnetou.
— Jego? Czemużto?
— Czyż nie widzicie, że ten wiatr, pędząc piasek w górę, zaciera ślady Komanczów? Nie moglibyśmy iść za nimi, gdyby nie tyczki.
— Tak, zapewne, że widzę — ale co to ma wspólnego z Winnetou?
— Bardzo wiele, bo jego ślady zatrą się także.
— Hm! Czy to dla nas nie obojętne?
— Bynajmniej. Przecież Winnetou musi powbijać tyczki aż do pułapki, nieprawdaż?
— Yes.
— Musi zatem kawałek wjechać w kaktusy, w których chcemy wziąć do niewoli Komanczów, ale nie może tam pozostać, lecz musi zawrócić.
— To się przecież rozumie samo przez się, bo gdyby tego nie uczynił, byłby sam pojmany. To i ja pojmuję, sir.
— Ale skutków nie pojmujecie widocznie.
— Jakich skutków?
— Że czerwoni spostrzegliby jego ślady i dowiedzieliby się, że zawrócił. Czy nie obudziłoby to w nich podejrzenia?
— Być może!
— To nie tylko może być, lecz stałoby się niewątpliwie. Ci czerwoni to doświadczeni i przebiegli hultaje, a wy, jako westman powinnibyście odgadnąć zaraz myśli, jakieby im przyszły i przyjść musiały z tego powodu.
— No, spróbuję odgadnąć! Uważają ślady Winnetou i jego Apaczów za trop Komanczów Sziba Bigha. Wiedzie on w kaktusy i zaraz potem prowadzi w bok. Cóż innego mogliby pomyśleć, jak to, że Sziba Bigh zajechał za daleko, że zabłądził, i że droga właściwa nie prowadzi w kaktusy, lecz w tym kierunku, w którym on ruszył. Czy to słuszne, mr. Shatterhandzie?
— Tak.
— Nie pójdą zatem w kaktusy, czyli w pułapkę, lecz pojadą nowym tropem. Widzicie, sir, że nie jestem taki głupi, jak wam się zdawało, i że umiem coś odgadnąć.
— Nie masz wcale powodu być zarozumiałym, stary Samie! — zawołał Joz Hawley.
— Tak sądzisz? A to czemu?
— Bo sam nie wpadłeś na tę myśl. Dopiero mr. Shatterhand naprowadził cię na nią.
— Tak? Niech tak będzie. Mimo to niekoniecznie musisz zabierać się do mentorowania upominania mnie.
— Chciałem cię tylko uchronić od przechwałek.
— Mogłeś sobie tego oszczędzić, bo przecież sam nie jesteś...
— Bez kłótni, moi panowie! — wtrąciłem. — Myśl jest, a czy ona pochodzi ode mnie, czy też od mr. Parkera, to wszystko jedno. Nie stawajmy jednak zaraz na niej, lecz myślmy dalej! Komancze ruszyliby więc za nowym tropem Winnetou — a dokąd on ich zaprowadzi, mr. Parkerze?
— Naturalnie, że tutaj, do nas.
— Zapewne. Winnetou nie zostanie tam, lecz ruszy ku nam. Zwróci się najpierw w bok, a potem odwróci się znów do tyczek. Idąc za nim, musieliby to zauważyć — i pomyślcie sobie, jaką nieufność mogłoby to w nich wzbudzić! Udanie się całego planu byłoby na szwank wystawione. Tymczasem przychodzi wiatr i niszczy wszelakie ślady. Może nam to nie być przyjemnem? Powiadam wam, że cieszę się tem nadzwyczajnie. Przychodzi właśnie w sam czas, jak gdyby był istotą rozumną i zamierzał nam dopomagać. Winnetou ucieszy się tem tak samo, jak ja.
— Hm, tak — mruknął Parker szukając sposobności do pokazania, że nie potrzebuje mojej pomocy i że sam może wpadać na podobne myśli. — To wcale dobre, co mówicie, mr. Shatterhandzie, ale tylko w takim razie, jeżeli Winnetou dotarł do pola kaktusowego, zanim zaczął wiać ten piękny wiatr.
— Tak jest z pewnością.
— Tak?
— Tak. Śmiem nawet twierdzić, że jest już dawno gotów z wtykaniem palików i że wkrótce już spotka się z nami.
— Jeśli się tylko spotka!
— Niema obawy! Wódz Apaczów wie, co ma czynić. Chyba cudem mógłby nas minąć. Zresztą nazwałbym także prawie cudem to, żeby Komancze mieli tak stale i pełni ufności jechać za nimi. Mnie na miejscu Wupy Umugi wydałaby się ta sprawa już dawno wysoce podejrzaną. A wam nie, mr. Parkerze?
— Dlaczego podejrzaną, sir?
— Sziba Bigh znał drogę od Stu Drzew do oazy Bloody Foxa i musiał powiedzieć Wupie Umugi, jak to daleko. Tymczasem oni jadą i jadą, a oazy jak niema tak niema. Powinni byli wczoraj wieczorem dostać się do niej, a tymczasem jechali dziś jeszcze przez cały dzień i nie dotarli do celu. Jeśli to nie jest podejrzane, to chyba niema nic bardziej podejrzanego na świecie.
— To słuszne, zaiste. Powinni byli zatrzymać się już dawno i rozważyć całą sprawę. Prawdopodobnie przypuszczają, że Sziba Bigh pomylił się, mówiąc o drodze i oddaleniu, albo, że go nie zrozumieli.
— Tak będzie prawdopodobnie, ale do tego należy dodać jeszcze coś, co musi pędzić ich naprzód, a mianowicie pragnienie. Od wczoraj zrana nie mieli wody dla siebie ani dla koni. Jeśli zawrócą, będą musieli jechać dwa dni, zanim ją znajdą w Stu Drzewach. Wolą jechać dalej, gdyż paliki wiodą ich do oazy, która każdej chwili może się przed nimi wynurzyć. Że to przypuszczenie moje jest słuszne, tego dowodzi ich pośpiech.
— Jadą szybko i...
Utknął w pół zdania, zatrzymał konia, wskazał ręką przed siebie i mówił dalej pospiesznie:
— Zawrócili! Naprawdę nabrali podejrzenia i zawrócili. O, tam nadchodzą, tam nadchodzą!
Ten okrzyk strachu zwrócił naszą uwagę na widnokrąg przed nami, na który nie zważałem z powodu rozmowy. Tam rzeczywiście znajdowali się ludzie. Nie mogliśmy gołe m okiem rozpoznać, czy się ruszają. Wziąłem do rąk perspektywę i zwróciłem ją na nich. Już w kilka chwil mogłem wszystkich uspokoić, mówiąc:
— Nie mamy powodu lękać się, bo to nie są Komancze, lecz Winnetou. Widzicie, że miałem słuszność, twierdząc, że niebawem spotka się z nami.
— Czy możecie go poznać, sir? — zapytał mnie Old Surehand.
— Teraz jeszcze nie.
— Więc musimy być ostrożni!
— To zbyteczne. Jedziemy dalej!
— A gdyby to była tylna straż Komanczów?
— Byłaby w ruchu, a ci tam pokładli się na ziemi.
— Czyż nieprzyjaciele nie mogliby także tego uczynić?
— Tak, lecz Winneton pokazuje mi, że to on.
— Jakto?
— Macie tu znów sposobność podziwiać bystrość i rozwagę tego wodza Apaczów. Objechał Komanczów łukiem, a potem zatrzymał się za nimi, ażeby na nas zaczekać. Domyśla się oczywiście, że moglibyśmy jego ludzi uważać za Nainich, więc w ten sposób usadowił swój oddział, że potem możemy poznać na pewno, iż to on właśnie. Macie tu mój dalekowidz i popatrzcie sami, mr. Surehandzie!
Uczynił to i rzekł przychylnie:
— To rzeczywiście sprytne, bardzo sprytne z jego strony!
— No?
— Ci ludzie tam nie leżą tuż przy sobie, lecz tak, że tworzą rysunek strzały.
— A dokąd zwraca się ostrze?
— Nie ku nam, lecz ku południowemu wschodowi, a zatem od nas.
— Ta strzała ma nam wskazać kierunek, w którym mamy jechać spokojnie, a więc Winnetou daje nam znać, że możemy bez obawy jechać dalej. Powiedzcie mi szczerze, mr. Surehandzie, czy na jego miejscu wpadlibyście na ten pomysł?
— Chyba nie. A wy, mr. Shatterhandzie?
— Jeśli może nie na ten, to w każdym razie na podobny. Rozumie się samo przez się, że tu był potrzebny znak, dający nam jakieś wyjaśnienie. Ale ta szczególna pozycya Apaczów powiada nam nietylko, że mamy przed sobą Winnetou, lecz zarazem daje nam pewność, że sprawa stoi tak, jak sobie tego życzymy.
— Ja też tak myślę, gdyż Winnetou nie rozkładałby się tak spokojnie, gdyby się stało coś przeciwnego naszym zamiarom. Wszystko zatem jest dobrze. Poza tem jednak mam pewną wątpliwość, której nie ukrywałbym przed wami, gdybym wiedział, że nie weźmiecie mi jej za złe.
— Wziąć za złe? Ani mi przez myśl nie przejdzie. Wśród towarzyszy, jakimi przecież jesteśmy, ma każdy prawo, a nawet obowiązek wypowiedzieć swoje zdanie. A jeśli zwrócicie moją uwagę na jakiś błąd, lub zaniedbanie, to mogę wam być tylko wdzięcznym za to.
— Moja wątpliwość nazywa się — woda.
— Tak, więc woda?
— Tak; czy mogę wam to wyjaśnić.
— To zbyteczne, bo wiem, co macie na myśli. Jeśli chcemy Komanczów pokonać zapomocą pragnienia, to musimy się postarać o to, żebyśmy go sami nie cierpieli.
— Tak jest. Na dziś jesteśmy wprawdzie zaopatrzeni w wodę, ale może upłynąć cały dzień jutrzejszy, zanim załatwimy się z Wupą Umugi, a potem znów dzień nam zejdzie, zanim dostaniemy się do oazy. Na dwa dni nie mamy niestety wody. W dodatku Komanczom będzie jej jeszcze bardziej potrzeba, aniżeli nam.
— Tak, tyle wody rzeczywiście nie mamy, lecz mogę was uspokoić, że mimo to nie będziemy cierpieli pragnienia.
— Rzeczywiście nie?
— Nie. Tę waszą wątpliwość usunąłem po cichu już dawno.
— Ach! Pomyśleliście już nad tem?
— Pewnie! Byłbym najlekkomyślniejszym człowiekiem na świecie, gdybym był ułożył plan, wedle którego przeszło trzysta ludzi i koni ma zajść na Llano Estacado, i gdybym był przy tem zapomniał o wodzie. Czy rzeczywiście uważaliście mnie za takiego nierozważnego?
— Nie, ale tej wody można dostać tylko w oazie. A może jest jeszcze gdzieś jakieś znane wam źródło?
— Nie. Sprowadzimy ją z oazy.
— W jaki sposób? Oddalona stąd o dzień drogi więc muszą upłynąć przynajmniej dwa dni, zanim ludzie, wysłani po nią, zdołają wrócić. To nie dobre.
— Mylicie się. Tym posłańcom wystarczyłaby noc na jazdę tam, a jutro wieczorem byliby już z powrotem.
— Ale ich konie nie wytrzymają.
— To też zbyteczne, bo wracać wcale nie muszą.
— Hm! Nie mam pojęcia, jak sobie z tem poczniecie.
— To bardzo proste, sir, zrobimy to zapomocą koni rozstawnych.
— Ach! To istotnie najprostsze i najlepsze. Że też sam na to nie wpadłem.
— Nasi Apacze mają mnóstwo worów na wodę, a do tego dołączy się wory Bloody Foxa. Poślemy je do oazy, a na to nie potrzeba wielu ludzi, lecz koni. Ci ludzie ustawią się w pewnych odstępach na linii, wiodącej do oazy. Nikt więc z ludzi, ani żaden z koni, nie będzie odbywał całej drogi; będzie chodził tylko od jednego posterunku do drugiego. Tak to rozumiem.
— W takim razie muszę was prosić o przebaczenie, sir! Wy myślicie o wszystkiem. Czy umówiliście się o to z Winnetou?
— Nie. O tem nie padło między nami ani słowo, ale znamy się wzajemnie i wiemy, że żaden z nas nie zaniedba potrzebnego zarządzenia. Ale co to jest? Apacze nie mają koni, oprócz Winnetou. Ach! Czy wyobrażacie sobie, dlaczego mr. Surehandzie?
— Nie — odpowiedział.
Podczas tej rozmowy nie zatrzymywaliśmy się oczywiście, lecz jechaliśmy dalej i zbliżyliśmy się tak do Apaczów, że już widzieliśmy ich dokładnie. Porzucili już rysunek strzały i stali obok siebie, patrząc na nas. Koni przy nich nie było, prócz karego Winnetou.
— Poznacie teraz znowu, że wasze obawy były płonne — oświadczyłem Old Surehandowi. — Winnetou troszczył się tak samo i uprzedził mnie nawet. My zazwyczaj spotykamy się w naszych postanowieniach.
— Czy sądzicie, że swoje konie i wory na wodę posłał już do oazy?
— Tak. Widzicie przecież, że ma przy sobie najwyżej z trzydziestu ludzi, a Blody Foxa także już niema. Pojechał pewnie z resztą do oazy po wodę.
— To byłoby rzeczywiście zdumiewające, gdyby Winnetou miał tę samą myśl, co i wy.
— Miał ją; mogę was o tem zapewnić.
Gdy w kilka minut potem dojechaliśmy do Winnetou i jego ludzi, przystąpił do mnie i powiedział:
— Mój brat Charley zrozumiał mnie, ujrzawszy naszą pozycyę. Chciałem mu powiedzieć, że to nie Komancze.
— Jak daleko oni przed nami? — spytałem.
— Jechali bardzo szybko, bo mają pragnienie, lecz będą się musieli wkrótce zatrzymać, bo słońce już nad horyzontem.
— Tak, za kwadrans będzie już ciemno. Jak, daleko jeszcze stąd do pola kaktusowego?
— Dwie godziny.
— To nie dostaną się tam już dzisiaj, gdyż będziemy ich jutro za dnia mieli w pułapce, a nie dzisiaj wieczorem. Wojownicy mego czerwonego brata nie mają przy sobie koni. Czy Winnetou posłał ich z worami do oazy po wodę?
— Tak. Bloody Fox, który zna prostą drogę, wziął ich ze sobą, żeby ich porozstawiać w odstępach i drogę wyznaczyć pozostałemi nam tykami. Ale wory, które mieli ze sobą, nie wystarczą.
— To poślemy nasze za nimi, skoro tylko obóz rozbijemy. Musiałeś chyba liczyć na to.
— Tak. Wiatr się zerwał i zawiał moje ślady; nasz plan uda się znakomicie. Teraz jedźmy dalej, żeby być jak najbliżej Komanczów. Gdy jutro wjadą w kaktusy, musimy tak szybko podążyć za nimi, żeby, skoro tylko powstanie w nich podejrzenie, nie mieli już miejsca do odwrotu ani do ujścia bokiem.
Dosiadł konia i ruszyliśmy dalej. Jego ludzie musieli wprawdzie iść pieszo, lecz dotrzymywali nam kroku tak dobrze, że zachowaliśmy potrzebną nam szybkość. Nawet po nastaniu ciemności jechaliśmy jeszcze od tyczki do tyczki, dopóki nie zrozumieliśmy, że musimy stanąć, nie chcąc teraz jeszcze zetknąć się z nieprzyjacielem.
Wiatr tymczasem już osłabł a niebawem ustał zupełnie. Ciemno było tylko, dopóki sierp księżycowy nie wyszedł na niebo. Przedtem jeszcze wpakowaliśmy próżne wory na konie, a gdy zrobiło się jaśniej, ruszyła z niemi część Apaczów. Winnetou pojechał odprowadzić ich do pierwszej stacyi, której miejsca nie znali. W ten sposób postarano się o wszystko, co potrzebne, i mogliśmy paść w objęcia snu, który nam się bardzo przydał. Skoro Winnetou wrócił, położył się obok mnie, nie budząc mnie. Drugi na jego miejscu byłby mnie pewnie obudził, ażeby donieść mi o tem, co uważałby za stosowne — on jednak wiedział, że między nami tego nie było potrzeba.
Chociaż położył się spać później od nas, zbudził się nazajutrz przed nami. Na śniadanie nie traciliśmy czasu, gdyż mogliśmy jeść po drodze. Napiliśmy się tylko wody a resztę daliśmy koniom, którym jej było za mało. W ten sposób wypróżniła się reszta worów a Winnetou posłał je przez kilku swoich ludzi zaraz na rozstawy. Nie potrzebował jechać z nimi, bo za dnia wystarczyło im dokładne pokazanie kierunku.
Ruszyliśmy znowu dalej i to w tempie tak szybkiem, że piechurowie zostali w tyle; mogli przybyć później. Spoglądałem pilnie przez lunetę i przekonałem się, że wczoraj wieczorem zbliżyliśmy się bardzo do Komanczów, w kwadrans bowiem później dotarliśmy już do miejsca, na którem obozowali i zobaczyliśmy, że na krótki czas przedtem wyruszyli.
Niebawem dostrzegłem już ich samych. Winnetou wziął także dalekowidz do ręki, patrzył przez chwilę i rzekł z zadowoleniem:
— Jadą bardzo powoli. Czy mój brat widzi?
— Tak. Konie znużone dwudniową drogą bez wody.
— A oni sami cierpią z powodu pragnienia. Mimo to będą się długo wzbraniali poddać.
— Dla Wupy Umugi jest pewien większy przymus, aniżeli pragnienie.
— Mój brat ma na myśli gusła wodza Komanczów. To bardzo dobrze, że brat zabrał je z Doliny Zajęczej. Zwycięstwo będzie nietrudne a powrót wygodny, bo Old Shatterhand wziął do niewoli Komanczów Nale Masiuwa i oddał ich dragonom.
To było pierwsze słowo, jakie padło między nami w tej sprawie. To, że nie było Nale Masiuwa ani konnicy, musiało być wbrew jego oczekiwaniom a mimo to nie zapytał mnie wcale. Ktoś inny nie byłby spoczął, nie dowiedziawszy się czegoś o tem ode mnie, on zaś nie rzucił ani jednego pytania i w swej nieporównanej bystrości odgadł wszystko, jak dowodziły jego słowa. To dało mi sposobność do opowiedzenia mu, w jaki sposób Nale Masiuw dostał się nam w ręce i jak pozbyliśmy się tego balastu. Na końcu opowiadania wydał pełne zadowolenia „uff!“ i dodał:
— Mój brat postąpił całkiem właściwie. Czerwoni byliby dla nas ciężarem już ze względu na samą wodę, a także biali jeźdźcy, których nie potrzebujemy do pochwycenia Wupy Umugi. Nale Masiuw jest dostatecznie ukarany utratą koni, a oprócz tego postradał strzelby swoich wojowników. Winnetou dowie się, czy komendant dotrzyma słowa i czy daruje im życie. Jeśliby je złamał lub porwał się choćby na jednego, to zapłaci mi za to życiem. Howgh!
Na tem skończyliśmy sprawę a co do jego groźby końcowej, nie miałem potrzeby tracić słów; brał ją poważnie i wykonałby pewnie, gdyby się później okazało, że komendant nie dotrzymał przyrzeczenia.
Odległość od kaktusów ocenił Winnetou na dwie godziny drogi, lecz upłynęło aż trzy, tak powoli jechali Naini dzięki znużeniu koni. Byliśmy stale za nimi w takiem oddaleniu, że nie mogli nas dostrzedz, gdy tymczasem my widzieliśmy ich przez lunety. Nie tworzyli jednego szeregu, lecz jechali szeroko obok siebie i za sobą. Po upływie wspomnianych trzech godzin ścisnęli się i zaczęli tworzyć wązką linię.
— Aha, otóż i chwila rozstrzygająca! — rzekłem do Winnetou. — Nie zatrzymują się; widocznie nic nie podejrzywają.
— Tak — potwierdził — przybyli do wązkiego otworu wiodącego w kaktusy. Nie mogą tego pola objąć wzrokiem i zdaje im się, że nie będzie bardzo szerokie, skoro je Sziba Bigh przejechał. Oprócz tej ufności pędzi ich tam jeszcze pragnienie. Tam, gdzie rosną kaktusy, musi być wilgoć, która wydobyła z ziemi te rośliny, więc przypuszczają, że za niemi musi się znajdować oaza. Nie widzą tego, że ta wilgoć jest tylko podziemna, i że jej bardzo mało.
Wkrótce ujrzeliśmy także kaktusy, które tysiącami pokrywały przestrzeń nie do objęcia okiem ani na szerokość, ani na długość. Wązki jasny pas wiódł do środka i tworzył rodzaj drogi o tak nieurodzajnym gruncie, że ani jeden korzonek nie znalazł w nim pożywienia dla siebie. W tem miejscu właśnie, kazał Winnetou wbić w ziemię tyczkę, żeby Komanczów upewnić, że tu mają wejść między kaktusy.
Uczynili to istotnie bez namysłu i weszli już w głąb tak daleko, że kiedy dojechaliśmy do skraju kolczastej gęstwiny, zniknęli nam z oczu w oddali. Tu zatrzymaliśmy się oczywiście i pozsiadaliśmy z koni. Przywiązaliśmy konie do palików poza doniosłością strzału, ażeby, w razie nieoczekiwanego zresztą oporu nie doznały jakiego szwanku. a sami zajęliśmy pozycyę, panującą nad drogą od wejścia daleko w głąb, niezdobytą dla powracających Komanczów.
Ta droga miała z początku szerokość dwudziestu może kroków, lecz już na odległość strzału od nas zwężała się tak bardzo, że mogła pomieścić zaledwie czterech albo pięciu jeźdźców obok siebie. Gdyby Komanczom przyszła była szalona myśl zaatakowania, mielibyśmy przed sobą kolumnę ich szeroką co najwyżej na pięciu a głęboką na trzydziestu jeźdźców. Szósta lub piąta część nas wystarczyłaby do odparcia takiego ataku. Kule nasze powaliłyby tylko pierwsze szeregi, a one utworzyłyby wał, przez który reszta nie mogłaby się przedostać, zwłaszcza, że z powodu kaktusów nie mogliby go obejść ani prawą, ani lewą stroną.
W ten sposób udało nam się nareszcie zwabić nieprzyjaciela w znakomitą pułapkę, i mogliśmy już spokojnie czekać na to, co teraz pocznie. Co pocznie? Musi wrócić, skoro dojdzie do miejsca, gdzie droga się kończy i gdzie już dalej iść nie można — musi wrócić.
Czekaliśmy jedną godzinę, dwie a nawet dłużej, ale Komancze nie nadchodzili. Prawdopodobnie nie zawrócili zaraz z końca drogi, lecz zatrzymali się, by się naradzić — ale przyjść musieli niewątpliwie. Staliśmy więc z natężonym wzrokiem, zwróconym tam, skąd mieli nadejść.
— Uff! — zawołał nareszcie Winnetou, wzkazując ręką przed siebie.
Bystrym wzrokiem dojrzał ich, zbliżających się ku nam; nadciągali zwolna, znużeni i rozczarowani. Nie dostrzegli nas jeszcze, ponieważ siedzieliśmy na ziemi a konie stały daleko na pustyni. Wnet jednak utknął długi i wązki korowód; zobaczyli nas, a my wstaliśmy, by się pokazać.
Jeśli sądzili, że mieli za sobą dragonów, to poznali teraz, że się mylili. Byli tak blizko, że musieli zrozumieć, iż nie mają przed sobą białych, lecz Indyan.
— A to strach dla nich! — rzekł stojący obok mnie Old Surehand.
— Strach? Jeszcze nie — odrzekłem.
— Ależ z pewnością!
— Nie. To jeszcze nie strach, lecz zdumienie.
— Czemu?
— Przecież mogą nas jeszcze uważać za Komanczów Nale Masiuwa.
— To prawda.
— Ale choćby i tak, musi ich dziwić nasza obecność, bo byli pewni, że Nale Masiuw pędzi za nimi dragonów.
— To słuszne! Ciekawym, co też uczynią.
— Wiem, co uczynią. Wyślą jednego lub dwu wojowników naprzód, ażeby się dowiedzieć, kto jesteśmy. O widzicie, już jadą!
Zobaczyliśmy, że dwaj oddzielili się od reszty i zbliżali się do nas powoli, nie na koniach, lecz pieszo.
— Czy mój brat pójdzie ze mną naprzeciwko nich! — zapytałem Winnetou.
— Tak, chodźmy — odrzekł.
Szliśmy tak samo powoli, jak oni, naprzeciw nich, między kaktusy. Ujrzawszy, że jeden z nas jest czerwony a drugi biały, stropili się i stanęli. Skinęliśmy na nich, aby się zbliżyli, a sami szliśmy dalej. Na to podeszli bliżej z wahaniem, ale wkrótce znowu stanęli.
— Niech brat Shatterhand mówi! — rzekł Winnetou.
Kiedy trzeba było mówić, pozostawiał mi zazwyczaj pierwszeństwo. Zawołałem więc do Nainich.
— Niechaj wojownicy Komanczów zbliżą się śmiało! Chcemy z nimi pomówić — i nic im się nie stanie, jeśli nie spróbują użyć przeciwko nam broni.
Na te słowa przyszli. Zawołałem ich, bo nie chciałem pójść do nich, gdyż w ten sposób byłbym się dostał w doniosłość strzału Komanczów. Spotkaliśmy się mniej więcej w połowie drogi, lecz oni nie chcieli zbliżyć się do nas zanadto.
— Wódz Komanczów, Wupa Umugi, wysłał was, by się dowiedzieć, kto jesteśmy — rzekłem. — Czy mnie poznajecie?
— Nie — odrzekł starszy z nich, przyczem oczy obydwu spoczywały z trwożnem uszanowaniem na Winnetou.
— A tego czerwonego wojownika, który stoi tu przy mnie, także nie?
— Uff! To Winnetou, Wódz Apaczów.
— A ja jestem Old Shatterhand, jego biały brat przyjaciel.
— Uff, uff! — zawołali obydwaj i zaczęli mi się przypatrywać dokładnie. O ile zatrwożył ich już widok Apacza, o tyle wzmogła się ta trwoga na dźwięk mego nazwiska. Starali się ją jednak ukryć.
— Sądziliście, że macie za sobą białych jeźdźców? — mówiłem dalej.
Nie otrzymałem na to odpowiedzi.
— A za nimi miał przyjść Nale Masiuw?
— Skąd Old Shatterhand wie o tem? — zapytał starszy.
— Ja wiem jeszcze więcej — wiem wszystko. Chcieliście białych jeźdźców wciągnąć w pułapkę, a teraz sami w niej siedzicie. Popatrzcie przed siebie! Tam stoi trzystu wojowników Meskalerów gotowych wystrzelać was do nogi, jeśli zechcecie się bronić.
— Uff, uff!
— Nie możecie bezwarunkowo powrócić i przejść tędy; musicie się poddać. Jeśli tego nie uczynicie, to albo was wystrzelamy albo będziecie musieli w tej kaktusowej puszczy zginąć nędznie z pragnienia.
Spojrzeli po sobie, a chociaż z ogromnym wysiłkiem, starali się ukryć wrażenie słów moich, widać było, że zdjęło ich wielkie przerażenie. Następnie zapytał ten, który odpowiadał dotychczas:
— Gdzie są biali jeźdźcy?
— Czy myślisz, że ci to powiem?
— A gdzie Nale Masiuw?
— I tego ci nie powiemy. Natomiast spytam się ciebie, gdzie jest Sziba Bigh i jego pięćdziesięciu Komanczów.
— Uff! Sziba Bigh? Tego nie wiemy!
— Ale my wiemy.
— Gdzie?
— W każdym razie nie tu przed wami. Wam się zdawało, że idziecie za nim, a tymczasem on wcale nie jechał przed wami.
— Dlaczego nie?
— Jesteście zwykłymi wojownikami, a myśmy obaj wodzowie.; zwykle rozmawiamy tylko z wodzami. Nie myślimy więc odpowiadać wam na pytania. Powiem wam tylko jedno, co doniesiecie Wupie Umugi.
— Powiemy mu o tem.
— Szliście przez dwa dni wzdłuż palików, bo sądziliście, że to Sziba Bigh pokazuje wam nimi drogę. Tymczasem nie on, lecz Winnetou powtykał je w ziemię, ażeby was w błąd wprowadzić.
— Uff! Czy to prawda?
— Old Shatterhand zawsze mówi prawdę. Sziba Bigh nie mógł wam pokazać drogi, bo wzięliśmy go do niewoli. Tak samo w niewoli jest Nale Masiuw ze wszystkimi wojownikami. Dostał się w ręce nam i białym jeźdźcom, których ostrzegliśmy przed nim i przed wami. To macie powiedzieć Wupie Umugi.
Wypatrzył się na mnie z przerażeniem i zawołał:
— Wupa Umugi nie uwierzy temu!
— Nam obojętne, czy on uwierzy, czy nie, ale to prawda.
— Wiemy, że Old Shatterhand miłuje prawdę, ale to, co teraz mówi, nie chce nam się pomieścić w uszach. Czy byłby gotów sam powiedzieć to naszemu wodzowi?
— Dobrze!
— To wrócimy do Wupy Umugi i doniesiemy mu o tem.
— Tak — a my zaczekamy tutaj na niego.
Poszli, a my usiedliśmy na ziemi. Gdy doszli do towarzyszy, poznaliśmy po ich ruchach, jakie wrażenie wywarła na nich wiadomość. Wszyscy pozsiadali z koni, na których dotąd siedzieli. Po chwili podszedł jeden z nich ku nam; nie był to Wupa Umugi, lecz ten sam człowiek, z którym mówiliśmy przedtem. Przyszedłszy do nas, powiedział:
— Wódz Komanczów słyszał nasze słowa, ale nie chce im uwierzyć. Chciałby je usłyszeć z ust waszych.
— Dobrze — czemu go niema?
— Tu jest Old Shatterhand i tu jest Winnetou, wódz Apaczów, więc Wupa Umugi nie chce sam przybyć tutaj.
— Dobrze, dwu na dwu. Niechaj kogoś weźmie ze sobą.
— Będzie z nim Apanaczka, drugi wódz Nainich.
— Nie mamy nic przeciw temu.
— Old Shatterhand i Winnetou mają broń przy sobie, więc Wupa Umugi i Apanaczka mogą także przyjść z bronią?
— Na to zgadzamy się także.
— I nic im nie grozi?
— Nic.
— A potem będą mogli wolno powrócić, gdy rozmówią się z wami?
— Tak.
— Uwierzymy temu, jeśli Winnetou i Old Shatterhand przyrzekną to pod słowem.
— Przyrzekam. Howgh! — odrzekł Winnetou.
— Ja już raz powiedziałem, więc nie potrzebuję powtarzać — oświadczyłem. — Co Old Shatterhand powie, to jest jako przysięga. Zresztą muszą Wupa Umugi i Apanaczka być bardzo tchórzliwymi wojownikami.
— Są najodważniejsi i najwaleczniejsi z całego szczepu. Dlaczego Old Shatterhand obraża ich, uważając ich za tchórzów?
— Ponieważ pytasz, czy wolni powrócą.
— To pytanie zadaje się zawsze, ilekroć nieprzyjacielscy wojownicy schodzą się na naradę między swoimi oddziałami.
— Czy my zadaliśmy to pytanie?
— Nie — przyznał z zakłopotaniem.
— Spojrzyj za siebie i spojrzyj przed siebie. Tam stoją Apacze, tam Komancze — a my znajdujemy się tu, w samym środku. Żadna ze stron, które się tu schodzą, nie ma nic więcej od drugiej. Jeśli Wupa Umugi i Apanaczka żywią przeciw nam jaki podstęp, to niebezpieczeństwo jest dla nas takie samo, jak dla nich, gdybyśmy ich chcieli oszukać. Dlatego nie pytaliśmy o nasze bezpieczeństwo — ty zaś żądałeś przyrzeczenia, że wrócą wolni. Kto tu jest odważny — a kto tchórzliwy? Czy Wupa Umugi kazał ci się pytać w ten sposób?
— Tak.
— To powiedz mu, żeby nabrał odwagi i przyszedł do nas! My dotrzymujemy słowa i jesteśmy zbyt dumni, żeby się porywać na Komancza, który takiemi pytaniami dowodzi, że nie posiada odwagi.
Odszedł.
— Mój brat powiedział to bardzo dobrze — pochwalił mnie Winnetou, który zresztą na mojem miejscu byłby mówił tak samo.
Byłem ciekawy poznać Apanaczkę, który, sądząc po nazwie, musiał być znakomitym wojownikiem, gdyż w języku Komanczów oznacza ten wyraz człowieka pod każdym względem dobrego i dzielnego.
Niebawem przyszli obaj, wyprostowani i dumni, jak ludzie, wiedzący o swej korzystniejszej sytuacyi. Chcieli nam zaimponować tą postawą, co im się jednak nie mogło udać. Nie rzekłszy słowa, usiedli naprzeciw nas, ze strzelbami położonemi wpoprzek na kolanach, kierując na nas chłodne spojrzenie. Nie daliśmy się tem złudzić, wiedząc, że wewnątrz u nich było całkiem inaczej, aniżeli na zamaskowanych pewnością twarzach.
W Apanaczce spodziewałem się ujrzeć człowieka starszego; tymczasem był jeszcze młody — i przyznać muszę, że prócz Winnetou nie widziałem jeszcze nigdy takiego zajmującego Indyanina.
Nie był zbyt wysoki, lecz nadzwyczaj silnie zbudowany. Daremnie też szukałem w jego twarzy typu Indyanina. Nie było w niej ani trochę skośnych oczu, ani wystających kości policzkowych. Miał długie ciemne włosy, związane na szczycie głowy. Wyglądały przytem niemal na kędzierzawe i tylko dzięki pielęgnacyi trzymały się sztywnie i prosto. Mimo ciemne to zabarwienia twarzy, wydało mi się, że nad górną wargą, na brodzie i policzkach leży ów szczególny niebieskoczarny cień, jaki widzi się po ogoleniu u ludzi z czarnym zarostem. Czyżby ten Apanaczka, wbrew fizyologicznym właściwościom Indyan, posiadał tak gęstą brodę, że musiał się aż golić? Skąd by miał mydło? Jak wiadomo, Indyanie nie golą się, lecz wyrywają sobie skąpy zarost, dopóki nie przestanie się wykłówać. Ten Indyanin był bardzo sympatyczny. Twarz jego zrobiła na mnie takie wrażenie, że nazwałbym je uczuciem swojości.Czyżbym go widział już kiedy? Nie — z pewnością nie. Ale w takim razie musiała gdzieś wśród obecnych lub dawniejszych moich znajomych znajdować się twarz, podobna do niego. Z szybkością błyskawicy wynurzyło się w mojej pamięci setki i tysiące takich twarzy, ale odpowiedniej między niemi nie było. To szczególne, że to, co najbliżej człowieka, jest częstokroć równocześnie najdalej!
Ilekroć nieprzyjacielscy wodzowie schodzą się na naradę, zwykle nie ten jest najdostojniejszy, kto pierwszy zabiera głos. Im wyżej się ceni, tem dłużej otacza się milczeniem. Uchodzi to za przyjęte, iż ten czuje potrzebę mówienia, kto ma szczególny powód sypania grzecznych słówek. Wupa Umugi chciał widocznie udawać, jakoby mu nic nie zależało na porozumieniu; milczeli więc, a twarz jego świadczyła, że nie przemówi, zanim nie zostanie zagadnięty. Mogłem się na to zgodzić, bo mieliśmy sporo czasu, o wiele więcej od niego.
Spojrzałem na Winnetou, a krótkie mgnienie oka wystarczyło mi, by nabrać przekonania, że nie chciał rozpoczynać rozmowy. Zaczekałem więc jeszcze przez chwilę, a gdy nikt nie przerwał milczenia, rozciągnąłem się na ziemi, jak długi, i wsunąłem rękę pod głowę; jak człowiek, chcący wypocząć albo usnąć. To zachowanie się osiągnęło zamierzony skutek, chociaż na razie tylko w połowie, bo Wupa Umugi rzucił okiem na Apanaczkę, który dzięki temu odezwał się:
— Old Shatterhand i wódz Apaczów, Winnetou, chcieli z nami pomówić.
Leżałem dalej, nie odpowiadając, a Winnetou milczał także. Wtem Apanaczka powtórzył swoje słowa:
— Old Shatterhand i wódz Apaczów Winnetou chcieli z nami pomówić.
I teraz jeszcze nie otrzymał odpowiedzi. Powiedział to samo jeszcze raz — a wtedy dopiero podniosłem się powoli i rzekłem:
— To, co tu słyszę, dziwi mnie bardzo. Nie my to chcieliśmy mówić z wami, lecz zapytano nas, czy chcielibyśmy powiedzieć Wupie Umugi to, co jego wojownikowi wydało się niemożebnem. Pozwoliliśmy mu przyjść tutaj, a on siedzi teraz, jak gdyby zupełnie nie był ciekaw, co się stało. Czemu milczy i każe Apanaczce mówić za siebie? Czy nie uważa się za dość mądrego? On chciał z nami pomówić, nie Apanaczka, ale skoro ust nie otwiera, to zgadzamy się na to. Mamy tyle wody i mięsa, ile nam potrzeba i jeśli on ma także tyle czasu co my, to niech milczy dalej!
Udałem, że chcę się znowu położyć. To pomogło, bo Wupa Umugi rzekł:
— Niechaj Old Shatterhand siedzi i wysłucha słów moich.
— Słucham — odparłem krótko.
— Old Shatterhand twierdził, że Nale Masiuw pojmany razem z wojownikami?
— Powiedziałem tak, bo to prawda.
— Gdzie dostał się do niewoli?
— Pod Stu Drzewami.
— Do czyjej?
— Mojej, Apaczów i białych jeźdźców, którzy połączyli się z nami.
— Sziba Bigh ma być także w niewoli?
— Tak jest.
— U kogo?
— U mnie i Winnetou.
— Gdzie się to stało?
— W drodze od Stu Drzew, gdy wtykał paliki, ażeby ci wskazać drogę do Bloody Foxa.
— Nie mogę temu uwierzyć!
— To nie wierz sobie!
— Udowodnij to!
— Wupie Umugi trudno żądać dowodów od Old Shatterhanda.
— Jak mogłeś się tak raz za razem zetknąć z Sziba Bighem, z białymi jeźdźcami i z Nale Masiuwem?
— To nie był przypadek, lecz obliczenie.
— Obliczenie? W takim razie musiałbyś był wiedzieć, co wojownicy Komanczów postanowili uczynić!
— Ja też wiedziałem to doskonale.
— Od kogo?
— Od ciebie.
— Uff! Czyż ja ci to powiedziałem?
— Tak.
— Kiedy i gdzie?
— Nad Błękitną Wodą.
— Uff! Wielką łatwowierność przypuszczasz u Wupy Umugi.
— Tego nie. Przypuszczam raczej u ciebie ogromną nieostrożność. Byłeś poprostu ślepy i głuchy i zaniedbałeś niemal wszystko, co należało do takiego przedsięwzięcia, jak wasze.
— Jakiego przedsięwzięcia?
— Śmieszne pytanie! Winnetou podsłuchał był już bardzo dawno dwu wojowników Komanczów, którzy mówili o tem, że macie się udać na Llano Estacado, ażeby napaść na Bloody Foxa; natychmiast tedy pojechał prosto do niego, aby go ostrzedz, a do domu posłał po trzystu ludzi Foxowi ku pomocy. Ci to ludzie stoją teraz tam za kaktusami.
— Uff!.. To to zrobił Winnetou — ale coś ty wiedział?
— Dowiedziałem się o tem od niego. On pojechał do Foxa, a ja wziąłem się ku Błękitnej Wodzie, aby was pod patrzeć i uwolnić Old Surehanda. I jedno i drugie poszło mi gładziej, niż się spodziewałem — i wtedy, kiedyś ty w otoczeniu swoich najlepszych wojowników siedział na brzegu przy ognisku, ja leżałem w trzcinie w wodzie i słyszałem każde słowo.
Wydzierał mu się krzyk wściekłości — ale zdusił go w sobie, wyrzucając z warg coś w rodzaju syku.
— Potem na jeziorze schwytałem cię — mówiłem dalej — a drugiego dnia wypuściłem. Sądziłeś wtenczas, że odjechałem na zachód — tymczasem zwiodłem was i wróciłem napowrót nad Rio Pecos. Tam zastałem dwu wojowników, co czekali na Nale Masiuwa, aby mu pokazać bród. Obserwujemy ich z Old Surehandem, a tymczasem nadchodzą dwaj posłańcy Naje Masiuwa, którzy mieli ci donieść, że ich wódz nie może tak prędko nadejść, ponieważ został napadnięty i pobity przez jazdę białych i że dopiero musi wysyłać do domu po stu nowych wojowników.
— Uff, Uff!
— Kiedy ci dwaj posłańcy rozmawiali z twoimi dwoma wojownikami i kiedy im objaśnili cały plan, my leżeliśmy za najbliższym krzakiem i słyszeliśmy każde słowo.
— Old Shatterhand musi być ulubieńcem złego Ducha; ten mu wskazuje ścieżki, wiodące do tajemnicy — i broni go, gdy po niej kroczy.
— Pshaw!... Potem wysłałeś sześciu ludzi na zwiady. Podsłuchaliśmy ich nad wodą w Alczeze-czi; tam ich potem zabito.
— Uff! Zabito!... Dlategośmy już ich więcej nie oglądali!... Przepłacicie życiem to morderswo!
— Nie chełp się. Jak można być tak głupim i grozić nam, znajdując się w takim, jak ty, położeniu? Nadszedł Sziba Bigh z dwudziestu ludźmi, aby ci wytyczyć drogę do Bloody Foxa. Dodałeś mu jeszcze trzydziestu Nainich; miał z nimi w Stu Drzewach naciąć tyk i poznaczyć wam drogę. Ja o tem wiedziałem — znalazłem się na Llano jeszcze przed nim, opasałem go naszymi trzystu Apaczami i wziąłem do niewoli.
— Uff!... Stawiał opór?
— Tak samo nie, jak ty go nie będziesz stawiał.
— Milcz! My będziemy walczyli.
— Czekaj. Kiedy już był w naszych rękach, pojechaliśmy znów do Stu Drzew. Pousuwaliśmy pale, które powtykał Sziba Bigh, a Winnetou pozakładał je tak, jak są teraz, aby was wciągnąć w to wielkie kaktusowe pole. Jego to mieliście przed sobą, nie Sziba Bigha.
— Uff!
— Zatrzymałem się przy Stu Drzewach, by zaczekać na ciebie. Przybyłeś wieczorem a rano poszedłeś dalej.
— Ale ty nie wiesz, jaki dobry połów mieliśmy tam!
— Pshaw! Kiedy przyprowadzono ci starego Wabble’a z koniem, ja siedziałem tylko o cztery kroki od ciebie, ukryty w krzakach i słyszałem znów każde słowo. Czy teraz wiesz już, skąd wiem o wszystkiem? Od ciebie samego! Rano jechaliście dalej — na swoją zgubę, ponieważ wierzyliście palikom, które wam podstawił Winnetou. My jednak zostaliśmy na miejscu i zaczekaliśmy na białych jeźdźców. Kiedy przybyli, ostrzegliśmy ich, a oni — skoro tylko dowiedzieli się, że zamiast ścigać, sami byli ścigani — okazali natychmiast gotowość do połączenia się z nami przeciw Nale Masiuwowi. Ukryliśmy się, a kiedy Nale Masiuw nadciągnął do Stu Drzew, został przez nas otoczony.
— Czy bronił się?
— Nie.
— Uff! On musiał walczyć, bo to nie tchórz!
— Ale podstępny. Kazałem go wezwać na naradę, na którą mieliśmy przybyć bez broni. Przyszedł z ukrytym nożem. Podczas rozmowy wydobył go, by mnie przebić, lecz powaliłem go pięścią i zabrałem do niewoli. Zrozumiał, że był zgubiony. Nadto odebrałem mu worek z gusłami i zagroziłem mu, że go spalę, że zabiorę mu kosmyk skalpowy a jego samego powieszę. Wtedy zaczął prosić o łaskę, a ja mu jej użyczyłem; wojowników jego wzięto do niewoli i związano.
— Gdzie on teraz?
— Biali jeźdźcy ruszyli z nim za Rio Pecos, gdzie też puszczą go wolno, gdyż darowałem życie jemu i jego wojownikom. Lecz muszą oddać broń i konie.
— Uff, uff!... To dlatego, że zabrałeś mu gusła, bo inaczej nie byłby się poddał!
— Ty poddasz się tak samo, jak on!
— Nie!
— Bo także zabiorę ci gusła.
— Nie możesz mi ich zabrać.
— Dlaczego?
— Bo ich nie mam przy sobie. Wupa Umugi ma nie jeden worek z gusłami, ale kilka — lecz jest na tyle rozumnym, że nie bierze ich ze sobą do walki, gdzie mógłby je łatwo utracić. Nie dostaniesz ich!
— Powiedziałem, że ci je zabiorę, a co powie Old Shatterhand, to zawsze prawda. Sam się przekonasz. A teraz dalej. Mieliśmy już tylko z tobą do czynienia; napełniliśmy wory wodą i ruszyliśmy za tobą. Masz się za rozumnego, a mimo to byłeś tak głupi, że przyszedłeś aż tu za Winnetou, nie zauważywszy, iż nie masz przed sobą Sziba Bigha. Teraz siedzicie otoczeni z trzech stron kaktusami a z czwartej przez Apaczów. Czy wobec tego chcesz walczyć?
— Tak.
— To spróbuj. Wiem jednak, że tego nie zrobisz. Gdybyście nawet zwyciężyli, musielibyście zginąć z pragnienia, bo nie macie wody. Ale zwycięstwo wasze jest także niepodobieństwem. Oglądnij się! Nie macie gdzie rozwinąć się i jesteście tacy stłoczeni, że każda nasza kula musi trafić kilku waszych wojowników. My mamy wodę — a wy jej nie macie. My i konie nasze nie czujemy znużenia, wy zaś macie pragnienie i jesteście śmiertelnie zmęczeni. Rozważ to dobrze!
— Będziemy mimo to walczyć.
— Nie. Jesteś wprawdzie nieostrożny, ale chyba nie zwaryowałeś.
Spuścił głowę i milczał. Upłynęło sporo czasu bez słowa z jego strony — potem dopiero spytał głosem stłumionym:
— Co postanowilibyście o nas, gdybyśmy się wam poddali?
— Darowalibyśmy wam życie.
— Nic więcej?
— Nie.
— Bez koni i bez strzelb nie jesteśmy niczem; nie możemy ich oddać.
— A przecież je oddacie, jeśli tego zażądamy. Jeśli darujemy wam życie, będzie w tem aż nadto łaski. Gdybyście wy zwyciężyli, nie byłoby dla nas łaski, lecz musielibyśmy zginąć u słupa męczeńskiego.
Ścisnął pięści ze złością i zawołał:
— Że też zły duch zaprowadził cię nad Błękitną Wodę! Gdyby nie to, plan nasz musiałby się udać!
— To prawda — i dlatego sądzę, że to nie zły duch, lecz dobry zaprowadził mnie nad Błękitną Wodę. Wy nie macie nadziei ujść nam i jeśli się nie poddacie, zginiecie. To chyba musisz zrozumieć.
— Nie, tego nie rozumiem.
— W takim razie opuściła cię dusza.
— Mam ją jeszcze. Pamiętaj o tem, że w naszym ręku znajduje się zabójca Indyan, którego nazywacie Old Wabble’m.
— A cóż on nas obchodzi?
— Może nic?
— Wcale nic.
— On jest zakładnikiem w naszym ręku.
— Pshaw!
— I musi zginąć, jeśli któremuś z naszych stanie się coś złego.
— To niech ginie! Wpadł wam w ręce, ponieważ był mi nieposłusznym, a kto mnie nie słucha, z tym nie współczuję; on się mnie wyparł.
— Więc godzisz się na to, żeby zginął?
— Nie.
— Powiedziałeś to właśnie!
— W takim razie zrozumiałeś mnie fałszywie. Rozumiem to tak, że dla jego ocalenia nie poniosę żadnej ofiary, ale gdybyście go zabili, to pomszczę go na was krwawo; możecie mi wierzyć. Teraz już jestem gotów i nie mam ci nic do powiedzenia.
Wstałem, a Winnetou poszedł za moim przykładem. Komancze też się podnieśli. Apanaczka spojrzał na nas szczególnym wzrokiem. W jego oczach nie było gniewu, złości ani nienawiści ku nam; nazwałbym to niemal przychylnością i czcią, mimo, że starał się ukryć swoje uczucia i myśli. Tem lepiej widzieliśmy, że w Wupie Umugi gotowało się od złości i nienawiści. Szalał i walczył z sobą — nareszcie wybuchnął:
— A myśmy także gotowi!
— I już nie macie nam nic do powiedzenia?
— Teraz już nie!
— Ale później!
— Ja pomówię z moimi wojownikami.
— Zrób to zaraz i nie trać czasu, bo nasza cierpliwość mogłaby się wyczerpać!
— Pshaw! Są jeszcze inne drogi ocalenia!
— Ani jednej!
— Nawet kilka!
— A gdyby nawet sto było, nie przydałoby wam się to na nic. Jeśli nie będzie można inaczej, podpalimy kaktusy.
— Uff! — zawołał przerażony.
— Tak, uczynilibyśmy to, gdyby nie było innego środka do zniewolenia was do poddania.
— Czy Old Shatterhand i Winnetou chcieliby zostać podpalaczami?
— Daj spokój takim pytaniom. W porównaniu z wami podpalacz jest jeszcze dobrym człowiekiem. A zatem pomów ze swoimi ludźmi i donieś nam rychło, co postanowicie.
— Dowiesz się o tem.
Z temi słowy na ustach odwrócił się i odszedł z Apanaczką, ale już nie w tej dumnej postawie, w jakiej przybył. My także wróciliśmy do naszych ludzi, ciekawych usłyszeć, cośmy zyskali na rozmowie z wodzami.
Oczywiście, że od tej chwili nie spuszczaliśmy Komanczów z oka. Chociaż atak z ich strony nie miałby sensu, musieliśmy jednak liczyć się także z tą możliwością i stać w pogotowiu do walki. Widzieliśmy tylko tych, którzy byli na przedzie, ale co się działo w tyle, to było dla nas ukryte. Dosiadłem przeto konia i jechałem krajem kaktusów tak długo, aż miałem przed sobą nietylko ich czoło, lecz bok. Zobaczyłem, że było tu co najwyżej trzydziestu Komanczów, a reszta odjechała głęboko w kaktusy. Wróciłem i zawiadomiłem o tem Winnetou.
— Chcą się przebić nożami przez kaktusy — powiedział.
— Ja także jestem tego zdania. Ale to im się nie uda.
— Nie. Zeschły kaktus jest twardy, jak krzemień, tak, że noże im prędko stępieją.
— Mimo to nie należy zaniedbywać niczego. Pojadę jeszcze raz, by ich obserwować.
— Mój brat może to uczynić, ale to niepotrzebne.
— Czy mogę pojechać razem? — zapytał Parker.
— Dobrze.
— A ja także? — dodał Hawley.
— Tak, ale nikt więcej. Sprowadźcie sobie konie!
Pojechaliśmy ku południowi, gdzie pole kaktusowe tworzyło ku wschodowi załom. Objechaliśmy go, pędziliśmy z godzinę skrajem pola i przybyliśmy do zatoki piasku, wrzynającej się głęboko w kaktusy. Ruszyliśmy nią i jechaliśmy aż do końca. Tu wydobyłem lunetę i zacząłem szukać Komanczów. Zobaczyłem ich na północy jako małe punkciki. Co robili, tego nie mogłem rozpoznać, lecz w każdym razie starali się nożami utorować drogę, drogę przez tę nieprzejrzaną kolczastą gęstwinę. To było niepodobieństwem. Wróciliśmy oczywiście tą samą drogą.
Kiedy wyjeżdżaliśmy z owej piaszczystej zatoki i chcieliśmy już skręcać na zachód, wydało mi się, jak gdyby daleko na południowej stronie Llana poruszało się coś powoli. Zwróciłem tam dalekowidz i przekonałem się, że się nie mylę. Byli to jeźdźcy. Na razie nie mogłem ich jeszcze policzyć, lecz wkrótce zobaczyłem, że było ich ośmiu i że mieli ze sobą cztery juczne konie lub muły. Jechali ku północnemu wschodowi, musieli więc przejeżdżać tylnym skrajem kaktusów, na których froncie stali Apacze. Gdyby tak zauważyli Komanczów i pomogli im przy przebiciu się przez kaktusy? Uważałem to wprawdzie za niepodobieństwo, ale zbyt często przekonywałem się, że dzięki małemu przypadkowi niepodobieństwo stawało się czemś możebnem. Nie mogłem puścić ich dalej w dotychczasowym kierunku, lecz musiałem ich nakłonić do obrania drogi na drugą stronę pola kaktusowego, zwłaszcza gdy zauważyłem, że czterej z jeźdźców byli Indyanami.
Do którego szczepu należeli? Musiałem się tego dowiedzieć, więc pojechaliśmy tak daleko na południe, że znaleźliśmy się na ich drodze i zaczekaliśmy tam. Zobaczyli nas także, zatrzymali się na chwilę, ażeby się umówić, i podjechali ku nam.
Tylko dwu z nich wpadło mi w oko: jeden biały i jeden czerwony. Indyanin miał orle pióro w czuprynie, co dowodziło w nim wodza. Biały był to człowiek długi, chudy, między pięćdziesiątką a sześćdziesiątką. Odzież jego była bardzo fantastycznie złożona, napół cywilna a napół wojskowa. U lewego boku miał długą szablę. Gdy przybliżyli się do nas, doszedłem do przekonania, że twarz białego nie mogła budzić zaufania.
Zatrzymali się w pewnem oddaleniu, a biały wykonał łaskawy, niedbały niemal ruch ręką do kresy kapelusza i powiedział:
— Good day, boys! Czego włóczycie się tu po tej przeklętej pustyni, he?
— Wyjechaliśmy się przewietrzyć — odrzekłem.
— Przewietrzyć? To osobliwa przyjemność. Gdybym nie musiał jechać przez Llano, niktby mnie tu nie zaprowadził. Kimże wy właściwie jesteście?
— Jesteśmy boye.
— Odpowiadajcie porządnie i nie żartujcie!
— Nazwaliście nas boyami, więc jesteśmy nimi prawdopodobnie.
— Nonsens! Niemam czasu bawić się w takie figle. Jeśli w dzikim Llanie spotka się kogo, trzeba bezwarunkowo dowiedzieć się, kto to.
— To bardzo słuszne.
— Pięknie! Spotkałem was, a zatem... no...?
— My spotkaliśmy was, a zatem... no...?
— Słuchajcie! Wyglądacie na szczególnego oryginała! Nie jestem zwykle taki zgodliwy, ale chcę raz zrobić wyjątek. Widzicie chyba to, że jestem oficerem?
— Być może.
— Czy słyszeliście kiedy o sławnym Douglasie, o generale Douglasie?
— Nie.
— Co? Nie?
— Nie.
— A więc jesteście zupełnie nieobeznani z historyą Stanów Zjednoczonych.
— Możliwe.
— Otóż ja właśnie jestem tym generałem Douglasem.
Przy tych słowach przybrał nagle nadzwyczajną postawę, czego nie uczyniłby chyba prawdziwy generał.
— To ładnie! Bardzo mnie to cieszy, sir!
— Walczyłem pod Bull Rum.
— To wam zaszczyt przynosi.
— Pod Gettysburgiem, pod Harpers Ferry, w górach Chattanoo i w dwudziestu innych bitwach. Byłem zawsze zwycięzcą. Czy temu uwierzycie, sir?
— Czemu nie? — odpowiedziałem.
— Well! Radziłbym wam! Teraz jadę przez Llano. Ci biali to moi służący, a ci czerwoni to przewodnicy. Ich dowódca Mba[36] jest wodzem Szikazawów.
Jeden palec tego wodza był więcej wart, aniżeli cały tak zwany generał. Po chwili zapytałem go:
— Czy wojownicy Szikazawów wykopali topór wojenny przeciwko innemu szczepowi?
— Nie — odpowiedział.
— Ani przeciw Apaczom, ani przeciw Komanczom?
— Nie.
— W takim razie czeka wodza tego spokojnego szczepu, Mbę, wielka niespodzianka. Oto tam po drugiej stronie kaktusów stoi wódz Apaczów, Winnetou, z wielu wojownikami, którzy zamknęli wodza Komanczów, Wupę Umugi, i jego wojowników i chcą go wziąć do niewoli. Czy chcesz się temu przypatrzyć?
— Pojadę tam — rzekł z zaiskrzonemi oczyma.
— Winnetou? — zapytał „generał“. — Ja go muszę zobaczyć. Oczywiście, że tam pojedziemy. A wy kto jesteście, sir?
— Ja należę do oddziału Winnetou, a nazywają mnie Old Shatterhand.
Na to zrobił wielkie oczy, spojrzał na mnie całkiem innym wzrokiem, niż przedtem, i rzekł:
— Wiele o was słyszałem, sir. Bardzo mnie to cieszy, że was poznałem. Oto moja ręka, ręka zwycięskiego generała!
Podałem mu moją, bardzo zadowolony z tego, że dobrowolnie zgodzili się z nami jechać. Mba nie rzekł ani słowa, lecz widać było po nim, iż spotkanie się z nami uważał sobie za zaszczyt. Tem rozmowniejszy był Douglas. Chciał się dowiedzieć o wszystkiem z obecnego starcia się Apaczów z Komanczami, ja zaś powiedziałem tyle, ile było nieodzownie potrzeba, gdyż nie podobał mi się; miał twarz zupełnie łotrowską. Usłyszawszy nazwisko Old Surehanda stropił się tak widocznie, że zrozumiałem, iż między nim a wymienionym musiało coś zajść bezwarunkowo. Postanowiłem sobie mieć go ciągle na oku.
Gdy przybyliśmy do Apaczów, zdziwili się niepomiernie, że wróciłem w towarzystwie, znalezionem w pustyni i przygotowanem do takiej podróży, gdyż konie juczne wiozły wory pełne wody. Wymieniłem nazwiska, a Winnetou pozdrowił Mbę z poważną sympatyą, — generała zaś przywitał z wielką rezerwą. Old Surehand przypatrzył mu się ze zdziwieniem. Zdumiał się jego wyglądem, ale nie znał go widocznie ani trochę. Natomiast oko rzekomego oficera było na niego zwrócone niemal z trwogą a badawczo, a niepokój ustąpił dopiero wtedy, gdy zobaczył, że Old Surehand zachowywał się wobec niego, jak wobec zupełnie nieznajomego. To utwierdziło we mnie przekonanie, że przed tym człowiekiem należy się mieć na baczności. Skorzystałem z najbliższej sposobności, ażeby zapytać Old Surehanda:
— Czy znacie tego niby generała, sir?
— Nie — odpowiedział.
— Nie spotkaliście się z nim jeszcze nigdy?
— Nie. Widzę go dziś po raz pierwszy.
— Przypomnijcie sobie, czy tak jest rzeczywiście.
— Nie mam powodu sobie przypominać, bo tak jest istotnie. Ale dlaczego dopytujecie się w ten sposób, sir?
— Bo on musi być w jakimś stosunku do was.
— Jakto?
— Zląkł się, gdy wymieniłem mu wasze nazwisko.
— Pewnie złudzenie!
— Nie; widziałem to wyraźnie. A teraz przed, chwilą patrzał na was wprost trwożnie.
— Rzeczywiście?
— Tak. Widać było całkiem wyraźnie, że czekał na to z nadzwyczajnem napięciem, czy przypomnicie go sobie.
— Hm! Ja znam bystrość waszych oczu, mr. Shatterhandzie, ale w tym wypadku was zwiodły. Nie mam nic wspólnego z tym Douglasem.
— Lecz tem więcej on z wami, jak się zdaje. Będę mu się dalej przypatrywał.
— Czyńcie to, sir! Zobaczycie, że mam słuszność.
Słońce rzucało na ziemię rozpalone promienie światła i przeszło już południe, a od Komanczów nie nadchodziła odpowiedź. Później dopiero zauważyliśmy wśród nich ruch, który nas przekonał, że byli znów wszyscy razem. Wupa Umugi przekonał się, że niepodobna było wyciąć drogi przez kaktusy i wrócił. Nie pozostało mu nic innego, jak wdrożyć nowe układy. Rzeczywiście ujrzeliśmy też niebawem zbliżającego się Komancza, który z daleka wołał do nas, że obaj wodzowie jeszcze raz chcą z nami mówić. W odpowiedzi zgodziliśmy się na to i poszliśmy na miejsce, gdzie odbyła się pierwsza narada. Przedtem jednak wyjąłem z torby u siodła gusła, zabrane z Doliny Zajęczej. Schowałem je pod bluzę myśliwską tak, że nie było ich widać.
Zaledwie usiedliśmy, nadszedł Wupa Umugi z Apanaczką. Zajęli naprzeciw nas poprzednie miejsca, a chociaż starali się, jak mogli, wyglądać swobodnie, nie mogli ukryć niepokoju. Mimo to oko Apanaczki nie miało w sobie wyrazu nieprzyjaźni, gdy tymczasem w oczach Wupy Umugi płonął ogień nienawiści.
Tym razem nie kazał nam Wupa Umugi czekać zbyt długo. Skoro tylko usiadł, zaczął:
— Czy Old Shatterhand jest jeszcze tego samego zdania, co przedtem?
— Tak — odpowiedziałem.
— Mówiłem z moimi wojownikami przychodzę do niego z wnioskiem.
— Wysłucham go.
— Zakopiemy wojenne topory i zapalimy z wami fajkę pokoju.
— To pięknie. Widzę, że zaczynasz nabierać rozumu. Ten rozum jednak powinien ci powiedzieć, że twoją propozycyę możemy przyjąć tylko pod pewnymi warunkami.
— Uff! Chcecie stawiać warunki?
— Naturalnie!
— Tu niema żadnych!
— Owszem, są! Czy sądzisz może, że po wszystkiem, co się stało i co było waszym zamiarem, wystarczy ci tylko powiedzieć, że chcesz z nami pokoju, a my puścimy cię, jak zwycięzcę? To zachcianka taka zuchwała, że najchętniej kazałbym naszym wojownikom wystrzelać was wszystkich. I uczynię to, jeśli raz jeszcze przyjdziesz mi z podobnym głupstwem. Uważaj!
Powiedziałem to tak podniesionym i surowym głosem, że spuścił oczy z zakłopotaniem. Potem spytał z mniejszą pewnością siebie:
— Czego żądacie za to, żebyśmy mogli odejść?
— Tego, co już powiedziałem. Darujemy wam wolność i życie, lecz zabierzemy konie i strzelby. Resztę broni możecie zachować.
— Na to nie mogę się zgodzić.
— Dobrze, to jesteśmy gotowi i niech się walka zaczyna.
Udałem, że się podnoszę, więc zażądał czemprędzej:
— Stój, zostań tu jeszcze! Czy jesteś rzeczywiście pewien, że ulegniemy?
— Zupełnie pewien.
— Będziemy się bronili!
— To wam nic nie pomoże. Wiemy, co się stanie, a ty nie możesz się także łudzić co do tego, że w razie walki nikt z was nie zostanie przy życiu.
— Ale z was padnie też wielu.
— To trudno! Sama moja strzelba czarodziejska wystarczy, aby was wszystkich trzymać z daleka od nas. Niesie ona kule tak daleko, że wasze nie zdołają nas wcale dosięgnąć.
— Pomyśl o Old Wabble’u, którego mamy u siebie.
— Myślę o nim.
— On umrze najpierwszy.
— Lecz nie ostatni, bo wy pójdziecie za nim. Jeśli krew jego popłynie, to nie możecie się spodziewać łaski!
— Uff! Old Shatterhandowi zdaje się, że może z Wupą Umugi zrobić tak, jak z Nale Masiuwem.
— Tak, ja tak sądzę.
— Miałeś jego worek z gusłami, więc mogłeś go sobie zdobyć.
— Czy ci nie powiedziałem, że zabiorę i twoje gusła?
— Powiedziałeś, ale ich nie dostaniesz.
— Pshaw! Nic łatwiejszego od zabrania ich. Ja wiem, gdzie je zostawiłeś.
— Gdzie?
— W Kaam Kulano.
— Uff!
— Wiszą przed twym namiotem, a w pobliżu jego znajduje się namiot, gdzie przywiązany jest Murzyn, wzięty do niewoli.
— Uff! Od kogo dowiedział się o tem Old Shatterhand?
— Nietylko dowiedziałem się, lecz widziałem temi mojemi oczyma. Patrz, co teraz uczynię!
Wstałem, wyjąłem nóż i naciąłem nim chrustu kaktusowego, poczem zwróciłem się znowu do Wupy Umugi:
— Pojechałem z Alczeze-czi na Kaan Kulano.
— Uff!
— I przywiozłem stamtąd trojakie rzeczy.
— Co?
— Murzyna...
— To nieprawda!
— Twego ulubionego młodego konia...
— Nie wierzę temu!
— I twoje gusła.
— To kłamstwo, to wielkie kłamstwo!
— Old Shatterhand nie kłamie.
Rozpiąłem bluzę, wyciągnąłem z pod niej worki z gusłami i położyłem je na kupce chrustu. Na ten widok zdawało się, że wodzowi oczy wyjdą z oprawy. Mięśnie napięły mu się i widziałem, że za chwilę zerwie się, ażeby pochwycić gusła. Dobyłem prędko rewolweru, wymierzyłem doń z niego i zagroziłem:
— Zostań na miejscu! Przyrzekłem ci bezpieczeństwo i wolny powrót i słowa mego dotrzymam, ale te worki do mnie teraz należą i jeśli zechciałbyś porwać się na nie, zastrzelę cię!
Opadł bezsilnie na ziemię i jęknął:
— To... są... moje... gusła... rzeczywiście... moje... gusła!
— Tak, to one — i poznajesz teraz znowu, że Old Shatterhand wie zawsze, co mówi. Dałem ci słowo, że obejdę się z tobą tak samo, jak z Nale Masiuwem. Odpowiedz prędko, czy poddacie się pod tymi warunkami, o których ci powiedziałem?
— Nie... Tego... nie uczynimy!
— W takim razie spalę teraz najpierw twoje czary, potem zabiorę ci kosmyk skalpowy a ciebie każę powiesić. Howgh!
Wyjąłem z kieszeni zapałkę, potarłem ją i przyłożyłem do zeschłych kaktusów, które zaraz zączęły się palić.
— Zatrzymaj się! Moje gusła, moje gusła! — ryczał wódz w najwyższem przerażeniu. — Poddajemy się, poddajemy!
Ponieważ wciąż jeszcze mierzyłem doń z rewolweru, nie ośmielił się wódz opuścić swojego miejsca. Zgasiłem ogień i powiedziałem głosem największej powagi, wyjmując drugą zapałkę:
— Słuchaj, co ci teraz powiem. Zgasiłem ogień, bo przyrzekasz się poddać. Niech ci nie przyjdzie na myśl nie dotrzymać tego przyrzeczenia. Za najlżejszym oporem z twojej strony zapalę ogień na nowo i nie zgaszę go dopóki worki się nie spalą. Słowa te mają takie znaczenie, jak gdybym je potwierdził fajką przysięgi!
— Poddajemy się, poddajemy! — zapewniał, trzęsąc się niemal z trwogi. — Czy w takim razie otrzymam napowrót moje gusła?
— Tak.
— Kiedy?
— W chwili, kiedy wrócimy wam wolność, ale nie prędzej. Aż do tego czasu schowamy je dobrze, lecz zniszczylibyśmy je natychmiast, gdybyście spróbowali wydobycia się z niewoli. Żądam od ciebie rzeczy następujących: Ty zostaniesz zaraz tu z nami, wydasz broń i dasz się związać. Godzisz się na to?
— Muszę, muszę, bo masz moje gusła.
— Apanaczka wróci do waszych wojowników i doniesie im, co postanowisz, a oni złożą tam, gdzie stoją, wszelką broń, zostawią ją tam i przyjdą potem do nas pojedynczo, ażebyśmy ich skrępowali tak, jak ciebie. Czy to uczynią?
— Uczynią, bo gusła wodza są dla nich taką samą świętością, jak własne.
— To dobrze! Będą spragnieni, więc dostaną wody, a potem zwolna napoimy konie i udamy się tam, gdzie jest więcej wody. Jeśli będziecie posłuszni i zachowacie się dobrze, to może być, że odstąpimy nieco od naszej surowości i pewnej liczbie waszych ludzi zostawimy konie i strzelby. Słyszysz, że jestem względem ciebie dobrotliwszy, aniżeli byłem względem Nale Masiuwa. Godzisz się na to?
— Tak. Przecież muszę się zgodzić, chcąc ocalić gusła a z niemi życie.
— Więc niech już Apanaczka idzie. Daję mu czas jednej ćwierci godziny, a jeśli potem Komancze nie zjawią się u nas jeden po drugim bez broni, gusła twoje pójdą z dymem.
Młody wódz powstał, przystąpił do mnie o krok bliżej i rzekł:
— Słyszałem wiele o Old Shatterhandzie. On jest największy ze wszystkich bladych twarzy i nikt nie oprze się jego sile i roztropności. Tego doznaliśmy dzisiaj także. Apanaczka był jego wrogiem, ale cieszy się, że go poznał i jeśli dalej żyć będzie, zachowa dla niego odtąd przyjaźń i miłość braterską.
— Jeśli żyć będzie? Przecież darowano ci życie!
Na to wyprostował się dumnie i odparł:
— Apanaczka nie jest ani dzieckiem, ani starą babą, lecz wojownikiem; on nie przyjmuje darowanego życia!
— Co rozumiesz przez te słowa? Co ty zamierzasz? Co chcesz uczynić?
— O tem nie dowiesz się teraz, lecz później.
— Czy chcesz stawić nam opór?
— Nie. Jestem jeńcem tak, jak wszyscy wojownicy Komanczów i nie będę się opierał ani też spróbuję uciekać — ale Old Shatterhand i Winnetou nie śmią nigdy powiedzieć, że zawdzięczam życie trwodze o gusła innego wodza. Apanaczka wie, co winien sobie i swojemu imieniu!
Odwrócił się i poszedł dumnie.
— Uff! — zabrzmiało z ust Winnetou.
Był to okrzyk uznania, nawet podziwu. Ilekroć milczący Apacz dał się unieść czemuś takiemu, to przyczyna była zawsze niezwykła. Oczy moje podążyły mimowoli za młodym wojownikiem, który pociągnął mnie do siebie na pierwszy rzut oka, a teraz dowiódł swem postępowaniem, że pod względem charakteru stał wysoko ponad równymi sobie. Przeczuwałem bowiem, co zamierzał, a Winnetou domyślał się tego także.
Teraz podniósł się także Wupa Umugi, lecz powoli i z trudem, jak gdyby jakiś ciężar przytłaczał go do ziemi. Wyrzuty, jakie musiał sobie czynić z tego powodu, że jako najwyższy wojenny wódz Nainich poddawał się całkiem bez oporu nieprzyjacielowi, którego chciał zniszczyć, były mu ciężarem tak wielkim, że kto wie, czy zdołał go się pozbyć kiedy w całem życiu. Poszedł z nami, chwiejąc się niemal, do naszego obozu i przybywszy tam, pozwolił się związać i położyć na ziemi.
Oczywiście, że Old Surehanda zawiadomiliśmy najpierw o wyniku układów. Potem zabrał się do mnie „generał“, który, usłyszawszy, co mówiłem do Old Surehanda, chciał mnie obsypać pochwałami, które jednak chłodno przyjąłem. Podczas tego spoczywały oczy jego pożądliwie na moich strzelbach, na co nie zważałem na razie, co mi się jednak niezbyt przyjemnie później przypomniało. Potem rzekł głosem przytłumionym:
— Zajmujecie mnie bardzo, zarówno wy, jakoteż wszyscy, którzy się z wami znajdują, a więc i Old Surehand. Czy to prawdziwe nazwisko?
— Zdaje mi się, że nie — odrzekłem.
— A jak on się właściwie nazywa?
— Tego nie wiem.
— Ale, czy znacie jego stosunki?
— Nie.
— I nie wiecie też, skąd pochodzi?
— Także nie. Jeśli chcecie wiedzieć o tem wszystkiem, to dam wam dobrą radę.
— No?
— Zapytajcie jego samego. Może wam powie. Mnie nie powiedział, a ja nie byłem taki ciekawy, żeby się dowiadywać.
Z tem odwróciłem się i odszedłem od niego.
Teraz czekaliśmy, czy Komancze się stawią. Pierwszym, który przybył, nie był czerwony, lecz biały, a mianowicie Old Wabble. Nie przyszedł pieszo, lecz przyjechał na koniu; nie mógł sobie tego odmówić. Stanął przede mną, zeskoczył z konia, podał mi rękę na powitanie i zawołał wesoło i swobodnie, jak gdyby sobie nie miał nic do zarzucenia.
— Wellkome, sir! Muszę wam rękę uścisnąć za to, że przyszliście. Ale teraz już znów wszystko dobrze; th’is clear!
— Nie, to bynajmniej nie takie clear! — odrzekłem, nie przyjmując jego ręki. — Ja nie mam z wami już nic więcej do czynienia!
— Tak? A, to czemu?
— Ponieważ mimo waszego spóźnionego wieku jesteście głupim, niepożytecznym boyem, którego powinien się strzedz każdy człowiek rozumny i rozważny. Idźcie mi z oczu!
Zostawiłem go tak samo, jak generała, więc udał się do Old Surehanda, potem do Parkera i Hawleya, lecz wszyscy, nie odpowiadając mu, odwrócili się od niego tak samo, jak ja. Stał sam, dopóki nie przystąpił doń generał.
Teraz zaczęli przychodzić za nim Komancze jeden po drugim. Albo sami przyszli do przekonania, że niema dla nich innego ocalenia, albo Apanaczka posiadał taki wpływ, że nie stawili oporu jego przedstawieniom i rozkazom. Każdego nadchodzącego rewidowano, czy niema broni, i wiązano. U nikogo z nich nic nie znaleziono; wszystko, co możnaby nazywać bronią, złożyli obok koni. Dopiero kiedy tak leżało tych stu pięćdziesięciu zuchwałych i niesumiennych Indyan, którzy wyruszyli grabić i mordować, nie oszczędzając nikogo, stanęło nam przed oczyma niebezpieczeństwo, któremu uszliśmy szczęśliwie.
Jeśli powiedziałem, że wszyscy Komancze leżeli, to należy zrobić wyjątek dla jednego, a mianowicie dla Apanaczki, który nadszedł ostatni, a na moje skinienie nie został związany. Kiedy Apacze skrępowali ostatniego z Komanczów, przystąpił młody wódz do mnie rzekł:
— Teraz Old Shatterhand każe i mnie skrępować?
— Nie — odpowiedziałem. — Dla ciebie zrobiłbym chętnie wyjątek.
— Dlaczego dla mnie?
— Ponieważ mam zaufanie do ciebie, gdyż nie jesteś jako inni synowie Komanczów, którym ufać nie można.
— Czy ty mnie znasz? Przecież widzisz mnie po raz pierwszy!
— To prawda, ale mimo to znam cię. Twarz twoja i oczy nie mogą kłamać. Wolno ci nosić broń i jechać z nami bez więzów, jeśli mi dasz przyrzeczenie, że nie uciekniesz.
Winnetou i Old Surehand stali przy mnie. Po twarzy przebiegł mu słoneczny błysk radości, lecz nic nie odpowiedział.
— Czy dasz mi to przyrzeczenie?
— Nie — odpowiedział.
— A więc masz zamiar uciekać?
— Nie.
— Więc dlaczego wzbraniasz się przyrzec, czego żądam?
— Bo nie potrzebuję ucieczki, gdyż albo zginę, albo będę wolny, jeśli Old Shatterhand i Winnetou są rzeczywiście prawdziwymi i dumnymi wojownikami, za jakich ich uważam.
— Odgaduję, co masz na myśli, ale mimo to proszę cię, żebyś mówił wyraźniej.
— Uczynię to. Apanaczka nie jest tchórzem, który idzie do niewoli, nie podniósłszy ręki na swoją obronę. Wupa Umugi mógł ze strachu o swoje gusła wyrzec się wszelkiego oporu, ale o mnie nikt nie powie, że się boję. Zgodziłem się ze względu na niego i na naszych wojowników, że wam się poddali, ale siebie skrycie wyłączyłem. Apanaczka nie przyjmuje darowanego życia ani wolności; tego, co ma, nie chce zawdzięczać łasce, lecz samemu sobie. Ja pragnę walki.
Odgadliśmy to obydwaj z Winnetou. Był to człowiek młody, lecz zasługujący na nasz szacunek. Spojrzał na nas pytająco, a kiedy nie daliśmy mu zaraz odpowiedzi, dodał:
— Gdyby te moje słowa usłyszeli tchórze, odprawiliby mnie z niczem, ale ja mam do czynienia z ludźmi walecznymi, którzy mnie zrozumieją.
— Tak, rozumiemy i pojmujemy ciebie — odrzekłem.
— Więc dacie pozwolenie?
— Tak.
— Ale rozważcie, że to pozwolenie będzie prawdopodobnie jednego z was kosztowało życie!
— Czy sądzisz, że mamy mniej odwagi od ciebie?
— Nie, lecz ja musiałem być uczciwym i zwrócić na to waszą uwagę.
— W tem dowód, że nie zawiedliśmy się na Apanaczce. Niechaj nam powie, jak sobie wyobraża tę walkę o życie i o wolność? Z kim chce się zmierzyć?
— Z tym, kogo mi wyznaczycie.
— Nie chcemy być mniej uczciwi od ciebie. Wybierz sobie kogoś na przeciwnika. Jaką bronią będziecie walczyli?
— Jaką mi wyznaczycie.
— I to pozostawiamy tobie.
— Old Shatterhand jest wspaniałomyślny.
— Nie. To, co czynię i postanawiam, rozumie się samo przez się. Jesteśmy zwycięzcami i znamy się dobrze między sobą. Nie możemy wybierać przeciwnika dla ciebie, wiedząc, że cię przewyższa.
— Przewyższa? Apanaczka nie znalazł dotychczas wroga, przed którymby ustąpił.
— Tem lepiej dla ciebie. Także rodzaj walki zostawiamy tobie. Wybieraj!
— W takim razie wybieram nóż. Obu przeciwnikom zwiąże się razem lewe ręce, a w prawe włoży się noże. Idzie o życie. Czy Old Shatterhand godzi się na to?
— Tak. Kogo sobie wybierasz?
— Czy zgodziłbyś się, gdybym wybrał ciebie?
— Tak.
— A Winnetou?
— I ja — odrzekł Apacz.
Twarz Komancza przybrała wyraz wielkiego zadowolenia i powiedział:
— Apanaczka jest bardzo dumny z tego powodu, że dwaj najsłynniejsi wojownicy Zachodu gotowi są z nim walczyć. Czy uważaliby go za tchórza, gdyby żadnego z nich nie wybrał?
— Nie — odpowiedziałem. — Miałbyś pewnie całkiem słuszny powód.
— Dziękuję ci. Winnetou i Old Shatterhanda uważają wszyscy za niepokonanych i jeśli ich nie wybiorę, może się zdawać, że mi brak odwagi. Ale ci dwaj mężowie są dla mnie święci i nietykalni, są przyjaciółmi wszystkich czerwonych i białych wojowników i żyją, jako wzór dla wszystkich mieszkańców dzikiego Zachodu — więc nie mogę ich ranić. Gdyby który padł pod moim nożem, byłaby to strata, której ani ja, ani nikt inny nie zdołałby powetować. Oto powód, dla którego nie wybieram ani białego ani czerwonego wodza Apaczów Mescalero.
— To wyszukaj sobie innego!
Powiódł okiem po gromadzie Apaczów, spojrzał na Old Wabble’a, Parkera, Hawleya i zatrzymał wzrok na Old Surehandzie.
— Apanaczka jest wodzem i nie chciałby walczyć ze zwykłym wojownikem — rzekł następnie. — Kto jest ta blada twarz, która stoi tam przy was?
— Nazywa się Old Surehand — odrzekłem.
— Old Surehand? Często o nim słyszałem. On silny, zręczny i waleczny — mogę go więc wybrać sobie na przeciwnika i nie wzbudzić podejrzenia, że myślę o własnej korzyści. Czy on przyjmie mój wybór, czy też odrzuci?
— Przyjmuję — odpowiedział Old Surehand, nie namyślając się ani chwili.
— Lecz Apanaczka powtarza słowa poprzednie, że tu idzie o życie.
— Tych słów nie potrzeba. Ja wiem, że czegoś takiego nie traktuje się jako zabawki. Niech Apanaczka powie, kiedy się walka ma odbyć?
— Życzę sobie, żeby się zaraz zaczęła. Czy Old Shatterhand godzi się na to?
— Tak — odpowiedziałem.
— W takim razie mam prośbę.
— Jaką?
— Dotychczas poszło wszystko według mojego wyboru — zato muszę dać przeciwnikowi także pewną korzyść.
— Jaką?
— Niechaj ma pierwsze pchnięcie. Nie poczuje mojego noża, dopóki ja nie poczuję jego na sobie.
Na to wtrącił Old Surehand:
— Ja tego nie przyjmuję. Nie jestem chłopcem, którego należałoby oszczędzać. Niechaj nikt nie ma prawa ataku i pierwszego pchnięcia. Old Shatterhand da znak, kiedy ma się zacząć pojedynek, a potem zacznie ten z nas, który zechce.
— To słuszne — potwierdziłem. — Żaden nie ma lepszych warunków od drugiego. Niech Apanaczka pójdzie po nóż swój.
Złożył był broń swoją także tam, gdzie reszta Komanczów, więc teraz poszedł.
— Dzielny chłopak — rzekł Old Surehand. — Musi się go poważać, a przyznam się nawet, że mógłbym go polubić. Szkoda go, rzeczywiście wielka szkoda.
— Jakto?
— Gdyby mnie zmusił do tego, żebym go przebił.
— Hm! Czy jesteście tak pewni siebie?
— Tak sądzę, chociaż wiem dobrze, iż przypadek przynosi często coś innego, niż się przypuszcza.
— Całkiem słusznie, i proszę was, żebyście nie spuszczali tego z uwagi. On z pewnością posiada znaczną siłę fizyczną!
— Co do tego, to sądzę, że mogę mu sprostać. Może nie?
— Tak, wy macie przecież sławę dzięki sile muszkułów, ale widzicie go? Każdy członek w nim, jak sprężyna; musi być nadzwyczaj zręczny.
— Być może. Mimo to sądzę, że mogę się z nim mierzyć. Nie napróżno uczyło się dobrze gimnastyki i szermierki, ćwiczyło się całemi latami, a potem uganiało wśród tysiąca niebezpieczeństw po „bloody grounds“. Szczerze mówiąc, sądzę, że mam nad nim przewagę tak, że postanawiam go sobie oszczędzać.
— Co do tego, to sami musicie wiedzieć najlepiej, jak stoicie. Wyznaję otwarcie, że żałowałbym go, gdyby poległ.
— A mnie nie? — rzekł z uśmiechem.
— To pytanie oczywiście zbyteczne. A może mam wam osobno oświadczyć moją miłość i powiedzieć w długiej natchnionej mowie, że bez was żyć nie mogę?
— Nie, to niepotrzebne, sir. Miłuję was serdecznie, bardzo serdecznie i wiem, że wy mi także jesteście przychylni. Gdyby mi się w tym pojedynku nie poszczęściło, to proszę was, żebyście nie zapomnieli o mnie zbyt rychło, mr. Shatterhandzie. Czy dacie mi na to rękę?
— Macie ją, choć nie potrzeba tego, mr. Surehandzie.
— A następnie mam jeszcze jedną prośbę.
— Powiedzcie. Jeśli będę mógł, to ją wam spełnię.
— Gdybym poległ, to udajcie się do Jefferson-City nad Missouri. Znacie to miasto?
— Tak.
— Tam znajdziecie przy Fire street dom bankowy Wallace et Comp. — powiecie mr. Wallace’owi swoje nazwisko, w jaki sposób skończyłem tu moją drogę żywota i poprosicie go o wyjaśnienie, co mnie tak ciągle pędziło na dziki Zachód.
— Czy mi to powie?
— Tak, jeśli już żyć nie będę, a wy zapewnicie go, że jesteście pod tym względem moim spadkobiercą. Dopóki żyję, nie powie z pewnością o tem nikomu.
— A jeśli się dowiem, to co mam uczynić?
— To, co zechcecie.
— Wolałbym otrzymać od was dokładniejsze wskazówki.
— Ja ich wam nie dam, sir. Sprawa jest bardzo niezwykła, a gdybyście chcieli wstąpić w moje ślady, to czekałyby was wielkie trudy i niebezpieczeństwa.
— Czy sądzicie, że obawiałbym się tego?
— Nie, przecież znam was — ale nie mogę od was żądać, żebyście wystawiali na szwank życie dla zupełnie obcej wam sprawy, która nawet w razie powodzenia, nie przyniosłaby wam żadnego pożytku.
— Kto pyta o pożytek, kiedy chodzi o przysługę dla przyjaciela?
— Wy nie, wiem o tem — lecz mimo to nie żądam od was niczego. Każcie więc mr. Wallace’owi opowiedzieć sobie, o co idzie, i uczyńcie potem to, co nakaże wam serce i pamięć o mnie. O nic więcej prosić nie mogę i niech na tem sprawa się skończy.
Kiedy Old Surehand kończył to zdanie, wrócił Apanaczka z nożem w ręku. Pojedynek mógł się więc zacząć.
Łatwo sobie wyobrazić, jakie wzruszenie opanowało wszystkich, gdy się dowiedziano, że między Old Surehandem i Apanaczką ma się odbyć walka na noże, o życie. Apacze utworzyli natychmiast półkole w ten sposób, że leżący na ziemi Komancze mogli się także walce przypatrywać.
Old Surehand odłożył broń, zostawiając sobie tylko nóż, a potem podał rękę Apanaczce i rzekł do niego przyjaźnie:
— Jestem przeciwnikiem młodego wodza Komanczów, ponieważ chciał tego. Idzie życie o życie i śmierć o śmierć — chcę mu jednak, zanim nóż przeciw niemu podniosę, powiedzieć, że cieszyłem się, iż zostanę jego przyjacielem i bratem. Niech wynik będzie, jaki chce — nastąpi on między ludźmi, którzy, gdyby ich śmierć nie rozdzieliła, byliby się nawzajem poważali i kochali.
— Old Surehand jest sławną bladą twarzą — odrzekł Apanaczka. — Dusza moja odczuwa pociąg do niego, a gdyby poległ, imię jego mieszkać będzie zawsze w mojem sercu.
— Mam nadzieję. A teraz jeszcze jedno. Gdyby któremuś z nas wypadł nóż podczas walki, czy należy mu go podać?
— Nie. To będzie jego wina, że go dobrze nie trzymał; potem będzie się mógł bronić tylko ręką. Howgh!
Ręce ich spoczywały jeszcze. Kiedy teraz oko w oko zatopili w sobie wzrok, przyszło mi nagle na myśl, dlaczego rysy Komancza wydały mi się podczas narady takie znane. Były one, jeśli nie uderzająco, to przecież tak podobne do rysów Old Surehanda, że zdziwiłem się, iż nie poznałem tego od razu. Szczególny przypadek — albowiem nie mogło to być nic innego tylko przypadek.
Wtem wydobył Winnetou z kieszeni rzemień i rzekł:
— Niech moi bracia podadzą mi lewe ręce, żebym je związał!
Owinął poczwórnie rzemieniem oba przeguby, ażeby złączyć je mocno, lecz tak, żeby została pewna swoboda ruchów. Potem odstąpiliśmy, ażeby mieli dość wolnego miejsca do walki. Siedmset oczu zwróciło się na nich z najwyższem zaciekawieniem — obaj jednak patrzyli na mnie, oczekując znaku walki.
— Teraz... go on! — powiedziałem.
Ich spojrzenia odwróciły się natychmiast ode mnie i zwróciły się wzajem na siebie. Gdybym ja był stał naprzeciw Apanaczki, byłbym na pewno spokojny i nie utraciłbym zimnej krwi — teraz jednak biło mi serce tak mocno, że zdawało mi się, iż słyszę jego uderzenia. Polubiłem bardzo Old Surehanda, a los Apanaczki nie był mi także obojętny. Kto z nich miał być zwycięzcą, a kto uledz?
Stali przez kilka minut cicho i bez ruchu, ze spuszczonemi prawemi rękami. Kto pierwszy podniesie nóż do błyskawicznego pchnięcia? Ten krótki czas wydał mi się wiekiem. Wtem Old Surehand podniósł rękę, a w tej samej chwili poruszyła się ręka Komancza z taką szybkością, że nie zdołaliśmy za nią podążyć oczyma. Ostrza zgrzytnęły, dało się słyszeć głuche uderzenie dwu pięści o siebie i oba noże wyleciały w powietrze, a obie ręce opadły. Żaden z nich nie był zraniony.
Było to szermiercze arcydzieło Old Surehanda. Chciał oszczędzić Apanaczkę i nie zabić go. Podniesienie ręki było fintą, którą skusił przeciwnika do pchnięcia.
— Uff, uff, uff, uff! — zawołano w półkolu Apaczów i Komanczów.
— To nic nie jest. Podajcie im noże! — krzyknął Old Wabble. — Krew, krew być musi!
Walczący nie spuścili z siebie oka ani na chwilę, a potem rzekł Apanaczka:
— Czy Old Surehand życzy sobie, żeby nam noże podano?
— Nie — odrzekł zapytany. — To byłoby przeciw umowie.
— Mówiłem, że gdy jednemu z nas nóż wypadnie, ale straciliśmy je obydwaj.
— To wszystko jedno. Dalej na pięści!
— Tak, dalej!
Znowu stali przez chwilę cicho, poczem zadał Komancz przeciwnikowi uderzenie w głowę, że zdawało się, iż zatrzeszczała, a w tej chwili otrzymał takie same. Żaden z nich się nie zachwiał.
— Uff! — rzekł Winnetou przyciszonym głosem. Żaden z nich nie jest Old Shatterhandem.
Obaj poznali, że w ten sposób nic nie wskórają i chwycili się czemprędzej za gardła. Byłem już świadkiem niejednego pojedynku, lecz na takie mocowanie nie patrzyłem dotychczas. Od miejsca, na którem stali, nie oddalili się ani na cal — ich silne, muskularne postacie wystawały nad ziemią, jak kolumny lub spiżowe posągi — potężne nogi, jakby wrosły w ziemię — związane ręce były spuszczone, a podniesionemi prawemi trzymali sobie gardła, jak w kleszczach. Stali tak nieruchomo, że, gdyby fotograf zwrócił na nich aparat, obraz nie doznałby najlżejszego drgnienia.
Każdy z nich miał zamiar pozbawić przeciwnika oddechu: było to straszliwe, bo sztywne i nieruchome dławienie, w którem zależało od tego, które gardło, czyja krtań była silniej rozwinięta. Twarz Old Surehanda stawała się coraz czerwieńszą, aż w końcu zaczęła sinieć. U Komancza była ciemniej zabarwiona, mimo to było widać, że nabierała tonów coraz to głębszych. Potem doszło nas stękanie, ale nie wiedzieliśmy, od kogo ono pochodziło — potem jęk i podwójne charczenie. Wreszcie zaczęli obydwaj chwiać się równocześnie — stopy podniosły się i zaczęły deptać piasek, nogi rozstawiły się dla uzyskania pewnej podstawy, a sztywne ciała jęły się pochylać w prawo i w lewo, w tył i naprzód. Usłyszeliśmy gulgotanie, jak gdyby się krztusili, aż obydwaj padli ha piasek sztywnie, jak figury bez życia. I leżeli, nie odjąwszy rąk od siebie.
Milczeliśmy z zapartym oddechem. Nikt nie wyrzekł ani słowa, nie wydał okrzyku. Ta milcząca walka, to dławienie się wzajemne oddziałało nawet na tych dzikich ludzi. Uklękliśmy z Winnetou obok zapaśników; musieliśmy użyć wszystkich sił, ażeby ręce zaciśnięte, jak szpony, odjąć od nabiegłych krwią krtani. Następnie sięgnęliśmy obydwom pod bluzy, ażeby zbadać bicie serca.
— Uff! — rzekł Winnetou. — Apanaczka jeszcze żyje, jeszcze nie zaduszony.
— Ja także czuję, słabe, co prawda, tętno — odrzekłem. — Są nieprzytomni, ale żyją. Zaczekajmy, dopóki nie przyjdą do siebie.
Uwolniliśmy ich ręce z rzemienia. Wtem przystąpił Old Wabble i zapytał:
— Żyją? Obaj żyją?
Nie odpowiedzieliśmy na to.
— Jeśli żaden nie zginął, to walka oczywiście nieskończona i musi się zacząć na nowo, z nożami w ręku, th’ is clear!
Na to wstał Winnetou, wyciągnął rękę i powiedział tylko jedno słowo:
— Precz!
W takich momentach stawał się cały wodzem-człowiekiem, przeciwko woli którego nie było opozycyi, jego oczom, twarzy i postawie nie podobna było się oprzeć. Tak też stało się teraz ze starym cowboym. Nie ośmielił się powiedzieć ani słowa; odwrócił się i odszedł, mrucząc pod nosem.
Po chwili zaczęli się nieprzytomni poruszać, a mianowicie sięgnęli obaj rękami do szyi. Old Surehand najpierw otworzył oczy. Przypatrywał nam się przez jakiś czas, jak nieobecny duchem, potem opamiętał się i zataczając się powstał.
— To.. to... to było — wyjąkał.
Ująłem go za rękę, by go podtrzymać, powiedziałem:
— Straszliwe dławienie! Nieprawdaż?
— Taaaak... taaaak! — bełkotał. — Moje gardło, jeszcze... napół...
— To nie mówcie jeszcze teraz! Czy stoicie już mocno?
Zaczerpnął głęboko oddechu, wysilił się, ażeby przemódz osłabienie i odrzekł:
— Tak, mogę. Jak... tam... z Apanaczką... Czy jeszcze... żyje?
— Tak, zaraz przyjdzie do siebie. O, patrzcie, ma już oczy otwarte!
Musieliśmy Komanczowi pomódz także podnieść się z ziemi, gdyż kręciła mu się głowa tak samo, jak przeciwnikowi. Minęła długa chwila, zanim obydwaj zapanowali nad zmysłami i członkami ciała. Kiedy to nastąpiło, zapytał Apanaczka:
— Kto zwyciężył?
— Nikt — odpowiedziałem.
— Kto najpierw upadł?
— Także nikt. Runęliście równocześnie.
— Więc musimy zacząć na nowo. Dajcie nam noże i zwiążcie nam ręce.
Chciał odejść po nóż, leżący tam, gdzie upadł, lecz zatrzymałem go za rękę i oświadczyłem głosem stanowczym:
— Stać! Walka już skończona, i niema potrzeby poczynać jej na nowo. Dosyć już tego!
— Żaden z nas nie zginął!
— Czy umówiono się, że bezwarunkowo musi jeden z was zginąć?
— Nie, lecz jeden z nas musi być przecież zwyciezcą.
— Bierz to sobie, jak chcesz! Jesteście albo obydwaj zwycięzcami, albo zwyciężonymi. W każdym razie jednak stawiłeś życie na kartę i dowiodłeś tem, że nie przyjmujesz darowanego życia.
— Uff! Czy to twoje rzeczywiste zapatrywanie?
— Tak.
— A jak sądzi Winnetou?
— Tak samo, jak brat Shatterhand — odrzekł Apacz. — Młody Wódz Nainich, Apanaczka, nie wpadł nam w ręce bez walki.
— Czy wszyscy są tego przekonania?
— Skoro Winnetou tak mówi, to wystarczy. Żaden z wojowników Apaczów nie będzie innego zdania!
— W takim razie godzę się. Jestem waszym jeńcem bez wyrzutu wobec samego siebie. Oto moje ręce; zwiążcie mnie, jak wszystkich innych Komanczów.
Spojrzałem na Winnetou pytająco. Jedno spojrzenie wystarczyło, bym się dowiedział o tem, co myślał. Odsunąłem więc wyciągnięte ręce Apanaczki i rzekłem:
— Powiedziałem już przedtem, że ciebie nie zwiążemy i broń ci nawet zwrócimy, jeśli nam przyrzekniesz nie umknąć. Czy dasz nam to przyrzeczenie?
— Daję.
— To idź po swoją strzelbę i po konia.
Już miał zamiar odejść w tym celu, lecz nie uczynił tego. Stanął i rzekł:
— Mam nawet mieć moją strzelbę? A jeśli wam słowa nie dotrzymam, lecz oszukam was i uwolnię moich wojowników?
— Tego nie uczynisz, bo nie jesteś oszustem.
— Uff! Old Shatterhand i Winnetou zobaczą, że Apanaczka zasługuje na zaufanie, jakie w nim pokładają.
— Nie potrzebujemy przekonywać się o tem. Zaufanie nasze jest nawet większe, aniżeli sądzisz. Słuchaj, co ci teraz powiem.
— Co?
— Weź sobie strzelbę i wszystko, co miałeś przy sobie i odjedź!
— Odjechać? — spytał zdumiony.
— Tak.
— Dokąd?
— Dokąd zechcesz.
— Dokąd zechcę? Tego nie chcę i nie mogę.
— Czemu nie?
— Bo jestem waszym jeńcem.
— Mylisz się. Jesteś wolny.
— Wolny? — powtórzył, jak echo.
— Tak. Nie mamy prawa ci nic mówić ani nakazywać, jesteś swoim własnym panem i możesz czynić, co ci się podoba.
— Ależ... ależ... dlaczego? — spytał, odstępując o kilka kroków i patrząc na nas szeroko rozwartemi oczyma.
— Ponieważ wiemy, że niema w tobie obłudy ani fałszu, i ponieważ jesteśmy przyjaciółmi i braćmi wszystkich prawych i dobrych ludzi.
— Ale jeśli jestem innym?
— Nie jesteś.
— Jeśli odjadę i sprowadzę wojowników, ażeby jeńców uwolnić?
— Tegoby nikt nie dokazał — i jeńców jesteśmy pewni. Skąd miałbyś dostać takich wojowników? Gdzie masz wodę? A gdybyś nawet mógł, nie ruszyłbyś ręką ani nogą dla uwolnienia Wupy Umugi, gdyż brałeś udział w naradzie, która oddała go nam w ręce. Dałeś sam przyzwolenie i nie cofniesz go, otrzymawszy wolność.
Na to pokraśniała mu twarz z radości i zachwytu, i zapewnił nas głosem, w którym brzmiała nuta serdeczności.
— Niechaj Old Shatterhand i Winnetou posłuchają teraz, co im powie wódz Komanczów, Apanaczka! Jestem z tego dumny, że ufają mi tacy sławni mężowie i że mi wierzą. Nie zapomnę im tego nigdy, że uważali mnie za człowieka bez obłudy i fałszu. Jestem wolny i mogę iść gdzie zechcę, ale zostanę z wami i zamiast poza waszemi plecyma znosić się potajemnie z jeńcami, będę bystro uważał na to, żeby żaden z nich nie uciekł. Uczynię to, choć należą do mojego szczepu.
— Jesteśmy tego pewni, a teraz usiądziemy z tobą wypalimy razem kalumet przyjaźni i braterstwa.
— Co... to... chcielibyście uczynić?
— Tak. A może nie masz do tego ochoty!
— Uff, uff! Nie mam ochoty! Gdzie tylko żyją czerwoni mężowie, niema prawego wojownika, który nie uważałby za najwyższe odznaczenie w swojem życiu pozwolenia na zapalenie z wami kalumetu.
— Ale co powie na to Wupa Umugi i reszta jeńców?
— Wupa Umugi? Czyż nie jestem tak samo wodzem, jak on? Albo, czy mam pytać zwyczajnych wojowników, co mi uczynić wolno, a czego nie? Kto z nich ma prawo dawać mi rozkazy lub żądać ode mnie tłómaczenia się? Nie spytam nawet Kolakekho.
Słowo to znaczy „mój ojciec“.
— Twego ojca? Czy on jest tutaj?
— Tak.
— Gdzie?
— Leży tam obok Wupy Umugi.
— Aha! Jego odzież i czupryna wskazują na to, że to guślarz Komanczów.
— Tak jest.
— Czy on ma żonę?
— Tak, moją matkę.
— Będziesz moim przyjacielem i bratem, więc nie zdziwisz się, że zapytam się o matkę. U nas, chrześcijan, panuje zwyczaj, że mówiąc z synem, myśli się równocześnie o tej, która nosiła go pod sercem. Czy matka twoja ma się dobrze?
— Ciało jej zdrowe, ale duszy w niej już niema, gdyż odeszła do Wielkiego Manitou.
Chciał w ten sposób powiedzieć, że matka jest obłąkana. Byłbym chętnie dowiedział się o niej czegoś więcej, ale nie mogłem dalej badać tego tematu, nie chcąc zwrócić na siebie uwagi. Nie byłbym też miał teraz czasu na to, gdyż od północy ujrzeliśmy nadjeżdżających jeźdźców z końmi jucznymi. Byli to pierwsi Apacze, wiozący wodę. Połączenie z oazą zostało zatem dokonane szczęśliwie, i od tej chwili mogliśmy liczyć na nieustanny dowóz wody.
Byliśmy wprawdzie także spragnieni, ale jeńcy oczywiście daleko więcej, więc uwzględniliśmy ich najpierw. Wprawdzie zawartość worów nie wystarczyła na wielu, ale ponieważ posterunki rozstawne wciąż były czynne, przybywały ciągle dalsze posyłki. W ten sposób mogliśmy wkońcu nawet konie zaspokoić o tyle, że zdołały wytrzymać drogę powrotną.
Po rozdziale wody odbyła się ceremonia kalumetu, którą Apanaczka zobowiązał się nam do wiecznotrwałej przyjaźni, ja zaś miałem do niego pełne zaufanie, że nie uczyni tak, jak Sziba Bigh, który mi się raz sprzeniewierzył.
Musieliśmy oczywiście wracać do oazy już choćby tylko dla wody, której potrzebowało tylu ludzi i koni. O dostatecznem napojeniu nie było mowy, zwłaszcza zwierząt, i to też nagliło nas do powrotu. Postanowiliśmy zatem jechać wieczorem i nocą, co było także lepsze, dlatego, że w ten sposób unikało się nużącej spiekoty dziennej.
Broń Komanczów rozdzieliło się między Apaczów, poczem wsadziliśmy jeńców na konie. Dzięki ich znużeniu, niestety, odbywała się jazda bardzo powoli. Szczęściem, spotykaliśmy posterunki z wodą, i biedne zwierzęta dostały przynajmniej tyle, że wystarczyło im na dojście do oazy.
Oczywiście, że każdy ze spotkanych posterunków przyłączał się zaraz do nas, a zarazem wyjmowano z ziemi każdy palik, bo pozostawione w ziemi mogłyby ewentualnie służyć drugim za drogowskazy do Bloody Foxa.
„Generał“ przyłączył się do nas ze swoimi białymi i czerwonymi towarzyszami, czemu nie mogliśmy przeszkodzić, chociaż nam ich obecność wcale nie była na rękę. Co do pilnowania jeńców, to nie było ono zbyt trudne wobec zarządzenia, że każdy z Komanczów jechał pomiędzy dwoma Apaczami. Umożliwił to stosunek liczebny.
Jazda nocą szła bardzo dobrze i przerywała się tylko na krótki czas, ilekroć natknęliśmy się na posterunek z wodą. Wtedy zatrzymywano się i rozdzielano natychmiast wodę.
Jeszcze wówczas, zaraz po spotkaniu się mojem z obłąkaną w Kaam Kulano, postanowiłem w razie wpadnięcia nam w ręce jej męża, spróbować nieznacznie, czy nie dowiem się o niej czegoś więcej. Teraz mając go już, mogłem wykonać to postanowienie. Po drodze zwróciłem konia w tę stronę i zapytałem:
— Czy mój czerwony brat jest guślarzem Komanczów?
— Tak — odpowiedział strapiony.
— Wszyscy czerwoni mają zwyczaj, zanim wyruszą na wyprawę wojenną, pytać gusła o wynik. Czy nie uczyniliście tego?
— Uczyniliśmy.
— A co powiedziały?
— Powiedziały, że zwyciężymy.
— A więc skłamały.
— Gusła nigdy nie kłamią, gdyż przez nie mówi Wielki Manitou. Ale chociażby zapowiedziały największe szczęście, jeśli wojownicy tak, jak teraz, popełniają błąd za błędem, musi się to szczęście zamienić w nieszczęście.
— Czy mój brat jest rodowitym Nainim?
— Tak.
— Słyszałem, że jest ojcem młodego wodza Apanaczki.
— Apanaczka jest moim synem.
— Czy masz jeszcze innych synów?
— Nie.
— A córki?
— Nie.
— Czy towarzyszka twojego wigwamu jeszcze żyje?
— Żyje.
— Czy mogę wiedzieć, jak się nazywa?
Stropił się, zawahał przez chwilę i odrzekł:
— Old Shatterhand jest wielkim wodzem. Czy wodzowie zwykli się troszczyć skwawami drugich?
— Czemu nie?
— Blade twarze mogą sobie myśleć inaczej, ale czerwonemu wojownikowi, a tem mniej wodzowi, nie przystoi pamiętać o cudzych kobietach!
Nie dałem się tą naganą zbić z tropu i pytałem w dalszym ciągu.
— Ja właśnie nie jestem czerwonym, lecz białym wojownikiem i paliłem z Apanaczką fajkę braterstwa. Wiesz o tem?
— Widziałem to — rzekł z gniewem. — Apanaczka mógł coś lepszego uczynić.
— Czy nie godzisz się z tem?
— Nie.
— On myśli o tem inaczej, niż ty, a ponieważ został moim bratem, współczuję oczywiście ze wszystkimi jego blizkimi, a więc z tobą, jako ojcem, i z tą, którą matką nazywa. Teraz nie wyda ci się dziwnem, że chciałbym usłyszeć jej imię.
— Ode mnie się nie dowiesz.
— Czemu nie?
— Bo nie powiem. Howgh!
Słowo to przekonało mnie, że istotnie nie otrzymałbym żadnej odpowiedzi. Byłbyż to rzeczywiście tylko zwyczaj indyański nie brania na język imienia cudzej żony, czy też milczał o swej obłąkanej żonie dla jakichś innych powodów? Czy i ja miałem milczeć? Nie! Przypatrywałem się jego twarzy tak ostro, jak na to pozwalało słabe światło księżyca, i rzekłem zwolna ale z naciskiem:
— Ty jesteś tibo-taka?
Poderwał się na siodle, jakby go osa ukłuła, lecz nic nie odpowiedział.
— A ona jest tibo-wete?
Nie odpowiedział, lecz zwrócił ku mnie twarz z wyrazem wielkiego zaciekawienia.
— Czy znałeś mego wawa Derrik? — mówiłem dalej, powtarzając pytanie, zadane mi wówczas przez tę kobietę.
— Uff! — zawołał.
— To jest mój myrtle-wreath! — powtarzałem dalej jej słowa.
— Uff, uff! — powtórzył, paląc mnie formalnie oczyma. — Co to za pytania?
— Znasz je tak dobrze, jak ja.
— Gdzie je słyszałeś?
— Pshaw!
— Od kogo?
— Pshaw!
— Czemu mi nie odpowiadasz?
— Bo mi się nie chce.
— Czy Old Shatterhand boi się dać mi odpowiedź?
— Nie mów głupstw!
— To nie głupstwo! Ja mogę żądać odpowiedzi!
— A sam żadnej nie dajesz.
— O ile?
— Czy odpowiedziałeś mi, kiedy poprzednio pytałem cię o kobietę?
— Ta skwaw do mnie należy, a nie do ciebie; mogę o niej mówić lub milczeć, jak zechcę.
— Więc nie wymagaj także, iżby drudzy mówili. Jeśli mówisz o trwodze, to chyba ty możesz się obawiać odpowiedzieć mi.
— Ale chcę wiedzieć, kto ci powiedział te szczególne słowa!
— Tego się nie dowiesz.
— Czy słyszałeś je może od Apanaczki?
— Nie.
— A od kogóż?
— Pshaw!
Na to wybuchnął.
— Gdybym nie był w niewoli i skrępowany, zmusiłbym cię do odpowiedzi.
— Pshaw! Ty mnie zmusić? Stary guślarz, oszukujący zapomocą hokus-pokus kobiety i dzieci swojego szczepu, i prowadzący swoją komedyą trzystu wojowników na zgubę, chce Old Shatterhanda zmusić do czegoś! Gdybyś nie był właśnie moim jeńcem, nad którym muszę mieć litość, pomówiłbym z tobą całkiem inaczej.
— Ty szydzisz ze mnie i nazywasz moje czary komedyą. Miej się na baczności przede mną!
— Pshaw!
— I nie poważ się roznosić dalej tych słów, które teraz słyszałem!
— Bo mogłoby to być niebezpieczne dla ciebie.
— Szydź sobie. Przyjdzie czas, kiedy szyderstwo stanie się skargą i płaczem.
Syknął formalnie te słowa między zębami i przekonał mnie tem rozdrażnieniem, że to, co słyszałem od jego żony, miało wielkie znaczenie.
— Nędzny robaku! — odrzekłem — Jak śmiesz mi grozić! Jeśli tylko zechcę, zduszę cię między palcami. Ale jedź dalej! Powiem ci później, od kiedy jesteś tibo-taka.
Zatrzymałem konia i pozwoliłem korowodowi przejść obok siebie. Podczas tego dojechali do mnie Old Wabble i „generał“, pogrążeni w zajmującej rozmowie. Ujrzawszy mnie, zwrócił stary cowboy swego konia ku memu i rzekł:
— Czy jesteście na mnie wciąż jeszcze tacy źli, jak po południu, czy też namyśliliście się inaczej?
— Myślę jeszcze tak samo.
— Co?
— Że jesteście lekkomyślnym starcem, którego nie mogę znosić dłużej przy sobie.
— Znosić? All devils! Tego mi jeszcze nikt nie powiedział. Czy wiecie, co znaczy — znosić?
— Tak.
— Więc trzymaliście mnie przy sobie, chociaż nie byłem godzien tego?
— Tak, podobnie.
— O, to grubo, to bardzo grubo, sir! Nie wolno wam zapominać, kim i czem jestem!
— Król cowboyów, pshaw!
— Czyż to nic nie jest?
— Nie jest to zbyt dużo, zwłaszcza, jeśli się z tego powodu za wiele myśli o sobie. Odkąd jesteście przy mnie, nie robiliście nic, tylko same głupstwa. Ostrzegałem was kilkakrotnie, lecz to zupełnie nie skutkowało. Jeszcze pod Stu Drzewami powiedziałem wam, że nas dalsze głupstwo rozdzieli; mimo to zabieracie się w kwadrans do nowego, jeszcze większego od wszystkich poprzednich. Teraz dotrzymuję słowa. Strzelajcie sobie w przyszłości bąki gdzie i z kim chcecie, ale nie przy mnie i nie ze mną. Myśmy się już rozstali.
— Zounds! Czy to na seryo?
— Ani myślę z wami żartować.
— Ale, chcąc podsłuchać Wupę Umugi, miałem dobre zamiary!
— Jakie były wasze zamiary, to mi wszystko jedno; nie byliście mi posłusznym.
— Posłusznym? Czy byliśmy ze sobą w takim stosunku, że jeden miał rozkazywać a drugi słuchać?
— Tak.
— O tem nie słyszałem ani słowa. Sami mówiliście nieraz, że mamy wszyscy równe prawa.
— To słuszne, ale jeśli zajdzie taki wypadek, że ma się wykonać pewien plan określony, to nie wolno nikomu działać przeciw temu planowi.
— Niechaj będzie, jak chce; nie byliście naszym dowódcą i nie mieliście prawa wyłączać mnie od podchodzenia.
— Na to zdanie nie powinien bym wcale odpowiadać; ale mimo to uczynię to, bo gotówiście myśleć, że zrobiliście coś niesłychanie mądrego. Czy Winnetou oddał mi komendę nad Apaczami?
— Tak.
— Więc ja byłem dowódcą?
— Tak.
— I miałem prawo rozkazu?
— Nad Apaczami, lecz nie nade mną!
— Co za nonsens! Byliście z nami i mieliście słuchać tak samo, jak Apacze.
— Nie!
— Ależ powiedzcie, czy nie macie już żadnej rozwagi? Coby się stało, gdyby każdy robił, co zechce, i to w sprawach, gdzie idzie o życie? Zresztą nie chciałem brać was ze sobą, ale wy przyrzekaliście święcie...
— Hm!
— A zgodziłem się dopiero wtedy, kiedy przyrzekliście stosować się do nas. Tem uznaliście mnie przecież za tego, którego wola miała znaczenie.
— Tak mówicie teraz i odwracacie sprawę!
— Well! Widzę, że każde słowo daremne. Kto przyznaje się do swoich błędów, z tym można mówić, ale kto je upiększa i to w taki sposób, jak wy teraz, na tego już niema rady.
— Czy żądałem może waszej pomocy?
— Czy wam może nie była potrzebna?
— Teraz już nie.
— Dobrze! Jesteśmy zatem gotowi!
— Tak, gotowi. Na zawsze?
— Tak.
— To znaczy, że nie chcecie już ze mną mieć nic do czynienia?
— Tak.
— Well! Bądźcie zdrowi!
Odjechał, ale wrócił się jeszcze, pochylił się ku mnie z konia i rzekł:
— Wiecie, czemu mi każecie odejść?
— Oczywiście!
— Ja wiem także. To nie z powodu tak zwanych przez was głupstw, lecz dla czegoś całkiem innego.
— Dlaczegóż?
— I wy jeszcze pytacie? Ja was przejrzałem. Nie przypadam wam do smaku, bo nie chcę pójść między nabożnisiów. Chcieliście zostać moim pasterzem, a ja miałem być owieczką. Nie zrobiłem tego i dlatego wyjeżdżacie na mnie. Znacie moje zapatrywania na religię i pobożność. Najpobożniejsi najgorsi! Old Wabble to nie baranek, pasący się waszą trawką. Jeśli się wam jagniąt zachciewa, to wyszukajcie sobie gdzie indziej nawet całej trzody. Dla takich baranów możecie być odpowiednim owczarzem, ale król cowboyów nie pozwoli się wam ani paść ani strzydz. To dla was moje ostatnie słowa!
Odjechał. Ja załatwiłem się z nim przedtem, a teraz on załatwił się ze mną. A jednak żal mi go było.
Przyłączyłem się do Winnetou i Old Surehanda, jadących na samym końcu orszaku. Apanaczka jechał sam, to tu, to tam i uważał się widocznie bardziej za dozorcę, aniżeli za wodza Komanczów. Nad ranem zbliżył się do nas, dał mi znak, żebym się zbliżył do niego, a gdy zostaliśmy nieco w tyle, tak, że nikt nie mógł nas słyszeć, powiedział z cicha:
— Jeździłem do guślarza, mojego ojca. Old Shatterhand z nim rozmawiał.
— Czy ci o tem powiedział?
— Powiedział. Pytałeś go o żonę.
— Tak.
— A on rozgniewał się na to bardzo.
— Na to nic nie poradzę.
— Wiedziałeś, że jego żona nazywa go tibo-taka a siebie tibo-wete.
— Nazywa siebie w całości tibo-wete-elen.
— Wiem o tem. Wiedziałeś także o wawa Derrik i o myrtle-wreath. Guślarz omal ze skóry nie wyskoczył z tego powodu.
— Czemu? Czy nikt nie ma o tem wiedzieć?
— Nie.
— A ty wiesz także.
— Ja nie jestem białym, lecz Indyaninem.
— Aha! Tylko biali nie mają o tem wiedzieć?
— Tak.
— Czemuż to?
— Bo to są słowa czarodziejskie. One należą do tajemnic guślarskich.
— Rzeczywiście?
— Tak.
— Czy wiesz o ich znaczeniu?
— Nie.
— Przecież jesteś synem guślarza!
— On i mnie nie udziela tajemnic. Pytał, skąd mógłbyś znać te słowa; nie mogłem mu dać wyjaśnienia, lecz powiedziałem, że byłeś w Kaam Kulano i zabrałeś stamtąd worki z gusłami wodza. Może tam widziałeś moją matkę?
— Tak jest.
— I mówiłeś z nią?
— Tak.
— I ona powiedziała ci te słowa?
— Tak.
— Uff! Guślarz nie śmie o tem wiedzieć.
— Dlaczego?
— Bo obije matkę.
— Ah!
— On ją bije. Dzielny wojownik jest za dumny na to, żeby się porwać na kobietę, on jednak bije ją, ilekroć usłyszy te słowa. Nie mogę mu więc powiedzieć, że znasz je od niej.
— A od kogóż miałbym je słyszeć?
— Od którego z naszych wojowników; wszyscy oni znają te słowa, bo słyszeli je często.
— Hm! To szczególne! — rzekłem w zamyśleniu. Paliłeś ze mną fajkę braterstwa; czy wierzysz mi, że mam względem ciebie dobre zamiary?
— Tak.
— Czy będziesz wobec mnie szczerym, ale tak naprawdę szczerym?
— Będę.
— Czy kochasz tego guślarza, swego ojca?
— Nie.
— Ale miłujesz jego żonę, a swoją matkę?
— Bardzo.
— Czy ona go miłuje?
— Tego nie wiem. Ucieka przed nim, bo jej dusza z niej wyszła.
— Czy widziałeś ją jeszcze z duszą?
— Nie — utraciła ją, kiedy byłem jeszcze małym chłopcem.
— Czy guślarz jest Nainim?
— Nie.
— Więc mnie okłamał.
— Czy powiedział ci, że jest Nainim?
— Tak.
— To nieprawda. On przybył do Nainich z innego szczepu.
— Z którego?
— Tego nie wiem, bo nikomu tego nie mówi.
— Czy obcuje z białymi mężami?
— Tylko, jeśli ich spotka przypadkiem.
— Czy ma przyjaciół między nimi?
— Nie.
— Uważaj na to, o co teraz cię spytam. Czy on unika może bladych twarzy?
— Tak.
— Mam na myśli to, czy wystrzega się spotkania z nimi bardziej, aniżeli mężowie czerwoni?
— Nie wiem, czy bardziej.
— To pomyśl nad tem!
— Szczególnie nie obawia się białych.
— Tak? Sądziłem, że przeciwnie.
— Czemu?
— Jesteś jego synem i proszę ciebie, żebym mógł milczeć o tem na razie. Może nadejdzie czas, kiedy ci powiem.
— Jak Old Shatterhand chce. Czy wolno mi teraz wypowiedzieć pewną prośbę?
— Uczyń to!
— Czy matka moja nie powiedziała ci, żebyś nie mówił jej słów?
— Tak, prosiła o to.
— A mimo to powiedziałeś je ojcu!
— Bo sądziłem, że zna te słowa. Nikomu innemu nie zdradziłbym tego.
— Więc milcz teraz wobec wszystkich! One są tajemnicą guślarską.
— Hm! Mówię wprawdzie waszym językiem, ale ty musisz go znać lepiej ode mnie. Wiem, co znaczy „taka“ i „wete“, ale co należy rozumieć pod słowem „tibo“?
— Tego ci powiedzieć nie mogę.
— Czy rzeczywiście nie znasz tego słowa?
— Słyszałem je często od matki, lecz nie wiem, co ono znaczy.
— A słowo „elen“?
— I tego nie wiem.
— To szczególne! Niema języka czerwonych mężów, w którym znajdowałyby się te słowa. Muszę jednak dowiedzieć się bezwarunkowo, jakie mają znaczenie.
— Chcesz wniknąć w tajemnicę gusł?
— Tak, jeśli to są gusła, czego jednak nie sądzę.
Potrząsnął głową i odrzekł:
— Ja nie wiem, dlaczego dusza Old Shatterhanda zajmuje się w ten sposób moim ojcem i matką — przestrzegam go jednak, żeby się miał na baczności przed guślarzem, ponieważ nie lubi, żeby się nim zajmowano. On ma wielkie doświadczenie we wszelkich czarach i może wszystkich swoich nieprzyjaciół zniszczyć na wielką odległość, nie widząc ich, ani słysząc.
— Pshaw.
— Nie wierzysz temu?
— Nie.
— Skoro ja mówię, to możesz wierzyć. Strzeż się go, a weź do serca moją prośbę i nie mów o tych słowach nikomu!
— Zastosuję się do twego życzenia. A teraz powiedzno mi, czy rzeczywiście żyjecie w zgodzie z wojownikami Szikasawów?
— Tak.
— Czy wiesz, gdzie oni mają pastwiska?
— Tam, w górze, nad Red River.
— To długa rzeka. Czy możesz mi to bliżej oznaczyć?
— Tam, gdzie rzeka Peace uchodzi do Red River.
— Przypuszczam, że to szczep mały.
— Mają kilkuset wojowników i jednego wodza.
— Czy to ten Mba, który teraz jest u nas?
— Tak.
— Co to za człowiek?
— Jak wszyscy wojownicy; ani większy, ani mniejszy.
— Masz na myśli to, że jest waleczny, ale nie nazbyt sławny?
— Tak.
— A ja inaczej rozumiałem moje pytanie; chodziło mi o jego charakter.
— To człowiek spokojny, czemu nie należy się dziwić, gdyż ma niewielu wojowników. Nie słyszałem nigdy o grabieży, mordowaniu lub wiarołomstwie z jego strony.
— Na mnie robi także dobre wrażenie. Czy znasz go osobiście? Widziałeś go już kiedy?
— Nie.
— Pomów z nim teraz! Chciałbym wiedzieć, kto to ten generał, co robi, dokąd dąży i jak się spotkał z Mbą.
— Chętnie to zrobię.
— Zrób to jednak w ten sposób, żeby to nie zwróciło uwagi. Niech nie przypuszcza, że nam na tem zależy.
Odjechał i po upływie pół godziny powrócił.
— No, i dowiedziałeś się czego? — spytałem.
— Tak. Czem jest i co robi generał, tego Mba nie wie. Spotkał się z nim i trzema jeszcze blademi twarzami nad Wild Cherry i obiecał im, że ich zaprowadzi przez Llano Estacado nad rzekę Peace, gdzie Szikasawi chcą wypocząć po drodze przez pustynię i ruszyć dalej.
— A dokąd?
— Tego już nie wiem, bo i on nie mógł mi tego powiedzieć. Tamto powiedział mi bez pytania z mojej strony.
— Oczywiście, że generał przyrzekł mu wynagrodzenie.
— Trzy strzelby, ołów i proch.
— Więcej nic się nie dowiedziałeś?
— Nie chciałem się dopytywać, żeby mu to w oko nie wpadło.
— Postąpiłeś bardzo słusznie.
— Czy brat Shatterhand ma powód dowiadywać się o generała?
— Właściwie nie, ale on mi się nie podoba. Ilekroć zaś mam przy sobie ludzi, którym nie ufam, mam zwyczaj dowiadywać się o ich stosunkach i zamiarach. Przydało mi się to już nieraz. Radzę ci także tak czynić.
Zasadzie tej zawdzięczałem istotnie niejedną korzyść. Ten tak zwany generał nic mnie nie obchodził, i mogłem się nie troszczyć o to, skąd przybywa i dokąd dąży, ale jego łotrowska twarz nie pozwoliła mi być obojętnym względem niego, i dlatego to zarządziłem te pozornie bezcelowe wywiady. Jak dobrze zrobiłem, to miało się niebawem pokazać.
Zaczęło szarzeć i w kilka minut zrobiło się całkiem jasno. Jechałem z Winnetou na końcu pochodu, a przed nami Old Surehand z Apanaczką. Właśnie ukazało się słońce, a blask jego padł na tych dwu jeźdźców.
— Uff! — rzekł Winnetou półgłosem, zwracając na nich moją uwagę.
Nie pytałem, co miał na myśli, bo sam zauważyłem również uderzające podobieństwo obydwu. Taka sama postać, sposób siedzenia, i ruchy! Możnaby sądzić, że to bracia.
Wkrótce potem spotkaliśmy znów Apaczów z wodą. Był to przedostatni posterunek. Zatrzymaliśmy się tu nieco dłużej, ażeby wodę rozdzielić i dać koniom odpoczynek. Następnie ruszyliśmy dalej do ostatniego posterunku, skąd mieliśmy jeszcze godzinę drogi.
Teraz rozchodziło się o to, kogo dopuścić do trzymanej w tajemnicy oazy. Podjechałem do generała, znajdującego się znowu obok starego Wabble’a, i rzekłem:
— Zbliżamy się do celu, mr. Douglasie...
— Generale, generale! Jestem generałem, sir! — przerwał mi zdanie.
— Well! Ale co mnie to obchodzi?
— Oczywiście, że was mniej ode mnie, ale każdemu daje się zwykle tytuł, jaki mu się należy. Musicie wiedzieć, że byłem w bitwie pod Bullkum, a następnie walczyłem zwycięsko...
— Dobrze, już dobrze! — wtrąciłem. — Powiedzieliście mi to raz, a co raz słyszałem, to mam zwyczaj pamiętać bez powtarzania. Daruję wam chętnie „generała“, jeśli tylko mnie dacie nim spokój. A więc zbliżamy się do celu, mr. Douglasie, i będziemy chyba musieli się pożegnać.
— Pożegnać? Czemu?
— Bo drogi nasze rozłączą się prawdopodobnie.
— Bynajmniej. Zmierzam do Stu Drzew a słyszałem od mr. Cuttera, że wy także macie tam zdążać. Może nie?
— Tak.
Chciał się dostać nad Peace River do Szikasawów, a teraz wymieniał Sto Drzew, jako cel drogi. Czemuż nie miałby zmienić planu pierwotnego?
— Widzicie zatem, że mamy tę samą drogę — mówił dalej. — A gdyby i tak nie było, musiałbym udać się z wami do oazy.
— Dlaczego?
— Bo nie mam już wody.
— Wszak mieliście wczoraj pełne wory.
— Ale dziś już są próżne. Czy sądzicie, że my nie mamy także ludzkich uczuć? Rozdzieliliśmy wodę pomiędzy Komanczów.
Później zrozumiałem, że był to podstęp wojenny, ażeby się dostać do oazy. Teraz miałem mu jeszcze podziękować za humanitarność! Zauważyłem jednak przynajmniej:
— Oaza nie jest miejscem zgromadzeń dla wszystkich, a jej właściciel zwykł przyjmować u siebie tylko tych, których zaprosił.
— Jestem też zaproszony.
— Zaproszony?
— Yes.
— Przez kogo?
— Przez mr. Cuttera, który, jak przyznacie, jest gościem Bloody Foxa.
— To pytanie, czy teraz jeszcze ma prawo uważać się za niego. Zresztą, wiedział dobrze o tem, że tam nie każdy ma przystęp.
— Aha, z powodu wązkiej ścieżki, która tam wiedzie! W takim razie nie macie powodu mnie wykluczać; ta droga nie jest już dla mnie tajemnicą. Mr. Cutter opisał mi dokładnie i drogę i oazę. Wszystkim białym, których tu widzę, wolno tam wejść, i nie znam istotnie powodu, dla którego mielibyście mnie właśnie odmówić pozwolenia.
To było słuszne i, skoro Old Wabble popełnił znowu to głupstwo, że dał mu dokładny opis oazy i wejście do niej, to było to już tak samo, jak gdyby sam tam już był, i opór mój wywołałby tylko to, czego chciałem uniknąć. Dlatego też rzekłem z niechęcią i przymusem:
— W takim razie nie mam nic przeciw temu, żebyście tam napełnili wodą swoje wory; ale ludzi waszych trzymajcie z daleka!
Od zasadzki, w którą zwabiliśmy Komanczów, do oazy był dobry dzień drogi, ale ponieważ z powodu osłabienia koni posuwaliśmy się bardzo powoli naprzód, dostaliśmy się do zielonej wyspy pustynnej dopiero w dwie godziny po południu.
Po przybyciu musieliśmy się najpierw postarać o zabezpieczenie jeńców. Musieliśmy się rozłożyć tam, gdzie znajdowali się już ludzie Sziba Bigha — Apacze zaś otoczyli ich kręgiem nieprzebitym. Potem zaopatrzono przedewszystkiem konie. Zajął się tem Enczarko, który odkomenderował pewną liczbę wojowników do prowadzenia zwierząt partyami przez wązkie wejście i pojenia ich w jeziorku. Na tem upłynęły oczywiście całe godziny.
Ponieważ Komancze zaopatrzyli się w jedzenie bardzo niedostatecznie, musieli im Apacze dopomódz swoimi zapasami. Z tego powodu nie starczyło ich na tak długo, i należało skrócić pobyt pod oazą; postanowiono zatem już nazajutrz ruszyć z powrotem do Stu Drzew.
To wszystko nie odbyło się oczywiście tak gładko, jak opowiadam. Trzeba było zaopatrzyć trzystu Apaczów i dwustu Komanczów. Każdy miał tu do robienia jakąś uwagę, jakieś życzenie, a do nikogo nie zwracano się z tem, tylko do mnie albo do Winnetou. Nie mogliśmy złapać oddechu, a kiedy nareszcie zaspokoiliśmy wszystkich wedle sił naszych i mogliśmy pomyśleć o sobie, nadszedł już wieczór, i dopiero teraz przyszło mi na myśl, że od wczoraj nie wypiłem ani kropli wody. Starałem się o drugich, a zapomniałem o sobie. Kiedy to powiedziałem Winnetou, odrzekł z uśmiechem:
— To niech mój brat napije się prędko i mnie trochę zostawi, bo mam także pragnienie.
— Ty także? Kiedy piłeś po raz ostatni?
— Wczoraj z tobą. Naszym koniom lepiej się powodziło; napoił ich Bloody Fox.
Kiedy weszliśmy do oazy, zastaliśmy tam dwa ognie, oświetlające domek, plac przed nim i jeziorko. Na ławkach siedzieli Parker, Hawley, Fox, Old Surehand, Apanaczka, Sziba Bigh, Old Wabble, a obok niego generał. Ci dwaj nie rozłączali się widocznie. Wszyscy już jedli, a teraz zajęli się nami Bob i Sanna. Rozmawiano, a generał mówił widocznie ostatni, gdyż skoro tylko usiedliśmy, ciągnął dalej:
— Tak, to spotkane przez nas towarzystwo było wesołe. Usadowili się tam onegdaj jeszcze, ażeby wypocząć po polowaniu, a jak słyszałem, mieli jeszcze przez pewien czas pozostać na miejscu. Było ich razem piętnastu a między nimi niektórzy bardzo zajmujący. Ale najbardziej zajął mnie jeden z nich, który musiał przebyć bardzo wiele i ciągle coś opowiadał. Nie męczył się przy tem i zaledwie skończył jedną przygodę, miał już drugą na języku. Jeśli się nie mylę, nazywał się Saddler, ale jeden z jego towarzyszy powiedział mi, że właściwie nazywa się Etters, Dan Etters, i że przybierał już rozmaite nazwiska. Ale to było mi obojętne, gdyż niejeden już syn człowieczy miał powód zmieniać nazwiska. Jeśli ten westman nazywał siebie Saddlerem, a właściwie nazywał się Etters, to...
Przerwano mu. Na pierwszy dźwięk nazwiska „Etters“, powstał Old Surehand i zapytał, przechylając się przez stół:
— Etters, rzeczywiście Etters?
— Yes, sir.
— Czy słyszeliście dobrze?
— Pochlebiam sobie, że mam niezłe uszy!
— I zapamiętaliście dobrze?
— Mam właśnie doskonałą pamięć, jeśli chodzi o nazwiska.
— A Dan, Daniel było mu na imię?
— Nazywał się Dan Etters, nie inaczej!
Czy zdawało mi się to w migotliwem świetle, czy też tak było — generał zwrócił przy tem wzrok z wielkiem natężeniem na Old Surehanda, który widocznie wpadł w rozdrażnienie i chciał je opanować, lecz nie mógł.
— A zatem naprawdę Daniel Etters — rzekł z głębokiem westchnieniem. — Czy przypatrywaliście się dobrze temu człowiekowi?
— Doskonale — odparł Douglas.
— Opiszcie mi go!
— Hm! Opisać? Czy znacie może tego Ettersa? Czy macie z nim jakie stosunki?
— Tak. Chciałbym wiedzieć, czy ten człowiek, o którym mówicie, jest tym samym, którego ja mam na myśli. Dlatego chciałbym opisu.
— Dałbym go wam chętnie, tylko nie wiem, jakby to zrobić.
— Czemu?
— Bo to trudno opisać człowieka, nie mającego w sobie nic szczególnego i wyglądającego tak samo, jak stu innych.
— Czy on był długi, czy krótki, cienki czy gruby?
— Jeśli mam powiedzieć, to miał mniej więcej moją figurę i może ten sam wiek. Zresztą wyglądał jak inni ludzie, tak, że istotnie nie wiem, co mam na nim opisać.
— Czy nie miał w sobie nic, nic uderzającego?
— Wcale nic.
— Żadnego szczególnego znaku?
— Nie.
— Czy przypominacie sobie jego zęby?
— Jego zę... ach, prawda, zęby! To nadawałoby się do opisu.
— Co, co? Nie każcież mi tak długo czekać!
— Thunder! Wam widać pilno, mr. Surehandzie. Oto miał dwie luki w zębach.
— Gdzie?
— Jedną z prawej a drugą z lewej strony.
— Na górze, czy na dole?
— Oczywiście, że na górze, bo wiecie pewnie, że luki na dole nie widać tak łatwo. Brakowało mu po jednej i po drugiej stronie jednego zęba, a to nadawało mu szczególny wyraz i wpływało na wymowę; szeplenił, wymawiając literę „s“.
— To on, to on, to ten, którego szukam! — zawołał Old Surehand niemal radośnie.
— Co? Szukaliście tego człowieka?
— Jeszcze jak! Od wielu, długich lat! We wszystkich stanach, na sawannie, w puszczy, po kenionach i w przesmykach Gór Skalistych! Ścigałem go w lekkiem i wątłem kanoe i po głębokich polach śniegowych nad Missouri...
— Ścigaliście go? Więc to wasz wróg?
— Wróg, jakiego nie mam drugiego.
— Wybaczcie moje zdumienie. Ten Etters wyglądał tak niewinnie, jak dziecko.
— To demon, to dyabeł, szatan, że i w piekle nie ma większego. On przed wielu laty moje...
— Stopp, mr. Surehandzie! — wpadłem mu w słowo. — Jesteście rozdrażnieni. Czy nie możecie się mylić co do osoby?
— Nie, i jeszcze raz nie! On jest...
Nie zrozumiał słów moich i mówił dalej, więc rzuciłem mu ostrzegawcze spojrzenie, które przyprowadziło go do równowagi. Zatrzymał się, spróbował zapanować nad sobą i rzekł już spokojniej:
— Ale to stare dzieje i nie należy ich poruszać.
— Poruszcie je, mr. Surehandzie! — rzekł generał. Może to historya, której warto posłuchać. Opowiedzcie ją.
— Byłaby tylko nudną. A zatem, gdzie spotkaliście tego Ettersa. Na dole w forcie Terzel?
— Yes, w forcie Terzel, jak powiedziałem.
— I chce tam zostać?
— Sądzę; tak przynajmniej powiedział.
— Jak długo?
— Tydzień, jeśli dobrze słyszałem.
— A dawno temu, jak mówiliście z nim?
— Przed czterema dniami.
— Czterema! A więc tylko trzy pozostają!
— Mówicie to tak szczególnie! Czy chcielibyście tam jechać?
— Tak, pojadę tam, muszę!
— A może on już odjechał?
— To ruszę za nim. Podążę jego śladem, żeby nie wiem dokąd prowadził!
Podchwycił znów moje ostrzegawcze spojrzenie, usiadł, przesunął ręką po twarzy i zakończył słowami:
— Pshaw! Albo pozwolę mu uciec! Wprawdzie bardzo mnie udręczył, ale co mu zrobię, jeśli go nawet pochwycę? Sprawa przedawniona, i niema już sędziego, który wziąłby ją w rękę. Nie mówmy już więcej o tem.
W pewien czas potem poszedłem do domu a on za mną. Kiedy byliśmy sami, spytał:
— Chcieliście, żebym szedł z wami, sir?
— Zaiste.
— Czemu dawaliście mi znaki?
— Nie chciałem, żebyście się tak wygadali. Nie dowierzam temu niby-generałowi.
— Ja także nie, ale to nie wpływa na sprawę.
— A przecież może. Przypatrywał się wam z takiem napięciem i tak akcentował nazwisko Etters, jak gdyby wymieniał je tylko ze względu na was.
— To, że je wymienił, jest tylko prostym przypadkiem; jestem tego pewien.
— Ja nie. Zamiar można było wyczuć całkiem wyraźnie.
— Jaki zamiar mógłby kierować tym, nie znającym mnie wcale człowiekiem?
— On was zna, sir; zna całkiem pewnie!
Wtem nadszedł także Apanaczka. Rozglądnął się ostrożnie dokoła a widząc nas samych, zapytał:
— Czy moi bracia mówili o człowieku, którego wymienił ten generał?
— Tak — odpowiedziałem.
— Ja widziałem człowieka, mającego dwie agatan[37].
— Ah! Gdzie?
— W Kaam Kulano.
— Kiedy?
— Przed wielu laty, kiedy byłem jeszcze małym chłopcem.
— To bardzo, bardzo dawno już temu — rzekłem rozczarowany.
— Nazywano go Etters.
— Rzeczywiście? Pamiętasz to jeszcze?
— Zapamiętałem to sobie, ponieważ go nienawidziłem.
— Za co?
— Śmiał się z matki, którą kochałem.
— Czego chciał u was?
— Tego nie wiem. Mieszkał w namiocie guślarza, a ile razy tam był, miała matka moja w sobie złego ducha, który trząsł wszystkimi jej członkami.
W ten sposób chciał pewnie określić kurcze.
— Czy możesz sobie przypomnieć, jak wówczas wyglądała twoja matka?
— Była młoda i piękna.
— Czy barwa jej skóry była wtedy jaśniejsza aniżeli teraz?
— Była czerwona, jak u wszystkich czerwonych kobiet.
— W takim razie fałszywy jest domysł, który we mnie powstawał. Ale ten drugi będzie trafny. Ten Etters wypędził was z cywilizacyi na dziki Zachód, mr. Surehandzie? On jest w związku z owemi nieszczęśliwemi zdarzeniami, które odebrały wam wiarę w Boga i ufność?
— Tak — odpowiedział. — Odgadliście to.
— A czy sądzicie rzeczywiście, że on znajduje się teraz w forcie Terzel?
— Jestem tego pewien.
— I chcecie się tam udać rzeczywiście?
— Muszę, muszę!
— Kiedy?
— Jeszcze dzisiaj wieczorem! Nie mogę stracić dnia, ani godziny, ani chwili. Ścigałem już tego łotra sto razy, często całymi tygodniami, ale nie mogłem go schwytać. Znałem tylko jego nazwisko i czyny. Teraz dowiaduję się tak nagle i niespodzianie, gdzie go można znaleźć, że zrozumiecie, iż nie będę miał ani minuty spokoju. Ja muszę jechać!
— Miejmy nadzieję, że generał was nie okłamał; ja mu nie ufam.
— Ależ rozważcie całą sprawę, sir! Jakiż zamiar mógłby mieć w tem kłamstwie?
— Żeby wywieść was w pole.
— Nie. Ja wierzę jego słowom jadę do fortu Terzel.
— Sam?
— Sam; przecież nie mam towarzyszy.
— Jednego będziecie mieli.
— Kogo?
— Mnie.
— Co? Was? — spytał z radosnem zdumieniem. Chcielibyście jechać ze mną?
— Tak, jeśli mnie z sobą weźmiecie.
— Czy was wezmę? Co za pytanie! Chciałbym ciągle a ciągle być z wami, nawet w zwyczajnych sytuacyach, bo nie uwierzycie, jak bardzo was polubiłem. A tu, gdzie idzie o coś tak ważnego, o polowanie na drapieżcę, którego nigdy nie mogłem schwytać, daje mi towarzystwo wasze tę pewność, że mi Etters tym razem nie ujdzie! Gdy Old Shatterhand raz puści się tropem, to zwierzyna zgubiona. A więc naprawdę chcecie jechać ze mną?
— Pewnie!
— To dla mnie poprostu rozkosz, to... to... to... Nie chce mi się w to wierzyć. Ale was i tu także potrzeba.
— Trudno! Winnetou zarządzi wszystkiem.
— I chcecie się z nim dla mnie rozstać?
— Rozłąka będzie niedługa, i odszukamy go zaraz potem. A więc bierzecie mnie z sobą?
— Co za pytanie! Wszak o pozwoleniu z mojej strony niema mowy. Przeciwnie, prosiłbym was na klęczkach, żebyście mi dopomogli waszą głową i ręką.
Wtem położył mu Apanaczka rękę na ramieniu i rzekł:
— I jeszcze jeden pojedzie.
— Kto taki?
— Apanaczka, wódz Komanczów Naini. Kocham ciebie i jadę z tobą. Mówię językiem bladych twarzy, nauczyłem się odszukiwać ukryty trop ludzki i nie lękam się żadnego wroga. Czyż nie mogę ci się przydać? Wypaliłem kalumet z Winnetou, z Old Shatterhandem i z tobą i jestem twoim bratem. Szukasz śmiertelnego wroga i narażasz się na niebezpieczeństwo; czy brat nie powinien być przy tobie? Czy byłbym ci przyjacielem i bratem, gdybym pozwolił ci jechać samemu?
Nadzwyczajnie rzewne oddanie się przemawiało z jego słów, głosu i z jego rysów. Old Surehand nie odpowiedział, lecz spojrzał na mnie pytająco. Dlatego zadecydowałem:
— Nasz czerwony brat Apanaczka chce coś uczynić, czego nie pochwaliłby cały szczep jego.
— Co mnie obchodzi cały szczep mój, skoro idzie o brata Surehanda! Synowie Komanczów znają tylko nienawiść i zniszczenie, a tu znajdują miłość i łagodność, Czerwoni mężowie zwyciężają tomahawkiem — wy zaś jesteście silni i niezwyciężeni i pokonujecie wrogów przebaczeniem i pojednaniem. Gdzie lepiej: u miłości czy nienawiści? Jestem wam bratem i jadę z wami!
— Dobrze, możesz nam towarzyszyć, lecz nie pojedziemy dziś wieczór, tylko jutro rano. Tych kilka godzin nam nie przepadnie, bo konie muszą wypocząć; potem będą zato o wiele szybsze.
— Ale jeśli Ettersa już nie będzie? — wtrącił Old Surehand zaniepokojony.
— To zostawi nam trop swój, którym podążymy. Nie obawiajcie się! Musimy przedewszystkiem mieć dobre konie. Ja mogę się zdać na mego karego, a koń Apanaczki jest także rączy i wytrwały — przypatrzyłem mu się. Ale jak tam wasz, mr. Surehandzie?
— To doskonałe zwierzę, chociaż niema porównania z waszym ogierem. Ale w ostatnich dniach musiałem go bardzo wysilić, więc wobec wymagań najbliższych dni gotów mi odmówić służby.
— Well, to pojedziecie na koniu Wupy Umugi, którego sprowadziłem z Kaam Kulano.
— Chcielibyście mi go pożyczyć?
— Nie pożyczyć, lecz darować.
— Nawet darować takie cenne zwierzę?
— Weźcie go sobie. Cóż z nim zrobię? Wupie Umugi go nie zwrócę, a sam go nie potrzebuję.
Uścisnął mi rękę i zawołał w zachwycie:
— Przyjmuję go, tak, przyjmuję! Wam nie odmówię przyjęcia nawet tak wielkiego daru, gdyż sądzę, że kiedyś pozwolicie mi zrewanżować się za to. A więc jedziemy dopiero jutro. A teraz chodźmy; muszę pójść do mego nowego konia.
— Ale nie dajcie nic poznać po sobie! Najlepiej będzie, jeżeli nie będziecie rozmawiali z generałem.
Wyszedłszy, zauważyłem, że Winnetou nie było; poszedł zobaczyć, czy jeńców dobrze pilnują. Zostawił swoją strzelbę srebrzystą tak samo, jak ja moją, na stole. Teraz miał je wszystkie w ręce generał i próbował właśnie mego sztućca, ażeby zbadać jego konstrukcyę. Miał przytem w twarzy wyraz nadzwyczajnej pożądliwości.
— Nieprawdaż, sir, że to wasza niedźwiedziówka? — zapytał, widząc mnie nadchodzącego.
— Tak — odrzekłem krótko.
— A to ten słynny sztuciec Henryego, o którym tyle słyszałem?
— Tak, ale co was to obchodzi?
— Chciałem otworzyć zamek, lecz nie zdołałem. Czy powiecie mi, jak...
— Tak, powiem wam — wpadłem mu w słowo — powiem, że musicie ręce trzymać zdala od tego. To nie są zabawki dla generała, który nigdy w życiu nie widział Bull Rum.
— Co? Nie widział? Powiadam wam, że...
— Cicho! Mnie nie blagujcie. Dajcie to!
Zabrałem mu obie strzelby, a w tej chwili nadszedł Winnetou, którego rusznicę trzymał jeszcze generał. Apacz odgadł natychmiast sytuacyę, odebrał mu strzelbę i rzekł z gniewem, wbrew zwykłemu swemu spokojowi:
— Jak śmie kłamliwa blada twarz zabierać się do strzelby wodza Apaczów? Tej strzelby nie dotknęły jeszcze brudne palce białego łotra!
— Łotra? — wybuchnął generał. — Niech Winnetou cofnie to słowo, bo...
— Bo co? — huknął nań Apacz.
Na to cofnął się Douglas i odpowiedział pokornie:
— Chyba strzelbę można oglądnąć.
— Lecz nie dotykać! Winnetou nie położy ręki tam, gdzie była jego ręka.
Otarł rogiem opończy rusznicę, jak gdyby się była zbrukała, podał mi ją potem i powiedział:
— Niech brat Shatterhand zaniesie nasze strzelby do izby i powiesi tam na ścianie, ażeby ich znów nie splamiły takie ręce.
Z tem odwrócił się i poszedł do swego konia. Zobaczyłem jeszcze, że generał zamienił z Old Wabblem nie całkiem zrozumiałe dla mnie spojrzenie i zaniosłem strzelby do domku, gdzie zawisły bezpiecznie, bo tam nikt niepowołany nie wchodził. Tak przynajmniej sądziłem ja i Winnetou.
Udałem się potem do niego, by mu powiedzieć, co ułożyłem z Old Surehandem. Zgodził się z tem zupełnie i powiedział:
— Mój brat czyni bardzo dobrze. Czy ten generał powiedział prawdę, czy nie — dobrze będzie, że pojedziesz z Old Surehandem. Cieszę się także, iż Apanaczka chce wam towarzyszyć. On wam nie będzie ciężarem, lecz pomocą. Mnie zastaniecie potem w mieszkaniach Meskalerów, dokąd zabiorę także konia, na którym dotychczas jeździł Old Surehand. Tam go sobie odbierze.
Następnie widzieliśmy, że generał napełnił wodą wory, przyczem dopomagał mu Old Wabble. Wynieśli je natychmiast do Szikasawów. Nie troszczyliśmy się o to, lecz uważaliśmy za pewne, że generał zamierzał jutro wcześnie wyruszyć, co było nam tylko na rękę.
Przygotowawszy nam łoża, poszedł Bob do izby, gdzie spał ze Sanną. Położyliśmy się. Bloody Fox spał zwykle w domku, ale z powodu zaduchu wolał dzisiaj przespać się na wolnem powietrzu. Ogniska, nie podsycane, pogasły wkrótce — i zasnęliśmy.
Rano byłem pierwszy na nogach i pobudziłem towarzyszy. Nie uderzył nas brak generała z Old Wabblem; poszedłem z Winnetou zobaczyć jeńców. Zastaliśmy wszystko w porządku, co się odnosiło do Komanczów i do Apaczów, ale Szikasawów nie było. Enczarko, który tutaj dowodził, spytany o nich, odpowiedział:
— Czy moi bracia nie wiedzą, że odjechali?
— Nie.
— Biały, nazywający się generałem, powiedział, że dłużej tu nie zostanie, ponieważ Winnetou i Old Shatterhand obrazili go, i odjechał z Szikasawami i z blademi twarzami.
— A Old Wabble?
— Pojechał z nimi.
— To przyjaźń między nimi dość prędko się zawiązała. Niech sobie jadą razem z Old Wabblem. Nie szkoda ich. Ale musieli jeszcze w ciemności wyruszyć, gdyż dzień dopiero od pół godziny.
— W ciemności? — spytał Enczarko. — Księżyc świecił jeszcze.
— Co? Księżyc? Dzisiaj rano?
— Dzisiaj rano? To było wczoraj wieczorem!
— Ach, oddalili się jeszcze wczoraj? Pilno im było.
— Ponieważ obraziłem generała — rzekł Winnetou. — Gniew wygnał go wkrótce potem.
Wróciliśmy nad wodę, zjedliśmy śniadanie i napoiliśmy konie. Tymczasem zapakował Bob żywność dla mnie, dla Old Surehanda i dla Apanaczki i napełnił wodą kilka worów. Gdy był z tem gotów, kazałem mu przynieść moje strzelby.
— Strzelby? — zapytał. — Gdzie być strzelby?
— W izbie. Wiszą na ścianie przy drzwiach.
Wszedł do środka, lecz wrócił zaraz z próżnemi rękami i doniósł:
— Strzelb tam nie być; masser Bob nie widzieć.
— Mylisz się. Czyż wczoraj wieczorem nie widziałeś ich, kładąc się spać?
— Masser Bob tam nie popatrzeć. Teraz nie być, rzeczywiście nie być.
To było przecież szczególne! Wszedłem do środka a Winnetou czem prędzej za mną. Strzelb nie było. Z początku zakłopotaliśmy się tylko, lecz zakłopotanie zamieniło się w przestrach, gdy dowiedzieliśmy się, że nikt z naszych nie był w domku. Przypuszczaliśmy jeszcze tylko, że ktoś zdjął dla nas strzelby i położył je gdzieś na dworze.
— Czyżby...? — zapytał Winnetou.
Z wewnętrznego rozdrażnienia nie dokończył myśli. Pomimo bronzowego zabarwienia jego twarzy ujrzałem, że mu krew uciekła z policzków.
— Czy masz na myśli generała? — spytałem.
Skinął tylko głową.
— O, to łotr! To nikt inny, tylko on! Jak pożądliwie przypatrywał się strzelbom! Zaraz nam się to wyjaśni! Bobie, czy był kto w domku, kiedy się spać położyłeś?
— Był massa generał.
— Aha! Czyż drzwi nie zaryglowałeś?
— Masser Bob nigdy drzwi nie ryglować; tutaj nie być opryszków.
— Czego tam chciał generał?
— Wejść po cichu i wołać Boba, ażeby mu dać dolara napiwku za wieczerzę i za obsługę.
— Czy świeca paliła się jeszcze?
— Nie — bo masser Bob i Sanna chcieć spać.
— Jak długo był generał w izbie?
— Massa generał wejść, zawołać masser Bob i dać mu dolara, a potem nie zaraz wyjść, bo nie znaleźć zaraz drzwi.
— Aha, przecież wiedział, gdzie były! Udawał tylko, że szukał, a przy tem macał po ścianach za strzelbami. Co mówi mój brat Winnetou? Czy jest tego samego zdania?
Nie widziałem jeszcze nigdy, żeby tego Apacza wyprowadziło coś z równowagi. Znajdowaliśmy się w położeniach i w niebezpieczeństwach, które byłyby każdego innego wprawiły w największe rozdrażnienie, a on zawsze zachowywał zupełny spokój. Były, co najwyżej, małe wątpliwości i niespodzianki, które jednak zauważyłem tylko ja, ponieważ go znałem. Teraz widziałem go po raz pierwszy tak podnieconym wewnętrznie, że wysilał się, ażeby na zewnątrz zachować spokój. Zaznaczyło się to tem, że na moje pytanie odpowiedział cicho i połykając słowa.
— Mój brat ma słuszność. Generał... ukradł... nasze strzelby!
— Twoją wspaniałą srebrzystą rusznicę, drogie dziedzictwo po ojcu!
— On je... on je...
Nie mógł dalej mówić; widziałem, że hamowany gniew ściskał mu pięści.
— On będzie je musiał zwrócić — uzupełniłem niedokończone przezeń zdanie. — Musimy ścigać złodziei i to natychmiast.
— Tak... Natychmiast, natychmiast!
Można sobie wyobrazić, że utrata strzelb dotknęła nietylko nas dwu poszkodowanych. Przyjaciele, stojący przy nas, byli jeszcze bardziej rozdrażnieni. Old Surehand rzekł drżącym od gniewu głosem:
— Ta kradzież dotyka także i mnie bardzo ciężko, mr. Shatterhandzie. Musicie oczywiście ścigać łotrów i nie możecie jechać ze mną do fortu Terzel.
— Tak, nie mogę.
— A ja nie mogę ani wam towarzyszyć, ani czekać tu na was, gdyż muszę jechać i nie mogę tracić ani godziny.
— Boję się tylko, że nadaremnie odbędziecie tę drogę.
— Być może, ale nie chcę mieć potem wyrzutów; to zrozumiecie z pewnością.
— Pewnie, że rozumiem i nie namawiam was do zaniechania tej jazdy. Nie będziecie sam, bo Apanaczka będzie wam towarzyszył.
— Tak — oświadczył młody wódz Komanczów. — Jadę z bratem Surehandem, gdyż przyrzekłem to i słowa dotrzymam. Muszę dotrzymać tem bardziej, że Old Shatterhand nie może jechać.
— W takim razie życzę wam, żebyście tam znaleźli to, czego szukacie, mr. Surehandzie.
— A ja wam życzę — odrzekł — żeby wam generał nie umknął. Do wszystkich dyabłów! Jeśli sobie tak pomyślę — te trzy drogocenne, niedoścignione strzelby stracone!
— Nie uważam ich bynajmniej za stracone!
— Nie? Spodziewacie się złodzieja odszukać?
— Nie tylko sądzę, lecz jestem pewien.
— Tak, znajdziemy go, żywym lub martwym, żeby nie wiem dokąd umknął, albo w ziemię się zapadł. On nam nie ujdzie! — mówił Winnetou, zgrzytając zębami.
— To pewne — dodałem. — Dostaniemy strzelby, tylko pytanie, w jakim stanie.
— Tak. Ten biały pies nie umie obchodzić się z niemi, więc może je łatwo uszkodzić, albo nawet uczynić nie do użytku, szczególnie sztuciec.
— Musiałby za to odpokutować ciężko, bardzo ciężko. Kogo chce brat Winnetou zabrać ze sobą?
— Nikogo.
— Pojedziemy sami?
— Tak. Każdy inny przeszkadzałby nam.
— Ja także? — zapytał Parker.
— Tak.
— I ja? — spytał Hawley.
— I ty.
— Ale my pojechalibyśmy tak chętnie!
— To nie może być. Wasze konie nie są takie rącze, jak nasze, i nie wytrzymałyby tej jazdy.
Obaj prosili jeszcze, żeby ich zabrać, lecz Winnetou odmówił stanowczo a ja przyznałem mu słuszność. Wobec tego ofiarowali swoje usługi Old Surehandowi i Apanaczce, ale tym także nie mogli się na nic przydać. Nie pozostało im nic innego, jak przyłączyć się do transportu pojmanych Komanczów.
Miał go prowadzić Winnetou, ale teraz to było niemożebne. Ponieważ jednak zostać tu także nie mogli, umówiliśmy się krótko, że dziś jeszcze zabiorą ich stąd Apacze pod dowództwem Bloody Foxa i Enczarko. Byłbym chętnie wstawił się za nimi, żeby otrzymali strzelby, lecz zaniechałem tego wobec twierdzenia Winnetou, że byłoby to niebezpiecznem. Mogłoby im po uwolnieniu wpaść na myśl zaatakować zaraz Apaczów, albo pójść za nimi potajemnie i spróbować napadu. Było to tem bliższe prawdy, że nie było Winnetou, Old Surehanda i mnie, których bali się najbardziej.
Mogliśmy się zaopatrzyć w rusznice, których Bloody Fox miał kilka i ofiarował nam, albo mogliśmy sobie wyszukać dwie ze zdobycznych, lecz zaniechaliśmy tego, będąc pewni, że odzyskamy nasze strzelby. Poco mieliśmy się wlec z innemi? Mieliśmy noże, rewolwery, lassa i tomahawki, a to wystarczało na razie.
Wyjechaliśmy za pole kaktusowe, gdyż chodziło o znalezienie śladów generała. Dowiedzieliśmy się przytem, że mówił do jednego ze strażników, iż pojedzie ku Stu Drzewom.
— To nieprawda, to fortel dla zmylenia was — rzekł Parker. — Generał nie zna wcale tej drogi.
— Ale jest z nim Old Wabble, który ją zna.
— Więc sądzicie, że pojechał tam istotnie?
— Nie, właśnie dlatego, że to powiedział, pojechał w innym kierunku.
— Ale dokąd?
— Przypuszczam, że ku Peace River. Dowiedziałem się, że tam zmierza, a on nie domyśla się, że wiem o tem. Chce wypocząć u Szikasawów.
— To powinniście zaraz tam jechać.
— Tak, lecz nie mogę zaniedbać żadnej ostrożności. Mogło mu coś innego przyjść na myśl, więc musimy iść tropem.
— To trudna sprawa, bardzo trudna!
— Czemu?
— Bo droga stąd do Stu Drzew roi się teraz od śladów. Kto znalazłby ich trop, musiałby mieć ostre oczy, musiałby być niemal wszystkowiedzącym.
— Zapominacie, że wiatr zawiał zupełnie te ślady. Będziemy więc widzieli bardzo wyraźnie trop pięciu białych i czterech Szikasawów.
— Ach, to prawda! A zatem ruszacie zaraz?
— Tak.
— To prędko i niespodzianie. Mam nadzieję, że zobaczymy was wkrótce, mr. Shatterhandzie. Pozwólcie, że podam wam rękę.
Joz Hawley podał mi także i rzekł tonem serdecznego zasmucenia:
— Czy przypominacie sobie jeszcze historyę, którą opowiadaliście nam tam, za Mistake Canon, sir?
— Tak.
— Ulżyliście nią mojemu sercu. Przyszedłem do przekonania, że z powodu śmierci owego Indyanina, nie mam sobie nic do wyrzucenia. Wy to daliście mi to uspokojenie. Dziękuję wam, mr. Shatterhandzie, i cieszyłbym się, gdyby nasze tropy skrzyżowały się kiedyś znowu!
Zaczęły się pożegnania. Old Surehand wziął mnie za rękę, odciągnął mnie od drugich, ażeby słów jego nie słyszeli i rzekł:
— Wczoraj wieczorem byłem uszczęśliwiony, że mieliście jechać ze mną do fortu Terzel — dziś wszystko zmieniło się tak niespodzianie. Wyobrazicie sobie, jak mnie to smuci. Wiecie, że chciałbym ciągle być z wami. Teraz musimy się rozstać tak nagle i to z takiego powodu! Ale czy rzeczywiście jesteście pewni, że odzyskacie te strzelby?
— Tak.
— Życzę wam tego z całego serca, a równie serdecznie życzę sobie, żebyśmy się rychło zobaczyli!
— Wierzcie, że to i moje życzenie, mr. Surehandzie.
— Czy nie oznaczylibyście mi miejsca?
— Nie.
— Czemu nie?
— Bo obydwaj nie wiemy, co się stanie i na jakie idziemy wypadki. Wy jedziecie na południe szukać tego Dana Ettersa. Kto wie, jak długo będziecie go ścigali i dokąd zaprowadzą was jego ślady. Ja jadę na północ i także nie mogę powiedzieć, kiedy i gdzie dopędzimy generała.
— Więc tu wcale nie powrócicie?
— Chciałbym, ale nie mogę powiedzieć, czy to będzie możliwe. Nie mogę wam więc z góry wyznaczyć schadzki, a wy prawdopodobnie także nie możecie.
— Nie.
— A więc musimy czas i miejsce przyszłego spotkania pozostawić przypadkowi.
— Hm, tak! Ale nie potrzeba znowu zdawać się tak całkiem na przypadek. Czy mogę wam dać pewną wskazówkę?
— Proszę o to.
— Jeszcze przed pojedynkiem z Apanaczką podałem wam adres. Pamiętacie go?
— Naturalnie.
— To weźcie go sobie za podstawę spotkania się ze mną. Gdybyście kiedy przybyli do Jefferson City nad Missouri, to idźcie do banku Wallace et Comp. a tam dowiecie się, gdzie znajduję się w danej chwili.
— Well, uczynię tak.
— Dziękuję! Ale mam jeszcze prośbę.
— Jaką?
— Nie starajcie się badać moich stosunków.
— Nie. Czyż uważacie mnie za człowieka niedyskretnego, nietaktownego i natrętnego?
— Wcale a wcale nie, ale moglibyście postąpić wedle wskazówki, danej wam przed pojedynkiem.
— Przecież daliście mi ją tylko na wypadek śmierci, a dotychczas żyjecie. Nie spróbuję nawet wciskać się w wasze tajemnice.
— Dziękuję wam, sir, dziękuję. A teraz bądźcie zdrowi. Życzę wam rychłego doścignięcia generała.
— A ja ucieszyłbym się potem nadzwyczajnie, gdybym się dowiedział, że pochwyciliście szczęśliwie waszego Ettersa.
Uścisnęliśmy sobie serdecznie ręce. Żałowaliśmy obydwaj szczerze, że musieliśmy rozstać się tak nagle i to na czas zupełnie nieograniczony.
Pożegnałem się także z Bloody Foxem. Winnetou dał jemu i Enczarowi Ko odpowiednie wskazówki, pożegnał wszystkich na swój sposób w krótkich słowach, opuściliśmy oazę, będącą miejscem takich groźnych wypadków, które jednak skończyły się dla nas tak dobrze.
Koniom było dziś ciężej, niż zazwyczaj, gdyż niosły wory z wodą na dwa dni. Jeśli bowiem było prawdą to, co przypuszczaliśmy — generał nie pojechał do Stu Drzew, lecz do Szikasawów, mieszkających na północ od Llana Estacada, i mieliśmy przed sobą dwa dni jazdy pustynią. Drogę znaliśmy dobrze. Wiodła przez Helmers Home, osadę, położoną na północnym skraju Llana a nazwaną tak od nazwiska właściciela Helmersa. Był to nasz dobry znajomy, nawet przyjaciel. Było do przewidzenia, że ci, których ścigaliśmy, tam zajadą.
Musieliśmy śpieszyć się bardzo, ponieważ jeszcze wczoraj wieczorem wyjechali z oazy, więc byli przed nami o pół dnia drogi. Mimo to musieliśmy doścignąć ich jeszcze gdzieś na pustyni, bo pościg byłby potem trudniejszy. Później zaczynały się trawy, zarośla, nawet lasy, potoki i rzeki, dostarczające wszędzie kryjówek, które dałyby generałowi sposobność do umknięcia.
Trop było łatwo rozpoznać. Prowadził on wprawdzie ku zachodowi, a więc w kierunku Stu Drzew, ale już w pół godziny, skręcał pod kątem prostym na północ. Nasze domysły zatem były widocznie słuszne.
Jechaliśmy ciągle cwałem i puszczaliśmy konie tylko czasem w tempo wolniejsze, ażeby odsapnęły. W południe, podczas największej spiekoty, zatrzymaliśmy się, daliśmy koniom wody i godzinę spoczynku. Potem ruszyliśmy dalej z takim samym pośpiechem, dopóki nie musieliśmy się zatrzymać z nastaniem ciemności. To było dla nas niekorzystne ze względu na to, że ścigani mogli także nocą jechać, gdy my tymczasem musieliśmy czekać, bo nie widzieliśmy tropu.
Mogliśmy mimo to jechać dalej, ponieważ znaliśmy cel prawdopodobny — ale byłoby to zbytnią śmiałością, gdyż nagle mogło zajść coś, co zmusiłoby ich do zmiany kierunku; to też zatrzymaliśmy się o zmierzchu. Zaledwie jednak ukazał się księżyc, ruszyliśmy w dalszą drogę. Sierp jego dawał mało światła, i innym westmanom byłoby trudno jechać za tropem przy tak skąpem oświetleniu i do tego cwałem, ale nasze oczy były dość ostre i, gdybym ja się nawet pomylił, to u Winnetou było to zupełnie wykluczone. Dopiero po północy zatrzymaliśmy się znowu, bo dzielne nasze zwierzęta musiały wypocząć. Potem dostały niedostateczną, co prawda, porcyę wody i zostały przywiązane do wbitych w ziemię palików, a my owinęliśmy się kocami i położyliśmy się spać. Zaledwie dzień zaszarzał, wsiedliśmy znowu na koń i w dwie godziny potem przybyliśmy na miejsce obozowania zbiegów. Spojrzeliśmy na siebie z zadowoleniem, gdyż odległość między nimi a nami zmniejszyła się z pół dnia na dwie godziny drogi, jeśli także rano wyruszyli.
Powiedziałem, że spojrzeliśmy na siebie, gdyż nie rzekliśmy do siebie ani słowa. Winnetou był wogóle człowiekiem milczącym, a w tak ważnej chwili, jak obecna, tracił jeszcze mniej słów.
Zaledwie ujechaliśmy z pół godziny drogi od obozowiska dziewięciu jeźdźców, musieliśmy się znowu zatrzymać, gdyż w tem miejscu przerwali jazdę, a odciski kopyt przekonały nas, że musiała się tu odbyć narada. Zarazem musiała ona być bardzo ożywiona, gdyż jeźdźcy nie stali na miejscu, lecz ruszali się bardzo razem z końmi. To skłoniło nas do przypuszczenia, że przyszło między nimi do sporu. Ale o co? Prawdopodobnie o dalszy kierunek jazdy na dzisiaj.
Na ten domysł naprowadził nas fakt, że ślady dzieliły się w miejscu, co nam było bardzo nie na rękę. Ani jeden trop, ani drugi nie prowadził dalej w prostym kierunku, lecz jeden zbaczał w prawo, a drugi w lewo, tak, że tworzyły kąt ostry.
— Uff! — rzekł Winnetou z niechęcią. — To źle.
— Pewnie, że źle — potwierdziłem. — Czerwoni rozłączyli się tu prawdopodobnie z białymi. Ale który trop jest Indyan, a który białych?
— Zobaczymy.
Zsiadł z konia, ażeby zbadać odciski.
— Wątpię bardzo, czy to rozróżnimy — oświadczyłem, zeskakując z siodła. — Zauważyłem, że konie białych nie mają także podków, lecz idą boso. Niepodobna więc prawie odróżnić ich od indyańskich.
Słowa moje sprawdziły się niestety; odciski kopyt dały nam najmniejszych wskazówek. Byliśmy zdani na niepewne domysły, które raczej szkodzić nam mogły, aniżeli przydać się na coś.
— Jedźmy czas jakiś obydwoma tropami — rzekł Winnetou. — Może przecież coś zobaczymy. Niech mój brat weźmie ten prawy, a ja pojadę lewym.
Zrobiliśmy tak, ale jedynym rezultatem było to, że stwierdziłem ilość jeźdźców; Winnetou osiągnął ten sam niedostateczny wynik. Nie mogliśmy nawet z tego wnosić o liczbie jeźdźców, ponieważ były tam także konie juczne. Staliśmy, spoglądając na siebie.
— Uff! — rzekł Winnetou, i mimo rozczarowania przemknęło mu po twarzy coś, jakby uśmiech. — Czy mój brat widział mnie kiedy stojącego w ten sposób?
— Nie.
— Ja ciebie także nie. Uff!
— Jeszcze nigdy nie zdarzyło się nam, żebyśmy tak całkiem nic nie wiedzieli.
— Nie, jeszcze nigdy! Ale namyślmy się. Czy byłoby to możliwe, żeby ani Winnetou, ani Old Shatterhand nie wpadli na myśl właściwą?
— Zaiste, wstydziłbym się. Więc pomyślmy! Najbliższy skraj pustyni leży na północy tam, gdzie jest Helmers-Home. Wódz Szikasawów, Mba, wie o tem napewno. Czy pojechałby na prawo czy na lewo, potrzebowałby o pół dnia drogi więcej, ażeby wydostać się z Llana. O tem wie także, i nie przypuszczam, żeby chciał tak okrążać. A może sądzisz inaczej?
— Nie.
— Jeśli odłączył się od białych, to pewnie po kłótni z nimi. Pojechał sam, lecz wiedział pewnie, dokąd oni pojadą. Zwiódł ich przy tem co do swego kierunku, zbaczając z właściwego, lecz powrócił nań pewnie, skoro tylko zniknął im z oczu. Jeśli więc nie pojedziemy ani jednym ani drugim tropem, lecz prosto, to natkniemy się bezwarunkowo na jego trop.
— Uff! To słuszne!
— W takim razie drugi trop będzie tym, którym mamy podążyć. Odszukamy go i będziemy pewni, że mamy przed sobą generała. Sądzę, że brat Winnetou przyzna mi słuszność.
— Jest tak, jak mówisz. Nie pojedziemy więc teraz ani jednym ani drugim tropem.
Dosiedliśmy koni i ruszyliśmy prosto przed siebie tak, że prawy i lewy trop wkrótce zniknęły nam z oczu. Zdawało mi się, że mogę być pewnym swego, lecz byłem ciekaw, czy moje przypuszczenie się sprawdzi. I rzeczywiście zobaczyłem po upływie pół godziny, że prawy trop zbliżył się do nas i zwrócił się potem na północ.
— Uff! — odezwał się Winnetou wesoło. — Więc to jest trop Szikasawów, wiodący wprost do Helmers Home.
— Musimy zatem odnaleźć tamten drugi — oświadczyłem — który będzie bezwątpienia tropem białych.
— Tak, jedźmy teraz na lewo aż do drugiego! Skoro tak uczynimy, nie będziemy mogli się pomylić i potem...
Zatrzymał się wśród zdania. Mówiąc, powiódł okiem po linii horyzontu i coś zobaczył widocznie, bo wydobył lunetę i zwrócił ją ku północy. Uczyniłem czemprędzej to samo i zobaczyłem przez szkła kilku ludzi i koni, leżących na piasku.
— Kto to być może?
— Szikasawi — odpowiedział.
— Czemu nie pojechali dalej? Z jakiego powodu tam siedzą?
— Uff! Czekają na nas.
— Bardzo być może — przyznałem. — Mba wyglądał na uczciwego człowieka. Zauważył dopiero po drodze, że generał nas okradł, i ma tyle przenikliwości, żeby domyślić się, iż będziemy go ścigać. Wobec tego rozstał się z nim. Gdyby mu tego nie nakazywała uczciwość, musiałby to uczynić ze względu na własne niebezpieczeństwo. Musiał się starać o to, żebyśmy nie uważali go za człowieka, mającego konszachty ze złodziejami i użyczającego im osłony. Tak pewnie będzie.
— Tak jest. Jedźmy tam.
Puściliśmy konie cwałem i zbliżyliśmy się wkrótce do tych ludzi tak, że mogliśmy ich rozpoznać. Tak, był to Mba, ale tylko z dwu Indyanami. Mieli ze sobą dwa konie juczne. Gdzie był czwarty Szikasaw? Poznawszy nas, wstali czerwoni, złożyli broń na piasku i podeszli ku nam. Tem dali dowód, że zbliżają się w zamiarach przyjaznych, ale ja mimo to wziąłem w rękę rewolwer. Kiedy dojechaliśmy do nich i osadziliśmy konie przed nimi, rzekł Mba:
— Niech Old Shatterhand schowa za pas swój pistolet, bo jesteśmy jego przyjaciółmi. Wiedzieliśmy, że przybędziecie i czekaliśmy na was tutaj.
— Aha, wiedzieliście o tem?
— Tak, czyż może Winnetou i Old Shatterhand są wojownikami, którzy pozwalają sobie kraść strzelby i nie odbierają ich potem?
— To słuszne. Kiedy wódz Szikasawów, Mba, dowiedział się, że nas okradziono?
— Dopiero dzisiaj rano o świcie.
— Rzeczywiście nie pierwej?
— Nie. Mówię prawdę. Czy czekałbym na was, gdybym was chciał okłamać albo sam kradł razem z nimi?
— Nie. Zaraz na pierwszy rzut oka uważałem cię za uczciwego człowieka. Opowiadaj!
— Spotkaliśmy się z temi blademi twarzami na południu Llana, a ja przyrzekłem im przeprowadzić ich przez pustynię. Wtem spotkaliśmy się z wami. Ucieszyłem się widokiem Old Shatterhanda, Winnetou i Old Surehanda, nie przeczuwając, że generał ma względem was złe zamiary. Pojechaliśmy z wami aż do Krwawego Lisa i chcieliśmy tam pozostać przez całą noc dla wypoczynku. Wtem nadszedł generał i powiedział, że musimy jechać czemprędzej, ponieważ poróżnił się z wami. Uczyniliśmy to, czego chciał, i jechaliśmy przez całą noc i cały dzień...
— A w tobie nie powstała nieufność? — wtrąciłem pytanie. — Nie zbudziło się podejrzenie?
— Zbudziło się zaraz na początku drogi, bo generał ruszył najpierw na zachód, dokąd nie mieliśmy wcale jechać. Potem za dnia zauważyłem paczkę, której przedtem nie miał i z którą obchodził się bardzo troskliwie. Uderzyło mnie także to, że się śpieszył. Kiedy wczoraj wieczorem rozłożyliśmy się obozem, postarałem się o to, żeby ta paczka wpadła mi w ręce. Wyrwał mi ją natychmiast, lecz mimo to poznałem, że była ciężka i że zawierała strzelby.
— Jak wyglądała ta paczka?
— Był to koc, w który owinięte były strzelby i związane rzemieniami. Chciałem wiedzieć, jakie to strzelby, lecz blade twarze zasnęły dopiero nad ranem tak mocno, że mogłem wziąć je niepostrzeżenie i rozwinąć. Ujrzawszy, co tam było, przestraszyłem się, bo wiedziałem, że będziecie nas ścigali.
— Czemu nie zatrzymałeś tego pakunku, ażeby nam go zwrócić?
— Bo nas było czterech czerwonych przeciwko pięciu białym i ponieważ nie bylibyście potem pochwycili złodzieja, bo byłby uciekł.
— Hm, tak, gdybyś mu uciec pozwolił.
— Miałem plan lepszy.
— Jaki?
— Kiedy dziś ujechaliśmy kawałek drogi, zatrzymałem się i powiedziałem bladym twarzom, że widziałem strzelby i że nie mogę z nimi jechać dalej, bo pewnie wkrótce nadjedziecie. Rozgniewali się i zaczęli się z nami kłócić. Gdy jednak uparłem się przy mojem postanowieniu, poprosili mnie, żebym zostawił im przynajmniej jednego wojownika, któryby ich poprowadził, bo nie znają drogi przez Llano. Uczyniłem, co chcieli, ale przedtem już powiedziałem temu wojownikowi, jak się ma zachować. On przyprowadzi wam pod rękę złodziei.
— W jaki sposób?
— Pojechałem tylko trochę dalej i zatrzymałem się, ażeby na was zaczekać, gdyż chcę was tam zaprowadzić, gdzie ich złowicie.
— Gdzie to jest?
— Tam na północy leży na skraju Llana mieszkanie białego męża...
— Które się nazywa Helmers Home — wtrąciłem.
— Uff! Old Shatterhand zna to miejsce?
— Znamy je; Helmers to nasz przyjaciel.
— To dobrze, to bardzo dobrze, gdyż mój wojownik zaprowadzi tam białych.
— Czemu nie jedzie prosto, lecz krąży?
— Żebyśmy tam przybyli przed nimi i mogli ich pochwycić bez walki.
— Ładnie! Widzę, że wódz Szikasawów, Mba, jest mądrym wojownikiem. Ale czy zważyłeś to, że możemy mieć powody do nieufności względem ciebie?
— Czy są istotnie?
— Tak. Twój wojownik może nam uprowadzić złodziei tak, że ich nie zobaczymy!
— Jeśli tak myślisz, to możemy ci wydać broń i nas samych dać w zakład.
— Nie potrzeba. Ufamy wam. Ale czy biali nie namyślą się i nie udadzą się inną drogą?
— Nie. Mój wojownik napędzi im tyle strachu przed innemi drogami, że pójdą za nim z pewnością.
— Dobrze. Czy wasze konie bardzo zmęczone?
— Wytrzymają do Helmers Home nawet szybką jazdę.
— No, to nie traćmy czasu. Jeśli się nie mylę, możemy tam być już po południu. Kiedy przybędą tam biali?
— Nakazałem przewodnikowi tak się urządzić, żeby wieczorem przybyli do Helmers Home.
— To było przezornie zrobione, ale zapytam o jedno jeszcze. Co uczyniłbyś, gdybyśmy teraz nie byli nadjechali?
— Bylibyście nadjechali z pewnością, jeśli nie teraz, to później. Pojechałbym był sam do Helmersa, opowiedziałbym mu o wszystkiem i poprosiłbym go, żeby dopomógł nam odebrać złodziejom strzelby. Po waszem przybyciu bylibyśmy wam je oddali. Czy Old Shatterhand wierzy tym słowom?
— Wierzę i pochwalam cię za to. Twoja uczciwość nie zostanie bez nagrody. To co jeszcze jest do powiedzenia, można omówić także w drodze.
Szikasawi dosiedli koni i ruszyli z nami w dalszą drogę. Ponieważ nie mogli dotrzymać nam kroku, jechaliśmy wolniej, niż przedtem; mimo to, zaledwie przeszło południe, ujrzeliśmy pierwsze oznaki, że zbliżamy się do końca Llana. Ponad wnętrzem pustyni krąży tylko ptactwo drapieżne, a teraz widać było ptaki ziarnożerne. Tu i ówdzie ukazywała się szałwia, której do życia wystarcza rosa. Potem zaczęły się z piasku wychylać koniuszki trawy, łączące się z początku w zielone plastry, a potem tworzące złączone razem trawniki. Wkońcu ukazały się krzaki, zarośla, a nawet drzewa, a kiedy ujrzeliśmy przed sobą pierwsze pole kukurudzy, wiedzieliśmy, że Llano jest już przed nami.
Helmers Home odwiedzano częściej od innych osad w samotniach dzikiego Zachodu. Kto udawał się na Llano Estaccado lub wracał stamtąd, zajeżdżał zwykle tu i odpoczywał. Toteż Helmers miał zawsze zapas rzeczy, potrzebnych westmanowi albo podróżnemu. Był to nietylko farmer, lecz zarazem kupiec i oberżysta. Piłem u niego już nieraz teksańskie piwo, uwarzone na sposób europejski.
Wązki strumyk zaprowadził nas do domu, obok którego przepływał. Dom był zbudowany z kamienia — bo kamień był tu, pomimo blizkości piaszczystej pustyni — i składał się tylko z parteru. Przed drzwiami stało w cieniu drzew kilka stołów i ławek. Za domem znajdowała się zagroda na bydło, stajnia i szopa gospodarcza. Kiedy okrążyliśmy róg domu, ujrzeliśmy przed drzwiami Murzyna. Na nasz widok stropił się na chwilę, potem podskoczył z radości i ryknął głośno przez drzwi do wnętrza domu:
— Massa Helmers wyjść, zaraz, szybko, zaraz! Massa Winnetou i massa Shatterhand przyjść!
Potem przybiegł do nas w dalekich podskokach, pochwycił mnie za rękę i za nogę i omal nie ściągnął mnie z konia.
— Tylko zwolna, zwolna, poczciwy Herkulesie! — powiedziałem. — Słyszę, że mr. Helmers jest w domu.
— Massa być i missus także — odparł. — O, tam biegną już oboje.
Tak, we drzwiach ukazała się wysoka, silna postać Helmersa, a za nim jego żona z promieniejącemi oczyma. Oboje kochali się nadzwyczajnie, a on nie nazywał jej inaczej, tylko „moja kochana Basieńko!“
Zapanowała wielka radość z powodu naszego przybycia. Uściskom dłoni nie było końca, a okrzyki brzmiały daleko poza obejście, gdyż wszyscy jego mieszkańcy przybyli, by nas powitać. To też musiałem zwrócić ich uwagę:
— Nie tak głośno, gents! Nasza obecność musi na razie pozostać w tajemnicy.
— W tajemnicy? Dlaczego? — spytał Helmers.
— Ponieważ chcemy złowić kilku opryszków, którzy nie powinni wiedzieć, że tu jesteśmy. Spodziewam się, że pomożecie nam, mr. Helmersie.
— To się rozumie. Tu, nad dzikiem Llanem, mam przedewszystkiem obowiązek trzymać taką hołotę zdala od mego domu. Kto to jest, mr. Shatterhandzie?
— Powiem wam w domu. Musimy wejść do izby, ażeby nas nie widziano. Niech Herkules zaprowadzi nasze konie do stajni i da im przedewszystkiem wody, a potem sporo paszy. Następnie musi zamknąć stajnię, bo i koni nie można pokazać.
— Zaciekawiacie mnie w wysokim stopniu, sir! Ale co to? Nie macie strzelb ze sobą?
— W tem właśnie rzecz! Ukradziono je nam, a złodzieje tu przyjdą.
— Thunder-storm! To jest...
— Proszę, nie tutaj! W domu lepiej będziemy mogli o tem pomówić.
— Tak, wejdźcie, wejdźcie! A ty, moja kochana Basieńko, zabierz się czemprędzej do kuchni i podaj wszystko, co masz; słyszysz — wszystko, żeby aż stoły trzeszczały!
Powiedziałem jeszcze jego ludziom, jak się mają zachować, i weszliśmy do izby. Mama Basia uczyniła, co mogła, żeby „stoły trzeszczały“, a podczas jedzenia i picia opowiedziałem Helmersowi o tem, co się stało. Ledwie skończyłem, zerwał się i wyszedł. Wróciwszy, powiedział nam, w jakim celu był wybiegł z z izby.
— Wysłałem zaraz moją najlepszą rękę[38], ażeby wypatrywał tych łotrów. Niechaj ich obserwuje, żeby nie przesmyknęli się bokiem.
Znał Bloody Foxa, jak ojciec syna, i ucieszył się bardzo na wieść, że złe zamiary Komanczów udało nam się tak zręcznie zniweczyć. By załatwić się szybko, skróciłem był moje sprawozdanie, jak tylko mogłem, i teraz dopiero jąłem opowiadać obszerniej. Trzej Szikasawi siedzieli oczywiście także przy tem. Usadowiliśmy się tak, że ze dworu nie było nas widać, nawet gdyby się kto był zbliżył do małego zasuwanego okienka.
Nie skończyłem jeszcze, kiedy posłyszeliśmy tętent. Przed domem zsiadło z koni sześciu jeźdźców; byli to oczekiwani. Helmers wyszedł.
— Good day, sir! — pozdrowił go generał. — Czy macie tu jakich gości, sir?
— Gości? — odpowiedział Helmers. — Skąd wzięliby się w tem pustkowiu?
— Well! Dajcie naszym koniom wody i paszy, a nam coś posilnego do jedzenia, oraz odpowiednią flaszkę wody ognistej.
— Dostaniecie wszystko, sir.. Czy zostaniecie dziś tutaj?
— Czemu o to pytacie?
— Nie bierzcie mi za złe ciekawości. Muszę to wiedzieć, gdyż, jako gospodarz, muszę się odpowiednio urządzić.
— Tak? Zjemy, wypijemy i pojedziemy w dalszą drogę.
— O tej porze? Wnet noc zapadnie!
— To nam wszystko jedno.
— Czy przybywacie z Estaccada?
— Nie dopytujcie się tyle, lecz czyńcie, co wam kazałem!
— Słuchajcie! Wyglądacie mi na bardzo wielkiego pana! Na moim własnym gruncie wolno mi chyba spytać! A rozkazujecie? Ja tego nie rozumiem.
— Ale zaraz zrozumiecie. Jestem mianowicie generałem, sir, generałem! Walczyłem pod Bull Rum, pod fortem Hatteras, pod Harpers Ferry, pod Getysburgiem i w wielu innych bitwach, a zawsze byłem zwycięzcą!
— Good lack! W takim razie muszę rzeczywiście śpieszyć się z wykonaniem waszych rozkazów. Zaraz was obsłużę, jak przystoi tak wielkim panom, jak wy.
Dwuznaczność słów tych nie zwróciła ich uwagi. Usiedli przy stole, nie przeczuwając, jakiego rodzaju „wykonanie rozkazów“ na nich czekało. Helmers wszedł znów do izby i rzekł ciszej:
— Teraz chodźcie, moi panowie! Przeprowadzę was tylnemi drzwiami. Wasze strzelby leżą zawinięte na stole, a ich broń zabierzemy im natychmiast. To trzeba zrobić od razu, ażeby nie mogli się bronić.
— To zbyteczne, mr. Helmersie — odrzekłem. — Nie poważą się za broń pochwycić.
Poszliśmy z nim przez kuchnię za dom, do rogu szczytowej ściany, gdzie stali już także jego ludzie, uzbrojeni i gotowi do skoku. Potem wrócił do nich przez dom. Słyszeliśmy wyraźnie, o czem mówiono, gdyż stół, przy którym siedzieli, stał niedaleko za węgłem.
— Nic nie przynosicie? — spytał generał. — Gdzież jest brandy? A kto zajął się końmi?
— Cierpliwości, moi panowie. Postarano się już o wszystko!
— Ale wy, jak się zdaje, nic nie robicie!
— To zbyteczne; mam na to ludzi.
— Ale my nie możemy czekać! — wtrącił Old Wabble. — Jesteśmy przyzwyczajeni do szybkiej obsługi.
— Niema obawy, sir! Obsłuży się was szybko; szybciej, aniżeli sądzicie. Czy wolno wiedzieć, dokąd stąd pojedziecie?
— Czy was to co obchodzi?
— Właściwie nie.
— Więc nie pytajcie! Jeżeli kogo coś nie obchodzi, to, naturalnie, nie powinno go obchodzić; th’ is clear!
— Nie pytam z ciekawości, ale, żeby was przestrzedz.
— Przed kim? — spytał generał.
— Przed kilku białymi opryszkami, którzy włóczą się tu w pobliżu.
— Opryszkami? Co to za draby?
— Draby, którzy zawzięli się głównie na cudze strzelby.
— Jak...? Co...?
— Tak, strzelbokrady.
— To... to byłoby osobliwe!
— Ale tak jest. Dopiero przed dwoma dniami dokonali takiej kradzieży.
— Przed dwoma dniami? Gdzie?
— Na Llanie. Ukradli tam trzy najsłynniejsze strzelby, jakie tylko są.
Wydobyłem oba rewolwery, gdyż nadeszła chwila stanowcza. Winnetou odwiódł też kurki u swoich. Nie widzieliśmy hultajów, ale musiało im się zrobić nieswojo, bo generał zapytał głosem przytłumionym:
— Jakież to strzelby?
— Srebrzysta rusznica Winnetou, oraz niedźwiedziówka i sztuciec Old Shatterhanda.
— Do wszystkich dyabłów! To prawda?
— Wielka prawda.
— Skąd o tem wiecie?
— Od okradzionych.
— A więc... od... od Winnetou?
— Yes!
— I od... od... Old... Shatterhanda...?
— Yes!
— W takim razie... musieliście... musieliście... chyba... mówić z tymi ludźmi.
Jednym krokiem z poza rogu i w trzech dalszych skokach stanęliśmy przed nimi. W tej samej chwili znaleźli się obok nas także ludzie Helmersa.
— Oczywiście, że mr. Helmers mówił z nami — powiedziałem. — Nie ruszajcie się z miejsca! Wszystka broń zwrócona do was; wypalimy za najlżejszem waszem poruszeniem! Przestrach tych ludzi był nieopisany. Wpatrzyli się w nas, jak w widma, i nie mieli odwagi się poruszyć.
— Herkulesie, powiedziałem ci, żebyś przyniósł sznury albo rzemienie. Czy masz je? — zapytałem Murzyna.
— Rzemienie być, cała masa — odpowiedział. — Mieć je tu w rękach.
— Zwiąż tych opryszków!
— Co? Związać? — zawołał Douglas. — Wiązać generała, który w licznych bitwach...
— Milczcie! — przerwałem mu. — Jesteście pierwszym, którego się zwiąże, a jeśli się zechcecie opierać, zastrzelę was na miejscu! Dajcie natychmiast ręce!
Nie śmiał się już dłużej opierać; skrępowano go, a resztę po nim. Zwróciłem się do Old Wabble’a.
— Wybraliście sobie ładne towarzystwo! Właściwie nie powinienem mówić do was ani słowa, lecz, przezwyciężę się tym razem i zapytam was: Czy braliście udział w tej kradzieży?
— Nie — odpowiedział, zwróciwszy na mnie parę oczu, w których iskrzył się gniew i nienawiść do mnie.
— Czy nie byliście w domku, kiedy zabierano stamtąd strzelby?
— Nie.
— Czy to prawa? — spytałem generała.
— Nie odpowiem wam ani słowa! — oświadczył — Kto ośmiela się tu przesłuchiwać generała?
— Well, w takim razie skończyliśmy z wami, ale tylko na razie. Nie będziemy was wcale przesłuchiwali, gdyż wasza wina jest dowiedziona. Pozostaje nam tylko karę dla was wyznaczyć.
— Karę? Odważycie się na mnie porwać? Zemściłbym się krwawo, tak krwawo...
Nie słuchałem dalszych słów jego, gdyż skinąłem na Winnetou, Helmersa i wodza Szikasawów, by poszli ze mną. Udaliśmy się za dom, by się naradzić co do ukarania. Zgodziliśmy się rychło i powróciliśmy do jeńców, których tymczasem pilnowali ludzie Helmersa i Szikasawi. Ani Winnetou ani ja nie chcieliśmy mieć nic wspólnego z wykonaniem wyroku i przekazaliśmy to na właściciela osady, który zapowiedział im nasze postanowienie w następujących słowach:
— Zostaliście schwytani na moim gruncie, więc ja powiem wam, co postanowiliśmy o was. Zostaniecie tu wszyscy do jutra rana, a potem przetransportuje się was przez moją granicę. Kto się tu znów pokaże, zginie od kuli. Szlachetny gentleman, podający się za generała, to złodziej. Wedle ustaw dzikiego Zachodu karze się śmiercią za taką kradzież, my jednak byliśmy na tyle łaskawi, że zmieniamy tę karę na pięćdziesiąt batów. Zdaje się bowiem, że...
— Batów! — ryknął Douglas. — Będę...
— Nic nie będziesz, łotrze! — huknął Helmers tak, że drab zamilkł. — Właśnie dlatego, że udajesz oficera, dostaniesz baty! Ponieważ zaś oprócz was znajdują się tu sami gentlemani i żaden z nich nie objąłby tego urzędu, to wyliczy ci tych pięćdziesiąt batów Old Wabble.
— Tego... tego... nie zrobię! — wybuchnął były „król cowboyów“.
— Zrobisz, stary boyu, bo myśmy tak postanowili. Jeśli będziesz się wzbraniał bić na moją komendę, albo nie będziesz bił z całej siły, to najpierw sam dostaniesz pięćdziesiąt batów, a potem kulą w łeb. Pamiętaj o tem, że ja nie żartuję.
— On, on ma mnie bić? — zawołał Douglas. — Przecież on był sam przytem, bo ja domku nie znałem; on mnie wprowadził!
Choć było mi żal Old Wabble’a, wierzyłem, że generał mówił prawdę. A więc to była wdzięczność za współczucie, sympatyę i pobłażliwość, jaką darzyłem, tego starca. Ze złości i nizkiej chciwości został złodziejem. Mimoto postanowił Helmers:
— To nas już nic nie obchodzi. Mogłeś to przedtem powiedzieć. Ale nie chciałeś się dać przesłuchać; a teraz już za późno. Należy mi jeszcze dodać, że z resztą nie mamy nic do czynienia. Nic im się zatem, nie stanie; zatrzymamy ich tylko do jutra rana. Za dnia będziemy mogli się przekonać, czy się rzeczywiście oddalą. Przysługę, jaką wam wyświadczyli Szikasawi, opłacimy z tego, co przy was znajdziemy. Teraz przywiążcie czcigodnego generała tu pod ten postoak[39], rozwiążcie Old Wabble’owi ręce, żeby mógł bić i wytnijcie tam z leszczyny kilka dobrych hasel-switches[40], silnych i giętkich. Generał dostanie ordery, ale nieumieścimy mu ich na piersiach!
Odszedłem z Winnetou, by nie być świadkiem, wykonania wyroku. Nie każdemu w smak widok bicia obrazu i podobieństwa boskiego. Niestety, są jednak ludzie, którym nie pomaga nawet ten rodzaj kary, i gdybym teraz był wiedział to, o czem dowiedziałem się później, to i sto batów byłoby za mało dla tego bezbożnego i niesumiennego łajdaka. Usłyszeliśmy, że Old Wabble opierał się z początku, ale wobec grożącego mu rewolweru zaczął bić, co miał siły. Potem zamknięto wszystkich razem tak bezpiecznie, że nam umknąć nie mogli.
Kiedy nazajutrz wydobyto ich z zamknięcia, mieli Old Wabble i generał twarze pokrwawione. Mimo więzów starli się więc ze sobą. Douglasa opanowała nieopisana wściekłość z tego powodu, że starzec dał się zmusić do wyliczenia mu pięćdziesięciu batów. Gdy rozwiązaliśmy go teraz, chciał się znowu rzucić na niego, a kiedy udało nam się go wstrzymać, krzyknął doń:
— Miej się przede mną na baczności, psie jeden! Jeśli cię spotkam, zapłacisz mi życiem za te razy. Przysięgam ci to na wszystkie świętości, jakie tylko są!
Było to powiedziane bardzo poważnie. Old Wabble zrozumiał to i poprosił Helmersa, żeby go wypuścił przed generałem. Nie miał odwagi zwrócić się z tą prośbą do mnie, ani do Winnetou, bo trzymaliśmy się zdala od niego. Spełniono mu tę prośbę. Murzyn Herkules, wyprowadził go, i dopiero po upływie godziny zabrano Douglasa i jego towarzyszy i przeprawiono przez granicę. Zbyteczne mówić, w jaki sposób pożegnał się z nami. Rozpływał się formalnie w groźbach i przekleństwach, a gniew jego wzmogło do najwyższego stopnia to, że zabraliśmy im wszystkim broń i amunicyę i daliśmy ją Szikasawom, jako wynagrodzenie. Co do mnie i Winnetou, to byliśmy zadowoleni z wyniku naszej drogi. Odzyskaliśmy strzelby i to w tym samym, nienaruszonym stanie, w jakim znajdowały się przedtem.
Kiedy przed południem siedzieliśmy przed domem, opowiadając sobie o niedawnych zdarzeniach, wstał Helmers nagle, poszedł do drzewa, do którego był przywiązany wczoraj generał, podniósł tam coś z ziemi i rzekł:
— Coś tam błyszczało. To złoty pierścień, ślubny, jak się zdaje. Przypatrzcie mu się!
Pierścień poszedł z ręki do ręki. Tak, była to ślubna obrączka, a na wewnętrznej jej stronie były wyryte dwie litery i data.
— Skąd tam wziął się ten pierścień? — spytała pani Barbara. — Kto mógł go zgubić?
— Generał — odrzekł Helmers. — Rękę miał związaną, a gdy razy ból mu sprawiały, wił się tak mocno pod rzemieniami, że zsunął pierścień. Inaczej chyba nie mogło się stać.
Przyznaliśmy mu słuszność i twierdziliśmy, że powinien zatrzymać sobie ten pierścień na pamiątkę wykonania kary. On jednak włożył mi go w rękę i rzekł:
— Co mi z niego? On nie mój. Ja się stąd nie ruszę i nie zobaczę chyba generała. Wy zaś, mr. Shatterhandzie, możecie się łatwiej z nim spotkać. Schowajcie go!
Nie miałem powodu opierać się i włożyłem pierścień na palec, gdzie mu było bezpieczniej, aniżeli w kieszeni. Przedtem jednak przypatrzyłem mu się dokładnie i przeczytałem: E. B. 5. VIII. 1842. Jak ważnym miał się ten pierścień stać dla mnie i dla Old Surehanda, tego nie przeczuwałem na razie.
Jefferson-City, stolica stanu Missouri, a zarazem hrabstwu Cole, leży na prawym brzegu Missouri, na uroczem wzgórzu, skąd roztacza się zajmujący widok na rzekę i panujące nad nią ruchliwe życie. To miasto liczyło podówczas o wiele mniej mieszkańców, aniżeli dzisiaj, ale mimo to miało pewne znaczenie, które zawdzięczało swemu położeniu i tej okoliczności, że tu odbywały się regularne posiedzenia sądu okręgowego. W kilku większych hotelach można było za dobre pieniądze nieźle mieszkać i wcale nieźle jadać, lecz ja wyrzekłem się tych wygód, raz dlatego, że nie lubię życia hotelowego i chętniej idę tam, gdzie mogę obserwować ludzi w ich pierwotności, powtóre dlatego, że znałem w tem mieście inny zajazd, w którym za mniejsze pieniądze dawali bardzo dobre mieszkanie i utrzymanie. Było to u pani Thick na Firestreet, w boardinghouse, sławnem od Pięciu Jezior aż do Zatoki Meksykańskiej i od Bostonu aż do San Francisco.
Jeśli kto przejeżdżał przez Jefferson-City, a chciał uchodzić za prawdziwego westmana, musiał tam wstąpić na mniejszy lub większy „drink“ i przysłuchać się opowiadaniom obecnych w oberży myśliwców, traperów i skwaterów. Lokal pani Thick słynął z tego, że w nim można było poznać Dziki Zachód, nie udając się osobiście na „dark and bloody grounds“.
Wieczór już był zapadł, kiedy wszedłem do tej gospody, w której nigdy przedtem nie byłem. Konia i strzelby zostawiłem w farmie, położonej nieco wyżej nad rzeką, gdzie miał na mnie czekać Winnetou, który nie lubił mieszkać w mieście i włóczyć się po ulicach i dlatego zatrzymał się na tych kilka dni na wsi. Ja miałem w mieście porobić pewne zakupy, a zarazem dać do naprawy mocno nadszargane ubranie. Zwłaszcza potrzebowały tego wysokie buty, bo już wtedy w przystępie niezwykłej „otwartości“ nie zakrywały dostatecznie moich nóg i tak dalece oduczyły się posłuszeństwa, że cholewy, choć je niezliczone razy podsuwałem aż do brzucha, spadały zawsze aż do kostek.
Równocześnie chciałem skorzystać z pobytu w mieście i dowiedzieć się czegoś o Old Surehandzie. Gdy go w chwili pożegnania pytałem, kiedy i gdzie możnaby się z nim zobaczyć, nie mógł mi dać dokładnie określonej odpowiedzi, lecz rzekł:
— Gdybyście się przypadkiem znaleźli w Jefferson-City, w Missouri, to udajcie się do kantoru bankowego Wallace et Comp., a tam wam wskażą miejsce mego pobytu.
Będąc tedy w Jefferson-City, postanowiłem poszukać Wallace’a et Comp.
Jak już wyżej wspomniałem, przyszedłem do pani Thick wieczorem. W długiej i dość szerokiej izbie, oświetlonej jasno kilku lampami, stało ze dwadzieścia stołów, z których połowę zajęło bardzo mieszane towarzystwo, co odrazu zauważyłem pomimo gęstego dymu. Kilku elegancko ubranych gentlemanów w papierowych mankietach, wystających daleko z rękawów, w cylindrach zesuniętych na karki, położyło wygodnie na stole swe nogi, obute w skórzane trzewiki. Obok tych i pomiędzy nimi siedzieli traperzy i skwaterzy wszelkich form i barw, odziani w kostyumy, które się wprost nie dadzą opisać, ludzie o barwach od ciemnej czerni do jasnej szarości, o włosie wełnistym, krętym lub prostym, wargach grubych lub wązkich, z nosami zadartymi, jak u murzynów lub skrojonymi bardziej na sposób kaukazki. Widziało się tam flisaków, parobków okrętowych z wysoko podciągniętemi cholewami, z błyszczącymi nożami i rewolwerami za pasem, Indyan półkrwi, oraz innych mieszańców rozmaitych gatunków i odcieni.
Wśród nich uwijała się zażywna, zacna pani Thick, troszcząc się z całą gorliwością o to, żeby nikomu z gości niczego nie zabrakło. Znała wszystkich, mówiła do każdego po nazwisku, obdarzała tego i owego uprzejmem spojrzeniem, a groziła palcem innemu, który okazywał widocznie ochotę do kłótni. Podeszła także do mnie i spytała, czego sobie życzę.
— Czy mogę dostać szklankę piwa, pani Thick?
— Yes — odpowiedziała ze skinieniem głowy — mam nawet bardzo dobre piwo. Wolę, gdy moi goście piją piwo, bo lepsze jest, zdrowsze i przyzwoitsze od brandy, która często głowy zawraca. Wy z Europy, sir?
— Yes.
— Domyśliłam się sama tego, bo żądacie piwa. Ludzie tamtejsi piją przeważnie piwo i mądrze czynią. Nie byliście jeszcze nigdy u mnie?
— Nigdy; ale dziś chciałbym skorzystać z waszej gościnności. Czy macie jakie dobre łóżko?
— Wszystkie moje łóżka są dobre!
Zmierzyła mnie badawczem spojrzeniem. Twarz moja podobała się jej widocznie więcej niż reszta postaci, bo dodała:
— Zapewne dawno już nie zmienialiście bielizny, ale dobrze wam z oczu patrzy. Czy chcecie tanio zamieszkać?
„Mieszkać tanio“ znaczy dzielić nocleg z drugimi.
— Nie. — odrzekłem. — Wolałbym dostać osobny pokój, niż spać we wspólnej sali. Wprawdzie ubranie moje jest liche, ale mam z czego zapłacić.
— Wierzę wam, sir, wierzę! Dostaniecie dla siebie pokój, a jeśli jesteście głodni, to rozejrzyjcie się w spisie potraw.
Podała mi papier i odeszła po piwo. Ta zacna osobistość robiła wrażenie rozumnej, uprzejmej i skrzętnej gospodyni, która szczęśliwą się czuła, gdy widziała dokoła siebie zadowolenie. Także urządzenie lokalu podobniejsze było raczej do europejskiego, niż do amerykańskiego.
Wybrałem sobie miejsce przy wolnym stole, nieopodal większego, zajętego zupełnie przez gości. Siedziało tam kilku panów, w których na pierwszy rzut oka poznałem prawdziwych gentlemanów, prawdopodobnie mieszkańców miasta i stałych gości pani Thick. Obok nich zabawiali się opisani dopiero co ludzie, a gdy mnie zobaczyli, przerwali ożywioną widocznie rozmowę i skierowali swój wzrok na mnie. Trwało to jednak tylko przez tę chwilę rozmowy mojej z panią Thick. Potem uznali mię za przedmiot, niegodny ich uwagi, a ten, który mówił na końcu, podjął na nowo temat rozmowy:
— Tak jest, jak mówię: W Stanach Zjednoczonych nie było nigdy większego łotra nad Kanada-Billa. Ktoby mnie nie wierzył, temu mogę to zaraz udowodnić wbiciem mu kilku cali zimnego żelaza w brzuch. Czy kto z panów żąda tego dowodu?
— Nie; wierzymy święcie, sami to przecież wiemy — odpowiedział jeden ze wspomnianych gentlemanów.
— Lepiej odemnie nie możecie wiedzieć!
— Mieliście może z nim jaki rachunek?
— Rachunek? Pshaw! Wielką, do ostatniej kartki zapisaną księgę długów. To był człowiek tak osławiony, że nawet w starym kraju pisano o nim w gazetach, jak się potem dowiedziałem, ale nikomu tak nie dojechał, jak mnie.
Opowiadający był tu widocznie po raz pierwszy, podobnie jak ja, bo, gdy wymówił te słowa, zaczęli mu się obecni w szczególny sposób przypatrywać. Był to mężczyzna wysoki i chudy, odziany w bluzę ze skóry bawolej, tak wysłużoną, że składała się tylko z łat i plam. Legginy miał za krótkie, niedochodzące do mokassynów, naprawianych wielu ściegami z kiszki jeleniej, a na głowie nosił czapkę, niegdyś może futrzaną, ale wtedy tak już z włosia odartą, że wyglądała na nim, jak przewrócony żołądek niedźwiedzi. Za pasem, obwieszonym różnorodnymi przyborami, tkwiły: nóż, rewolwery i tomahawk. Lasso zarzucone miął w pętlach z pod lewej pachy na prawe ramię, obok niego zaś stała stara rusznica, pokryta od kolby aż do końca lufy karbami i wcięciami, niezrozumiałemi dla obcych.
— Zaciekawiacie nas, sir — rzekł gentleman. — Czy możnaby się od was dowiedzieć, w jaki sposób on wam dojechał?
— Hm! Najlepiej nie dotykać takich krwawych dziejów, ale skoro się już raz zaczęło przy stole o tem opowiadać, to słuchajcie. Wiadomo wam, panowie, że Stany to osobliwy kraj przeciwieństw. Rzeczy małej wagi zdarzają się równolegle z największemi, dobre obok złych. Trzy razy spotkałem się z tym, najbardziej osławionym w kraju, człowiekiem, a za każdym razem był przy tem najsławniejszy ze wszystkich naszych ludzi.
— Kto?
— Lincoln, Abraham Lincoln, sir!
— Lincoln i Kanada-Bill? Opowiedzcie o tem, master! To są ciekawe rzeczy!
— Tak, chcielibyśmy coś o tem usłyszeć! — zawołano dokoła. — A jak się nazywacie?
— Nazwisko moje krótkie i łatwe do zapamiętania, może nawet słyszeliście je tu lub ówdzie. Jestem Tim Kroner.
— Tim Kroner? Do pioruna! Tim Kroner z Colorado? Witajcie, sir! Jesteście najlepszym myśliwcem na świecie. Pijcie, pijcie, prosimy!
Ilu było gości, wszyscy podnieśli szklanki i podsunęli ku niemu, lecz on powstrzymał ich ruchem ręki.
— A więc wy mnie znacie? Tak, jestem z Colorado — odrzekł spokojnie, popijając z każdej szklanki.
A potem usiadłszy wygodniej, zaczął:
— Pochodzę właściwie z Kentucky. Gdy byłem jeszcze chłopcem, umiejącym zaledwie trzymać rusznicę w ręku, przybyłem do Arkanzas, ażeby się przekonać, czy to rzeczywiście taki dobry kraj, jak nam opowiadano. Mówię: nam, bo mam na myśli siebie, moich rodziców i sąsiada Freda Hammera z jego córkami Betty i Mary. Ten na kilka lat przedtem przyjechał był z Europy i niech mię skąpią w mazi, a potem oskubią, jeśli w całych Stanach znajdzie się ładniejsza i lepsza od tych dwu ladies. Wzrośliśmy razem, wyrządzaliśmy sobie nawzajem przysługi, a pewnego dnia przyszedłem po namyśle do przekonania, że Mary stworzona jest wyłącznie na moją żonę. Możecie sobie wyobrazić, że tej myśli nie schowałem pod korzec, lecz wytrąbiłem na cały świat... no i wszystko dobrze się złożyło. Mary ani przez myśl nie przeszło, żebym mógł być czemś innem niż jej mężem. Rodzice zgodzili się oczywiście i postarali się o uporządkowanie naszych stosunków. Żyłem odtąd jak w niebie, moi panowie. Każdemu życzę, żeby miał dni takie. Oby tylko dłużej trwały, niż moje!
Pewnego dnia poszedłem był do lasu, ażeby wyznaczyć pewną ilość tyk do ścięcia. Wtem nadjechał z pomiędzy jodeł jeździec i zatrzymał konia obok mnie.
— Good day, boy! Czy jest tu gdzie farma? — zapytał.
— Nawet dwie i każdy w nich znajdzie schronienie — odpowiedziałem.
— Gdzie jest najbliższa?
— Chodźcie; zaprowadzę was!
— To zbyteczne. Jesteście tu zajęci, a mnie wystarczy, gdy będę znał kierunek. Spodziewam się, że nie zabłądzę.
— Skończyłem już swą robotę. Mogę z wami pójść.
Był to jeszcze młody człowiek, starszy może o dwa lub trzy lata odemnie, miał prawie całkiem nowe myśliwskie ubranie z jeleniej skóry, znakomitą broń i konia tak rzeźwego, jakby go przed chwilą wyprowadzono z zagrody. Sądziłem, że jeździec nie przebył wielkich trudów, bo ani on, ani koń nie byliby wyglądali tak świeżo. Nie pytałem go o nazwisko, ani o inne okoliczności, gdyż byłoby to wykroczeniem przeciwko gościnności, lecz szedłem w milczeniu obok jego konia, dopóki on sam nie rozpoczął rozmowy.
— Jak daleko od was do najbliższego waszego sąsiada, boy? — zapytał mnie.
— Ku górom pięć mil, a za rzeką ośm.
— Czy długo tu już jesteście?
— Nie. Robimy dopiero w pierwszem polu.
— A jak się nazywacie, boy?
Dziwiło mię to, że sobie pozwalał mówić do mnie: boy, przecież nie byłem chłopcem w krótkich spodenkach! Zniecierpliwiony zbyłem go jak najkrótszą odpowiedzią:
— Kroner.
— Kroner? To ładnie. Ja nazywam się Wiliam Jones i pochodzę z Kanady. Kto jest właścicielem drugiej farmy, o której mówicie?
— Niejaki Fred Hammer.
— Ma synów, boy?
— Dwie córki.
— A ładne?
— Nie wiem, boy. Sami się im przypatrzcie!
Rozgniewało go to, że go nazwałem: boy, bo nagle ucichł i nic rzekł ani słowa, dopóki nie dojechaliśmy do wrót farmy.
— Kogo sprowadzasz, Timie? — zapytał ojciec, który stał na dziedzińcu i karmił indyki.
— Nie wiem właściwie. Jakiś master Wiliam Jones z Kanady.
— Welcome, sir! Zsiądźcie i wejdźcie!
Podał mu rękę i zaprowadził go do izby, a mnie kazał zająć się koniem. Gdy się z tem uporałem i udałem się za nimi, stał obcy przed Mary, która przyszła była w odwiedziny, i uszczypnął ją w policzek, mówiąc:
— Damn! To z was milutka miss!
Ona pokraśniała na tę obelgę, ale wnet znalazła słowa odpowiednie:
— Czy nie wypiliście za dużo whiskey, sir?
— Chyba nie, bo na preryi niema tego pokrzepienia.
Chciał ją objąć ramieniem, lecz ona pchnęła go tak, że zatoczył się i omal nie przewrócił krzesła, na którem chciał się oprzeć.
— Zounds! A to z was rezolutna dziewczyna! Może drugim razem będziecie łagodniejsza i więcej oswojona!
To żółć we mnie wzburzyło. Przystąpiłem doń i pokazałem mu moją pięść.
— Ta miss, to moja narzeczona. Kto jej dotknie bez mojego pozwolenia, ten może łatwo dostać kilka cali noża w brzuch. Tu święte jest prawo gościny, a kto przeciw niemu wykroczy, z tym należy się odpowiednio obejść, boy!
— Do stu piorunów! Umiecie dobrze przemawiać, chłopcze! Macie więc już narzeczoną? Well, w takim razie ustępuję!
Powiesił rusznicę na ścianie i rozgościł się tak, jak gdyby należał do rodziny. Nie podobał się ani mnie, ani ojcu, a matka także nie zważała wcale na niego. Ten zimny stosunek widocznie go nie martwił, bo zachowywał się tak, jak gdyby nic nie miał na sumieniu, a gdy wieczorem przyszedł Fred Hammer z Betty, rozpuścił gębę i opowiadał o przygodach, które podobno przeżył na preryi.
Założę się o dziesięć wiązek skór bobrowych za jedną króliczą, że ten człowiek nie dotknął nogą sawanny, gdyż odzież jego była na to zbyt czysta. Daliśmy mu to do poznania, a on, aby wybrnąć z kłopotu i na inny przejść temat, sięgnął do kieszeni i wydobył talię kart do gry.
— Czy grywacie, panowie? — zapytał.
— Czasami — odrzekł ojciec. — Mój sąsiad Fred zna ładną grę, zwaną skat. My nauczyliśmy się jej od niego i czasem spędzamy na tem długie wieczory, jeśli nic lepszego nie mamy do czynienia.
— Czy słyszeliście także o grze, którą w starym kraju nazywają koniczynką, mr. Hammer? — spytał Jones.
— Nie.
— Tu nazywa się ona „three carde monte“ i jest bezwątpienia najpiękniejszą ze wszystkich gier. Widziałem wprawdzie tylko raz, jak się ją gra, dopiero się jej uczę, ale spróbuję także wam pokazać.
Three carde monte podobało nam się bardzo i niebawem zatopiliśmy się wszyscy w tej grze. Nawet kobiety odważyły się postawić kilka centów. Zdawało się rzeczywiście, że Jones dobrze grać nie umiał, bo my wygrywaliśmy, a on musiał nawet sięgnąć do złotówek, których miał mnóstwo. To dodało nam odwagi, zaczęliśmy stawiać więcej, ale równocześnie zmieniło się szczęście, my przegraliśmy całą wygraną i musieliśmy rzucić do kasy z własnych pieniędzy. Poszczególne wygrane nęciły coraz bardziej. Kobiety przestały grać już dawno, a ja wycofałem się także. Ojciec i Fred Hammer chcieli się odegrać, w tym celu stawiali sumy coraz większe, niebezpieczeństwo utraty całej gotówki zbliżało się coraz bardziej mimo moich napomnień, żeby byli ostrożni.
Nagle spostrzegłem osobliwy ruch Jonesa. Wobec tego pochwyciłem go za rękę i wyciągnąłem mu z rękawa kartę treflową. Okazało się tedy, że grał czterema kartami i był oszustem. On zerwał się z miejsca w tej chwili i krzyknął z gniewem:
— Co was moja karta obchodzi, boy?
— Tyle co nas nasze pieniądze! — odparł ojciec i zgarnął natychmiast ku sobie całą wygraną, leżącą przed Jonesem.
— Proszę oddać dolary! One do mnie należą, a kto się ich dotknie, ten złodziej!
— Przepraszam, sir! Kto fałszywie gra, ten jest oszust i musi zwrócić wszystko, co zabrał. Idźcie teraz spać, a jutro rano zgubcie się stąd! Prawa gościnności nie pozwalają mi niestety na to, żebym wam pokazał, jak się gra w three carde monte.
— Ja miałbym waszym gościem być? Ani chwili dłużej nie zostanę! Dom wasz opuszczę, skoro tylko otrzymam porwane pieniądze!
— Well! Nie zagradzam wam drogi. Idźcie sobie tam, skądeście przyszli. Ale że nie wrócicie na preryę, to pewne. Oddamy wam waszą kasę, ale z naszych pieniędzy ani jednego penny. Timie, przyprowadź mu konia przed wrota!
— Damn! Tak rzecz załatwiacie? To poznacie Kanada-Billa!
Porwał za nóż, ale równocześnie podniósł się także Fred Hammer i położył mu ciężką rękę na ramieniu. Był to olbrzym, zazwyczaj milczący, ale ilekroć wymówił słowo, to się wiedziało dokładnie, co ma na myśli.
— Odłóżcie ten gnyp, człowieku, bo rozduszę was tu między dziesięcioma palcami, jak piernik — upomniał go. — Zabierzcie sobie to, co było wasze, wynoście się i nie pokazujcie się nam więcej na oczy! Jesteśmy ludzie uczciwi i potrafimy panom waszego pokroju pokazać, kędy droga do raju.
Jones poznał, co się święci, i zrozumiał, że w każdym razie wyszedłby na tem źle, gdyby nie ustąpił.
— Dobrze — rzekł ze złością — oddajcie mi, co było moje, ale zapamiętajcie sobie three carde monte. Jeszcze mi kiedyś zapłacicie moją wygraną!
— Wasza groźba znaczy dla nas tyle, co nić pajęcza w powietrzu. Wyliczcie mu, sąsiedzie, a potem niech się wynosi!
Otrzymawszy, co mu się należało, odszedł. Pod drzwiami odwrócił się raz jeszcze i rzekł:
— Pamiętajcie więc dobrze! Przyjdę po swoje pieniądze i pomówię z tą piękną miss!
Jaka szkoda, że nie poczęstowaliśmy go zaraz kulą!
W pewien czas potem musiałem udać się do Little-Rock, by zakupić różne rzeczy na wesele. Pilno mi było z powrotem, dlatego nawet nocą jechałem i nad ranem przybyłem do farmy. Znalazłem ją zamkniętą, a nigdzie nie zauważyłem ani konia, ani innego bydlęcia. Zaniepokojony tem, pospieszyłem do Freda Hammera, ale tam zastałem to samo. Zdjęło mnie okropne przerażenie, ścisnąwszy więc konia ostrogami, popędziłem do sąsiada Holborna, który, jak to Kanada-Billowi powiedziałem, mieszkał o pięć mil od nas. Drogę tę odbyłem wtedy w niespełna godzinie. Kiedy zsiadłem we wrotach, wybiegły naprzeciw mnie matka i Betty.
— Na miłość Boga, wy płaczecie! Co się z wami dzieje? — spytałem.
Wśród płaczu i szlochania powiedziały, co się stało.
Betty zrywała z ojcem kukurydzę, a Mary została w domu sama jedna. Pole leżało dość daleko od domu, ale mimo to wydało im się, jak gdyby usłyszeli stłumiony okrzyk niewieści. Przybiegłszy czemprędzej, zobaczyli oddział jeźdźców, pędzący precz, a jeden z nich trzymał przerzuconą na poprzek siodła skrępowaną dziewczynę. Teraz było mi wszystko jasnem. Owi rozbójnicy wpadli w biały dzień i uprowadzili moją narzeczoną. W domu było wszystko poprzewracane. Pieniądze, odzież, broń i amunicya, wszystko zniknęło, a konie wypędzono z zagrody, aby uniemożliwić natychmiastowy pościg.
Fred Hammer pobiegł do ojca, lecz tu także koni nie było. Złowiwszy dwa z wielkim trudem, uzbroili się obydwaj, matka i Betty musiały dosiąść koni, farmy zamknięto, a wszystko bydło i inne zwierzęta popędzono do Holborna. Ten sąsiad wziął także w rękę swoją kentucką rusznicę i wszyscy trzej wyruszyli zaraz w pogoń za rozbójnikami, zostawiwszy polecenie, żebym ja zaraz po powrocie ruszył za nimi.
— W którym kierunku pojechali? — zapytałem matkę.
— W górę rzeki. Zostawią ci wyraźne znaki, ażebyś ich nie minął.
Wziąwszy świeżego konia, popędziłem we wskazanym kierunku. Nieraz opowiadano nam o bandzie opryszków, grasującej od środkowego Arkanzasu aż do Missouri, my jednak nie obawialiśmy się ich, gdyż nie pokazywali się nigdy blizko nas. Czyżby Kanada-Bill wezwał ich na pomoc w tej wyprawie? Opanowała mię taka zawziętość, że byłbym rzucił się na nich, żeby ich nawet stu było.
Obiecane znaki znalazłem. Od czasu do czasu widziałem obłamane gałązki i nacięcia na korze drzew, mogłem więc bez zatrzymywania się dążyć pośpiesznie naprzód. Tak jechałem aż do wieczora i dopiero ciemność zmusiła mnie do postoju. Wbiłem kołek do ziemi, przywiązałem doń konia i owinąłem się kocem. Korony drzew szumiały nade mną, a we mnie wrzała burza. Spokój mnie odleciał, nie mogłem usnąć. O świcie ruszyłem dalej, a przed południem byłem już na miejscu, gdzie ojciec obozował z sąsiadami. Popiół z ogniska był wilgotny od rosy, co było dowodem, że oni także wyruszyli dopiero rano.
Tak gnałem aż do ujścia Kanadianu. Las był tu gęstszy, a znaki coraz wyraźniejsze i świeższe. Nie ustawałem w pośpiechu, a mój poczciwy koń nie okazywał znużenia pomimo wytężającej jazdy.
Wtem doszedł mnie silny, głęboki głos mężczyzny, mówiącego donośnie w lesie. Słowa były angielskie, przypuszczałem więc, że to jakiś biały tak nieostrożnie się odzywał. Zwróciłem konia w tę stronę. Jak myślicie, co ujrzałem?
Na starym pniu ściętego drzewa w samym środku małej polany stał człowiek, wywijając rękami i przemawiając do pni drzew leśnych tak, że lepiej i piękniej nie każdyby potrafił przemówić na publicznym mityngu. W innych okolicznościach byłby mnie może śmiech pusty porwał na widok człowieka, wygłaszającego kazanie do moskitów i chrabąszczy, ale ten człowiek mówił głosem tak niezwykłym, a wyrażał się tak osobliwie, że mi się śmiać odechciało.
Już zdaleka rozpoznałem jego twarz. Był to meżczyzna długi, silny i żylasty, prawdziwy Jankes z wystającym nosem, niebieskiemi oczyma bez cienia fałszu, z szerokiemi ustami, silną dolną szczęką. Mimo swej dobroduszności mógł jednak być przebiegłym, gdyby tego okoliczności wymagały.
Pod pniem leżała olbrzymia siekiera, dobra rusznica i kilka innych rzeczy, niezbędnych w tych stronach. Zdawało się, że ten człowiek ćwiczył się w przemawianiu i wyglądał na self-mana, zdolnego przebić się przez nędzę, walkę i pracę do lepszego stanowiska, niż je Zachód dać może.
Słyszałem jego każde słowo. Mówił zaś tak:
— Sądzicie, że niewolnictwo jest rzeczą świętą i konieczną, której nie można usunąć ani przemocą, ani argumentami? Czyż ucisk człowieka, pogarda i dręczenie całej rasy mogą być rzeczą świętą? Czy jest to konieczne, żeby na siły ludzkie nakładać prawo własności, skoro za wynagrodzenie pracowałyby o wiele lepiej i wierniej? Nie chcecie ani dowodów słyszeć, ani uznać przemocy? Dobrze, ja wam mimo to wyłuszczę argumenty, a choć wy ich nie uznacie, to przecież podniesie się nieodparta siła, która złamie wasz kij, którym okładacie murzyna, wyrwie z serca zachłanność i zmiażdży, zniszczy wszystko, coby się odważyło stanąć jej w drodze. Ja wam powiadam, że przyjdzie czas, kiedy...
Przerwał, ponieważ zauważył mnie. W następnej chwili zeskoczył z pnia, podniósł strzelbę do strzału i zawołał:
— Stójcie, człowieku, ani kroku dalej! Kto wy?
— Pshaw! — odpowiedziałem. — Odłóżcie spokojnie pukawkę! Nie mam chęci was pożreć, ani dostać w brzuch okrągłego kawałka ołowiu!
Następne spojrzenie widocznie upewniło go o mojem pokojowem usposobieniu, bo spuścił strzelbę i skinąwszy głową, rzekł:
— Well! To chodźcie tu i powiedzcie, kto jesteście!
— Nazywam się Tim Kroner. Od wczoraj pędzę w górę rzeki, ścigając bandę bushheaderów, którzy porwali mi narzeczoną.
— A moje nazwisko: Lincoln, Abraham Lincoln. Przybywam z gór i tutaj chcę sobie zbudować tratwę, ażeby drzewo sprzedać na południu. Dopiero od godziny jestem tutaj. Banda bushheaderów porwała wam narzeczoną, powiadacie? Ilu ich może być?
— Dziesięć do dwunastu głów.
— Na koniach?
— Tak.
— Bounce! Przed bardzo krótkim czasem widziałem trop tylu właśnie koni, przejechałem wpoprzek i znalazłem tutaj podobny. Jednakże wydało mi się, że ten drugi liczył z tuzin nowych kopyt.
— To mój ojciec z dwoma sąsiadami, którzy już przede mną wyruszyli za nimi.
— To się zgadza. Jest was zatem czterech przeciwko dwunastu. Czy przydałyby wam się i moje ręce?
— Owszem. Obyście tylko zechcieli je ofiarować!
— Dobrze! Come on!
Zabrawszy swoje rzeczy, przewiesił strzelbę przez jedno ramię, a topór zarzucił na drugie i ruszył przodem, jak gdyby się to samo przez się rozumiało, że mam za nim podążyć.
— Dokąd idziemy, sir? — spytałem, widząc, że poszedł w kierunku, przecinającym pod kątem moją drogę.
— Za tymi ludźmi. Gdzieżby zresztą? Nieco dalej zwrócili się rozbójnicy na północ od rzeki, a my skrócimy sobie drogę, czyniąc to samo.
Mówił tak stanowczo, że nawet nie próbowałem mu się sprzeciwiać, lecz puściłem go przodem, a sam trzymałem konia tuż za nim. Lincoln miał krok długi i wydatny, jak rzadko. Gdybym nie był na koniu, byłbym musiał dobrze się natężać, by mu dotrzymać kroku. Wreszcie zatrzymał się mój przewodnik i wskazał na ziemię.
— Tu jest znowu trop. Dwa, sześć, dziewięć, dwanaście, piętnaście koni! Przechodząc przez ten trop przedtem, widziałem tylko dwanaście. To dowód, że i wasi tędy przejechali i to zaledwie przed kwadransem, bo zgięte źdźbła trawy nie podniosły się jeszcze. Podpędźcie trochę konia, żebyśmy ich czemprędzej doścignęli!
Pośpieszył naprzód tak potężnymi krokami, że musiałem konia puścić kłusem, ażeby nie zostać w tyle.
Las już się dawno był skończył i przeszedł w nizkie zarośla. Teraz wydostaliśmy się na wolną polanę, wchodzącą z preryi w las, jak zatoka. W oddali zauważyliśmy znowu pas grubych drzew, a między nimi a nami podążali trzej jeźdźcy sposobem indyańskim jeden za drugim. Słońce zniknęło i zmrok już zaczął zapadać, lecz mimo to rozpoznaliśmy ich dokładnie. Lincoln podniósł rękę.
— Oto oni. Go on!
Rzucił się naprzód w długich podskokach, przenosząc punkt ciężkości w miarę zmęczenia z jednej nogi na drugą. To jest jedyny sposób na to, żeby wytrzymać długi bieg. Wkrótce zmniejszyła się odległość między nami a nimi, a gdy nas zauważyli i stanęli, już byliśmy przy nich.
— Nareszcie, Timie! — zawołał ku nam ojciec. — Kto jest ten człowiek?
— Mister Abraham Lincoln, którego spotkałem nad rzeką. Chce nam dopomóc. Teraz nie opowiadajcie mi nic. Wiem już o wszystkiem. Jedźmy, żeby jak najprędzej dopędzić zbójów!
— Są już niedaleko i z pewnością rozbiją obóz w lesie. Naprzód, zanim się ściemni, bo potem stracimy ich ślady!
Ruszyliśmy dalej w milczeniu, rozluźniliśmy noże i wzięliśmy strzelby do rąk. Koło pierwszych drzew pod lasem Lincoln się schylił, ażeby trop dobrze zbadać, a po chwili rzekł:
— Zobaczmy tu jeszcze raz, jak sprawa stoi, bo w ciemnym lesie nie da się to rozpoznać. Te odciski kopyt są najgłębsze; widocznie dźwigał ten koń większy ciężar, niż inne, a zatem zapewne niesie jeźdźca i dziewczynę. Widzicie, że kuleje? Lewa tylna noga stąpa tylko przodem kopyta. Będzie musiał wypocząć, dlatego wszyscy jeźdźcy się zatrzymają.
— Well, sir, przyznaję wam słuszność — zauważył ojciec. — Prędzej, naprzód!
— Czekajcie, mister! To byłby straszny błąd. Wyobrażam sobie, że są od nas nie dalej, jak o kwadrans drogi i rozłożyli się już może obozem. Czy chcecie się zdradzić przez konie i zniweczyć cały plan?
— To prawda. Musimy konie zostawić! Ale gdzie? Po drugiej stronie widzicie krzak dzikiej czereśni. Tam spętane nie uciekną pewnie.
Tak się stało. Dalej ruszyliśmy już pieszo. Lincoln szedł przodem, a my z konieczności musieliśmy uznać go za przewodnika. Domysł jego okazał się słusznym, gdyż już niezbyt głęboko w lesie poczuliśmy woń spalenizny, a potem ujrzeliśmy jasny dym, szukający sobie drogi pomiędzy koronami drzew.
Teraz należało unikać wszelkiego szmeru. Szukając osłony za każdem drzewem i przeskakując błyskawicznie odstępy, skradaliśmy się coraz bliżej, aż wreszcie zobaczyliśmy ognisko, a dokoła jedenastu ludzi. Między nimi siedziała Mary, blada jak trup i z głową zwieszoną ku ziemi.
Nie mogłem znieść tego widoku i, nie pytając drugich o zdanie, podniosłem strzelbę.
— Stać! — upomniał Lincoln. — Jednego z nich brakuje...
W tej chwili huknął mój strzał. Człowiek, do którego wymierzyłem, dostał kulą w sam środek czoła. Równocześnie zerwali się tamci na nogi i pochwycili za broń.
— Ognia i na nich! — rozkazał Lincoln.
Do mnie nie odnosił się już ten okrzyk, gdyż odrzuciwszy strzelbę, przyskoczyłem do Mary i ukląkłem przy niej, by jej poprzecinać rzemienie, ściskające jej ręce.
— Timie, czy to być może? — zawołała i uszczęśliwiona objęła mnie wolnemi rękoma tak silnie, że się prawie poruszyć nie mogłem.
— Puść, Mary, teraz inny obowiązek mnie wzywa! — poprosiłem narzeczoną i dobywszy noża, zerwałem się do walki.
Tuż przede mną uderzył Lincoln zbója w głowę toporem tak, że runął bez jęku. Był to ostatni z jedenastu. Z obu stron wystrzelono tylko raz i chwycono zaraz za broń białą.
— Timie, na miłość Boga! — zawołała w tej chwili Mary i wskazawszy na drzewo, rzuciła mi się na piersi.
Spojrzawszy w ową stronę, zobaczyłem wylot lufy, wymierzonej wprost do nas. Strzelec stał ukryty za drzewem.
— To za three carde monte! — ozwał się jakiś głos.
Zanim zdołałem się poruszyć, błysnęło, coś szarpnęło za ramię, a Mary krzyknęła i obsunęła się na ziemię. Kula przebiła mi ramię i poszła jej w serce.
— W niego! — zgrzytnął ktoś obok mnie.
Był to ojciec. Podniósłszy rusznicę kolbą do góry, rzucił się ku owemu drzewu, a ja za nim. W tem błysnęło z drugiej lufy, jakaś postać, której poznać nie mogłem, pobiegła w las, a ojciec padł pod moje nogi z przestrzeloną piersią. Oszalały z wściekłości puściłem się w pogoń za uciekającym. Nie widziałem go, ale znałem kierunek, w którym znikł. Po kilku skokach dostałem się na miejsce, gdzie stały konie rozbójników. Lecz zwierząt już nie było, tylko końce poprzecinanych lass wisiały na kołkach, wbitych w ziemię. Zrozumiałem, że nie dopędzę już tego człowieka, bo on miał konia, a ja nie.
Wróciwszy na pobojowisko, zastałem oba trupy ułożone obok siebie, a Lincolna zajętego ich badaniem.
— Już nie żyją — rzekł — niema już w nich ani śladu życia!
Nie mogłem ani słowa z siebie wydobyć, a tak samo Fred Hammer. Są cierpienia, które zwęglają serce, a na zewnątrz nie wydobędzie się ani jeden dźwięk. Lincoln podniósł się z ziemi, a widząc, że już wróciłem, rzekł gniewnie:
— Byłoby do tego nie przyszło, gdybyście byli ze strzałem zaczekali na odpowiednią chwilę. Odrobinę prochu i małą kulę zapłaciliście życiem narzeczonej i ojca. Radzę wam, abyście drugim razem byli ostrożniejsi!
— Czy potraficie to udowodnić, sir, że powinienbym był wstrzymać się ze strzałem? — spytałem.
— Udowodnić? Pshaw! Po śmierci nie trzeba dowodu! Należało ich otoczyć i wypalić na jeden znak ze wszystkich strzelb. Każdy z nas miał dwururkę, bylibyśmy więc odrazu sprzątnęli dziesięciu ludzi, zanimby byli zdołali pomyśleć o oporze. A waszego „three carde monte“ bylibyśmy pewni schwytali podczas obchodzenia obozu, byłby więc wogóle nie znalazł sposobności do strzału!
To była stosowna nauczka, dana w stosownej chwili, moi gentlemani. Ani tej nauczki, ani tej chwili nigdy nie zapomnę. Możecie mi wierzyć!
Opowiadający westchnął głęboko, przerwał opowiadanie i przesunął dłonią po twarzy, jak gdyby chciał zetrzeć smutne wspomnienie. Potem dopił resztę ze szklanki i zaczął na nowo:
— Gdy zwierzę skrada się przez sawannę albo przez krzaki, to najmniejsze i najlżejsze kopyto zostawia ślady, którymi podążyć może myśliwiec. Wszyscy to wiecie, gentlemani. A kiedy dni, miesiące i lata jak burza przelecą nad człowiekiem, albo powoli, skrycie i podstępnie przejdą przez jego życie duchowe, pozostawiają ślady na twarzy i ślady w sercu. Wystarczy pójść tymi śladami, aby natknąć się na zdarzenia, które zrobiły człowieka tem, czem jest.
Chciałem być i pozostać pilnym farmerem, ale łódź mojego żywota popłynęła w innym kierunku. Mary nie żyła, ojciec nie żył, a matka tak sobie to wzięła do serca, że niebawem zaczęła chorzeć, aż wreszcie zapadła w sen wieczny. Nie mogłem wytrzymać tam, gdzie dawniej byłem tak szczęśliwy, sprzedałem farmę Fredowi Hammerowi, zarzuciłem strzelbę na ramię i udałem się na Zachód tydzień przed weselem Betty Hammerównej, która wyszła za mulata, bardzo ładnego i zacniejszego, niż są zwykle kolorowi.
W dark and bloody grounds wrzało wówczas żwawe, ruchliwe życie, lepsze, o wiele lepsze, niż teraz. Czerwonoskórzy zachodzili o wiele dalej w głąb kraju, aniżeli dzisiaj, musiało się mieć oczy otwarte, jeśli się nie chciało położyć spać wieczorem, a rano obudzić bez skalpu w wiecznych ostępach. Nie było jednak tak źle, bo czterech, a choćby i pięciu Indyan można jeszcze utrzymać w przyzwoitej odległości od siebie; ale obok czerwonych uwijało się wtedy mnóstwo białej hołoty różnego rodzaju, którą na Wschodzie nazywają „runners“ i „loafers“ albo „tramps“. Ci złośliwi i szczwani ludzie dają w nowszych czasach porządnym i spokojnym obywatelom wiele do czynienia. Obawiano ich się bardziej, aniżeli Indyan, wziętych wszystkich razem od Mississipi aż do Oceanu Wielkiego.
O jednym szczególnie bardzo wiele mówiono, jako o tak zuchwałym szatanie, że sława jego dostała się aż na kontynent europejski. Zgadniecie chyba, że mam na myśli Kanada-Billa. Ale czy także wiecie o tem, że on z pochodzenia nie jest niczem więcej, jak tylko angielskim cyganem? Przybył najpierw do Kanady i handlował końmi, dopóki się nie przekonał, że kartami można więcej zarobić. Oddał się three carde monte i niepokoił tem najpierw kolonie brytańskie, dopóki nie doszedł w tem do takiego mistrzowstwa, że mógł się puścić przez granicę do Jankesów z otwartemi głowami. Najpierw zatem grasował na Północy i Wschodzie, wypróżniał najsprytniejszym gentlemanom sakiewki do ostatniego permy, poczem udał się na Zachód, gdzie oprócz gry w karty uprawiał jeszcze inne rzemiosła. Byłby na tej drodze prędko doszedł do stryczka, gdyby nie był na tyle przebiegłym, że zawsze umiał obalić dowód winy. Ze mną postąpił tak samo. Wiedziałem, kto był mordercą Mary i ojca, mogłem na to przysiąc tysiąc razy, ale czy widziałem, że on strzelał? Nie; dlatego nie można było złożyć nad nim prawdziwego jury. Ale nie darowano mu nic; możecie mi wierzyć, bo dobra strzelba to najlepsze jury. Czekałem tylko, żeby się nasze drogi spotkały.
Oddawna nie byłem żółtodzióbem w swoim zawodzie, miałem dobrą pięść, jasne, otwarte oko, zdrowe ciało i kilka lat za sobą, pełnych trudów i doświadczenia. Byłem raz nad górnym biegiem Kanzasu i polowałem na bobry. Po dobrym połowie sprzedałem skórki kilku ludziom z kompanii futrzanej, których spotkałem, i czekałem na sposobność dostania się nad Missisipi, gdyż chciałem zobaczyć Teksas, o którym tyle podówczas mówiono,.że miałem tego pełne uszy.
Oczywiście napotkałem przytem na niemałe trudności, gdyż okolice, przez które musi em przejeżdżać, dyabelnie były niepewne. Kreekowie, Saminole, Choktawi i Komancze wodzili się ciągle za łby, zwalczali się wzajem krwawo i uważali każdego białego za wspólnego wroga. Należało więc ciągle trzymać oczy i uszy otwarte. Droga moja wiodła przez sam środek terenu walk, a ponieważ byłem sam jeden, przeto musiałem się zdać na własną ostrożność i wytrwałość. Nawet konia nie miałem, bo mi go kupcy przeszachrowali, trzeba było jechać na starych mokassynach. Szedłem tedy mniej więcej ku Smoky-Hill i obliczałem sobie, że już znajduję się niedaleko od Arkanzasu. Coraz to więcej wód, płynących do tej rzeki, zagradzało mi drogę, coraz więcej ukazywało się zwierząt takich, które żyją tylko nad brzegami wielkich rzek.
Idąc przez las, natknąłem się niespodzianie na ślady stóp człowieka białego, jak na to wskazywała ta okoliczność, że części stopy przy palcach rozchodziły się, a nie zwracały ku środkowi, jakby to było u Indyanina. Poszedłem za tym śladem z największą ostrożnością i po chwili stanąłem ździwiony, bo usłyszałem donośny ludzki głos, a ze słów wywnioskowałem, że głos ten miał wielu słuchaczy.
— Tak oświadczył przedtem prokurator, gentlemani i ladies, którzy zgromadziliście się przed trybunałem, ażeby zobaczyć i usłyszeć, jak się zachowuje człowiek, oskarżony o morderstwo. Wreszcie przyszła kolej na mnie, obrońcę tego człowieka, a ja dowiodę, że jest zupełnie niewinny. Muszę wam bowiem powiedzieć, że nazywam się Abraham Lincoln, a czcigodny sir, do którego to nazwisko należy, tylko wówczas przyjmuje mandat obrońcy, jeśli nabrał przekonania, że nie podejmuje się obrony łotra...
— Lincoln, Abraham Lincoln — pomyślałem sobie. — Wobec tego nie mam powodu się wahać, lecz idę wprost do tych gents i ladies, do których on przemawia!
Poszedłem dalej naprzód. Istotnie. Naprzeciw mnie błyszczała jasna powierzchnia rzeki pomiędzy drzewami, a na wodzie zauważyłem pierwszą warstwę pni rozpoczętej tratwy. Na tratwie stał Abraham Lincoln, jednak nie z gentlemanami i ladies, lecz sam, sam jeden, trzymał otwartą książkę w lewej ręce, a prawą dla dodania nacisku swej mowie wymachiwał w powietrzu, jak gdyby łowił komary i jętki, igrające nad wodą.
Zauważył mnie, gdy stanąłem nad brzegiem, ale nie przerwał sobie.
— Good day, master Lincoln! Czy wolno do was na chwilę pójść?
— Kto to? By good, to master Kroner, który przedwczesnym wystrzałem pozbawił się własnej narzeczonej! Zostańcie jeszcze dwie minuty na brzegu, bo chcę dokończyć mowy. Zależy mi bardzo na tem, żeby ją wygłosić, gdyż mam ocalić niewinnego, któremu zarzucają, że popełnił morderstwo!
— To mówcie! Ja tymczasem tutaj usiądę.
Zapewniam was, panowie, że mowa była znakomita. Gdyby się była odnosiła do wypadku rzeczywistego, byłby oskarżony z pewnością został uwolniony od winy i kary. Lincoln w roli obrońcy nie wydał mi się wcale śmiesznym, gdyż zauważyłem, że w tej puszczy przygotowywał się do zawodu lawyera. Gdy skończył, poskoczyłem do niego, a on podał mi rękę.
— Welcome, master Kroner! Skąd wzięliście się nad starym Kanzasem?
— Byłem przez pewien czas w Colorado, gdzie nałowiłem nieco bobrów, a teraz dążę do Mississipi, aby pójść trochę do Teksas.
— Dlaczego właściwie udajecie się na Zachód, a nie zostaliście w farmie, gdzie mnie pomimo tych dwojga zmarłych było przez kilka dni tak dobrze?
Przedstawiłem mu w krótkości powody mego kroku, a on uścisnął moją rękę i rzekł:
— To słuszne! Boleść serca, to zły towarzysz. Nie należy mu się poddawać i łączyć z nim na jednem miejscu, trzeba go zabrać z sobą w daleki świat, tam porzucić i wrócić wolnym człowiekiem. Ja ciągle jeszcze jestem tem, czem byłem wówczas: ścinam drzewo tam, gdzie mnie ono nic nie kosztuje, a zawożę tam, gdzie mi za nie dają dobre dolary. Ale to będzie moja ostatnia tratwa. Potem idę na Wschód, żeby się przekonać, czy potrafię coś lepszego robić. Gdybym tu był już skończył robotę, bylibyście mogli pojechać ze mną. Niestety muszę tu jeszcze ze czternaście dni zabawić.
— To nic, sir! Jeśli wam to na rękę, zostanę z wami. Westman nie dba o to, czy tydzień czasu więcej lub mniej na jednem miejscu posiedzi. Jeśli przyjmiecie moją pomoc, to skończymy pracę w połowie tego czasu. To pewnie nie narazi was na żadną stratę.
— Dla mnie będzie to bardzo korzystne, jeśli zostaniecie i pomożecie mi trochę, bo to przyda się jeszcze z innego względu. Oto od pewnego czasu krążą tu Indyanie jak komary, a w takich wypadkach dwaj ludzie znaczą więcej niż jeden człowiek. To chyba jasne. A może wy wciąż jeszcze chwytacie strzelbę o pięć minut za prędko?
— Bądźcie spokojni, sir! Tim Kroner poprawił się i nie zrobi wam wstydu.
— Well, spodziewam się tego! Ale niema drugiej siekiery, gdybyście chcieli zabrać się do roboty. Trzebaby pójść po nią do Smoky-Hill, a przy tej sposobności możnaby przynieść trochę amunicyi, która mi się już wyczerpuje.
— Daleko to stąd?
— Dobre dwa dni drogi. Rzecz dałaby się jednak załatwić prędzej. Możnaby przyczepić do tratwy jeszcze jedno pole, aby była odporniejsza i żeby lepiej było nią kierować, a potem popłynąć z prądem, co wymaga tylko jednego dnia czasu. Pnie zostawi się tam na kotwicy, a potem przyczepi się je z tyłu.
— To ja pojadę po te potrzebne nam rzeczy.
— Wy? A potraficie kierować tratwą?
— Jeśli ją będę miał, to potrafię, w przeciwnym razie nie. Tratwa będzie dość mała, przeto jeden człowiek da sobie radę.
— Ale powrót będzie niebezpieczny, jeśli Indyanie nie pójdą gdzieś indziej. Dziwi mnie to, że dotychczas nie odwiedzili mnie jeszcze.
— Ja sądzę, że dobrze wykonam swoje zadanie.
— W takim razie zgoda. Wypocznijcie z podróży, a ja zabiorę się zaraz do roboty, bo tratwa musi być jutro gotowa.
— Nie jestem zmęczony i mogę wam pomóc.
— Bounce! Widzę, żeście się stali pożytecznym człowiekiem. Come one zatem, do dzieła!
Nazajutrz rano płynąłem już z wodą. Rzeka była zawsze wolna i miała spad tak dobry, że już wieczorem ujrzałem przed sobą fort. Skręciłem ku brzegowi, przymocowałem pnie do brzegu i poszedłem ku ogrodzeniu, otaczającemu domy drewniane, zwane tutaj fortecą.
U wejścia stał żołnierz na straży. Pozwolił mi przejść, gdy mu wyjawiłem cel mego przybycia. W pierwszym domu zażądałem bliższych wiadomości.
— Musicie o to zapytać kolonela Butlera, który tutaj dowodzi — odpowiedziano mi. — On jest tam w domu oficerskim.
— Kto mnie oznajmi?
— Oznajmi? Człowieku, nie znajdujecie się przecież przed białym domem w Waszyngtonie, lecz w ostatnim posterunku przed indyańską granicą! Tutaj nikt na takie drobnostki nie zważa. Kto przejdzie przez palisadę, może wetknąć nos tam, gdzie były już inne nosy.
Skierowałem się ku wskazanemu mi budynkowi i wstąpiłem przez drzwi do izby, w której nie zastałem nikogo. Tylko z sąsiedniego pokoju dochodziło kilka głosów, oraz dźwięk złotówek i srebrników.
Drzwi były tylko przymknięte. Zanim wszedłem, chciałem zobaczyć, z kim mam do czynienia i rzuciłem okiem przez szparę. Na środku izby stał z gruba ciosany stół, przy którym siedziało może dziesięciu oficerów rozmaitych stopni i grało w karty przy świetle świecy z łoju jeleniego. Wprost naprzeciwko kolonela siedział... nikt inny, tylko Kanada-Bill przed ogromną kupą pieniędzy, piasku złotego i grudek i przerzucał na swój sposób trzy karty.
Grali w three carde monte.
Nikt z nich nie mógł mnie widzieć. Wahałem się, czy wejść i namyślałem się właśnie nad sposobem powitania Billa, kiedy zauważyłem, jak on wykonał ten sam ruch błyskawiczny, którym wówczas wrzucił sobie czwartą kartę do rękawa. W jednej chwili ja stanąłem za nim i pochwyciłem go za rękę.
— Za pozwoleniem, gentlemani, ten człowiek gra fałszywie! — powiedziałem.
Bill chciał powstać, lecz mu się to nie udało, gdyż lewą ręką trzymałem go za ramię, a prawą ścisnąłem za szyję tak mocno, że mu zatamowało oddech i odebrało zdolność do wszelkiego ruchu.
— Gra fałszywie? — wybuchnął pułkownik. — Udowodnijcie to! Kto wy jesteście i czego tu chcecie? Jak weszliście tutaj?
— Jestem traperem, sir, i przybyłem do waszego store po pewne rzeczy. Znam tego człowieka bardzo dobrze, nazywa się Wiliam Jones, albo (jeśli zrozumialsze będzie dla was inne jego nazwisko) Kanada-Bill.
— Kanada-Bill? Prawda to? On nazwał się tu Fred Fletcher. No, puśćcie go już!
— Nie zrobię tego, dopóki się nie przekonacie, że mówię prawdę. On gra nie trzema, lecz czterema kartami.
— Gdzie jest czwarta?
— Wyjmijcie mu ją z jego rękawa!
Jeden z poruczników sięgnął do rękawa i wyciągnął kartę.
— Zounds, macie słuszność, człowieku. Winniśmy wam wdzięczność, bo ten łotr wyssał nas prawie do ostatniego permy. Puśćcie go! Teraz będzie miał z nami do czynienia.
— A trochę także ze mną, gentlemani. On zastrzelił mi dwie osoby, które kochałem nadewszystko, a teraz musi się na to zgodzić, że się z nim policzę.
— Tak sprawy stoją? Jeśli zdołacie udowodnić swoje twierdzenie, to już po nim!
Odjąłem odeń rękę. Był już prawie zaduszony i zaczął teraz wciągać powietrze w pośpiesznym krótkim oddechu, zanim wróciła mu świadomość położenia. Potem zerwał się na równe nogi.
— Czego chcecie...?
Utknął w połowie pytania, gdyż teraz dopiero zobaczył mnie i poznał natychmiast.
— Czego ten człowiek chce od was, to jeszcze usłyszycie — rzekł pułkownik. — Czy jesteście Wiliam Jones, Kanada Bill?
— Damn! Dajcie mi pokój ze swoim Kanada-Billem! Nie znam go i nazywam się Fred Fletcher, jak wam to już dawno powiedziałem.
— Dobrze! Nazwisko nam obojętne, bo nie sądzi się nazwiska, lecz czyn. Graliście z nami fałszywie!
— Ani mi przez myśl nie przeszło, sir! Czy uważacie może siebie i tych gentlemanów za ludzi, wobec których można się odważyć na takie sztuczki?
— Przywykliśmy do gry rzetelnej. Nie podejrzewaliśmy was, że jesteście opryszek, dlatego nie patrzyliśmy wam na palce. Gdybyśmy byli wiedzieli, kogo mamy przed sobą, byłby się wam ten figiel nie udał.
— Tu o żadnym figlu niema mowy. Grałem uczciwie.
— A karta, znaleziona w waszym rękawie?
— To mnie nic nie obchodzi! Ja tam jej nie wsadziłem. Czy widzieliście to może, kolonelu?
— Sama więc tam wpadła?
— Albo ją tam włożono. Kto mnie trzymał za rękę, ten będzie chyba wiedział, jak ona się tam dostała!
Te słowa oburzyły mię do żywego. Nie mogłem się już dłużej powstrzymać i uderzyłem go pięścią w głowę tak, że upadł na krzesło.
— Macie dobre uderzenie, master — rzekł śmiejąc się pułkownik — ale dajcie temu raczej pokój, bo to nie należy do rzeczy. My go potem sami weźmiemy w obroty i nie pożałujemy rąk.
— Mam prawo żądać, żebyście mnie bronili przed takiemi napaściami, sir — zawołał Jones, usiłując się podnieść. — Oskarżam tego człowieka o to, że umyślnie rzucił mi kartę do rękawa!
— Tak, tę samą kartę, którą pokazywaliście nam przed kilku sekundami. Nie narażajcie się przynajmniej na śmiech! Towarzysze, czy uznajecie tego mr. Jonesa, czy Fletchera, winnym?
— Grał fałszywie; o tem niema co wątpić! — zabrzmiało dokoła.
— W takim razie wydajmy nań wyrok i to zaraz na miejscu!
Odeszli na bok, by się porozumieć. Kanada-Bill zdradził się sam. Spojrzał na leżącą jeszcze przed nim kupę pieniędzy, a potem do otwartego okna. Szybkim chwytem zabiał tyle monet, ile w tym pośpiechu zdołał i poskoczył ku oknu. Lecz równocześnie ja podniosłem rusznicę do twarzy i zawołałem:
— Stop, master Jones! Jeszcze krok, a będzie po was!
Oglądnął się, poznał, że to prawda i zatrzymał się natychmiast.
— Liczę do trzech; jeśli do tego czasu pieniądze nie będą na swojem miejscu, to strzelam. Raz...
Wrócił powoli do stołu.
— Dwa...!
Położył pieniądze obok reszty.
— Tak, teraz usiądźcie i czekajcie spokojnie, zanim się los wasz rozstrzygnie!
Teraz dopiero opuściłem lufę. Oficerowie skończyli naradę, a podczas narady widzieli oczywiście, co było zaszło. Teraz przystąpili znów do nas, a pułkownik, podawszy mi powtórnie rękę, rzekł z uśmiechem:
— Dzielny z was zuch, master... Jakże się właściwie nazywacie?
— Tim Kroner, sir!
— A zatem, mr. Kroner, jesteście zuch. Szkoda, że nie służycie w moim pułku, lub coś podobnego! — Zwracając się zaś do Jonesa, dodał: — Za swój figiel dostaniecie pięćdziesiąt dobrych batów na gołą skórę. Sądzę, że wam to wyjdzie na korzyść!
— Pięćdziesiąt batów? Jestem niewinny; przeto nie uznaję tego wyroku!
— Well, mylord, to dostaniecie je niewinnie, a gdy już przylgną do waszej skóry, będziecie je musieli przyjąć. Gdybyście potem chcieli apelować przeciw temu u prezydenta, to wystawię wam asygnatę na nowych pięćdziesiąt, albo na sto. Poruczniku Welhurst, weźcie tego człowieka na dwór i postarajcie się, żeby otrzymał wszystko, co mu się należy!
— Możecie się na mnie zdać w zupełności, kolonelu! — rzekł młody oficer, przystępując do Jonesa. — Go on, człowieku. Baty was czekają na dworze!
— Ja się nie ruszę z miejsca. Domagam się praw moich! — zawołał Jones.
Na to wykręcił się pułkownik na pięcie i rzekł:
— On niezadowolony, poruczniku. Wyliczcie mu o dziesięć więcej, czyli razem sześćdziesiąt! Rozporządzam tak, bo odpowiedzialność biorę na siebie. A jeżeli i teraz nie pójdzie, to dostanie za każdą dalszą minutę o dziesięć więcej!
— No? — zapytał porucznik z groźnem spojrzeniem.
— Pójść muszę; ale wy może nigdy nie zapomniecie, three carde monte, bo ja zwrócę się do tego sędziego, o którym teraz nikt z was nie myśli!
Wyszedł pierwszy, a porucznik za nim z odwiedzionym rewolwerem. Pułkownik zwrócił się teraz do mnie:
— Jak się przedstawia sprawa tego morderstwa, sir? Jeśli wasze dowody są silne, to na miejscu złożymy jury i weźmiemy go na stryczek. Wiecie, na jakiem znajdujemy się terytoryum, a wiecie także i to, że mam prawo załatwiania wszelkich spraw na krótkiej drodze.
Opowiedziałem dokładnie całe zdarzenie.
— W takim razie sprawa wasza źle stoi rzekł oficer. — Tu jest konieczne: albo jego przyznanie się do winy, albo przynajmniej jeden świadek, któremuby można zaufać. Ręczę wam, że podczas przesłuchania nazwie się Fred Fletcher i będzie udawał, że was nie zna. Nadto nie widzieliście wcale, że Kanada-Bili był tym, który wystrzelił. Co więcej, nie możecie nawet twierdzić, że był między rozbójnikami. Uczynię, co będę mógł; to wam przyrzekam, ale wiem dobrze, że będziemy go musieli wypuścić. Reszta to już wasza rzecz. Gdy obaj stracicie fort z oczu, wtedy będziecie mogli pomówić z nim na swój sposób.
Po chwili wprowadzono napowrót Kanada-Billa. Wyglądał okropnie. Nabiegłemi krwią oczyma patrzył sztywnie dokoła, jak gdyby usiłował wryć sobie w pamięci rysy każdego z osobna. Pułkownik rozpoczął przesłuchiwanie, które doprowadziło tylko do przewidzianego przezeń wyniku.
— Oddajcie temu człowiekowi wszystko, co miał przy sobie, i odstawcie go pod pewną osłoną w dół rzeki o pięć mil od fortu! Czy się nazywa Fred Fletcher, czy Wiliam Jones, to w żaden sposób nie może dłużej zabawić w obrębie naszych granic!
Tak brzmiało ostateczne postanowienie pułkownika.
— Jesteście naszym gościem — zwrócił się teraz do mnie — dopóki wam się spodoba, mr. Kroner, a z magazynu naszego dostaniecie bezpłatnie wszystkiego, czego wam potrzeba. A może chcecie zaraz puścić się w pościg za tym człowiekiem?
— Byłbym to zrobił, gdybyście go byli wysłali w innym kierunku. O dwa dni drogi wyżej czeka na mnie nad rzeką towarzysz, do którego muszę wrócić. Wobec tego, że sprawy moje nie ułożyły się inaczej, wyruszę dopiero wtedy, gdy będę miał dobrą siekierę i trochę amunicyi. Droga Kanada-Billa zejdzie się jeszcze kiedyś z moją!
— Well, sir, niech teraz ucieka! Takie plugastwo zawsze przyjdzie na strzał. Siekierę i amunicyę dostaniecie, a za ocalenie nam pieniędzy pożyczę wam kanoe z sześciu wioślarzami, którzy do jutra rana przewiozą was poza połowę drogi. Dla was to będzie wygoda, a dla nich ćwiczenie, które im przyniesie korzyść w leniwem życiu tutejszem. Ale miejcie się na baczaczność przed Indyanami! Moje daleko wysunięte posterunki donoszą mi, że nasi bracia czerwoni wykopali topór wojenny.
Pułkownik miał już o tem wiadomości, przeto nie potrzebowałem go ostrzegać. W kwadrans potem, zaopatrzony we wszystko, czego mi było potrzeba, siedziałem w pirogue, a sześciu ludzi wiosłowało w możliwie szybkiem tempie przeciw prądowi starego Kanzasu. Kanada-Billa straciłem równie prędko, jak go znalazłem. Teraz jednak chodziło mi o zacnego Lincolna. Spodziewałem się zresztą zobaczyć jeszcze kiedyś mordercę moich najdroższych istot.
Spragniony spoczynku spałem w łodzi aż do późnego ranka, a zbudziwszy się, przekonałem się, że przebyłem już więcej niż połowę drogi. Pomimo iż tego się domagałem, nie wysadzili mnie wioślarze na brzeg wprzód, zanim się nie upewnili, że dziś jeszcze dotrę do mego obozowiska. Potem oni wrócili, ja zaś ciężko objuczony puściłem się w dalszą drogę.
Późnym wieczorem dostałem się do Lincolna, dla którego mój szybki powrót był niespodzianką. Z wielkiem też zaciekawieniem wysłuchał sprawozdania o moim pobycie i zdarzeniu w forcie.
— Dobrzeście postąpili, Timie Kroner, puszczając wolno tego Jonesa — rzekł. — Spotkacie się z nim jeszcze przy lepszej sposobności. Dla mnie byłoby to rzeczą dziwną, co prawda, gdyby przyjął baty, nie spróbowawszy przynajmniej zemsty. Robi mi się tu duszno. Zabierzmy się porządnie do pracy, ażeby odejść stąd jak najrychlej!
Zaczęliśmy pracować jak niedźwiedzie, waląc pień za pniem. Po upływie tygodnia mieliśmy tylko zakończyć tratwę.
Ja poszedłem był dość daleko w głąb lasu, ażeby naciąć dobrych prętów do wiązania, a uzbierawszy dostateczną wiązkę, rozciągnąłem się na ziemi, aby trochę wypocząć. Dokoła panowała taka cisza, że słyszałem, jak liście z drzew spadały,
Wtem doleciał mnie z pewnego oddalenia cichy, całkiem cichy szelest. Po chwili nadsłuchiwania przekonałem się, że nie pochodził z gałęzi, lecz z ziemi. Czy to wąż, czy jaki inny płaz? A może człowiek? Z temi pytaniami w myśli poczołgałem się bez szmeru na palcach rąk i nóg w odpowiednim kierunku. Jak myślicie, gentlemani, co zobaczyłem? Indyanina w pełnym wojennym rynsztunku. Był to Choktaw, młody jeszcze, bo wiecie, że niektóre szczepy używają do zwiadów młodych ludzi, by wypróbować ich odwagę i chytrość. Widocznie polecono mu przeszukać brzeg rzeki. Nie znalazł był jeszcze dotąd naszych śladów i dość zręcznie przeciskał się przez zarośla. Nieraz już w życiu drasnąłem czerwoną skórę i wiedziałem, że nie powinienem pozwolić mu umknąć, jeśli miałem nie wystawić na szwank naszego życia. Nie można było wahać się długo w tem położeniu. Dobyłem noża, on odwrócił się ku mnie, odkrył przez to swoją pierś, a równocześnie utkwił mój nóż w jego sercu.
Żałowałem biednego chłopca, bo zginął bez walki na pierwszej ścieżce wojennej. Ale prerya, to pani sroga i nieubłagana, nie znająca innych względów prócz własnych. Trafiłem go tak dobrze, iż nie mógł wydać głosu z siebie. Zostawiłem go na tem samem miejscu zabrawszy wiązkę, pośpieszyłem do Lincolna.
— Czy macie trochę czasu, sir? — spytałem.
— Na co?
— Żeby zanieść Indyanina do wody. Spotkałem go niedaleko stąd na zwiadach i pchnąłem nożem.
W milczeniu pochwycił Lincoln strzelbę i pobiegł za mną, a przyszedłszy do trupa, schylił się nad nim.
— Timie Kroner, macie wspaniałe pchnięcie. Gdybyście byli tego szpiega nie zabili, bylibyśmy zgubieni. Widzę teraz, żeście się już stali całkowitym mężczyzną. Macie moją rękę. Od dziś mówimy sobie „ty“!
— Zgoda! Za ten zaszczyt nie dbam nawet o Kanada-Billa. Ale co teraz?
— Co teraz? Wyjaw swoje zdanie, Timie. Chciałbym wiedzieć, czy trafisz w sedno.
— Dokończymy tratwy, o ile jest już gotowa. To będzie wymagało zaledwie pół godziny, a potem rozglądniemy się za Indyanami, ażeby wiedzieć, co się dokoła nas dzieje. Może chcą napaść na fort, a w takim razie musimy ostrzec pułkownika.
— Słusznie! Weźmy się więc do roboty!
Broń Indyanina zakryliśmy mchem i liśćmi, a trupa przymocowaliśmy pod wodą tak, żeby nie mógł wypłynąć i nas nie zdradził. Potem zabraliśmy się do tratwy. Pnie końcowe, które leżały już przygotowane, dostały narazie tymczasowe wiązania, bo później mogliśmy je zmienić na mocniejsze. Następnie przybiliśmy gotowe już wiosła, umieściliśmy na tratwie zwierzynę, zastrzeloną na zapas, chróst i smolaki. Po tej robocie byliśmy gotowi do szybkiego odjazdu, gdyby tego wymagała jakaś nagła potrzeba.
Teraz udaliśmy się na to miejsce, gdzie spotkałem Choktawa, stamtąd ruszyliśmy dalej jego tropem. Trop był zupełnie wyraźny, co u starszego wojownika byłoby wykluczone. Posuwaliśmy się tedy szybko naprzód ze wzrokiem, spuszczonym ku ziemi.
Szliśmy tak przez las z godzinę. Już się zaczęło było ściemniać, co nas nieco zaniepokoiło, bo obawialiśmy się, że nie zdołamy później rozpoznawać śladów, gdy wtem zauważyliśmy nagle, że nie znajdujemy się już w głębi puszczy, lecz na wązkim leśnym półwyspie, wysuwającym się daleko na trawiastą równinę, która była albo polaną, albo szeroką zatoką sawanny.
Na polanie leżeli jedni Indyanie na trawie, a inni ujeżdżali swoje żwawe mustangi. Naliczyliśmy ze trzystu wojowników. Ponieważ byli to tylko Choktawi, przeto łatwo nasuwał się domysł, że sprzymierzeni z nimi Komancze znajdują się w pobliżu. Stojąc wśród wysokich paproci, mogliśmy objąć okiem cały obóz, w którym płonęło już kilka ognisk. Ognia nie podsycano, jakby to nieostrożni biali uczynili, którzy zazwyczaj piętrzą polano na polanie, uzyskają przez to wprawdzie wiele ciepła, ale zarazem powodują wysoki płomień zdradziecki i gęsty dym. Ci wojownicy palą ogień na sposób indyański, polegający na tem, że tylko końce polan wkłada się w ogień i posuwa je do środka, regulując dym i płomień.
Nadleciał sęp ponad lasem i jął zataczać kręgi nad polaną, wietrząc już zdobycz. Jeden z Indyan podniósł strzelbę, wypalił i trafił tak dobrze, że ptak w coraz to węższej linii ślimaczej spadł na ziemię. Kto był tym strzelcem, o tem się zaraz dowiedzieliśmy.
— Uff! — zabrzmiało tuż obok naszego stanowiska. — Syn Czarnej Pantery, to wielki wojownik. Kula jego ściąga z chmur jaskółkę!
Słowa te wymówiono w owej dziwacznej mieszaninie angielszczyzny i języka indyańskiego, której czerwonoskórcy używają w rozmowie z białymi. Ktoś więc siedział obok nas w krzakach i to nie jedna, lecz dwie osoby, bo zaraz potem usłyszeliśmy odpowiedź drugiego, daną w tym samym żargonie:
— Ale nieostrożny. Wywiadowca jeszcze nie wrócił. Nie wiemy wcale, czy w pobliżu nie znajdują się nieprzyjaciele, których uwagę mógł wystrzał zwrócić na czerwonych mężów.
— Biały! — szepnął Lincoln. — Ten łotr jest tak samo ostrożny, jak syn Czarnej Pantery. Gada tak głośno, że możnaby go w San Francisco usłyszeć. By god. Gdyby nie to: „uff“, bylibyśmy ładnie wpadli obydwom w ręce!
— Czy się mój biały brat boi? — zapytał Indyanin z dumą. — Przyszedł do nas, by nam otworzyć dom wodza białych, a dobry Manitou zesłał nam pomyślne gusła, które zaostrzają nasze tomahawki i noże. Spalimy dom białych, ich samych oskalpujemy, a proch sobie zabierzemy!
— A każdy oficer dostanie wpierw sto batów. To przyrzekł mi brat czerwony!
— Czarna Pantera tak powiedział i słowa swego nie złamie. Twoi biali wrogowie dostaną baty, howgh! Ale czerwony mąż walczy tylko bronią i nie bije rózgą nieprzyjaciela. Sam będziesz musiał ukarać ich batami!
— Tem lepiej. Wojownicy Komanczów nadejdą jeszcze tej nocy, będziemy więc dość silni. Gdy słońce raz jeszcze zniknie na zachodzie, fort już będzie zniszczony!
— Zounds, to Kanada-Bill! — rzekłem cicho.
Lincoln skinął głową i wziął mnie za rękę.
— Nazad i precz stąd! Moglibyśmy zakłuć obydwu, lecz na tem nicbyśmy nie zyskali, tylko stracili. Musimy natychmiast odpłynąć i ostrzec pułkownika. Znamy termin napadu, a to rzecz główna. Śmierć tych dwu drabów wywołałaby zmianę planu, a to nie byłoby nam na rękę.
Cofnęliśmy się natychmiast cicho i ostrożnie, a wydostawszy się poza doniosłość słuchu, podążyliśmy szybkimi krokami na miejsce wylądowania. Indyanie wysłali tylko jednego człowieka na zwiady, a ponieważ ten poległ, przeto nie baliśmy się wrogiego spotkania.
Upłynęła zaledwie godzina, a my już płynęliśmy do fortu. Tratwa była większa od tej, którą ja tam jechałem, a kierowanie nią, zwłaszcza w nocy, zajęło wszystkie nasze siły i uwagę. Podróż odbyliśmy dość szczęśliwie i jeszcze przed południem znaleźliśmy się w Smoky-Hill.
Pluton piechoty ćwiczył się nad rzeką w strzelaniu, a pułkownik sam przyglądał się ćwiczeniom. Poznał mnie, zanim na ląd wysiadłem.
— Ach, master Kroner! Czy znów potrzebujecie siekiery i prochu?
— Dzisiaj nie, sir. Przybywamy w tem przypuszczeniu, że my wam będziemy potrzebni.
— Wy nam? A to na co?
Wyskoczyliśmy z Lincolnem na brzeg.
— Choktawi i Komancze chcą napaść na fort dziś w nocy.
— Do wszystkich dyabłów! Naprawdę? Wiedziałem, że uwijają się w pobliżu, sądziłem jednak, że dość będą mieli do czynienia z Kreekami i Seminolami, z którymi dopiero przed trzema dniami stoczyli ładną potyczkę, jak mi donieśli moi ludzie.
— Kanada-Bill poszczuł ich na was.
— Czy wiecie to napewno? W takim razie poszedł znów w górę rzeki, gdy go eskorta opuściła. Żałuję, że nie kazałem temu człowiekowi wpakować w łeb kuli! Jakież przynosicie wieści?
— Przypatrzcie się wpierw mojemu towarzyszowi! Nazywa się Abraham Lincoln i jest zuch, który potrafi jeszcze do czegoś doprowadzić!
— Well, master Lincoln, życzę wam tego! Ale teraz powiedzcie wreszcie, co nam grozi!
Opisaliśmy mu wczorajszą przygodę.
— Pięknie, dobrze! — rzekł z uśmiechem, gdyśmy skończyli. — Dziękuję wam, panowie, za tę wiadomość i korzystam z niej odpowiednio. Czy macie ochotę przypatrzeć się temu spotkaniu, czy też wolicie popłynąć dalej?
— Zostaniemy tu, jeśli pozwolicie, sir. Nie należy wyrzekać się rzadkich przyjemności.
— To wejdźcie i rozgośćcie się swobodnie!
— Później! — rzekł Lincoln. — Przywiążemy naszą tratwę o pół godziny drogi dalej, ażeby nie wpadła w oko czerwonym. Oni z pewnością przeszukają najpierw otoczenie fortu, a nie powinni się dowiedzieć, że ktoś z góry nadpłynął. Łatwo mogliby nabrać podejrzenia, zwłaszcza że wywiadowca im zginął.
Postąpiliśmy tedy, jak nam ostrożność nakazywała, poczem wróciliśmy do fortu, gdzie przygotowywano się już na przyjęcie dzikich. Pościągano straże, wysunięte dalej od fortu, ażeby Indyanom ułatwić podejście, cztery armaty nabito kartaczami, a każdy żołnierz otrzymał oprócz rusznicy lub karabinu z dwoma lufami, pistolet i ostry nóż. Oficerowie mieli wszyscy przynajmniej po dwa rewolwery. Chodziło o to, żeby zaraz przy pierwszym ataku powitać dzikich jak największą liczbą strzałów.
Wieczorem siedzieliśmy przy stole oficerskim. W rozmowie, która się rozwinęła, okazał Lincoln zdumiewające wprost wiadomości. Pomimo swej skromności pobijał w dyspucie jednego gentlemana po drugim, a gdy rozmowa zeszła na napad, zauważył:
— Główna rzecz w tem, żeby ich nietylko przyjąć, lecz także wpaść pomiędzy nich w pierwszem zamieszaniu. Sądzę, że gdybyśmy mogli się dowiedzieć, gdzie zostawią konie, byliby napewno zgubieni. Rozporządzacie oddziałem dragonów, colonelu. Każcie im po pierwszej salwie dosiąść koni i zabrać wierzchowce Indyanom, albo... bounce, świta mi pewna myśl! Czy macie rakiety, albo inne ognie sztuczne?
— O to nie trudno, sir. Co z tem poczniecie?
— Rozpędzimy konie. Timie, pójdziesz ze mną?
— Oczywiście! — odrzekłem.
— W takim razie nie potrzebuję nikogo więcej, colonelu. Postarajcie się o ognie i wypuśćcie nas potem!
— Jak możecie się na coś podobnego odważyć!
— Pshaw! Na inne rzeczy musi się człowiek nieraz odważyć. Potrzebujemy także kilku lontów, ażeby się nie zdradzić krzesaniem ognia.
Ze względu na nasze bezpieczeństwo chciano nie dopuścić do naszej wyprawy, lecz Lincoln rozwiał wszelkie wątpliwości i niebawem zaczęliśmy się skradać w las, uzbrojeni w lonty i ognie sztuczne.
Zadanie nasze było trudne i niebezpieczne, ale przy pewnej ostrożności mogło się udać. Przypuszczaliśmy, że Indyanie koni nie zostawią spętanych w lesie, lecz przywiążą je do kołków pod nadzorem kilku ludzi, to też zwróciliśmy się zaraz na prawo, gdzie szereg polanek ciągnął się w las, jakby małe jeziorka.
Kiedyśmy się czołgali skrajem jednej z nich, pochwycił mnie idący przodem Lincoln nagle za rękę i wciągnął w zarośla. Zapewne zauważył coś, co zasłaniała mi jego postać. To Indyanin przemykał się w cieniu drzew, a obok niego szedł biały.
— Kanada-Bill z Czarną Panterą! — szepnął Lincoln.
Było tak ciemno, że nie mogliśmy dokładnie poznać Jonesa, lecz rozumiało się samo przez się, że nie był to nikt inny. Spotkani szli przodem na zwiady, a w pewnej odległości za nimi poruszał się nieprzejrzanie długi wąż Indyan, idących jeden za drugim. Długo musieliśmy czekać, zanim nas minął ostatni.
— Ładny pochód, Timie! Na przedzie Choktawi, a za nimi Komancze, razem przynajmniej sześćset czerwonych skórek. Położenie pułkownika będzie trudne, a nasze również. Ale sądzę, że nasze ognie zrobią swoje!
Ruszyliśmy dalej swoją drogą i już na skraju drugiej polany ujrzeliśmy w półmroku gwiaździstej nocy cel naszej wyprawy. Na środku wolnego miejsca leżała jakaś ciemna masa: to były konie Indyan.
— Tylko jednego szczepu — rzekł Lincoln. — Drugi z pewnością zostawił swoje dalej. Chodź!
Znów podążyliśmy naprzód, aż do ciemnego rogu, zasłaniającego drugą polanę.
— Well, tam są drugie, a przy nich dozorcy. Tu trzech, tam czterech ludzi. Czy sądzisz, że dostaniemy się do nich?
— Czemu nie? Trawa wysoka. Jeśli nadto skorzystamy z wiatru, żeby nas konie nie zdradziły, to nam się uda.
— Indyanin napada na nieprzyjaciela nad ranem; ale ci uważają siebie za tak silnych, że wezmą się do swego zbrodniczego dzieła już teraz. Przypuszczam, że zbliżyli się już do fortu, możemy więc zacząć. Ale Timie, tylko tomahawka i noża można używać; żadnej broni głośnej!
Położył się na ziemi i zaczął pełzać, jak wąż po trawie. Ja sunąłem się tuż za nim. Zbliżyliśmy się do siedzących na ziemi trzech Indyan na tyle, że słyszeliśmy niemal ich oddech. W samą porę zaczęły konie bić się kopytami i spowodowały szmer, który nam umożliwił zbliżenie się na odległość chwytu do nieprzeczuwających niczego czerwonych. Zobaczywszy błysk noża Lincolna, wyjąłem swój z między zębów i pchnąłem także. Dwaj już nie żyli.
— Ugh! — zawołał trzeci, zrywając się, ale ugodzony tomahawkiem Lincolna padł napowrót na ziemię.
— Wszyscy trzej już martwi! Timie, sprawa idzie nieźle! No, a teraz do tamtych czterech! A może ich za wielu?
— Nie dla mnie, ani dla ciebie! Dalej do dzieła! Tym razem nie poszło nam już tak gładko. Ażeby wiatr mieć przeciwko sobie, musieliśmy okrążać, nadto jeden z ludzi stał wyprostowany i mógł nas łatwo zobaczyć. Korzystając ze wszystkich właściwości terenu, zbliżaliśmy się jednak do nich coraz bardziej, gdy wtem zabrzmiało w oddali szatańskie wycie, poczem nastąpiła straszna salwa strzałów. To Indyanie rozpoczęli atak na fort.
— Teraz już wszystko jedno, Timie. — szepnął Lincoln. — Weź rewolwer! Żaden z nich nie powinien umknąć. Go on!
W następnej chwili był już między nimi, a ja obok niego. Po czterech lekkich trzaskach, kilku pomocniczych uderzeniach i pchnięciach, byliśmy także tutaj panami placu.
— Timie! Teraz nie potrzebujemy ani lontu, ani ogni sztucznych do wykonania arcydzieła, o którem będą tu jeszcze długo sobie opowiadali. To konie indyańskie, przyzwyczajone do chodzenia jeden za drugim. Czemprędzej wiązać rzemienie do ogonów!
Był to istotnie pomysł, na który mógł wpaść tylko Lincoln, ale niestety nie dał się wykonać, gdyż w tej chwili doszedł nas głuchy odgłos strzałów armatnich, a zaraz potem niezliczone wrzaski, które pouczyły nas o stanie rzeczy.
— Niema na to czasu. Czerwoni uciekają i zaraz tu będą. Ognie w ruch! Ty skocz zaraz do tamtej trzody. Nie potrzeba zwierząt odwiązywać; zerwą się same. Spotkamy się po tamtej stronie przy drzewach orzechowych.
Pobiegłem do pierwszej gromady koni, wydobyłem rakiety i lont, zapaliłem i rzuciłem między zwierzęta. Gdy wróciłem na umówione miejsce, Lincoln czekał już na mnie.
— Uważaj Timie, zaraz się zacznie! — rzekł, śmiejąc się do mnie.
Obie trzody odezwały się podejrzanem parskaniem. Zwierzęta poznały węchem niebezpieczeństwo. Wtem zaczęło strzelać, trzaskać i sypać iskrami najpierw z tej, a potem z tamtej strony. W tym blasku ujrzeliśmy rozgorzałe oczy, nozdrza parskające i podniesione grzywy zwierząt, szarpiących się na lassach... Wreszcie wytężywszy wszystkie siły, wyrwały się z uwięzi i zaczęły błąkać się bezradnie w różnych kierunkach, aż wkońcu ruszyły zwartą masą prosto w kierunku fortu.
— Wspaniale, świetnie, Timie! Poprzewracają i stratują własnych panów, z których pewnie ani jeden nie odzyska swego wierzchowca. Założę się, że wpadną do rzeki, a potem pochwytają je łatwo ludzie z fortu!
Nic lepszego nie mogliśmy na razie zrobić, jak ukryć się w zaroślach. Oczy i uszy mieliśmy otwarte, a chociaż nic nie widzieliśmy z powodu ciemności, to za to słyszeliśmy tem więcej. Wściekłe wycia rozczarowanych Indyan, którzy zamiast koni zastali tylko trupy dozorców, tętent cwału dragonów, pędzących za uciekającymi, trzask karabinów i pistoletów, cichnący zwolna w oddali, od czasu do czasu zaś cichy szelest kroków zbiega, chroniącego się w gąszczu — oto nasze wrażenie.
Dopiero gdy dzień zaszarzał, opuściliśmy naszą kryjówkę i wyszliśmy na polanę, gdzie leżały trupy poległych. Otoczenie fortu wyglądało jak pobojowisko. Indyanie leżeli obok siebie pokotem, ugodzeni kulami żołnierzy, z których każdy z poza palisady brał dwu lub trzech na oko. Przed bramą spiętrzyła się okropna klipa trupów i poszarpanych członków ciała ludzkiego. Tu były czynne kartacze.
Pułkownik przyjął nas z promieniejącem spojrzeniem.
— Chodźcie na dziedziniec, jeśli chcecie zobaczyć swoje dzieło! Wracacie tak późno, że uważałem was już za zgubionych. Widzicie tę wieżę trupów? To dzieło Kanada-Billa, gdyż nikt inny tylko on zwiódł czerwonych, namawiając ich do zwartego ataku po tak znakomitem odparciu pierwszego napadu.
— Czy on jest między poległymi?
— Tu go niema. Może jest gdzieś dalej.
Na dziedzińcu stało całe stado schwytanych koni.
— Patrzcie, panowie, oto jest wasza własność, którą od was odkupię, jeśli nie zabierzecie koni na tratwę. Spodziewam się, że drugi raz nie przyjdzie czerwonym myśl napadu na Smoky-Hill, a zawdzięczamy to wam. Bez waszej pomocy bylibyśmy może zgubieni. Wejdźmy do środka i zobaczmy, ile wynosi wygrana w „three carde monte“.
Mówca zrobił w tem miejscu przerwę, wypróżnił szklankę, którą mu tymczasem napełniono, spojrzał na swoich słuchaczy, chcąc się przekonać, jakie zrobił na nich wrażenie, potem skinął z zadowoleniem głową mówił dalej:
— Czy wiecie, gentlemani, co znaczy dobry, szybki i wytrwały koń dla mieszkańca preryi? Weźcie aeronaucie balon, a żeglarzowi okręt, a obydwaj przestaną istnieć. Tak samo na sawannie niepodobna pomyśleć sobie myśliwca bez konia. A co za różnica zarówno między statkami jak między końmi! Pshaw! Nie będę o tem się długo rozwodził, ale jeśli wam powiem, że miałem najlepszego stepowego konia między legginami to zrozumiecie, co mam na myśli. Pielęgnowałem go jak siebie samego, a nawet lepiej; nie raz, ani kilka razy uratowaliśmy sobie nawzajem życie, a kiedy wreszcie padł od kuli czerwonego draba, pochowałem go i zakopałem z nim razem skalp jego mordercy, jak na westmana przystało.
Może zapytacie, kiedy i od kogo dostałem tego rumaka? Od kogóżby innego, jeśli nie od Czarnej Pantery, wtedy pod Smoky-Hill! Znajdował się między złowionymi końmi, miał na grzbiecie ciemną skórę pantery, a grzywę pełną orlich piór, na dowód, że należał do wodza. Dosiadłem go i przekonałem się, że był doskonale po indyańsku wytresowany. Nic dziwnego, że wobec tego nie mogłem się z nim już rozstać, lecz zabrałem go na tratwę, gdzie mu urządziłem porządne i suche stanowisko. Gdy zaś, dostawszy się do Mississipi, pożegnałem Lincolna, wziąłem konia pod siodło, „Arrow“ — tak nazwałem ogiera — okazał się tak doskonałym, że cały świat mi go zazdrościł, nigdy też nie miałem powodu uskarżać się na niego.
Byłem potem w Teksas, włóczyłem się przez kilka lat po nowym Meksyku, Colorado i po Nebrasce, zabłądziłem nawet do Dakoty, gdzie pobiłem się trochę z Siouksami, od których nawet najprzebieglejszy traper może się nauczyć rozumu.
Tam spotkałem pod Black-Hills kilku myśliwców, od których otrzymałem bardzo dziwną wiadomość. Podówczas opanowała była wszystkich gorączka naftowa; źródła same tryskały z ziemi, a gdzie nie było nafty, tam było przynajmniej wiele krzyku. To prawda, że całe okolice ociekały tym olejem, a kto miał szczęście i zapewnił sobie prawo sprzedaży, mógł w jednym roku zgromadzić miliony.
Mówiliśmy właśnie o tem, leżąc przy ognisku i piekąc nad niem soczystą polędwicę bawolą, gdy wtem zapytał jeden z ludzi:
— Czy znacie płaskowzgórze, ciągnące się od Yankton nad Missouri po prawej stronie rzeki prosto na północ i opadające potem stromo ku krajom nad zatoką Hudsonu? Nazywają je Coteau du Missouri.
— Dlaczego mielibyśmy nie znać Coteau? Prawdą jest jednak, że nie każdy zapuszcza się na górę pomiędzy strome ściany parowów i rozpadlin, gdzie władną czerwonoskórzy, niedźwiedź i ryś, a gdzie nic nie można upolować prócz nędznego skunksa, albo dzikiego kota, nic przynoszącego żadnej korzyści.
— A ja mimo to byłem tam i znalazłem coś, czego nigdy nie byłbym szukał, a mianowicie największego w Stanach Zjednoczonych nafciarza.
— Nafciarza? Tam na górze? Jak mogła nafta wydostać się na Coteau?
— Nafta jest tam i to wystarczy; a jak się na górę dostała, to mnie nic nie obchodzi. Byłem trzy dni u niego, bo musicie wiedzieć, że człowiek ten przestrzega praw gościnności, jak mało kto. Trzymał mnie u siebie, jak samego prezydenta. Nafta płynie mu z ziemi, a on mimo to sprowadził z Chicago świder ziemny, ażeby ją wydobywać z większej głębokości. Są tam setki beczek i kadzi tak wielkich, że możnaby w nich na koniu harcować. A pieniądze! Nie widziałem u niego pieniędzy, ale on ich ma z pewnością pełne wory.
— Jakże on się nazywa?
— Guy Wilmers. Prawda, że wcale dziwne nazwisko? Ale za to właściciel jego jest piękniejszy, mulat wprawdzie, ale chłop jak obraz. Jego żona, którą nazywa Betty, pochodzi z Europy. Jej ojciec mr. Hammer, mieszkał w Arkanzas i dużo tam wycierpiał. Bushheaderzy zamordowali mu córkę...
Zerwałem się na równe nogi.
— Guy Wilmers? Mulat? Fred Hammer, Fred Hammer nazywał się ten człowiek?
— Tak, Fred Hammer, wysoka postać o szerokich plecach z białymi włosami i brodą. Ale czemu o niego pytacie? Czy znaliście tych ludzi?
— Czy ich znałem? Lepiej niźli was wszystkich. Fred Hammer mieszkał koło nas, a jego starsza córka Mary, była moją narzeczoną. Porwali mi ją rozbójnicy, a gdyśmy doścignęli bandę, zabił Kanada-Bill ją i mojego ojca.
— Macie słuszność. Mówimy o tych samych ludziach! Wy więc jesteście Tim Kroner, o którym król naftowy opowiadał tyle dobrego?
— Ja! Po tem nieszczęściu udałem się na preryę, a gdy po latach raz wróciłem, zastałem tam obcych ludzi.
— Fred Hammer sprzedał farmę dobrze, założył potem sklep w St. Louis. Guy Wilmers jeździł w jego interesach i przybył raz nad Coteau, gdzie odkrył naftę. Rozumie się, że wszyscy się tam przenieśli i wiedzieli, po co. Musicie ich odwiedzić, mr. Kroner. Sprawicie im bardzo wielką radość. O tem mogę was zapewnić!
— Zounds, niech mnie wezmą na rożen i upieką, jak tę polędwicę bawolą, jeśli zaraz jutro nie wyruszę. Znudziło mi się już Black-Hills, pójdę teraz do czerwonych, do rysiów i do niedźwiedzi. Może mi się uda wynaleźć także jaką dziurę, z której będzie wypływała nafta w takiej ilości, jak całe jezioro Michigan.
— Ale przedtem opowiecie nam o tem zdarzeniu z rozbójnikami. Kanada-Bill był podobno niedawno w Des Moines i wygrał tam dwanaście tysięcy dolarów w three carde monte. To dyabelska gra i jak mi się zdaje, o wiele gorsza od monte, którą uprawiają w Meksyku i okolicy.
— Mnie kosztuje ona więcej, aniżeli całą górę dolarów, a jak się to stało, zaraz usłyszycie. Well!
Opowiedziałem o tym strasznym wypadku, potem owinęliśmy się kocami, postawiliśmy pierwszą straż i zamknęliśmy oczy. Ale ja nie mogłem zasnąć. Myśl o Fredzie Hammerze, o Betty i Guy Wilmersie nie dawała mi spokoju, dawne obrazy odżyły nową świeżością, a gdy się wreszcie zdrzemnąłem, śniłem o Kanzasie, o obu farmach, o ojcu, matce i o Mary, która stanęła przede mną w całej swej piękności i dobroci, w jakiej ją za życia widywałem. Kanada-Bill chciał mię zadusić, a gdy mię schwycił, przebudziłem się.
— Timie Kroner, macie ostatnią straż. Już czas, jak mi się zdaje!
To stary zastawiacz sideł ujął był mnie za rękę. Powiadam, że byłbym wiele dał za to, gdybym był zobaczył Wiliama Jonesa!
Umyślnie wybrałem sobie ostatnią wartę, ażeby się wcześnie przygotować do wyjazdu. Pobudziwszy ludzi w oznaczonym czasie, zapytałem trapera, którą drogą mam jechać.
— Pojedziecie prosto na wschód do Missouri, przeprawicie się tam, gdzie doń uchodzi Green-Fork i podążycie potem prawym brzegiem w górę rzeki. Coteau wysuwa do doliny rzeki wysokie odnogi, wyglądające jak ambony, które łatwo policzyć. Między czwartą a piątą zaczniecie piąć się do góry i wjedziecie najpierw w puszczę, ciągnącą się przez dwa dni drogi. Przetniecie ją wprost na północ, potem nastąpi szeroka prerya, pokryta trawą bawolą. Po tej preryi pojedziecie w tym samym kierunku ze cztery dni, zanim dostaniecie się nad rzeczkę, nad którą mieszka Wilmers.
— Jacy czerwoni żyją w tamtych stronach?
— Siouksi, przeważnie ze szczepu Ogellallajów, najgorszy lud, jaki znam. Ale ci wychodzą na górę tylko w porze wiosennych i jesiennych wędrówek bawolich. Teraz jest lato w pełni, będziecie więc może przed nimi bezpieczni. Niewątpliwie cofnęli się teraz między Platte a Niobraza.
— Dziękuję wam. Jeśli się kiedy spotkamy, opowiem wam, jak tę podróż odbyłem.
Pożegnałem się z towarzystwem, dosiadłem Arrowa i zwróciłem się ku wschodowi, ciągle trzymając się wskazówek, danych mi przez tego człowieka. Koło Green-Forku przepłynąłem przez rzekę Missouri i zobaczyłem poszczególne, okrągłe masy gór wysokich, między któremi wiodły w górę głęboko rozwarte doliny. Poza czwartym olbrzymem skręciłem w prawo.Parów był tak zarzucony głazami, rumowiskiem skalnem i pniami, pokrytymi różnorodną, wijącą się roślinnością, że z wielkim trudem posuwałem się razem z koniem naprzód i tylko tomahawkowi to zawdzięczam,.że wydostałem się na równinę.
Tu znalazłem się od razu we wspaniałej puszczy, bez żadnego podszycia, dzięki czemu dość szybko odbywałem dalszę podróż. Dzielny Arrow w niecałych dwóch dniach przeniósł mnie już na preryę, przed którą się zatrzymałem, by się zaopatrzyć w suszone mięso, wiedziałem bowiem, że na sawannie nic nie upoluję.
Potem ruszyłem żwawo na północ. Pierwszy dzień przeszedł bez nadzwyczajnego wypadku, drugi tak samo. Trzeciego ranka nie wylazłem z koca zbyt wcześnie, miałem właśnie zamiar włożyć siodło na Arrowa, kiedy w oddali ukazał się jeździec na moim tropie.
Co to za człowiek mógł być i z jakich powodów jechał po tej odległej sawannie? Na jego widok rozluźniłem nóż i rewolwery, z przyzwyczajenia raczej, aniżeli z ostrożności i tak przygotowany na wszelki wypadek, czekałem na siodle.
Im bliżej był, tem łatwiej rozróżniałem szczegóły jego długiej i szerokiej postaci. Jechał na wysokim koniu, o nadzwyczaj dużej głowie, a małym, skąpo, uwłosionym ogonie. Za to miała szkapa krok, budzący wprost szacunek. Na głowie miał jeździec pilśniowy kapelusz z nieskończenie szerokiemi kresami, a ubrany był w bluzę skórzaną, która prostym swym krojem nie krępowała żadnego ruchu, nogi zaś tkwiły w butach z cholewami, sięgającemi aż do brzucha. Na plecach wisiała dwururka, u pasa zaś worki z prochem, kulami i mąką. Z za pasa wyzierał nóż, rewolwer i jakieś dwa osobliwsze przedmioty, które zblizka okazały się kajdankami na ręce.
Twarzy nie mogłem rozpoznać z powodu szerokich kres kapelusza. Dopuściłem jeźdźca na odległość strzału i podniosłem rusznicę.
— Stop, master! Co robicie w tych stronach?
On zaś zatrzymał konia i roześmiał się.
— Heigh day, a to mi się udał figiel! Timie Kroner, stary niedźwiedziu, czy chcesz mnie zastrzelić?
— Do stu piorunów! Znam ten głos — odrzekłem — ale mi ten przeklęty kapelusz zawadza. Abrahamie Lincoln, czy to ty naprawdę jedziesz na tym koźle?
— Oczywiście, że ja, jeśli nie masz nic przeciw temu! Czy mogę się teraz zbliżyć?
— Chodź i powiedz, co tu robisz?
— Muszę wpierw usłyszeć, co ciebie zawiodło na Arrowie w te piękne strony!
— Jadę do twego i mego znajomego.
— Naszego znajomego? Któż to taki?
— Zgadnij!
— Powiedz najpierw, gdzie?
— W jakiejś tam szczelinie, w której nafta płynie podobno, jak woda.
— Guy Wilmersa, króla naftowego?
— Good lack. Ty go znasz?
— Osobiście nie, ale sam przecież powiedziałeś mi w Smoky-Hill nazwisko zięcia Hammera.
— Wiedziałeś więc, że Fred Hammer przeniósł się na Coteau du Missouri?
— Nie. Wiem tylko, że tu mieszka Fred Hammer. A że on jest nasz Hammer, tego domyśliłem się z tego, że wspomniałeś o naszym znajomym, gdyż wtedy dopiero przyszło mi na myśl nazwisko Guy Wilmersa.
— Well. Do nich jadę. A ty?
— Także do nich.
— Co? Także? Po co?
— To tajemnica, ale tobie mogę ją powierzyć. Weź cugle i ruszaj naprzód! Przypatrz się mnie trochę! Za kogo mnie uważasz?
— Hm, za największego zucha między Nową Szkocyą a Kalifornią.
— Ta odpowiedź całkiem zbyteczna. Zgadnij, czem się trudnię, bo o to mi chodzi!
— Każ sobie zgadywać, komu chcesz, tylko nie mnie. Wolę powalić bawołu, niż rozwiązać zagadkę.
— Czy nie widzisz na mnie czegoś, co nie należy do uzbrojenia trapera?
— Owszem, widzę dwie łapki na myszy. Gotów jestem pomyśleć, że zostałeś policyantem!
— To nie, ale jeśli ci się podoba, to możesz mię uważać za lawyera, który się już nieco wsławił. Widziałeś mię, jak z kodeksem w ręku mowę wygłaszałem nad starym Kanzasem. To był mój uniwersytet. Dziś patrz, nie daremnie nań uczęszczałem!
— A więc lawyer! Wiedziałem, że się wybijesz na tej dobrej drodze, spodziewam się także, że nie długo pozostaniesz na punkcie teraźniejszym. Ale co ma wspólnego twoja podróż z powołaniem lawyera?
— Bardzo wiele! W lawyerze siedzi jeszcze westman ze swoim zaostrzonym węchem. Kilka razy już udało mi się popsuć robotę szczególnie wyrafinowanym zbrodniarzom, którzy sprytem dorównywali najlepszym detektywom. W Illinois i w Jowie pozwolił obie teraz pewien szczwany włóczęga wodzić za nos rozmaite pieniężne i administracyjne wielkości, a ponieważ nikt z detektywów nie zdołał go pochwycić, przeto dano mnie piękne zlecenie wyszukania go i oddania w ręce sprawiedliwości, o ile możności żywcem. To zastrzeżenie „o ile możności“ upoważnia mię naturalnie w miarę potrzeby używać broni.
— Jak się ten drab nazywa?
— On ma kilka tuzinów nazwisk, a nie wiadomo, czy choć jedno jest prawdziwe. Ostatnią jego sprawką było sfałszowanie weksli na wysoką sumę. Zrobił to w Des Moines, a stamtąd prowadzi trop jego prawdopodobnie na Coteau. Każdy zbrodniarz ma słabą stronę, która go odznacza i prędzej czy później przed sędziego prowadzi. Słabą stroną tego jest przywiązanie do nafciarzy. Zdaje się, że jest obeznany z tym zawodem, dlatego przypuszczam, że udał się do Guy Wilmersa.
— Heigh-ho, toby mu nie wyszło na dobre! Spodziewam się, że pomówię z nim parę słów, jeśli go będzie można tam znaleźć. To chyba nie Kanada-Bill?
— Nie? Czemu?
— Bo ten był ostatnimi czasy w Des Moines, gdzie podobno wygrał dwanaście tysięcy dolarów.
— Wiem o tem. Zniknął stamtąd bez śladu i wynurzy się, jak zwykle, tam, gdzie go się najmniej spodziewają. To bardzo niebezpieczny człowiek, bo gry nie można mu zakazać, a inne występki tak popełnia, że niema wyraźnego powodu do zaczepienia go. Dziwiłbym się, gdybyśmy go tam nie zastali, bo ilekroć my się spotkamy, zawsze z nim mamy do czynienia.
Dalej jechaliśmy oczywiście razem. Mieliśmy jeszcze jedną noc przepędzić w drodze, a potem spodziewaliśmy się już blizkości rzeki, której nie można było zobaczyć zdaleka. Pilnie szukaliśmy śladów, lecz nie zauważyliśmy nic godnego wzmianki, tylko po jakimś czasie uderzyła nas szczególna woń, co pewien czas silniejsza.
— Lack-a-day! A to co za perfuma, Abrahamie? — spytałem. — Mam wrażenie, jak gdyby mnie dwa razy śmierdziel obryzgał. To ani zapach pieczonego indyka, ani pudingu, a tem mniej kammas-odeur. Nie wiem doprawdy, co mam począć wobec tego zapachu fiołków!
— Mógłbym ci powiedzieć, jaki to zapach. Ale czy istotnie trzeba dopiero pouczać o tem tak doświadczonego westmana? Roztwórz tylko trochę nos, a nie pomylisz się w rozpoznaniu zapachu!
Wciągnąłem mocniej powietrze, ale napróżno.
— Nie potrafię, Abrahamie. To jakiś zapach trupa, żywicy, smoły, pokostu, czy lakieru.
— Nie byłeś jeszcze nigdy w Venango-County, albo w Oil-Kanawha?
— Nie. Oil-Kanawha? Teraz już wiem. To zapach nafty. Spodziewam się wobec tego, że wkrótce pokaże się rzeka.
Przed sobą nie widzieliśmy nic, prócz dalekiej, równej preryi. Dopiero po pewnym czasie zauważyliśmy pas oparów, ciągnący się ze wschodu na zachód przez sawannę. To był znak, że tam biegnie rzeka. Nad jej brzegami stały budowle, jakich wymaga wydobywanie oleju skalnego. O kilkaset długości konia od rzeki wznosił się na górze obok zabudowań fabrycznych wspaniały dom mieszkalny. W dole, tuż nad wodą, pracował świder ziemny, a w bok od niego ciągnął się szereg małych domków; to były mieszkania dla robotników. Jak okiem sięgnąć, widziało się tylko klepki, dna, obręcze i gotowe beczki, częścią puste, a częścią napełnione cennym materyałem palnym.
— Good lack, to tutaj! — rzekłem. — Chciałbym jednak wiedzieć, jak ten Guy Wilmers dostarcza nafty ludziom. Przecież Coteau niema dróg, ani ścieżek dla potrzebnych do tego ciężkich wozów!
— Czyż nie widzisz ciężkich czółen na wodzie? Na nich to przewozi beczki na Missouri, a stamtąd ma już wolną drogę.
Lincoln odpiął kajdanki od pasa i mówił dalej:
— Schowam te branzoletki, bo nie chcę się zdradzać, z czem przybywam!
Gdyśmy doszli do domu, stanął w drzwiach robotnik.
— Good day, człowieku! Czy tutaj mieszka master Wilmers? — zapytał Lincoln.
— Yes, master! Wejdźcie! Gents i ladies siedzą właśnie przy stole.
Przywiązawszy konie, weszliśmy do środka. W jadalni siedzieli Fred Hammer, Guy Wilmers i Betty, których natychmiast poznałem. Dwie młode dziewczęta, które przy nich zauważyłem, były zapewne córkami. Między niemi siedział gentleman, którego nie znałem. Na nasz widok podniósł się Wilmers.
— Prosimy, panowie! Co nam przynosicie nowego? — zapytał.
— Cały wór pozdrowień od niejakiego Tima Kronera, jeśli go jeszcze pamiętacie! — odpowiedziałem.
— Od naszego Tima? To... heigh-ho, to ty sam jesteś, stary niedźwiedziu! Prawie cię nie poznałem. Prerya przyprawiła ci brodę, z której tylko koniec nosa widać. Welcome po tysiąc razy! Przywitaj się także z innymi!
Z przyjęcia, które teraz nastąpiło, byłem serdecznie zadowolony. Nie wiele brakowało, a byliby mnie udusili. Nawet o towarzyszu nie zaraz sobie przypomniałem.
— A tu — powiedziałem nareszcie — przyprowadziłem wam męża, którego chyba znacie! A może wypadł wam z pamięci obraz Abrahama Lincolna, który nas wówczas prowadził za rozbójnikami?
— Abraham Lincoln? Naprawdę, to on! Witamy was, sir, i przepraszamy, że nie odrazu przypomnieliśmy sobie was. Zmieniliście się cokolwiek od czasu, kiedyśmy się ostatni raz widzieli.
Tak, jak staliśmy, musieliśmy zasiąść do stołu i teraz dopiero zwrócono uwagę na obcego mężczyznę.
— To nasz sir Dawid Holman z Young Kanawha, który od tygodnia zaszczyca nas swojemi odwiedzinami — przedstawił go nam Wilmers. — Później przedstawię wam także mr. Belforta, który poszedł teraz na dolinę przypatrzyć się mieszkaniom naszych robotników. Dostojny gentleman, powiadam wam, pełen doświadczenia i zręczności, jak mało kto. Jedną kartą umie całe piekło przyczarować.
Przy stole rozwinęła się rozmowa, w której wszyscy żywy udział brali, tylko Lincoln skąpo rzucał słowami i ukradkiem patrzył badawczo i ostro na Holmana. Czyżby to był ten ptaszek, którego szukał?
Wtem otwarły się drzwi. Na widok nowego gościa zerwałem się mimowoli, wpatrzony weń sztywnemi oczyma. Myliły mnie czarne włosy i gęsta, czarna broda, może także ubranie zamożnego gentlemana, ale mogłem przysiąc, że... Lecz nie zdołałem jeszcze przybrać w słowa mych myśli, gdy Guy Wilmers podniósł się i oświadczył:
— Oto master Belfort, którego pozwalam sobie panom przedstawić. Jest...
— Master Belfort? — rzekł Lincoln. — Mnie się zdaje, że on może się tak samo nazywać Fred Fletcher, albo Wiliam Jones, jeśli tylko przyzna, że Kanada-Bill i on, to jedna i ta sama osoba.
— Kanada-Bill? — spytał Fred Hammer, podnosząc się i chwytając za pierwszy lepszy nóż ze stołu.
— Trzymajcie język na wodzy, sir! — rzekł Jones, (on to był bowiem, jak to po głosie poznałem). — Gentleman nie da się bezkarnie obrażać!
— To słuszne — odrzekł Lincoln. — Ja jednak jestem pewien, że nie obraziłem gentlemana. Ile korzenia łopuchowego i lapisu zużyliście na poczernienie sobie włosów? Radzę wam szczerze używać na przyszłość ołowianego grzebienia, to poczernieją wam i korzenie włosów, które teraz są zupełnie jasne. Powiedzieliście, mr. Wilmers, że ten gość umie czarować kartami. Czy nie pokazał wam także trochę three carde monte?
— Owszem. Nawet zabrał nam ładny pieniądz — odrzekł Fred Hammer. — Jestem już stary i oczy moje osłabły, bo inaczej byłbym go poznał odrazu. Teraz nie ulega już najmniejszej wątpliwości, że mam przed sobą mordercę Mary. By god, on otrzyma zapłatę za to na miejscu!
— Chcecie przebić swojego gościa, Fredzie Hammer? — spytał Kanada-Bill. — Czy potraficie mi udowodnić, iż rzeczywiście ja zastrzeliłem waszą córkę?
— I mego ojca! — wtrąciłem ja. — Nietylko udowodnić, ale przysiąc na to możemy, tak samo, jak na to, że w Smoky-Hill dostaliście sześćdziesiąt batów i że potem sprowadziliście Indyan.
— Ja? Tych sześćdziesięciu batów nie mogę się wyprzeć niestety — zaśmiał się ze złością — to też pewnego dnia pięknego policzę się z wami, oddam wam sprawiedliwość; ale dowiedźcie mi, że zmówiłem się z czerwonoskórymi! Czy potraficie to udowodnić?
— Ja i master Lincoln staliśmy tuż obok was, kiedy wy z Czarną Panterą przypatrywaliście się strzałowi jego syna i omawialiście plan napadu na fort. Potem byliśmy na polance, kiedy wy z wodzem na czele prowadziliście Indyan. Rozumie się, że zaraz donieśliśmy pułkownikowi o waszym zamiarze, a następnie rozpędziliśmy konie rakietami. To była sztuczka! Nie prawdaż, mr. Jones?
O tem wszystkiem dowiedział się teraz oczywiście po raz pierwszy, dlatego zacisnął pięści, lecz przypomniał sobie wnet, że musi zapanować nad sobą.
— Czy poznaliście mnie wtedy tak dokładnie, że możecie coś podobnego o mnie twierdzić, moi panowie? — syknął.
Teraz przystąpił Lincoln do niego.
— Bądźcie pewni, człowieku, że moglibyśmy szybko z wami się uporać. Wszak wiecie, że master Lynch jest panem surowym. Wy jednak jesteście gościem w tym domu. Przyznam się też wam otwarcie, że pod Smoky-Hill poznaliśmy wprawdzie wasz głos i widzieliśmy waszą postać, jednak nie rozpoznaliśmy was na tyle, żebyśmy mogli z czyste m sumieniem wpakować wam w łeb kulę. Myśmy wolni obywatele Stanów Zjednoczonych i wydajemy wyrok tylko na podstawie niezbitych dowodów! Zwrotu pieniędzy, zabranych tym gentlemanom, nie zażądają oni od was, gdyż Kanada-Bill za nizki jest na to, by się oni o pieniądze u niego upominali. Powiem wam tylko moje postanowienie: wy opuścicie to miejsce w przeciągu dziesięciu minut, a w jedenastej przemówi moja rusznica. Tego możecie być pewni!
— Czy jesteście może panem i właścicielem tego oil-work? — zapytał Dawid Holman. — Mr. Jonesowi nie potraficie niczego dowieść, a gra nasza była rzetelna!
— Nie jestem królem naftowym, panowie, ale w każdym razie osobą, dla której trzeba mieć szacunek. Wyjawiając temu człowiekowi, co względem niego postanowiłem, wiem dobrze, co czynię!
— Jakążto osobistością jesteście, sir?
— Oto patrzcie!
Wyciągnął z kieszeni papier, wręczył pytającemu, a mnie dał znak, który zrozumiałem natychmiast. Wyszedłem więc i dobyłem z pod koca pod siodłem kajdanki. Kiedy wróciłem do izby, był Holman blady jak ściana.
— No, mr. Holman, czy Waller, czy Pankroft, czy Agston, jak wam się podoba ten dekret? — zapytał Lincoln. — W Jowie i w Illinois pożądają bardzo człowieka, który w Young-Kanawha posiada podobno szereg szybów naftowych. Szkoda rzeczywiście, że nie macie małego palca u lewej ręki; brak jego was zdradził. Uwolnię naszego przyjaciela Wilmersa od dwu gości, którzy nie zasługują na to, żeby bywać w tak porządnym domu!
— Stop, sir, jeszczeście mi nic nie udowodnili! — zawołał Holman, rzucając badawcze spojrzenie ku drzwiom i oknu przeciwległemu.
— Ja sądzę, że nie potrzebuję wam niczego udowadniać — odparł Lincoln. — A jeśli nie chcecie mi wierzyć, to popatrzcie na te kosztowności, które wam teraz nałożę!
Wziął ode mnie kajdanki, a ja chwyciłem za rewolwer. Holman sięgnął także do kieszeni.
— Precz z ręką, bo strzelam! — zagroziłem.
— Widzicie, że nie potrzebuję udowadniać! — zaśmiał się Lincoln. — Podajcie spokojnie ręce, bo przypominam wam, że czytaliście pełnomocnictwo, które mi was w ręce oddaje. Liczę do trzech. Jeśli do tego czasu nie będą żelaza na waszych rękach, to skosztujecie kuli. Timie, pal na: trzy!
Przystąpił do niego i otworzył kajdanki.
— Raz... dwa...
Holman widząc, że naprawdę zabieramy się do niego, podał ręce Lincolnowi i pozwolił się skuć. Potem zwrócił się Lincoln do Jonesa:
— Pięć minut już upłynęło, pozostaje wam już tylko pięć. Ja nie żartuję. Wynoście się stąd!
Fred Hammer, który wciąż jeszcze trzymał nóż w ręce, położył Jonesowi groźnie pięść na ramieniu i rzekł:
— Jazda, człowieku! Postaram się, żebyście się stąd wydostali bez trudu i bez przeszkody.
Wypchnął go za drzwi, a w kilka minut potem odjechał Kanada-Bill. Wtem wszedł robotnik i zapytał:
— Master Wilmers, czy świder ma dalej pracować? Inżynier zawiadamia, że za kwadrans przyjdzie ropa, jeśli dalej będziemy wiercili.
— Nareszcie! Ale teraz zastanówcie! Muszę najpierw nakazać, żeby nigdzie nie było światła, ani ognia, bo mogłoby być nieszczęście. Wieczór już blizko, dlatego dopiero jutro wypuścimy ropę.
Robotnik wyszedł z tym rozkazem.
Musicie wiedzieć, gentlemani, że gdy świder natrafi na ropę, wybucha ona z ziemi wysokim słupem, a lekkie i niebezpieczne gazy, które najpierw wychodzą, nie powinny napotkać najmniejszego płomienia, bo nastąpiłby straszliwy pożar, który rozszerza się tak szybko, że nic mu się oprzeć nie zdoła.
— Macie może jaką wolną, a pewną izbę — zwrócił się Lincoln do Wilmersa — w której byśmy mogli przechować zacnego sir Holmana?
— Jest dobry i bezpieczny gabinet. Chodźcie!
Wszyscy trzej odeszli, a ja zostałem, gdyż musiałem Betty i małym ladies wyjaśnić to niespodziewane zajście. Gdyśmy znowu razem do stołu zasiedli, rozpływali się Hammer i Wilmers w podziękowaniach dla Lincolna, przed którymi on wedle sił się bronił. Chciał odjechać nazajutrz rano, ale zamiar jego napotkał na powszechny opór.
— Musielibyście z więźniem odbyć długą i uciążliwą podróż z Coteau na dół do Jowy — oświadczył Wilmers. — Zaczekajcie kilka dni. Stąd mają odejść trzy barki rzeką do Missouri, na nich możecie wygodnie pojechać. Dopłyniecie szybko do Yankton i Dakoty, a potem będzie już niedaleko na drugą stronę do Des Moines. Zostańcie więc tutaj, a o więźnia się nie troszczcie, bo siedzi bezpiecznie!
Lincoln uznał korzyści tej rady i przyjął ją nareszcie.
Gdy nadszedł wieczór, odwiązaliśmy konie i puściliśmy swobodnie na paszę. Do stajni ich nie daliśmy, gdyż były przyzwyczajone do wolności, pobyt więc w ciasnem miejscu mógł im tylko zaszkodzić. Reszta towarzystwa siedziała w sali na pogawędce, ja zaś udałem się w dół rzeki, ażeby zajrzeć, co robią konie. Było tak ciemno, że z trudnością tylko odróżniałem fale, unoszące ropę, od ziemi.
Tak doszedłem aż na miejsce, w którem umieszczony był świder. Nieco powyżej urządzony był wodospad, który poruszał koło. Cichy zgrzyt, który tam usłyszałem, kazał mi przystanąć. Czyżby świder był w ruchu? Ledwie dokończyłem tej myśli, gdy wtem po drugiej stronie rowu zabłysło światło, ale nie na wolnem powietrzu, lecz poprzez ściany z desek, za któremi znajdował się świder. Przypomniałem sobie, że Wilmers wyraźnie zabronił palić światła. Wtem doszedł mnie odgłos kroków. Obok mnie przemknęła jakaś postać, a potem druga. Z powodu ciemności nie mogłem ich dokładnie rozpoznać, ale wydało mi się, że byli Jones i Holman.
Zniknęli obaj w ciemności, zanim zdołałem puścić się za nimi w pogoń. Wobec tego stanu rzeczy powróciłem czemprędzej do domu, wpadłem do sali i spytałem Lincolna:
— Czy Holman jeszcze siedzi, Abrahamie?
— Czemu o to pytacie? Byłem u niego przed pół godziną.
— Zdaje mi się, że widziałem jego i Jonosa koło
świdra. Tam jest światło i koło idzie.
— Jest światło i koło idzie? — zawołał Wilmers. — Na miłość Boga, czyżby się wyrwał! Słyszał, że świder miał już dotrzeć do ropy i... Prędzej, prędzej... trzeba
zobaczyć, gdzie on jest!
Wybiegliśmy i zastaliśmy zasunięte rygle mocnych drzwi sklepionej izby, w której umieszczono więźnia. Otworzyliśmy drzwi, ale Holmana już tam nie było.
— Uwolnił go Kanada-Bill! — zawołał Lincoln. — Trzeba natychmiast...
— Dajcie im pokój, sir! — przerwał mu Wilmers. — Jutro rano znajdziemy ich tropy i dostaniemy ich napewno w nasze ręce, ale świder... świder...! Chodźmy tam jak najprędzej!
Kobiety prawie oniemiały ze strachu, a my, mężczyźni, wypadliśmy na dwór. Zaledwie uszliśmy kilkanaście kroków, huknął straszny grzmot, jak gdyby ktoś ziemię rozdarł. Grunt zatrząsł się nam pod nogami, a kiedy, przerażony do głębi, podniosłem oczy, ujrzałem w okolicy świdra rozżarzony snop ognia, wznoszący się na sześćdziesiąt, albo i więcej stóp w górę. Równocześnie rozszedł się dojmujący odór gazu, który
wprost tamował nam oddech.
— Dolina płonie! — krzyknął Wilmers.
Miał niestety słuszność.
Od otworu w świdrze płynęło w dół ku rzece gorejące morze. Teraz było nam wszystko jasne. Jones uwolnił Holmana i obydwaj z zemsty puścili w ruch świder. Na nieszczęście uczynili to w czasie, kiedy świder lada chwila miał przewiercić ostatnią warstwę przed ropą. Ropa wybuchła z szybu, a gazy, które niosła z sobą, zapaliły się od płonącego światła. Zdawało się, że cała atmosfera dokoła nas płonie. Szczęściem nie mogły płomienie dosięgnąć ani nas, ani robotników, gdyż ich mieszkania nie leżały tuż nad rzeką. Mimo to ja pobiegłem na dół, aby zobaczyć, czy nie potrzebują pomocy. Wtem dostrzegłem jakąś postać, która przypatrywała się ogniowi stojąc, a potem popędziła natychmiast, skoro tylko mnie zauważyła. Zachowanie się tej osoby wydało mi się podejrzanem, dlatego puściłem się za nią w pogoń. Im bardziej zbliżałem się do uciekającego, tem dokładniej widziałem, że mu coś w biegu przeszkadza. Nie poruszał rękami. Zdwoiłem szybkość, dopędziłem go i poznałem Holmana z rękami, związanemi jeszcze kajdankami. W jednej chwili pochwyciłem go, przewróciłem i ukląkłem na nim. On próbował się bronić, ale z powodu kajdan niewiele mógł wskórać. Zerwałem chustkę z jego szyi i skrępowałem mu nogi. Zgrzytał zębami z wściekłości, oczy mu się iskrzyły, lecz nie odezwał się ani
słowa.
— Dobry wieczór, master — rzekłem do niego. — Przechadzka wasza nie trwała długo. Może mi powiecie, gdzie jest Wiliam Jones?
Holman milczał.
— Dobrze! Znajdziemy go bez waszej pomocy! — odpowiedziałem.
Wziąłem go za kołnierz i powlokłem z powrotem do domu, gdzie go znowu natychmiast zamknięto. Potem rozbiegliśmy się na poszukiwania za Jonesem.
Mieliśmy na to czas, bo ognia i tak nie mogliśmy teraz opanować, ale wszelkie wysiłki okazały się daremnemi. Zbiega nie znaleźliśmy.
Ogień płonął jeszcze przez kilka dni, zanim inży- nierowi udało się go obwałować, a wkońcu całkiem ugasić. Szkód wielkich nie wyrządził pożar, a przynajmniej nie były one takie, jakich pragnęli Jones i Holman, którzy godzili prawdopodobnie na nasze życie. Słyszałem potem jeszcze, że Kanada-Bill uwija się nad dolnym Mississipi i grą wyłudza od ludzi pokaźne sumy. Od tego czasu lata minęły. Mam jednak nadzieję, że ten drab jeszcze żyje i wpadnie mi kiedyś w ręce. Wtedy napewno zagości kula moja w jego łbie!
Gdy odchodziły barki do Missouri, zabrano Holmana. Nastąpiło pożegnanie, istotnie przykre dla mnie, bo zacny Abraham przywarł mi dobrze do serca. Ja nie mogłem, niestety, z nim pojechać. Fred Hammer i Guy Wilmers oświadczyli, że mnie nie puszczą, a panie prosiły tak pięknie, że musiałem zostać.
Po jakimś czasie dowiedzieliśmy się, że Holman poszedł na całe życie do więzienia.
Abraham Lincoln, jak mu to przepowiedziałem, nie skończył na lawyerstwie, lecz dzięki swej pracy pozyskał godność, jaką może zdobyć prawy self-man: został prezydentem Stanów Zjednoczonych, lecz za swe szlachetne zamiary i usiłowania spotkała go kula. Przekleństwo na tego łotra, który ją wystrzelił!
A ja? Na skutek nalegań musiałem u Wilmersów rozbić swój wigwam. Arrow nie był z tego zadowolony, a mnie również napadało do czasu do czasu we wszystkich członkach takie swędzenie, że chwyciwszy nieraz rusznicę i tomahawk, wyjeżdżałem na miesiąc lub dwa na sawannę i woodland, gdzie zapominałem o woni oleju skalnego i przypominałem bawołom i Indyanom, że Tim Kroner niema jeszcze ochoty zamienić preryi na wieczyste ostępy. Pomiędzy Longs Peek i Spanish Peaks leży mój rewir, tam też zdobyłem sobie miano „męża z Colorado“, jak mię na początku nazwaliście, panowie. I to prawda, coście mówili przedtem, że jestem, jak daleko i szeroko sięga prerya, najlepszym myśliwcem. Chciałbym tego widzieć, ktoby ze mną poszedł w zawody w jakiejkolwiek sztuce.
Spełniłem waszą wolę i skończyłem opowiadanie.
Twierdzenie opowiadającego, że nikt nie mógłby z nim pójść w zawody, jego pewność siebie i chełpliwość nie podobały się widocznie jednemu z obecnych, który tak się odezwał:
— Dzięki za piękne opowiadanie, sir. Jestem dla was z całem uszanowaniem, mr. Kroner. Każdy wie, co należy sądzić o „mężu z Colorado“, ale czy istotnie niema już nikogo, kto by mógł stanąć obok was?
— Jest kto taki? — wtrącił zapytany.
— Naprzykład Winnetou,
— Pshaw! To Indyanin.
— Old Firehand?
— Szedłem z nim już nieraz w zawody!
— Old Surehand?
— Nie wywiedzie mnie w pole!
— A Old Shatterhand?
— Jeździłem z nim często i niczego się od niego nauczyć nie mogłem. To wszystko ludzie, u których najwięcej znaczy nazwisko. Właśnie Old Shatterhand popełniał przy mnie błędy, których byłbym nie uważał za możebne. Cała jego sława zasadza się na wielkiej sile fizycznej, na niczem więcej.
Z temi słowy wstał i przystąpił do mego stołu. Umiał on nieźle opowiadać, dlatego przysłuchiwałem mu się z zajęciem, chociaż myślałem przytem o swoich sprawach. Te myśli odbiły się prawdopodobnie na mej twarzy, bo rozkroczył się przedemną i zapytał bez ogródek:
— Dlaczego robiliście takie dwuznaczne miny podczas mego opowiadania?
— Czy was obchodzą moje miny?
— Właściwie wcale nie. Twarz wasza nie jest na tyle zajmująca, żebym w innych warunkach musiał na nią zwrócić uwagę, ale w dzisiejszym wypadku jest inaczej. Wyraz waszej twarzy wzbudzał podejrzenie, że
mi nie wierzycie. Czy jest tak, czy nie?
— Czy zależy wam natem, żeby wiedzieć, co ja myślę?
— Głupie pytanie! Stroiliście dziwne miny, gdy ja opowiadałem, dlatego stanowczo chcę wiedzieć, co te miny miały znaczyć. A może się boicie mnie to powiedzieć?
— Nic nie wiem o żadnej obawie!
— To mówcie!
Wszyscy goście ucichli, nawet przy dalszych stołach. Przeczuwali małą burzę, dlatego słuchali z zaciekawieniem.
— Przyznaję się otwarcie — odpowiedziałem z uśmiechem — że dziwi mię ten niezwykły anachronizm, którego dopuściliście się w swem opowiadaniu.
— Anachronizm? Co to jest? Mówcie tak, żeby was można zrozumieć!
— Dobrze, powiem wyraźniej! Od kiedyż to mówi się o nafcie w obecnem jej znaczeniu?
— Któż to może wiedzieć?
— Ja to wiem: od roku 1859. A kiedy odkryto w Stanach Zjednoczonych pierwsze źródła oleju skalnego?
— Sami sobie na to odpowiedzcie!
— Dwa lata przedtem, czyli w roku 1857. Wy zaś mówicie o świdrze ziemnym, po tamtej stronie Coteau, przy którym miał być Lincoln wkrótce potem, gdy został lawyerem?
— Dajcie mi pokój ze swoimi głupiemi pytaniami!
— Nie są one takie głupie, jak wam się zdaje, a należą do wyjaśnienia którego wam chcę udzielić. Lincoln zamieszkał jako lawyer w Springsfield w roku 1836, a więc mniej więcej na dwadzieścia lat przed odkryciem pierwszego źródła znaczniejszego. Jakżeż to się
zgadza z waszem opowiadaniem?
— Czy się zgadza, czy nie, to mnie jest obojętne!
— W takim razie bądźcie z łaski swojej tak samo obojętni względem wyrazu mej twarzy!
— Czy chcecie przez to powiedzieć, że nie wierzycie w to, co mówiłem o pożarze ropy? — zapytał groźnie.
— Pod tym względem nie żywię żadnej wątpliwości: tylko miejsce i osoby są inne.
— Jakto?
— Old Shatterhand widział taki pożar ropy, a mianowicie w New-Venango. Król naftowy nie nazywał się jednak Wilmers, lecz Forster.
— O to ja nie dbam. Co ja widziałem, to nie ma nic wspólnego z wypadkiem, znanym Old Shatterhandowi. Pożary ropy zdarzają się często.
— A okoliczności, towarzyszące pożarom są tak niesłychanie do siebie podobne? Hm! Zresztą ja znam bardzo dobrze Tima Kronera z Colorado.
— Thunder-storm! Podejrzewacie może, że ja nie jestem Tim Kroner?
— Może być, że dwie osoby mają takie same nazwisko, ale prawdziwy „mąż z Colorado“ to ten, którego ja znam.
— Zna go też pewien dzielny mąż! Jeśli wam ktoś inny powiedział, że jest Tim Kroner z Colorado, to skłamał i jest oszustem. Przyjmijcie tę wiadomość ode mnie, bo w przeciwnym razie zatkam wam usta tym nożem!
Dobył noża z za pasa, a ja równocześnie wyjąłem rewolwer, wymierzyłem doń i odpowiedziałem:
— Zatkajcie, jeśli znajdziecie czas na to! Kule są zwykle szybsze od noży!
Napastnik stał przez kilka chwil, potem opuścił nóż i rzekł pogardliwie:
— Pshaw! Tim Kroner nie powinien się o to troszczyć, jakie miny stroi taki człowiek, jak wy. Krzywcie się, ile wam się podoba. Ja nie będę miał nic przeciwko temu i zostanę tym, kim jestem!
Wetknął nóż za pas i wrócił na swoje miejsce. Słuchacze nie spodziewali się tak spokojnego zakończenia sprawy, ale nie okazali swego rozczarowania w żaden sposób. Mogłem zupełnie inaczej załatwić ten spór, nie chciałem jednak gościom oberży dawać widowiska, na które zdobyłby się tylko awanturnik. Świadkowie zajścia mogli sobie myśleć, że się boję „męża z Colorado“.
Gdy mój przeciwnik usiadł na swojem miejscu, powiódł wzrokiem dokoła stołu i zapytał:
— Może i z was kto wątpi, panowie, czy jestem Tim Kroner?
Obecni potrząsnęli przecząco głowami, a jeden z nich, który dotychczas nie zabierał jeszcze głosu, odpowiedział:
— Nie mamy powodu, żeby w to nie wierzyć. Ja mogę zresztą zakończyć wasze opowiadanie uwagą, którą chętnie, a może i niechętnie, usłyszycie.
— Jaką?
— Nie zastrzelicie Kanada-Billa.
— Czemu?
— Bo już nie żyje!
— All devils! Nie żyje?
— Yes.
— Wiecie to napewno?
— Całkiem napewno.
— Gdzież zginął?
— W misyi Santa Lucia obok Sacramento.
— Co go zmiotło? Chyba nie choroba? Ten łotr nie zasłużył na taką śmierć.
— Sianem się nie wykręcił. Zgon swój zawdzięcza człowiekowi, którego nazwisko dopiero co wymieniono.
— Jakie nazwisko?
— Old Shatterhand.
— Co? Old Shatterhand położył kres jego rzemiosłu?
— Tak.
— Jak to się stało, sir?
— To bardzo, a bardzo zajmująca historya, którą powinienbym właściwie drukiem ogłosić, jestem bowiem literatem, panowie, a zaznaczam to wobec tych, którzy tego jeszcze nie wiedzą.
— Opowiedzcież o tem; opowiedzcie! — zawołano dokoła.
— Hm! Pisarz postępuje właściwie niemądrze, jeśli opowiada ustnie to, co chce drukiem ogłosić. Sami to uznacie, gents!
Zmierzał widocznie do tego, żeby go jeszcze bardziej proszono. Kiedy obecni powtórzyli prośbę, oświadczył:
— Well, skoro już dziś taka opanowała nas ochota do opowiadania, to przedstawię wam to zdarzenie zgodnie z prawdą.
Pani Thick przeszła teraz obok mnie i szepnęła:
— Dzięki, sir, żeście uniknęli burdy! Z jego opowiadania będziecie zadowoleni. On pisze książki i mówi tak pięknie, tak niesłychanie pięknie!
Ciekaw byłem, jaką to historyę ułoży ten człowiek z prostych całkiem wypadków.
Usiadł w odpowiedniej postawie i zaczął opowiadać, jak wprawny i zręczny bajarz:
— Było to w porcie Sacramento, w którym przebijał się obraz życia w bardzo jaskrawych barwach. Tłum, płynący wybrzeżem bądź w pogoni za zajęciami, bądź też na bezcelowej włóczędze, nie wyglądał na zbiorowisko mieszkańców jednego okręgu, a tem mniej jednego miasta. Przypominał raczej karnawał, jednoczący na krótki czas przedstawicieli wszystkich narodowości.
Tu stała grupa chudych Jankesów w nieuniknionych czarnych frakach, w cylindrach wciśniętych głęboko na tył głowy, z rękami w kieszeniach, złotymi łańcuchami, szpilkami w krawatach, spinkami i brelokami. Tam przeciskała się gromadka Chińczyków w blado-niebieskich bluzach perkalowych, białych spodniach i z długimi, starannie splecionymi warkoczami. Wyspiarze z mórz południowych szli trwożnie zakłopotani i zdziwieni po tym obcym gruncie, a ilekroć ujrzeli coś osobliwego wedle ich pojęć, pochylali ku sobie głowy i szeptali pocichu. Meksykanie kroczyli dumnie w aksamitnych spodniach, rozprutych po bokach i obszytych srebrnymi guzikami, w krótkich, tak samo ozdobionych, bluzach i kapeluszach z szerokiemi kresami. Kalifornijczycy w długich opończach, tkanych w najwspanialszych barwach i sięgających im prawie do kostek, mieszali się z wystrojonymi najróżnorodniej, czarnymi gentlemanami i ladies, od których zalatywała woń najrozmaitsza, a wśród nich stąpali powolnym krokiem poważni Indyanie. Byli tam ociężali Niemcy, Anglicy z bokobrodami i ogromnymi cwikierami na nosach, mali, ruchliwi Francuzi, sprzeczający się, opowiadający, wołający się nawzajem, czerwonowłosi Irlandczycy, pachnący wódką, Chileni w krótkich opończach, traperzy, skwaterzy, myśliwcy w skórzanych bluzach i ze strzelbami na ramieniu zupełnie tak, jak gdyby przechodzili właśnie przez Góry Skaliste, metysi i mulaci we wszystkich zabarwieniach i odcieniach. Między nimi uwijali się wypłukiwacze złota, obładowani często ciężkiemi workami tego kruszcu, w najfantastyczniejszych kostyumach, jakie tylko można sobie wyobrazić, w ubraniach, strasznie obszarpanych, połatanych spodniach, płaszczach, bluzach i kamizelkach, w podartych butach, z których wyzierały nagie palce, i w kapeluszach, które miesiącami stawiały mężnie czoło słońcu i deszczowi we dnie, a nocami służyły za poduszkę. A wśród tego mrowiska stali w małych grupkach tubylcy, właściwi panowie kraju, a mimo to może najbiedniejsi, zaspokajający potrzeby życiowe jako dzienni zarobnicy.
Do tej pstrej mieszaniny narodów przyłączały się wszelkiego rodzaju okazałe postaci, nakazujące szacunek. Amerykańscy i angielscy marynarze z szerokimi barkami, ogromnemi pięściami i wzrokiem wyzywającym, oraz pewna liczba hiszpańskich oficerów marynarki, którzy przybyli z San Francisco, ażeby się przypatrzyć życiu w pobliżu złotodajnych obszarów.
Co spędziło tam te składniki różnorodnej antropologicznej mieszaniny? Nic innego, tylko złoto.
Osadnictwo w Kalifornii Górnej, które w roku 1768, wyszło z Meksyku, oddało kraj pod świecko- duchowne panowanie misyonarzy. Jezuici jako dobrzy gospodarze pozakładali w wielu odpowiednich miejscach klasztory i misye dla celów swej propagandy.
Kiedy w roku 1823. centralny rząd meksykański obalił panowanie kapłanów, nie chcieli misyonarze po większej części uznać tego rządu i wynieśli się z kraju. Tych niewielu, którzy zostali, utraciło wpływ i bytowało nędznie, niknąc z dniem każdym.
Niedaleko od Sacramento stał potężny, kilkopiętrowy, budynek, otaczający wielki dziedziniec, a po stronie, zwróconej ku miastu, zamykał go starożytny kościół, zbudowany z niewypalonych cegieł.
Była to misya „Santa Lucia“, której koszarowe komnaty zamieszkiwały trzy osoby: stary, osiwiały ksiądz, jeszcze starsza gospodyni i Niemiec, niejaki Karol Werner, którego obcujący z nim nazywali tylko po imieniu: sennor Carlos. Była to prawa ręka proboszcza.
W tym czasie odkryto w Kalifornii złote pola, a wieści o leżących w górach skarbach wywołały immigracyę z początku z Meksyku i Stanów Zjednoczonych, a później ze wszystkich części świata. Najpierwej przybyli potomkowie dawnych hiszpańskich konkwistadorów, a za nimi wyspiarze sandwichscy, Australczycy i Europejczycy, a nawet Chińczycy i kulisi. Każdy chciał się wzbogacić udziałem złota, który się starał wydrzeć ziemi.
W San Francisco głównie zbierali się obcy, a stamtąd szli dalej na północ, albo w głąb kraju. Sakramento odgrywało także ważną rolę, jako punkt zborny.
Niekażdy oczywiście wiózł z sobą namiot, lub inny rodzaj mieszkania. Liczba ludzi rosła z dnia na dzień, a ponieważ deszcze nie pozwalały przebywać pod gołem niebem, przeto zajmowano wszystko, co mogło służyć jako schronisko.
Starożytna misya Santa Lucia doznała również losu, który nie bardzo zgadzał się z pierwotnem jej przeznaczeniem. Pewien Francuz z Alzacyi urządził w jednem skrzydle na dole browar, wmurował kocioł i zaczął warzyć napój, który śmiał nazywać piwem. W części przedniej, tuż obok kościoła, osiedlił się Amerykanin, założył restauracyę i zamienił część nawy kościelnej na sale do tańca, gdzie co tygodnia ćwiczono się w sztuce układnego skakania. Podobał się ten pomysł pewnemu przedsiębiorczemu Irishmanowi, który za przykładem Amerykanina urządził po drugiej stronie kościoła szynk z wódką.
Dolną część drugiego skrzydła zajął Anglik, który sprzymierzył się z przebiegłym mieszkańcem New-Hawshire w celu sprowadzania Chińczyków. Obydwu gentlemanom wiodło się wcale dobrze. Tak zajmowano coraz inne części budynku misyjnego, wreszcie pozostawało jeszcze wolne tylko najwyższe piętro.
Stary proboszcz nie zdołał temu zapobiec. Z początku, nie mogąc użyć przemocy, próbował się procesować, ażeby zachłannych ludzi utrzymać zdala od domu bożego, lecz wnet poznał zgubne skutki tego kroku, gdyż wpadł w ręce całej zgrai drapieżców, którzy domagali się od niego pieniędzy za swoje rzekome starania, a nic mu za to nie wyjednali.
Te stosunki obmierziły mu Santa Lucia. Pewnego dnia zniknął bez śladu razem z gospodynią i nikt go nawet nie szukał. Z pierwotnych mieszkańców został tylko sennor Carlos, który z żoną i z córką Anitą zajmował kilka izb parterowych obok browaru.
Ale wkońcu i poddasze miało otrzymać właściciela. Wrzekomo z Buenos-Ayres przybył do Sacramento człowiek, który pochodził z Cincinnati i nazywał siebie: doktor White. Czy rzeczywiście był lekarzem, o to go nikt nie pytał. Chciał założyć szpital w Sacramento, a ponieważ tam nie było odpowiedniego miejsca, przyjechał do domu misyjnego. Nie znalazłszy tu nikogo, ktoby mu wynajął poddasze, objął je poprostu sam w posiadanie. Był to człowiek praktyczny i wiedział, że w tym kraju trudno byłoby naruszyć prawo obecnego właściciela.
Zaraz nazajutrz przywlokły się muły z wełnianemi kołdrami i materacami, a gromada Meksykanów wniosła żelazne łóżka. Przed wieczorem stało już dwadzieścia łóżek pod uszkodzonym w wielu miejscach ceglanym dachem, na otwartym strychu, gdzie wiatr hulał w najlepsze, a w porze deszczowej dokuczały nieustanne powodzie. To był szpital, czekający z otwartemi ramionami na nieszczęśliwych chorych.
Ci pojawili się niebawem.
Jakkolwiek klimat kalifornijski jest zdrowy, mimo to panowało w kopalniach zawsze chorób aż nadto. Dziki, nieregularny tryb życia, połączony z ciężką, niezwykłą dla wielu pracą, wśród częstych deszczów, powodował nieraz febrę, która wobec braku lekarskiej opieki i pielęgnacyi kończyła się często śmiercią.
Za szczęśliwych mogli się jeszcze uważać ci, których choroba nie napadła wtedy, gdy byli sami wśród puszczy, których przyjaciele przywieźli z gór do siedliska cywilizacyi i należytej opieki. Większość znajdowała w kopalniach sześć stóp ziemi nad sobą i pierścień z kamieni dokoła ciasnego grobu. Wielu umierało w drodze, wielu już tylko ostatniem, gasnącem spojrzeniem obejmowało osadę ludzką. Nieliczni tylko odzyskiwali zdrowie i ze wzmocnionem ciałem rozpoczynali pracę nanowo.
Jedną rzecz tracił każdy chory, a mianowicie przywiezione z sobą pieniądze.
W owych czasach płacono za lekarstwa poprostu na wagę złota, a dzielny lekarz miał najwydatniejszą kopalnię w chorobach swoich pacyentów. Korzystały z tego dowoli całe zastępy pigularzy, których pacyenci umierali tylko dlatego, że posiadali pieniądze, które w razie wyzdrowienia byliby mogli zabrać z sobą!
Opowiadający przerwał w tem miejscu umyślnie i przybrał tak obiecującą minę, że mi się wydało, iż teraz zechce zabłysnąć swoim literackim talentem. I rzeczy- wiście następnej części opowiadania nadał formę noweli, którą można było śmiało wydrukować.
Na wzgórze — mówił dalej — gdzie stał dom misyjny, wychodził w wygodnem ubraniu meksykańskiem silnie zbudowany młodzieniec o jasnych włosach, regularnych rysach i tryskających zdrowiem policzkach.
Zatrzymał się przy zaroślach, otaczających dom i zwrócił się ku zachodowi.
Wieczór się zbliżał, a słońce zanurzało już iskrzące swe żary w promienną roztocz. Przed młodzieńcem leżało miasto, zalane rubinowem światłem, a okna starego gmachu połyskiwały w dal jaskrawymi refleksami.
Przybysz położył się na miękkiej murawie i tak zagłębił w widoku, że nie usłyszał odgłosu lekkich kroków, zbliżających się z boku do niego.
Mała rączka spoczęła na jego plecach, jasna główka pochyliła się nad nim, a równocześnie padły w ciszy te słowa:
— Witam was tu, sennorze! Czemu nie pokazywaliście się u nas tak długo?
— Byłem w San Francisco, sennorito, gdzie załatwiałem rozmaite interesa — odrzekł zapytany.
— I tam zupełnie zapomnieliście o sennorze Carlosie i jego biednej, małej Anicie!
— Zapomniałem? Per dias, nie, po tysiąc razy nie! Anitto, jak mógłbym o Was kiedy zapomnieć!
Dziewczyna usiadła obok niego bez ceremonii.
— Czy rzeczywiście myśleliście o mnie, sennorze Edouardo?
— Nie pytajcie mnie, Anitto, czy o was myślałem! Kto się mną zajął, kiedy, pozbawiony mienia przez złych ludzi, przybyłem tutaj, jeśli nie wasz ojciec? A kto potem, kiedy trudy i niewczasy powaliły mnie na łoże boleści, pielęgnował mnie jak syna i brata? Wy i matka wasza! Kogóż mam w tym obcym kraju, do kogo mógłbym pójść po radę, prócz was? Anitto, ja o was nigdy nie zapomnę!
— Prawda to, Edwardzie?
— Prawda — odrzekł krótko, chwytając ją za rękę patrząc jej szczerze w oczy.
— Nawet gdy wrócicie do ojczyzny?
— Nawet wtedy. Wszakże oświadczyłem wam, Anitto, że bez was nie wrócę do ojczyzny. Czy już zapomnieliście o tem?
— Nie — odpowiedziała.
— A może słońce waszego uczucia przyświeca już komu innemu?
— Komu innemu? Któż to taki? A może nie wolno mi tego wiedzieć!
— Lekarz z góry, doktor White.
— On? — spytała przeciągle. — Któż chciałby być słońcem tego suchego mr. Chinarindo! Co do mnie, to mógłby pozostać w ciemności, dopókiby mu się podobało!
— Anitto, czy to prawda? — zawołał młodzian.
— Czemu nie dowierzacie moim słowom?
— Bo wiem, że łazi za wami krok w krok, a rodzice wasi chętnie go widzą u siebie.
— Nie przeczę, że za mną łazi, ale również prawdą jest, że ja go unikam, jak mogę. I to słuszne, że ojciec mu niekrzyw. Doktor nagadał mu dużo o majątku i chce z nami pojechać do ojczyzny, jeśli dość zarobi.
— Do ojczyzny? Czyżby ojciec chciał tam wrócić?
— Tak. Od kiedy misya została koszarami dla wszystkich, nie jest zadowolony z tutejszych stosunków. My jesteśmy biedni, stary ojciec nie potrafi tyle zarobić, żebyśmy mogli za to wyjechać. Dlatego...
— Dlatego co...?
— Dlatego mu się wydaje, że bogaty zięć spełni jego życzenie.
Edward milczał przez chwilę, a potem spytał:
— A ojciec oddałby waszą rękę doktorowi?
— Zapewne, ale ja go nie znoszę, a matka także.
— A mnie znosicie?
Skinęła głową z odcieniem gniewu za takie pytanie, a on ujął drugą jej rękę i rzekł:
— Mnie się zawsze zdawało, że my powinniśmy należeć do siebie, całe życie. Jesteś taka skromna i dobra, że pragnę być zawsze z tobą. Czy mogę to oświadczyć twej matce?
— Możesz.
— I ojcu?
— Także.
— Nawet zaraz?
— Nawet zaraz!
— To chodź!
Wstał, a ona poszła za nim. Przeszli razem przez portal, potem przez dziedziniec do drzwi, wiodących do mieszkania Wernera. W sieni usłyszeli twardy, ostry głos człowieka, mówiącego w izbie z natarczywością.
— Tam jest doktor! — rzekła Anitta.
— Pójdźmy do kuchni i zaczekajmy, dopóki się nie oddali!
Z kuchni słyszeli każde słowo rozmowy, którą White prowadził z rodzicami Anitty.
— Damnt it, master Carlos. Czy myślicie, że będę żałował grosza? — spytał pierwszy. — Medycyna więcej warta, aniżeli najlepsze miejsce w kopalniach. Gdy już dość zdobędę, przeniesiemy się do Nowego Jorku albo do Filadelfii, a stamtąd dalej, dokąd zechcecie. No, zgoda?
— Hm, zgodziłbym się, jeślibym napewno wiedział, że dotrzymacie słowa!
— Do dyabła! Czy uważacie mnie za kłamcę?
— Dotychczas nie daliście mi powodu do tego. Ale w starej Kalifornii zapanowały w ostatnich czasach takie stosunki, że człowiek mimowoli staje się nieufnym, a przynajmniej ostrożnym.
— To dam wam zabezpieczenie! Bez żony nie mogę dalej prowadzić interesu. Wasza córka ma dyabelnie ujmujące oblicze, sądzę przeto, że będę dla niej dobry ponad wszelką miarę. Dajcie mi ją za żonę, a ja zrobię ją buchalterem i oddam jej całą kasę. Wystarczy wam to?
— Hm, tak. Ale czy mówiliście już z dziewczyną?
— Jeszcze nie mówiłem. Uważam to zresztą za zbyteczne. Doktor White potrafi sobie zdobyć względy dziewczyny, jeśli tylko spróbuje. Mam też nadzieję, że córka nie zechce przeciwko waszej woli płynąć.
— To słuszne. Jednakże w tak ważnej sprawie należy jej zostawić wolną wolę. Chociażbym ja się zgodził, to rzecz nie przyjdzie do skutku, jeśli ona nie zechce. Pomówcie więc najpierw z nią, doktorze, a potem przyjdźcie do mnie!
— Zaraz wrócę z pomyślną wiadomością. Nie mam wiele czasu na takie rzeczy, bo na górze leży dwudziestu jeden pacyentów, którzy dają dużo do czynienia. Gdzie córka?
— Nie wiem; może przed bramą.
— Ładnie! Poszukam jej tam.
Zwrócił się ku drzwiom, lecz zatrzymał się zdziwiony, gdyż przed nim stali Anitta i Edward, którzy w tej chwili wyszli z kuchni.
— Tu jest ta, której szukacie, mr. doktorze — rzekł młodzieniec — a sprawa, którą chcecie z nią omówić, nie zabierze chyba dużo czasu.
— Jak to rozumiecie, sennorze Edouardo? — zapytał White, który znał swego rywala, gdyż codzień prawie spotykał go u rodziców Anitty.
— Zdaje mi się, że przybywacie za późno, bo właśnie zgodziliśmy się z Anittą. Ona nie ma ochoty zostać panią doktorową, a woli natomiast ze mną żyć.
— Czy to prawda Anitto? — zapytał Werner, podnosząc się ze zdumieniem i odrzucając wypalonego papierosa.
— Tak, ojcze. Czy ci się to może nie podoba?
— Nie podoba? Owszem podobałoby mi się, bo ja sam lubię tego chłopca; ale co poczniecie z samą miłością w kraju, gdzie wszystkie drogi i ścieżki wybru- kowane są dolarami. Sen nor Edouardo jeszcze młody i może do czegoś jeszcze doprowadzić, jeśli się przedwcześnie nie przyczepi do dziewczyny. Doktor już dawno jest na ładnem stanowisku. To różnica, Anitto! On chce wyjechać z nami do Europy i...
— Edward pojedzie także! — przerwała mu dziewczyna. — On chce nawet...
— Ale czy może? Do tego trzeba czegoś więcej prócz dobrej woli.
— Sennorze Carlosie — odezwał się teraz Edward. — Obecna chwila nie nadaje się do szczegółowego rozstrząsania tej sprawy. Powiedzcie mi tylko otwarcie, czy oddalibyście mi Anittę za żonę, gdybym nie był także ubogi?
— Oddałbym.
— A ile musiałbym mieć.
— Hm, to trudno powiedzieć! Im więcej, tem lepiej. Musiałoby to w każdym razie wystarczyć przynajmniej na naszą podróż do ojczyzny i zakupienie tam jakiego mająteczku, lub czegoś podobnego.
— Czy użyczycie mi czasu na zdobycie takiej sumy pieniędzy?
— Ileż potrzebujesz na to czasu?
— Sześciu miesięcy.
— Hm, to nie długo. Co wy na to, doktorze?
— Damn it, to brzmi jak suchy, prawidłowy interes. Pozwólcie, że doń przystąpię!
— Dobrze!
— To przyjmijcie odemnie pewną radę, mr. Carlosie!
— No?
— Wy, mr. Edwardzie, chcecie zapewne udać się do kopalni? — spytał doktor szyderczo, zwracając się do młodzieńca.
— Właśnie.
— Well, sir. Macie sześć miesięcy czasu. Jeśli w tym terminie wrócicie z trzema tysiącami dolarów, miss Anitta będzie waszą, a ja nie powiem ani słowa. Jeśli natomiast nie wrócicie wogóle, albo tylko z mniejszą sumą, miss będzie moją. Czy zgadzacie się, mr. Carlosie?
— Najzupełniej, ale z zastrzeżeniem, że wasze stosunki są takie, jak mi je opisaliście!
— Są takie! A zatem zgoda między nami. Good bye; muszę iść do moich chorych...
Minęły całe miesiące, a na wzgórze wchodził do domu misyjnego znowu młody człowiek, a pod zaroślami odwrócił się do leżącego za nim krajobrazu. Chociaż umówionych sześć miesięcy upłynęło prawie z wyjątkiem kilku dni, nie był to Edward, lecz ktoś inny.
Napasłszy oczy rozległym widokiem, przeszedł przez portal, przez dziedziniec, a przed wejściem do bocznego skrzydła spotkał się z Anittą, którą zapytał:
— Czy możecie mi powiedzieć, sennorito, gdzie tu mieszka doktor White?
— Mieszka pod dachem. Wejdźcie tam, do szpitala, a zastaniecie go napewno.
Przybysz poszedł za tą wskazówką, wspinał się po schodach coraz to wyżej i wyżej, aż dostał się na poddasze, gdzie zobaczył dwa rzędy łóżek, między któremi uwijał się doktor. Izba nie była zbyt jasna, a że na dworze zmrok już zapadał, trudno było rozróżnić przedmioty.
White zauważył obcego i przystąpiwszy doń, zapytał:
— Czego sobie życzycie, sennorze?
Gość przysłuchiwał się brzmieniu tego głosu, a potem spytał z zaciekawieniem:
— Czy wy jesteście doktor White, sir?
— Tak.
— Ja jestem farmaceutą. Chciałem w Kalifornii wykopać szczęście z ziemi, ale nie znalazłem nic. Wtedy udałem się do biura pośrednictwa pracy, aby poprosić o służbę. Tam powiedziano mi, że potrzebujecie dozorcy chorych i dlatego przybyłem do was, by się przekonać, czy posada jest jeszcze wolna.
— Jeszcze nie obsadzona. W której miejscowości pracowaliście i w których zakładach?
— Hm — odrzekł obcy z namysłem, wygłaszając szybko pierwsze nazwy i imiona, a akcentując umyślnie ostatnie — w Nowym Yorku, Pittsburgu, Cincinnati, a na ostatku w Norfolku u mr. Clevelanda.
— W Norfolku u mr. Clev....
Lekarz przystąpił szybko bliżej, ażeby lepiej przypatrzyć się twarzy obcego i cofnął się z przestrachem.
— Do wszystkich dyabłów, przeklęty... chciałem powiedzieć: mr. Groman, który równocześnie ze mną tam... Ale chodźcie na dół do mego mieszkania. Cieszy mnie to niezmiernie, że zobaczyłem tak niespodzianie kolegę, który był ze mną razem w tem samem miejscu!
Nie zauważył dwuznacznego uśmiechu w rysach przybyłego i zeszedł o piętro niżej, gdzie wstąpił do małego pokoju i zaświecił. Była to widocznie jadalnia i sypialnia zarazem.
— Tak, usiądźcie sobie, o raczej usiądź sobie, jeśli między nami ma dawny stosunek pozostać! Cóż było w Norfolku po mojem odejściu? Pokłóciłem się z pryncypałem i dlatego odszedłem bez wypowiedzenia. Staremu Clevelandowi zapewne dobrze się powodzi!
— Dobrze? Jemu wogóle przestało się powodzić. Gdy ty odszedłeś, zniknęła także w niepojęty sposób jego kasa, razem z przechowywanymi tam papierami wartościowymi. To go zrujnowało. Nie mogąc tego przeboleć, umarł.
— Czy to być może? Co mówisz? Hm, stary nie pozwalał, co prawda, nikomu wglądać w swoje stosunki. Dlatego ja przypuszczam, że usunięcie kasy zarządził w tajemnicy on sam. Ta okoliczność, że osiedliłem się tu jako lekarz, nie powinna cię dziwić. Tu nikt nie pyta o dyplom, a z tego zajęcia można żyć. Przychodzisz więc po posadę?
— Tak; lecz powiedz mi, Walkerze, jak zdobyłeś środki na stworzenie takiego zakładu i dlaczego nie zatrzymałeś swego właściwego nazwiska?
— Hm, środki zdobyłem w kopalniach złota, a nazwisko zmieniłem, bo White brzmi bardziej naukowo, niż Walker. Ale wracając do posady, to ją otrzymasz, o ile nie dasz mi powodu do skargi na siebie. Jeśli się dobrze wćwiczysz, to może zrobię cię moim asystentem, a może nawet wezmę cię na wspólnika!
— Masz dla mnie mieszkanie?
— Na to znajdzie się rada. A zatem zgadzasz się?
— Oczywiście!
— To ładnie!
— Skarżyć się na mnie nie będziesz. Los obszedł się także ze mną srodze, dlatego przeszłości wcale nie będę żałował.
Groman objął posadę i w krótkim czasie poznał wszystkie tajniki wiedzy, których wymaga prowadzenie szpitalu. Doktor musiał go do siebie przyjąć, lecz uspokoił się wnet, gdy się przekonał, że jego asystent uważa za dopuszczalne takie wypadki, które należy ostrożnie ukrywać przed okiem ludzkiem.
White miał teraz więcej czasu i przepędzał wolne chwile u sennora Carlosa, w którego zaufanie umiał się wkraść dzięki swej chytrości. Ojciec nie zważał wcale na to, że lekarz był o wiele starszy od córki i że jego zachowanie się musiało wszystkich odpychać.
Wreszcie upłynęło owych sześć miesięcy, a Edward się nie pokazywał. Brak wiadomości listownej, lub innego znaku życia, nie odbierał spokoju Anicie. Wiedziała ona, że połączenie pocztowe z kopalniami było niedostateczne, że spoczywało prawie całkiem w rękach prywatnych, że więc nie można było nigdy liczyć na prawidłowe odbieranie listów. Ludzi, którzy podejmowali się przewozu listów i przesyłek pieniężnych, napadano na drodze, ograbiano i zabijano, albo oni sami uciekali z powierzonymi sobie pieniądzmi.
Nadszedł nawet ostatni wieczór, a Edwarda nie było. Dziewczynę trapił okropny niepokój, a z doktorem było to samo. Dotychczas były wszelkie szanse po jego stronie, ale rywal mógł się zjawić każdej chwili, a temu należało przeszkodzić. Zdał więc opiekę nad pacyentami asystentowi, a sam opuścił misyę.
Chorzy byli bardzo zadowoleni z przyjęcia Gromana, który był ich aniołem opiekuńczym. Okazując się wobec doktora posłusznym i zupełnie pozbawionym woli, postępował poza jego plecyma całkiem wedle własnego uznania, w tem przekonaniu, że niejeden pacyent, przeznaczony na śmierć przez White’a, będzie mu zawdzięczał życie i mienie.
Opowiadający znowu zamilkł i popatrzył dokoła na słuchaczy. Spodziewał się zapewne pochwał, lecz napróżno, gdyż opowiadanie było dotąd niezbyt zajmujące. Pociągnął więc kilka razy cygara i rzekł:
— Możliwe, że wam się ta historya nie podoba. Uważajcie jednak dalej, bo główna rzecz nastąpi dopiero teraz.
— A tą główną rzeczą będzie pewnie Old Shatterhand? — spytał jeden z obecnych.
— Yes! Zgadliście, sir. Ten słynny biały myśliwiec zaraz wystąpi. Otóż doktor White, jak to dopiero co powiedziałem, oddał pacyentów asystentowi, a sam odszedł, gdyż niepokój wypędził go z domu. Wprawdzie był to wieczór ostatniego już dnia z umówionego terminu, ale zostawało jeszcze kilka godzin, w których rywal mógł jeszcze nadejść. Poleciał więc doktor na dworzec, aby tam zaczekać na ostatni pociąg, który miał nadejść od strony kopalń.
Wkrótce też wjechał pociąg, a kto z niego wysiadł? Mister Edouard. Stał już przez chwilę przed wagonem, potem odwrócił się jeszcze raz i ukłonił do wnętrza, jak gdyby się z kimś żegnał, a potem odszedł. Odrazu przystąpił do niego White i rzekł:
— No, przyjechaliście przecież! A zdawało się już, że nie dotrzymacie terminu. Ale główna teraz rzecz w tem, czy sprzyjało wam szczęście i czy znaleźliście dość złota?
— Miałem szczęście, nawet większe, niż się spodziewałem — brzmiała radosna odpowiedź.
— Uzbieraliście trzy tysiące dolarów?
— Nawet o wiele więcej!
— To prawie nie do uwierzenia! Drudzy pracują w digginach przez całe lata, narażają życie i zdrowie i nic nie znajdują, a wy poszliście na kilka miesięcy i wracacie zdrów i bogaty! Nie da się to już zmienić, przeto ja będę musiał ustąpić. Czy idziecie stąd zaraz do misyi?
— Tak.
— To pójdziemy razem.
Oddalili się, a White nie zważał na człowieka, z którym na końcu Edward rozmawiał.
Ten nieznajomy wysiadł tymczasem. Edward pragnął jak najrychlej dostać się do Anitty i uwolnić ją od niepokoju o jego osobę, szedł więc bardzo szybko. Za miastem, które prędko minęli, otoczyła ich ciemność. White skorzystał z tej sposobności, wydobył z kieszeni rewolwer tak, że towarzysz tego nie dostrzegł i odsunął zamknięcie.
— Mieliście więc szczęście? — rzekł. — Ktoby to był pomyślał! Teraz ja straciłem wszystko; wyrzuciliście mnie z siodła. Czy pracowaliście w kopalniach sami, czy też z towarzyszami?
— Sam.
— Co? Przecież nie rozumieliście się na tem! To naprawdę wielkie szczęście i niezwykły przypadek, że natknęliście się zaraz na miejsce, w którem znaleźliście tyle w tak krótkim stosunkowo czasie.
— Nie było to ani szczęście, ani przypadek, gdyż pokazano mi to miejsce.
— Pokazano? To nie może być! Żadnemu poszukiwaczowi nie przyszłoby na myśl pokazywać drugiemu miejsce złotodajne!
— To nie był poszukiwacz.
— A któż?
— Indyanin.
— Co mówicie? W takim razie to jeszcze bardziej zadziwiające! Tak, są Indyanie, którzy wiedzą, gdzie leży złoto, ale ci wcale nie mają ochoty pouczać o tem białych.
— Ten Indyanin nie korzystał z tych pokładów złota. To był wielki i słynny wódz Apaczów.
— Jak się nazywał?
— Winnetou.
— Do wszystkich dyabłów! Jak zetknęliście się z nim?
— Za pośrednictwem pewnego białego myśliwca, jego przyjaciela, którego zastałem w kopalniach.
— Jak się nazywał?
— Old Shatterhand.
— Ach..!
Nie spodziewający się niczego Edward nie widział, jakie wrażenie wywarły na White’m te nazwiska i mówił swobodnie dalej:
— Spotkałem Old Shatterhanda przypadkiem. Zapytał mnie o moje stosunki, widząc prawdopodobnie, że nie jestem zawodowym poszukiwaczem złota i że nie nadawałem się do tego zajęcia. Opowiedziałem mu szczerze wszystko i wyjawiłem cel mego pobytu w kopalni złota. On zaś wyśmiał mnie najpierw, a potem spoważniał i obiecał sprowadzić mi człowieka, od którego miałem otrzymać dobrą radę. Nazajutrz przybył z Winnetou, który popatrzył na mnie tak, jak gdyby mię chciał wzrokiem przebić, skinął głową Old Shatterhandowi i kazał mi, żebym poszedł z nim. Chodziliśmy prawie cały dzień, przyczem Winnetou badał grunt wszędzie. Dopiero pod wieczór zatrzymał się w jednem miejscu i rzekł:
— Tu może mój młody brat kopać, ale sam, bez nikogo, a znajdzie nuggety i piasek.
Wziąłem narzędzia i zacząłem kopać. Przepowiednia Winnetou sprawdziła się, bo istotnie znalazłem nuggety. Pilnowałem się bardzo przed wzrokiem innych poszukiwaczy, bo to przeważnie rozbójnicy. Kto wie nawet, czy byłbym dziś żył, gdyby w ostatnich dniach nie był nadszedł Old Shatterhand, by się dowiedzieć o wyniku moich poszukiwań.
— Czy Winnetou był z nim także?
— Nie. Rozłączył się z nim na pewien czas, ażeby udać się najpierw do Sacramento, a potem do San Francisco. Old Shatterhand został przy mnie, dopóki nie opuściłem pokładów i starał się, żeby nie zbliżył się do mnie żaden z poszukiwaczy. Następnie sprowadził mię tutaj.
— Dzisiaj?
— Tak.
— Więc przyjechał z wami?
— Tak! Siedzieliśmy razem w wagonie.
— Kiedyście wysiedli, rozmawialiście z kimś w wagonie. Czy z nim?
— Tak. Nie wysiadł zaraz razem ze mną, bo miał jeszcze pomówić z innym podróżnym. Pożegnałem go więc i poprosiłem, żeby dotrzymał słowa.
— Jakiego słowa?
— Przyrzekł, że mnie odwiedzi jutro w misyi.
— Do dyabła! Naprawdę?
— Tak — odrzekł Edward, nie widząc, w jakie rozdrażnienie wpadł doktor, który bardzo się bał Old Shatterhanda, ale zapanował nad sobą i pytał dalej:
— Czy możecie także udowodnić, że macie trzy tysiące dolarów? Będziecie to musieli zrobić jeszcze dzisiaj wieczorem.
— Mogę. Zamieniłem cały pył złoty na dobre papiery i mam je przy sobie.
Na to przystanął White, odwiódł kurek rewolweru i rzekł:
— Wielkie to było szczęście, że spotkaliście Old Shatterhanda i Winnetou, ale o wiele większa jest wasza głupota, że opowiedzieliście to wszystko mnie.
— Głupota? Czemu?
— Bo nie dostaniecie dziewczyny i pieniądze stracicie!
— Jakto?
— Zaraz się dowiecie.
W następnej chwili huknął strzał, a Edward runął na ziemię i nie ruszył się już więcej. White podniósł go, zabrał trochę na bok od drogi i tam położył. Chciał go tam na razie zostawić, by go potem gdzieś w nocy zagrzebać, a teraz tylko wypróżnić jego kieszenie. Właśnie w chwili, gdy się zabrał do tego, posłyszał odgłos kroków, zbliżających się szybko. Pomknął tedy w bok, ażeby go nadchodzący nie zauważył. O pieniądze się nie troszczył, bo zabity leżał tak, że mógł mu je także później zabrać. Nie poszedł jednak do swego mieszkania, ale wprost do Wernera, ażeby dokładnie o dwunastej godzinie w nocy przedstawić swoje żądania.
Opowiadający znowu się wstrzymał, ażeby zapytać swoich słuchaczy:
— No, panowie, czy teraz jest ta historya więcej zajmująca, niż przedtem?
— O wiele, o wile więcej! — odpowiedziano. — Ale co się dzieje z Old Shatterhandem?
— Już jest.
— Na dworcu?
— Nie, znacznie bliżej!
— Gdzie?
— Na drodze do misyi. Jego to kroki posłyszał White.
— A, tak!
Tak. Gdy bowiem Old Shatterhand wyszedł z dworca, zaczął wzrokiem szukać swego młodego towarzysza podróży. Ujrzawszy go stojącego z Whitem, stropił się niemało. Pewnie tego drugiego znał, może go gdzie widział. Myślał i myślał, aż wreszcie sobie przypomniał. Człowiekiem, który rozmawiał z Edwardem, był Kanada Bill! Lecz tymczasem obydwu już nie było. Old Shatterhand pośpieszył za nimi, lecz nie dostrzegł ich w najbliższej ulicy. Ale jeśli Kanada Bill gdzie występuje, to zawsze w dyabelskiej sprawie. Czyżby coś podobnego zamierzał względem Edwarda? Takie pytania zadał sobie Old Shatterhand i postanowił przestrzec swego towarzysza podróży. Wiedział, że podążył do misyi, dopytał się o nią po drodze i udał się za nim.
Poza miastem droga była ciemna, Old Shatterhand więc musiał iść powoli, by jej z oczu nie stracić. Wtem usłyszał przed sobą wystrzał i pobiegł ku miejscu, z którego doleciał go odgłos strzału. Tam przystanął i jął nadsłuchiwać. Wydało mu się, że ktoś się cicho oddalał. Zaczął szukać, czy kto nie leży na ziemi zraniony, ale nie znalazł nikogo. Wtem doszedł go z boku cichy jęk. Gdy się skierował w kierunku tego głosu, zastał tam Edwarda, który podniósł się do połowy i trzymał ręce na okolicy serca.
— To wy? — spytał z przestrachem, poznawszy go mimo ciemności.
— Tak, sennorze Shatterhand — odpowiedział Edward po cichu.
— Czy jesteście trafieni?
— Tak.
— Gdzie?
— W serce, w samo serce!
Trudno mu było mówić i brakło mu tchu.
— W serce? To nie może być! — rzekł Old Shatterhand. — Gdyby was trafiono w serce, jużbyście nie żyli. Bądźcie cicho! Zbadam was zaraz.
Rozpiął mu bluzę, kamizelkę i koszulę, ale nie znalazł ani śladu krwi! Jął szukać dalej, namacał portfel i oświadczył z radością:
— Dzięki Bogu! Mieliście w tej kieszeni wielki worek z nuggetami i one powstrzymały kulę. Tu czuję małą dziurkę w suknie. Strzał was przewrócił i pozbawił oddechu, ale kula utkwiła w nuggetach. Czy ten doktor, wasz rywal, mieszka w tej samej misyi?
— Tak.
— Ja was do niego zaprowadzę, albo zaniosę. On was...
— Na miłość Boga, nigdy!
— Czemu nie?
— On strzelił do mnie.
— Aha! Czy był na dworcu?
— Tak.
— Czy to ten człowiek, z którym odeszliście stamtąd? A jak on się nazywa? Albo raczej: jak nazywa się teraz?
— White, doktor White.
— Doktor, lekarz? Iluż to zawodów próbował już ten łotr w życiu! Ale to będzie ostatni! Tym razem wydrę mu z rąk to rzemiosło i to na zawsze!
— Czyż znacie go?
— Aż nadto dobrze! Ale to rzecz uboczna teraz. Najważniejsze to, czy wy się dobrze czujecie?
— Teraz mi lepiej. Mogę już oddychać.
— A pierś was boli?
— Niebardzo.
— To spróbujmy, czy będziecie mogli wstać i pójść. Zeprzyjcie się na mnie!
Próba się udała. Edward szedł, chociaż jeszcze powoli Po drodze powtórzył Shatterhandowi swoją rozmowę z Whitem. W pobliżu misyi musiał usiąść na uboczu, w miejscu ukrytem. Old Shatterhand zaś kazał sobie opisać mieszkanie i szpital, a potem wszedł do budynku, by odszukać Whitego. Mieszkanie było zamknięte, wstąpił więc aż na poddasze i otworzył drzwi, nie zapukawszy przednio. Stały tam łóżka pacyentów, a przy stole siedział asystent, który podniósł się z krzesła, zdziwiony późnemi odwiedzinami. Przypatrzywszy się gościowi dokładniej i ujrzawszy strzelby na jego plecach, a nóż i rewolwery za pasem, przeraził się wprost.
— Kto jesteście i czego tu chcecie? — zapytał.
— Szukam doktora White’a.
— Niema go tu.
— A gdzie jest?
— Może na dole u sennora Wernera.
— A kto wy jesteście?
— Nazywam się Groman i jestem jego asystentem.
— Pójdźcie tu, mr. Groman! Chciałbym zobaczyć twarz waszą!
Pociągnął go ku światłu i przypatrzył mu się dokładnie. Surowe jego rysy przybrały wyrazu łagodnego.
— Prawdopodobnie łotrem nie jesteście — powiedział.
— Nie jestem nim napewno. Przeciwnie byłem zawsze uczciwym człowiekiem. Ale skąd to wasze dziwne zachowanie się, te szczególne słowa, sir?
— Zaraz wam powiem. Znacie może nazwisko: Old Shatterhand?
— Znam.
— To ja nim jestem.
— Co... jak...? Wy Old Shatterhand?
— Tak. A słyszeliście kiedy nazwisko: Kanada-Bill?
— Słyszałem.
— Czy wiecie, co to za człowiek?
— Największy łotr na świecie.
— Wiecie to napewno?
— Tak. Nikt nie może tego wiedzieć lepiej ode mnie, bo... bo... ja... hm!
— Co, hm?
— To właściwie jest tajemnica, ale skoro jesteście Old Shatterhand, to mogę wam ją wyjawić. Jestem detektywem.
— Ajentem tajnej policyi? I asystentem doktora White’a?
— Właśnie jako taki.
— Aha! Zaczynam rozumieć. W takim razie udzielę wam pewnej wiadomości, która was zaciekawi. Wasz doktor White to Kanada-Bill.
— Zounds! Naprawdę?
— Skoro ja to mówię, to możecie mi wierzyć.
— Czy znacie Kanada-Billa?
— Bardzo dokładnie. Zniknął mi dawno, lecz dzisiaj znów wszedł mi w drogę. Dopiero przed chwilą wykonał zamach morderczy.
— Co mówicie? Gdzie? Na kim?
Old Shatterhand opowiedział mu wszystko, a wtedy i Groman już nie krył się dłużej, lecz rzekł:
— W takim razie muszę być wobec was szczerym. Byłem dawniej farmaceutą i miałem zajęcie u mr. Clevelanda w Norfolku w północnej Karolinie. Po jakimś czasie wstąpił do niego do służby niejaki Walker, którego przyjęto, ponieważ miał dobre świadectwa, jak się później pokazało, sfałszowane. Wnet też wyszło na jaw, że z farmacyi rozumiał prawie mniej od początkującego. Z tego powodu przychodziło do poważnych kłotni miedzy nim a pryncypałem. Nagle zniknął on, a razem z nim zawartość kasy, czyli cały majątek Clevelanda. Lubiłem mego pryncypała, gdyż był moim dobroczyńcą. Strata zrujnowała go zupełnie. Gdy policya nie znalazła ani śladu zbrodniarza, postanowiłem ja wyszukać go prywatnie. Szukając jego, wpadłem na trop innych osób, które śledzono tak samo, jak jego, i oddałem je w ręce sprawiedliwości. To powodzenie wyrobiło mi w policyi dobrą markę, wskutek czego dano mi posadę detektywa. W ten sposób zdobyłem większe materyalne i moralne środki, dzięki którym udało mi się uzyskać pewne wskazówki. Opierając się na nich, znalazłem wreszcie pewne ślady, które zaprowadziły mnie tutaj.
— Do White’a?
— Tak.
— On jest owym Walkerem?
— Właśnie.
— Wszak on was pewnie poznał!
— Oczywiście. Ale ja mu tak sprawę przedstawiłem, że mię zaangażował, ażeby mnie skłonić do milczenia. Teraz jestem jego asystentem, ale nie jestem pewien dnia ani godziny, gdyż każdej chwili muszę być przygotowanym na to, że mię z drogi uprzątnie, aby usunąć jednego ze świadków swojej przeszłości.
— Czemuż wy jego nie zrobicie nieszkodliwym?
— W jaki sposób mam to uczynić?
— Aresztujcie go!
— Nie mogę.
— Czemu?
— Bo nie mam przeciw niemu dowodu. Wiem, że ukradł majątek Clevelanda, ale dowieść mu tego nie zdołam. Śledziłem go dzień i noc, starałem się zgłębić wszystkie jego tajemnice, zbadałem każdy kąt, dla mnie dostępny, ale wszystko było daremne.
— Dla was dostępny... w tem sęk! On nie dopuści do tego, żebyście podpatrzyli jego tajemnice. Względem tego łotra nie wskóracie więcej, niż dotychczas, przy całym swoim sprycie. Gdy chodzi o niego, to nie można rozwiązać węzła gordyjskiego, lecz trzeba go rozciąć, a to dziś uczynimy. Liczę przytem na waszą pomoc.
— O, skoro Old Shatterhand weźmie się do czegoś, to obejdzie się bez takiej drobnej pomocy, jakiej ja mógłbym mu udzielić.
— Ma White jakie skrzynie, do których nie zdołaliście się jeszcze dobrać?
— Tak.
— Gdzie?
— Na dole w swojem, prywatnem mieszkaniu.
— Będzie je musiał nam otworzyć.
— Tego nie zrobi!
— To ja to zrobię.
— To byłby postępek bezprawny i karygodny. Darujcie, sir, że zwracam na to waszą uwagę!
— Pshaw! Nie pytam się o wasze paragrafy, z któremi nie udało wam się go pochwycić i dowieść mu winy. To Kanada-Bill, który nigdy nie dbał o prawo, przeto i ja nie myślę prosić kodeksu o uprzejme pozwolenie, skoro chcę z nim raz skończyć. Czy możecie teraz stąd odejść?
— Tak. Chwilowo nie mamy ciężko chorego pacyenta.
— To zejdźcie ze mną na dół!
Zeszli razem po schodach i udali się na miejsce, gdzie czekał Edward. Old Shatterhand dał mu wskazówki, jak się ma zachować, poczem wszyscy udali się na parter, gdzie mieszkał Werner. Było to właśnie o północy.
Przeszli przez dziedziniec, a potem przez sień do kuchni, gdzie w swoim czasie podsłuchiwał Edward z Anittą. Kuchnia była dziś także pusta. W izbie siedział Werner z żoną i Whitem.
— Sennorze, — były słowa doktora — właśnie bije dwunasta. Sześć miesięcy upłynęło, a Edwarda dotychczas niema. Przypominam wam wasze słowo i spodziewam się, że go dotrzymacie.
— Dotrzymam! — odrzekł Werner — Daję też moje przyzwolenie, jeśli mi udowodnicie, że jesteście istotnie taki zamożny, jak twierdziliście zawsze.
— Oczywiście, że przygotowałem się do tego dowodu. Oto moje papiery! Sumy, tu zapisane, zdeponowałem w banku. Czy wam wystarczą?
Dał się słyszeć szelest papierów, poczem Werner zawołał:
— Sennorze White, tego jest o wiele więcej, niźli się spodziewałem. Z was straszny bogacz!
— Mógłbym wam dowieść, że znacznie więcej posiadam, ale poprzestanę na tym dowodzie. Żebyście zaś poznali, jak troskliwego męża dostanie Anitta, pokażę wam klejnot, który daruję jej już przy zaręczynach. To są same drogie kamienie.
Słychać było otwieranie pudełka, a potem zabrzmiały okrzyki zdumienia i podziwu Wernera. Wtem przystąpił Groman do odchylonych nieco drzwi od kuchni i zaglądnął do pokoju. Zaledwie tam rzucił okiem, cofnął się i szepnął do Old Shatterhanda:
— Słuchajcie! Teraz już jestem swego pewny. Te klejnoty skradziono mr. Clevelandowi. Należały do jego nieboszczki żony, a przechowywano je po jej śmierci w kasie. Potem zniknęły razem z Walkerem i z pieniądzmi.
W tej chwili zapytał White:
— No, sennorze Carlosie, czy was przekonałem?
— Najzupełniej, sennorze. Chodź, Anitto i podaj doktorowi rękę!
Podsłuchujący czekali teraz na to, co powie Anitta.
— Ja mu jej nie podam! — rzekła głosem bardzo stanowczym.
— Wiesz przecież, że ma moje przyrzeczenie!
— Ojca przyrzeczenie ma, lecz ode mnie jeszcze go nie otrzymał.
— Przyrzeczenie jest przyrzeczeniem! — zawołał White. — Mnie się zdaje, że córka winna ojcu posłuszeństwo! Edward nie wrócił; prawdopodobnie zginął w kopalniach i...
Nie skończył zdania, gdyż Old Shatterhand wsunął teraz Edwarda przez drzwi do pokoju.
— Przybyłem, jak widzicie — rzekł młodzieniec. — Oczywiście nie wam to zawdzięczam, że jeszcze żyję i nie zginąłem.
Anitta pobiegła doń z okrzykiem radości, a White wypatrzył się nań jak na upiora, który nagle wychylił się z grobu. Wtem otwarły się znowu drzwi od kuchni i wszedł Groman. Przystąpiwszy do stołu, pochwycił etui i oświadczył:
— Te klejnoty skradziono mr. Clevelandowi. Konfiskuję je.
— Konfiskujesz? — wybuchnął White. — Chciałbym zobaczyć: tego, ktoby się ośmielił porwać na moje uczciwie zdobyte mienie!
— Ja się ośmielam, ponieważ nie jest uczciwie zdobyte. Jestem detektywem i aresztuję was, mr. Walker, którzy mienicie się Whitem!
I znów otworzyły się drzwi, a w nich ukazał się Old Shatterhand i powiedział:
— Walker, to także nie jest jego właściwe nazwisko. On przybierał sobie już sto imion i nazwisk. Wskutek tego zapomniał o rodowem, lecz najsłynniejsze, a raczej najbardziej osławione z nich, to Kanada-Bill.
Teraz strach rzekomego doktora zmienił się w przerażenie: zbladł jak papier i zachwiał się tak, że musiał się oprzeć rękoma o stół.
— Old... Shat...ter... hand... i — wyjąkał wargami, z których krew uciekła.
— Tak, Old Shatterhand! Teraz wiesz już, że stąd niema ucieczki! Twoje czyny wołają o pomstę do niebios. Lepiej byłbyś zrobił, gdybyś był wpakował we własne serce kulę, która miała zabić tego młodzieńca: byłbyś uniknął stryczka, na który cię wydam. Twoja karyera skończona!
Wrażenie tych słów wyrwało Kanada-Billa z dotychczasowej złamanej postawy. Policzki zabarwiły mu się nanowo, a oczy zabłysnęły. Sięgnął ręką do kieszeni i krzyknął do Old Shatterhanda:
— Czy myślisz, że stoję już pod stryczkiem? Do tego jeszcze nie doszło!
— Właśnie doszło. Nawet rewolwer cię nie ocali. Wyjmij rękę z kieszeni!
— Dobrze, wyjmę, ale nietylko rękę. Zanim ja zawisnę na stryczku, ty padniesz od mej kuli!
Błysnął rewolwerem, którym wymierzył do Old Shatterhanda. Huknął strzał, Old Shatterhand schylił się błyskawicznie, kula przeleciała nad jego głową, a równocześnie prawie dostał Kanada-Bill pięścią w głowę z taką siłą, że poprostu trzasnął sobą o ziemię, przewracając zarazem kilka krzeseł.
Przestraszony Werner siedział w milczeniu, żona zaś krzyknęła głośno.
— Cicho! — rozkazał Old Shatterhand. — Jest powalony i nie zaszkodzi już nikomu. Dajcie tu sznury, zwiążemy go i poślemy po policyę! Będzie to dla niej pożądany połów.
Podniósł z ziemi rewolwer, który wypadł był z ręki Kanada-Billa, a potem związano nieprzytomnego. Gdy nadeszła policya, przeszukano mieszkanie zbrodniarza. Z pomocą kluczy, które miał przy sobie, otworzono wszystko i znaleziono tyle dowodów, świadczących o jego zbrodniach, że śmierć była dlań nieuniknioną karą. Przedewszystkiem znalazło się mnóstwo złotego piasku i nuggetów, które powyłudzał w „szpitalu“ od chorych poszukiwaczy złota, zanim wyleczył ich z życia. Znalazła się także cała suma, zabrana mr. Clevelandowi. Była dokładnie zapisana w notatce. Groman ucieszył się tem niezmiernie, że będzie mógł zwrócić te pieniądze swemu nieszczęśliwemu pryncypałowi.
Aresztowany nie wrócił do przytomności przez cały czas trwania rewizyi i w tym też stanie zabrała go policya. Gdy się przebudził w więzieniu, zaczął wrzeszczeć jak szalony. Uderzenie Old Shatterhanda wstrząsnęło mu mózg tak silnie, że zupełnej przytomności więcej już nie odzyskał. Po całych dniach i nocach miotał się i rzucał, walcząc z postaciami tych, na których dopuścił się zbrodni, a przytem stał się tak niebezpiecznym, że musiano mu założyć kaftan bezpieczeństwa. Szał go nie opuszczał, dopóki nie padł martwy, obryzgany pianą. Śmierć na stryczku byłaby może nie tak straszna, jak ta, ale zasłużył na nią i sam ją spowodował. Gdyby bowiem był nie strzelał do Old Shatterhanda, byłby go ten nie uderzył. Skończyłem, panowie, tę historyę. Teraz wiecie, gdzie i jak zginął Kanada-Bill.
Ostatnia część opowiadania zwróciła oczy wszystkich na usta opowiadającego, a ja sam słuchałem go teraz z zajęciem, bo istotnie powiedział prawdę, choć ją na swój sposób przyozdobił.
Słuchacze zachowali przez dłuższy czas milczenie pod wrażeniem opowiadania, wreszcie jeden się odezwał:
— Trudno w to uwierzyć, żeby ktoś mógł jednem uderzeniem tak strasznie powalić człowieka!
— A jednak to prawda — stwierdził opowiadający.
— Ależ tego człowieka potem pewnie tygodniami boli ręka!
— Słyszałem, że w tem jest jakiś fortel, który Old Shatterhand zna, ale go nikomu nie wyjawia. Podobno musi się przytem w pewien sposób ułożyć palce i uderzyć tylko w pewne miejsce głowy.
— Czy jego przyjaciel, Winnetou, dokazałby czegoś podobnego?
— Tego nie wiem.
— Ale ja wiem — odezwał się głos jakiś.
— Wy? Znacie Winnetou osobiście?
— Widziałem go.
— Gdzie?
— Nad Arkanzasem, niedaleko fortu Gibson. Wprawdzie nie powalił on tam nikogo pięścią, ale dał wielki dowód zręczności i siły fizycznej.
— Czy to ciekawa historya?
— Bardzo!
— To opowiedzcie ją, sir! Prawda, panowie, niech opowie?
— Rozumie się!
Ciekaw byłem, czy ten człowiek opowie naprawdę zajmujące zdarzenie i czy to będzie znany, czy nieznany mnie, epizod z życia Winnetou. Ten mowca miał żywe, bystre oczy, inteligentną twarz i widocznie myślał nad rzeczami, które dla drugich były obojętne. Już sam wstęp do opowiadania zajął moją uwagę.
— Musicie, panowie, wiedzieć — zaczął — że mam własne zapatrywania na Dziki Zachód i na Indyan; a odrębne od tych, które panują w tym kraju. Kiedy musiałem jeszcze walczyć o tzw. „egzystencyę“, bywałem jako pedlar[41] bardzo często u czerwonych i zawsze było mi u nich dobrze. Później pracowałem w różnych stronach, powodziło mi się z roku na rok lepiej i jeśli dziś jako pan całą gębą siedzę tu między wami, to zmieniły się wprawdzie moje stosunki, lecz nie zmieniły się moje zapatrywania na Indyan, którzy są daleko lepsi, aniżeli opinia o nich, a Winnetou był z nich najlepszym i najznakomitszym. Chciałbym, żeby niejeden biały był taki, jak on!
Większość z was wie zapewne, że przez szereg lat byłem ajentem Indyan, ale nie należałem do gatunku tych, którzy dla wzbogacenia siebie oszukują czerwonych. Tacy ajenci ponoszą w większej części winę tego, że Indyanie ciągle nienawidzą białych. Ci ludzie bogacą się niesumiennie ubóstwem i nagością czerwonych, a potem krzyczą i lamentują, gdy ci czasem stracą cierpliwość i zażądają sprawiedliwości z bronią w ręku.
— Ależ, sir, wasze opowiadanie, to prawdziwe kazanie! — roześmiał się jego sąsiad.
— Chciałbym, żeby tak było i żeby go wysłuchali wszyscy biali ze Stanów Zjednoczonych. To, co wam chcę opowiedzieć, sam częściowo przeżyłem. Z tego poznacie po pierwsze, co to za człowiek jest Winnetou, a po wtóre, że są białe opryszki, którym w łotrostwie nie dorówna żaden czerwony. Nieprzyjaźń Indyan względem nas jest uzasadniona, ale jeśli biali porywają się na białych, aby ich zniszczyć, to jest w tem już łajdactwo, na które niema słów. Ono to wyrabia u Indyan o nas pojęcie, nad którem tylko ubolewać trzeba. Nie należy się dziwić, gdy nami gardzą i siebie uważają za lepszych od bladych twarzy. Historya moja opowie wam o takich białych. Jeśli potem jeszcze dumni będziecie tego, że jesteście białymi, i będziecie czerwonych uważali za gorszych od bladych twarzy, to już będzie wasza rzecz, nie moja, panowie! A zatem zaczynam:
— Owe rozległe prerye Ameryki Północnej, ciągnące się na zachód od „ojca rzek“ Mississipi aż do stóp Gór Skalistych i od ich zboczy po drugiej stronie aż do wybrzeży Oceanu Spokojnego mają nietylko pod względem fizycznym pewne podobieństwo do niezmierzonej powierzchni wód morskich. Do porównania pomiędzy rozległością sawanny a przestrzeniami oceanu służą punkty, których nie należy szukać w zewnętrznych warunkach, lecz we wrażeniu, jakie czyni morzezarówno jak i prerya na tym, kto się oderwał od gleby ojczystej, ażeby przez dłuższy czas pruć fale morza, albo na grzbiecie rumaka uwijać się po pełnych przygód zachodnich krajach Stanów Zjednoczonych.
Stary żeglarz, któremu przez całe życie łopotały nad głową żagle okazałego trójmasztowca, nie chce nic wiedzieć o stałym lądzie, a gdy już do żeglarstwa niezdatnym się stanie, buduje sobie ciasny i mały domek jak najbliżej wody i oczyma, pełnemi umiłowania i tęsknoty, patrzy na zmienne wiecznie, nigdy nie spoczywające fale, dopóki ręka śmierci nie zamknie mu znużonych powiek.
Tak samo jest z człowiekiem, który ośmielił się stawić czoło niebezpieczeństwom Dzikiego Zachodu. Ilekroć wróci w strony, nad któremi cywilizacya rozsiewa swe dobrodziejstwa i klęski, ciągnie go zawsze coś do niebezpiecznej, niezmierzonej dziczy, gdzie musi wytężać wszystkie siły duchowe i fizyczne, aby nie ulec w walce z tysiącznemi, wiecznie nowemi niebezpieczeństwami sawanny. Taki człowiek rzadko znajduje na starość zaciszne miejsce, jak ów wysłużony żeglarz na bezpiecznem wybrzeżu. On nie ma spokoju, ani spoczynku. Musi czepiać się grzbietu mustanga i ruszać wdal, w której kiedyś zginie bez śladu. Może po latach zobaczy jakiś myśliwiec jego zbielałe kości na wysuszone] równinie lub między skałami gór, ale, jeśli nawet zobaczy, przejdzie mimo, nie uczyniwszy znaku krzyża świętego, ani nie zmówiwszy „Zdrowaś Maryo“ i nie zapyta o imię tego, który tu może skończył w straszny sposób. Zachód odznacza się surowością, nie oszczędza nikogo i niczego. Wydany na pastwę żywiołów, nie zna innego panowania prócz nieubłaganych praw przyrody i dlatego ma miejsce tylko dla ludzi, szukających oparcia w swojej pierwotnej tężyźnie.
Ludność, wypychana wbrew wszelakim umowom coraz dalej ze swoich siedzib, ludność z natury bogato wyposażona, a jednak skazana na nieuniknioną zagładę, prowadzi tu rozpaczliwą walkę z drugą ludnością, która posiada wszelkie fizyczne i duchowe, sztuczne i naturalne środki do zgnębienia gardzącego śmiercią przeciwnika, pomimo jego bohaterskiej obrony. Jest to trwające przez całe wieki zmaganie się umierającego giganta ze wzmacniającym się z każdą chwilą synem cywilizacyi, który coraz to mocniej zaciska potężną pięść na gardle wroga. Takich zapasów nie wykazuje historya na żadnej ze swoich kart. Towarzyszą im czyny, godne bezwątpienia tych, których dokazali klasyczni bohaterowie. Kto się odważy zapuścić na te daleko i szeroko ciągnące się pobojowiska, ten musi być zaopatrzony w tę broń różnorodną, którą zwalczają się nawzajem niepokaźni na zewnątrz, a jednak podziwu godni, współzawodnicy.
Kto w forcie Gibson zarzuci strzelbę na plecy i pójdzie przez kilka dni wdłuż Arkanzasu, w górę rzeki, dostanie się do osady, złożonej z kilku prostych domów drewnianych ze wspólnem pastwiskiem i położonym nieco na uboczu domem, który, jak to zdaleka już widoczny szyld zapowiada, jest sklepem i oberżą.Gospodarz tego domu, sam bez pretensyi, nie wiele wymaga od swoich gości. Nikt nie wie, czem on był przedtem i skąd tu przybył, i on nie pyta nikogo o nazwisko, zamiary i cel podróży. Każdy może się u niego zaopatrzyć w potrzebne rzeczy, napić się wedle upodobania, pobić, pokłuć lub postrzelać trochę z innymi i pójść dalej swoją drogą. Kto wiele pyta, ten potrzebuje dużo czasu, Amerykanin zaś wyżej ceni czas, niż odpowiedź, którą sam sobie dać może.
W izbie gospodniej siedziało kilku ludzi, których wygląd bynajmniej nie przypominał salonowych postaci. Mimo że się poszczególne części ich ubrań różniły, poznać było po wszystkich, że to prawdziwi traperzy i skwaterzy, którzy pewnie nigdy nie słyszeli, co znaczy dobry krawiec.
Gdzie się zejdzie kilku westmanów, tam nie wysychają gardła z pragnienia i o dobre opowiadanie nie trudno. Obecni patrzyli teraz przed siebie w milczeniu, bo właśnie skończyła się była jedna z tych ciemnych i krwawych historyi, jakie się słyszy w owych krajach granicznych, a każdy szukał w pamięci nowej. Wtem odezwał się jeden z nich, siedzący najbliżej okna:
— Wstańcie, ludzie i spojrzyjcie tam ku wodzie! — Jeśli mnie stare oczy nie mylą, to są to dwa greenhorny, dwa żółtodzióby, jak wymalowane. Popatrzcie, jak siedzą na koniach, jak ładnie i zgrabnie, jak figurki z Bożego drzewka! Co tacy ludzie robią w naszych borach?
Wszyscy, z wyjątkiem jednego, wstali, aby zmierzyć okiem przybyszów, ten zaś, który ich wezwał, rozparł się znowu szeroko obu łokciami na stole. Spełnił swoją powinność i nie troszczył się o nic więcej. Była to osobliwa figura. Natura chciała prawdopodobnie zrobić zeń powroźnika, tak nieskończenie wydłużone było w nim wszystko. Szyja, piersi, brzuch, ręce i nogi były niezmiernie długie, a przytem bardzo wątłe i słabe, zdawało się na pozór, że pierwszy podmuch wiatru poszarpie ich właściciela na strzępy. Czoło jego było odsłonięte, a na tyle głowy chwiał się jakiś nieokreślony przedmiot, który kiedyś przed wielu, wielu laty, był może cylindrem, ale teraz urągał wszelkim pojęciom o takim kapeluszu. Chudą twarz pokrywał zarost, składający się może ze stu włosów, które samotnie i w rozsypce zwieszały się z policzków, brody i z górnej wargi i spadały długie i cienkie prawie do pasa. Bluza myśliwska, którą miał na sobie, pamiętała, jak się zdawało, jego młodość, gdyż okrywała zaledwie połowę jego korpusu, a rękawy sięgały tylko o kilka cali poza łokcie. Dwie nędzne skorupy, w których tkwiły jego nogi, mogły być niegdyś cholewami olbrzymich butów żeglarskich, ale teraz wyglądały jak poprzepalane rury od pieca i stykały się w okolicy kostek z dwoma tak zwanymi „horse-feets“, jakie szczególnie w Ameryce Południowej sporządza się z ciepłych jeszcze skór, zdartych z nóg końskich.
— Masz słuszność, Picie Holbersie — oświadczył jeden z wyzierających. — To greenhorny, o których nie warto się troszczyć. Niech sobie robią, co im się podoba!
Ciekawi wrócili na swoje miejsca. Ze dworu dał się słyszeć tętent koni i szorstki głos człowieka, jak gdyby przyzwyczajonego do rozkazywania. Potem otwarły się drzwi i weszli owi dwaj ludzie, o których była mowa.
Gdy o drugim z przybyszów nie wiele dałoby się było powiedzieć, to osobistość pierwszego w innem otoczeniu zrobiłaby była pewne wrażenie.
Jakkolwiek nie był uderzająco silnie zbudowany, mimo to przez szczególną postawę i ruchy nadawał sobie pozorów wielkiej siły i władztwa. Twarz jego, regularnie, a nawet pięknie skrojona, znacznie przyciemniona od słońca, okolona była gęstą brodą czarną, zwisającą mu aż na piersi. Odzież miał na sobie zupełnie nową, a broń jego i towarzysza wyglądała tak, jak gdyby ją dopiero co wzięto ze sklepu.
Prawdziwy traper lub skwater czuje nieprzezwyciężoną niechęć do wszelkiego starania o wygląd zewnętrzny swej osoby, najbardziej mierzi go czyszczenie broni, której rdza powinna być dla ludzi pewnego rodzaju oznaką, że nie nosił broni od parady, lecz używał jej dzielnie w niejednej śmiertelnej potrzebie. Tu, gdzie o wartości człowieka rozstrzygają zupełnie inne znamiona, niż ubranie, ma w sobie elegancya coś wyzywającego i wystarczy nieraz drobna przyczyna do ostrej wymiany słów.
— Good day, panowie! — pozdrowił przybyły, zdejmując z ramienia dwururkę i opierając ją w kącie o ścianę, co doświadczonemu westmanowi nigdyby na myśl nie przyszło. Zwracając się zaś do gospodarza, mierzącego go wzrokiem szyderczym, zapytał: — Czy jest tu czcigodny master Winklay?
— Hm, może to ja właśnie nim jestem! — odpowiedział niedbale gospodarz.
— Może? — rzekł przybysz tonem obrażonego, więc trochę ostro. — Co to ma znaczyć?
— To znaczy, że jestem istotnie mr. Winklay, czasami jednak nie jestem nim, jeśli mi się tak podoba.
— Tak! A teraz czem jesteście?
— To zależy od tego, czego chcecie od mr. Winklaya, sir!
— Najpierw dacie mnie i temu człowiekowi trochę się napić, a potem poproszę was o pewną wiadomość.
— Napić się możecie już teraz. Oto szklanka! A wiadomość dostaniecie także, o ile ją dać potrafię. Wiem, co się należy gentlemanowi.
— Darujcie sobie gentlemana, Winklayu, bo to tutaj niewiele znaczy! — rzekł do gospodarza obcy, odejmując od ust szklankę z ruchem niezadowolenia. — Pytam o Sama Fireguna.
— O Sama Fireguna? — zawołał zaskoczony tem gospodarz. — Samuela Strzelbę Ognistą? Czego od niego chcecie?
— To już moja rzecz, jeśliście łaskawi! Słyszałem, że czasem można go u was zastać.
— Hm, tak i nie, sir. Jeśli wy sobie na coś pozwalacie, to i ja mogę sobie na to pozwolić. Wy nie odpowiadacie mnie na moje pytania, to i ja mogę nie odpowiadać na wasze. Tu siedzą ludzie, którzy mogą wam udzielić żądanej wiadomości. Dwaj z nich znają bardzo dobrze tego, o kogo pytacie.
Odwrócił się szybko, aby już więcej nie mówić. Gość zaś, złajany w ten amerykański sposób, zapytał spokojnie wskazanych mu ludzi:
— Czy to prawda, co Winklay powiedział?
Lecz nie otrzymał odpowiedzi. Nieco mądrzej postąpił, zagadując Pitta Holbersa.
— Może będziecie łaskawi odpowiedzieć mi, mr. Milczku?
— Słuchajcie, sir. Nazywam się Holbers, Pitt Holbers, jeśli to sobie zdołacie spamiętać. Jeżeli trzystu naraz pytacie, to oczywiście niewiadomo, kto ma odpowiedzieć. Czego sobie życzycie od Sama Fireguna?
— Niczego takiego, co by mogło dlań być nieprzyjemnem. Przybyłem tu ze Wschodu, ażeby się cokolwiek rozejrzeć po lesie i potrzebuję człowieka, przy którym możnaby coś skorzystać. Sam Firegun jest do tego najodpowiedniejszy, dlatego pytam was, gdziebym się mógł z nim spotkać.
— Być może, że on jest do tego najodpowiedniejszy, ale czy zechce być takim dla was, to jeszcze wątpliwe. Wy nie wyglądacie mi na człowieka, któryby dla niego był stosowny!
— Tak wam się zdaje? Zostawmy lepiej tę sprawę na boku, a wy mi powiedzcie, czy możecie mi dać jaką wiadomość!
Wezwany odwrócił się powoli do kąta, gdzie siedział człowiek, który nie odezwał się był ani słowem, gdy nadjeżdżali obcy.
— Jak sądzisz, Dicku Hammerdullu? — zapytał.
Człowiek ten, pochylony nad swoją szklanką, dotychczas tak dalece poświęcał jej treści swoją uwagę, że ani razu jeszcze nie podniósł oczu na obu obcych. Teraz odwrócił się, odsunął w tył okrycie głowy, jak gdyby chciał swemu rozumowi ułatwić rozsądną odpowiedź i odparł:
— Co ja o tem sądzę, to wszystko jedno. Niech sobie sam znajdzie kolonela!
Odwrócił się znowu i zaczął się wpatrywać w głąb szklanki. Ale przybysz z ciemną brodą, niezadowolony widocznie z tej odpowiedzi, przystąpił bliżej do niego i zapytał:
— Kto to jest ten kolonel, mr. Hammerdullu?
Zapytany obejrzał się powoli ze zdumieniem.
— Kto jest kolonel, to wszystko jedno. Kolonel znaczy pułkownik. Sam Firegun jest naszym pułkownikiem, nazywamy go więc kolonelem.
Pytający nie mógł się powstrzymać od uśmiechu na ten logiczny wywód trapera. Położył mu życzliwie rękę na ramieniu i badał dalej:
— Tylko bez gorączki, master! Ten, kogo pytają, musi odpowiadać. Tak jest wszędzie; nie wiem, dlaczego tu, nad Arkanzasem, miałoby być inaczej. Gdzie można zastać teraz kolonela?
— Gdzie go można zastać, to wszystko jedno. Pójdziecie do niego i koniec na tem!
— Oho, człowieku, to mnie nie wystarczy. Muszę przecież wiedzieć, gdzie i kiedy może to nastąpić!
Na twarzy Dicka Hammerdulla odbiło się jeszcze większe zdumienie niż przedtem. Między Jeziorami a Zatoką Meksykańską nie było człowieka, bardziej od niego zamiłowanego w milczeniu. A tu miałby go ktoś zmusić do długiego mówienia? Na to on nie mógł pozwolić. Podniósł szklankę, pociągnął dobrze piwa i powstał. Teraz dopiero można było przypatrzyć mu się od stóp do głowy.
Modelator stworzenia robił go prawdopodobnie jako przeciwieństwo Pitta Holbersa. Był to człowiek mały i nadzwyczaj gruby. Ludzi, jemu podobnych, rzadko się spotyka w Ameryce, a jeśli się ich tu lub ówdzie zobaczy, to niewiadomo, czy się ich bać, czy też śmiać z nich należy. Jego krótkie, okrągłe ciało tkwiło w worku ze skóry bawolej. Lecz tej skóry już teraz nie było, gdyż każde uszkodzenie tej osobliwej odzieży naprawiał jej właściciel w ten sposób, że przyszywał do niej łachmany z niegarbowanej skóry lub innej wątpliwej materyi. Wskutek tego leżała teraz łata na łacie, a kawałki tych naprawek spoczywały obok siebie i na sobie jak dachówki. W dodatku wór ten przeznaczony był dla kogoś dłuższego znacznie i sięgał mu w dół aż do kostek. Nogi kryły się w dwu futerałach, których nie można było nazwać ani butami, ani pończochami, ani kamaszami. Na głowie spoczywał jakiś bezkształtny przedmiot, który mógł być niegdyś czapką futrzaną, ale obecnie nie miał ani włosa na sobie. Ogorzała twarz z dwojgiem małych, mrugających oczek nie wykazywała ani śladu zarostu, natomiast pokryta była licznemi kresami i bliznami, które jej nadawały bardzo marsowatego wyrazu. Przyjrzawszy się bliżej temu człowiekowi, można było zauważyć brak kilku palców u jego rąk. Uzbrojenie jego było całkiem zwykłe, tylko strzelba zasługiwała na to w zupełności, żeby się jej z blizka przypatrzyć. Wyglądała jak stary kij, wyłamany w lesie na to, ażeby w pierwszej lepszej bójce mógł odegrać właściwą rolę. Drzewo utraciło swój pierwotny kształt, było pocięte, nakarbowane i popękane, jak gdyby się niem szczury bawiły. Między drzewem zaś a lufą osadziła się taka masa brudu, że drzewo, brud i żelazo tworzyły jedną całość. Najśmielszy strzelec europejski nie odważyłby się wystrzelić z tej starej pukawki w obawie, żeby się nie rozleciała natychmiast. A jednak spotyka się na preryi dziś jeszcze takie niepokaźne pukawki, których nikt nie potrafi dobrze użyć, natomiast właściciel nie wyśle z niej ani jednej kuli, któraby chybiła celu.
Gdy opowiadający kończył opis postaci Dicka Hammerdulla, przypomniałem sobie mimowoli mego dawnego towarzysza, Sama Hawkensa, który podobny był z wyglądu do opisanego, a różnił się tylko tem, że miał pełną brodę. Później dowiedziałem się, że Dick Hammerdull znał się dobrze z Samem Hawkensem i z czystej przyjaźni dla niego ubierał się tak samo, jak on.
Opowiadanie ciągnęło się dalej:
— Stanął teraz wyprostowany przed obcym, spojrzał ku niemu, mrugając oczkami w śmieszny sposób i odpowiedział:
— Gdzie i jak to ma nastąpić, to wszystko jedno. Czy wam się zdaje, sir, że Dick Hammerdull dziesięć lat włóczył się po szkołach, ażeby się uczyć mówić? Co mówię, to mówię, a komu tego za mało, niech sobie każe innemu wygłosić kazanie. Jesteśmy na sawannie, gdzie potrzeba tchu na lepsze rzeczy, niż do paplania. Zapamiętajcie to sobie!
— Dicku Hammerdullu, byliście w szkołach, ponieważ umiecie mówić, ale nie powiedzieliście jeszcze tego, o co mi chodzi. Pytam jeszcze raz: W jaki sposób, gdzie i kiedy mogę spotkać się z Firegunem?
— Do stu dyabłów, człowiecze! Dość mi już tego! Słyszeliście, że go znajdziecie, to niech wam wystarczy. Usiądźcie przy swojej szklance i czekajcie! Nie pozwolę, żeby mnie greenhorn egzaminował z katechizmu!
— Greenhorn? Macie może ochotę zapoznać się z moim nożem?
— Pshaw, sir! Co mnie obchodzi wasz kozik? Golcie nim zielone żabki! Dick Hammerdull nie boi się waszej szpilki. Nie postępujecie jak westman, dlatego jeszcze raz wam oświadczam, że jesteście greenhorn i nie troszczę się o to, czy wam się to podoba, czy nie. Postarajcie się, żeby było inaczej!
— Well, niech tedy zaraz będzie inaczej!
Poszedł do kąta, gdzie stała jego rusznica, pochwycił ją, odwiódł kurek i zawołał:
— Mr. Hammerdullu, gdzie można zastać waszego kolonela? Daję wam tylko minutę czasu do namysłu. Jeśli do tego czasu nie będzie odpowiedzi na moje pytanie, to przestaniecie wogóle odpowiadać. Znajdujemy się na sawannie, gdzie każdy sam stanowi sobie prawa!
Zagadnięty patrzył, z najobojętniejszą w świecie miną w głąb swojej szklanki, jak gdyby wcale nie słyszał tego wezwania. Drudzy bawili się tą sprzeczką, wodząc wzrokiem od jednego przeciwnika do drugiego. Tylko Pitt Holbers, jakby pewien pomyślnego zakończenia sporu, wsunął chude palce spokojnie za pas i wyciągnął długie nogi daleko przed siebie, jak gdyby mu zawadzały w przypatrywaniu się milczącemu przyjacielowi. Obcy mówił dalej:
— No, master, minuta upłynęła! Dostanę odpowiedź, czy nie? Liczę: raz, dwa...
Niebezpieczne „trzy“ nie nastąpiło. Aż do „dwa“ siedział Hammerdull obojętnie, bez ruchu, potem chwycił strzelbę z taką szybkością, o jaką nikt, nieznający go, byłby go nie podejrzywał, wymierzył w tej samej chwili, nastąpił błysk, strzał huknął z ogromną siłą, bo w zamkniętej izbie, a roztrzaskana strzelba obcego wyleciała mu z ręki na podłogę. On sam leżał także w mgnieniu oka na ziemi, a Dick klęczał z dobytym nożem na jego piersiach.
— No, greenhornie, powiedz „trzy“, ażeby wymusić na mnie odpowiedź! — rozkazał szyderczo.
— Do dyabła, master, pozwólcie mi się podnieść! Wcale nie brałem tego tak poważnie! Byłbym nie wystrzelił!
— Łatwo to teraz powiedzieć. Byłbyś nie strzelił? Chciałeś więc niespodziankę zrobić staremu traperowi, którego nazywają Dickiem Hammerdullem? To śmieszne, naprawdę śmieszne! Czy byłbyś strzelił, czy nie, to wszystko jedno, mój bratku. Wymierzyłeś rusznicą do westmana i tem zasłużyłeś na nóż wedle ustaw sawanny. Teraz ja liczę; raz, dwa....
Pokonany wysilał się, jak mógł, ażeby się wydobyć. Gdy mu się to nie udało, poprosił:
— Nie kłujcie, master! Kolonel jest moim stryjem.
Traper opuścił nóż, nie wypuszczając jednak przeciwnika.
— Kolonel...? Wasz stryj...? Powiedzcie to komu innemu! Ja muszę się wpierw namyśleć, zanim w to uwierzę.
— Tak jest istotnie. On byłby wam niebardzo wdzięczny, gdyby usłyszał, co uczyniliście ze mną!
— Hm! Czy rzeczywiście jesteście jego kuzynem, czy nie, to wszystko jedno. Byłbym was tylko trochę połaskotał, by wam dać dobrą nauczkę. Życiu greenhorna mój nóż nie zagraża; na to jest za dobry. Wstańcie!
Podniósł się i przystąpił do swego stołu, na który przedtem rzucił był strzelbę. Wziąwszy ją do rąk, zaczął ją na nowo nabijać. Twarz jego rozkoszą promieniała, kiedy z całą starannością zabierał się do tej czynności, a świecące oczy patrzyły na starą i wierną strzelbę z wyrazem przywiązania i miłości.
— Tak, drugiej strzelby, równej tej, nie znalazłby człowiek tak rychło! — rzekł gospodarz, który ze spokojem przypatrywał się zajściu i niewiele troszczył się o dym, napełniający izbę.
— I ja tak myślę, stary rozcieńczaczu wódki! — rzekł Hammerdull z zadowoleniem. — Dobra jest i zawsze pod ręką, ilekroć jej potrzebuję.
Wtej chwili otwarły się drzwi bez szmeru i niepostrzeżenie dla ludzi, siedzących pod oknem, wszedł cichym krokiem człowiek, w którym pomimo traperskiego ubrania poznać było odrazu Indyanina.
Odzież jego była czysta i utrzymana z widoczną starannością, co wśród członków jego rasy jest nadzwyczajną rzadkością. Zarówno bluza myśliwska jak i legginy uszyte były bardzo starannie z miękiej skóry bawolej i opatrzone na szwach frendzlami. Mokassyny ze skóry łosiowej nie miały stałego kształtu nogi, lecz zrobione były z powiązanych z sobą kawałków, wskutek czego oprócz trwałości odznaczały się jeszcze tem, że były bardzo wygodne. Na głowie okrycia nie nie miał, tylko w węzeł związane w tem miejscu bujne włosy ciemne jak turban spoczywały na podniesionej głowie. Syn puszczy gardził osłoną czoła.
Gdy jego ciemne, bystre oko objęło orlem spojrzeniem zgromadzonych, zbliżył się do stołu, przy którym usiadł był Dick. Lecz postąpił przez to najniewłaściwiej, bo traper ofuknął go gniewnie:
— Czego chcesz tutaj czerwonoskórcze? To moje miejsce. Poszukaj sobie innego!
— Czerwony mąż jest znużony, a jego biały brat pozwoli mu spocząć! — odpowiedział Indyanin łagodnym głosem.
— Znużony, czy nieznużony, to wszystko jedno. Nie znoszę twojej czerwonej skóry!
— Ja nie jestem temu winien. Wielki Duch dał mi taką skórę.
— Wszystko mi jedno, od kogo ją masz. Odejdź, bo ciebie nie cierpię!
Indyanin zdjął strzelbę z ramienia, postawił ją kolbą na ziemi, oparł skrzyżowane ręce na wylocie lufy i zapytał poważnie:
— Czy biały brat jest panem tego domu?
— To ciebie nic nie obchodzi!
— Masz słuszność. Mnie, ani ciebie nic to nie obchodzi, dlatego czerwony mąż może tu siedzieć tak samo, jak biały.
Usiadł. Stanowczy nacisk, z jakim to powiedział, zaimponował mrukliwemu traperowi, bo go już puścił.
Teraz przystąpił do przybysza gospodarz i zapytał:
— Czego sobie życzysz w moim domu?
— Daj mi chleba do jedzenia i wody do picia! — odpowiedział czerwony.
— A masz pieniądze?
— Gdybyś przyszedł do mego wigwamu i poprosił o jadło, dałbym ci bez pieniędzy. Mam złoto i srebro.
Oko gospodarza zabłysło. Indyanin, mający złoto i srebro, jest zjawiskiem, pożądanem wszędzie, gdzie sprzedają zgubną wodę ognistą. Gospodarz wyszedł, a wkrótce wrócił z potężnym dzbanem wódki, który postawił przed gościem obok zamówionego chleba.
— Biały mąż się pomylił. Takiej wody nie żądałem!
Gospodarz popatrzył nań zdumiony, nie widział bowiem jeszcze nigdy Indyanina, któryby się zdołał oprzeć zapachowi wódki.
— A jakiej?
— Czerwony mąż pije tylko wodę, która z ziemi wypływa.
— To idź sobie tam, skąd przyszedłeś! Jestem tutaj po to, żeby zarabiać pieniądze, a nie nosić wodę dla ciebie. Zapłać za chleb i wynoś się!
— Twój czerwony brat zapłaci i pójdzie, ale dopiero wtedy, gdy mu jeszcze sprzedasz innych rzeczy których potrzebuje.
— Czegóż chcesz jeszcze?
— Masz sklep z najrozmaitszemi towarami?
— Tak.
— To daj mi tytoniu, prochu, kul i łuczywa!
— Tytoniu dostaniesz, ale prochu, ani kul nie sprzedaję Indyanom.
— Czemu nie?
— Bo to nie dla was.
— Tylko dla twoich białych braci?
— Tak!
— Wszyscy jesteśmy braćmi i wszyscy poumieralibyśmy, gdybyśmy nie upolowali zwierzyny, dlatego wszyscy musimy mieć proch i kule. Daj mi to, o co cię proszę!
— Nie dostaniesz!
— Czy to twoja wola niezłomna?
— Niezłomna!
Równocześnie prawie pochwycił go Indyanin lewą ręką za gardło, prawą dobył błyszczącego długiego noża i zagroził:
— W takim razie i białym braciom nie będziesz sprzedawał prochu i kul. Wielki Duch zostawia ci tylko chwileczkę czasu. Czy dasz mi to, czego żądam, czy nie?
Myśliwcy zerwali się ze swoich miejsc. Zdawało się, że rzucą się na dzikiego, pod którego żelaznym uściskiem jęcząc wił się gospodarz. Ale Indyanin miał plecy zabezpieczone i podnosząc dumnie głowę, zawołał głosem donośnym:
— Kto odważy się dotknąć Winnetou, wodza Apaczów?
Słowo to wywarło niespodziany skutek.
Zaledwie zostało wymówione, cofnęli się wszyscy z oznakami czci i poważania. Imię Winnetou wzbudzało szacunek nawet u najśmielszego myśliwca i zastawiacza sideł.
Ten Indyanin był najsłynniejszym wodzem Apaczów, którzy wskutek znanej swej tchórzliwości i chytrości otrzymali od innych czerwonych obelżywe miano „Pimo“. Odkąd jednak on został dowódcą szczepu, zamienili się tchórze z czasem w najzręczniejszych myśliwców i najodważniejszych wojowników. Zaczęto ich się obawiać daleko poza górami, a ich śmiałym wyprawom towarzyszyło powodzenie, pomimo że w mniejszej liczbie podejmowali te wyprawy i zapędzali się daleko na wschód przez sam środek nieprzyjacielskich obszarów. Był czas, kiedy przy każdem obozowem ognisku, zarówno jak w salonie najwytworniejszych hoteli, był Winnetou i jego Apacze stałym przedmiotem rozmów. Każdy wiedział, że on nieraz sam, bez towarzystwa, tylko z bronią w ręku, przechodził przez Mississipi, ażeby przypatrzyć się „chatom bladych twarzy“ i rozmówić się z „wielkim ojcem białych“, prezydentem Stanów w Waszyngtonie. Był to jedyny wódz nie podbitych jeszcze plemion, który nie żywił złych zamiarów względem białych. Opowiadano sobie, że zawarł bardzo ścisłą przyjaźń z traperem Firegunem.
Nikt nie wiedział, skąd pochodzi ten myśliwiec, daleko i szeroko znany, postrach wszystkich Indyan. Towarzyszyło mu zwykle tylko niewielu wybranych. Z nimi wychylał się on to tam, to ówdzie, a gdzie tylko opowiadano kiedy o jakiejś prawdziwie traperskiej sztuczce, tam wymieniano z pewnością także jego nazwisko. Krążyły o nim wieści, w których prawdziwość trudno było niemal uwierzyć. Ledwie przestano mówić o jego jakimś czynie, on już dokonywał nowych wypraw, które każdego innego byłyby pewnie o utratę życia przyprawiły, jego zaś otaczały nimbem sławy, zaznaczającym się w tym uroku, jaki dla każdego miało poznanie tego człowieka.
Ale poznać go nie było tak łatwo. Nikt nie wiedział, gdzie się jego ludzie zbierali, skąd z nim na wyprawy chodzili, nikt też nie mógł określić celu jego pobytu na Dzikim Zachodzie. Ilekroć pojawiał się w jakiej osadzie, przynosił zawsze tylko tyle futer, ile wystarczało do zamiany na żywność i amunicyę, a potem znikał natychmiast bez śladu. Nie należał więc do myśliwców, starających się polowaniem zdobyć środki do wygodnego życia w późniejszych latach. Miał pewnie inne zamiary, o których jednak nie słyszano, ponieważ nie obcował z nikim i unikał starannie wszelkiego spotkania z niepowołanymi ludźmi.
— Puść! — zawołał gospodarz. — Jeśli jesteś Winnetou, to dostaniesz wszystko, czego żądasz!
— Hugh! — zabrzmiało głosem gardłowym. — Wielki Duch kazał ci wymówić to słowo, człowieku z czerwonymi, włosami, bo byłbym cię odesłał do twoich ojców, zarówno jak każdego, kto by był temu usiłował przeszkodzić!
Winnetou puścił gospodarza, a gdy ten wyszedł po żądane rzeczy, przystąpił — do Hammerdulla i zapytał:
— Czemu biały mąż siedzi tutaj i bawi się, kiedy czerwoni nieprzyjaciele dążą do jego wigwamu?
Dick podniósł oczy od szklanki i odrzekł niechętnie:
— Czy tu siedzę, czy gdzieś indziej, to wszystko jedno. Czy wielki wódz Apaczów zna mnie?
— Winnetou ciebie jeszcze nie widział, ale spostrzegł u ciebie znak swego przyjaciela i stąd wnioskuje, że jesteś jednym z jego ludzi. Czy Firegun ma sam walczyć o skalpy Ogellallajów, którzy go szukają?
— Ogellallajów? — krzyknął Dick, zrywając się tak nagle, jak gdyby grzechotnika zobaczył pod stołem i stając jednym skokiem przed Indyaninem. — Co czerwony brat słyszał o nich?
— Śpiesz do swego wodza, a od niego się dowiesz!
Winnetou zwrócił się teraz do gospodarza, który wszedł znowu, odwiązał od pasa worki na proch, kule i żywność, kazał je sobie napełnić i sięgnął potem ręką pod jasnoszarą koszulę.
— Winnetou da mężowi z czerwonymi włosami czerwony kruszec.
Winklay przyjął zapłatę i przypatrywał się ciężkiemu kawałkowi złota z widocznym zachwytem.
— Złoto, prawdziwe, szczere złoto, warte między braćmi czterdzieści dolarów. Indyaninie, skąd je masz?
— Pshaw!
Wymówił to słowo z lekceważącem wzruszeniem ramion, a w następnej chwili opuścił izbę.
Gospodarz spojrzał na drugich z otwartemi usty.
— Słuchajcie, gentlemani, ten czerwony łajdak z pewnością posiada więcej złota, niż my wszyscy razem. Nikt jeszcze nie zapłacił mi za proch tak dobrze jak on. Wartoby pójść za nim, bo że ma więcej z tego gatunku złota, a koń jego ukryty gdzieś niedaleko, to tak pewne, jak to, że tu przed wami stoję!
— Nie radziłbym wam, człowieku — odrzekł Dick Hammerdull, gotując się do odejścia. — Winnetou nie pozwoli sobie nawet ziarnka śrutu odebrać. Czy ma złoto, czy nie, to wszystko jedno, ale to pewne, że nikt go nie dostanie!
Pitt Holbers także zarzucił strzelbę na plecy, mówiąc:
— Musimy odejść, Dicku, jak najrychlej. Ten Apacz jest wszechwiedzący. Sprawa z tymi psami Ogellallajami (żeby ich dyabeł porwał) z pewnością jest prawdziwa. Ale co będzie z tamtymi ludźmi?
Wskazał przytem na obcych.
— Powiedziałem, że pójdą z nami i tak będzie! — odrzekł grubas i zwrócił się do czarnobrodego.
— Jeśli chcecie zobaczyć Sama Fireguna, to czas nam w drogę. Powiedzcie jednak najpierw, jak się nazywacie! Czy macie nazwisko, czy nie, to wprawdzie wszystko jedno, ale przecież trzeba wiedzieć, jak was nazywać.
— Nazywam się Henryk Sander, pochodzę z Eur...
— Czy jesteście Chińczyk, czy Turek, to wszystko jedno. Znałem już różnych ludzi z Europy, a niektórzy tak umieli trzymać strzelbę, że trafiali bawoły w oko. Zatem naprzód, człowiecze! Musimy prędko jechać!
Wszyscy czterej wyszli na dwór. Hammerdull włożył palce do ust i gwizdnął przeraźliwie, na skutek czego dwa osiodłane konie wybiegły z ogrodzenia.
— Tak, oto i konie! Teraz na siodła i w drogę, mr. Sanderze i... Ale jak was mam nazywać? — zapytał drugiego.
— Nazywam się Piotr Wolf — odrzekł ten.
— Piotr Wolf? Dyabelnie nędzne nazwisko! Byłoby to wszystko jedno, gdybyście się nazywali John, czy Tim, albo nawet Bill, ale wymówienie słów: Piotr Wolf, łamie język i zęby rozpycha. No, wsiadajcie, pojedziemy teraz w las, a potem wydostaniemy się na prerye!
— A gdzie Indyanin? — zapytał Sander.
— Apacz? Gdzie on jest, to obojętne, to nawet wszystko jedno. On wie najlepiej, dokąd ma iść, a ja założę się o moją klacz za capa, że spotkamy go znowu tam, gdzie on uzna za stosowne i gdzie będziemy go najbardziej potrzebowali.
Zakład byłby miał swoją stronę wesołą, gdyż nie łatwo byłby się znalazł człowiek, któryby zechciał dobrze utrzymanego capa postawić w zakład za starą klacz o sztywnych nogach, która na ostrym jak nóż grzbiecie nosiła już pokaźny szereg lat i podobna była raczej do mieszańca kozy z osłem, aniżeli do konia. Głowę miała stosunkowo dużą, ciężką i grubą, ogona zaś wprost nie było widać. Gdzie dawniej zwisał może bujny pęk włosów, tam sterczał teraz w górę krótki kikut śpiczasty, na którym nawet z pomocą mikroskopu nie znalazłoby się było śladów uwłosienia. Podobnie było z grzywą. Jej rolę grały właściwie pasy poskręcanych kołtunów brudnych, które przechodziły po obu stronach szyi w kudły, pokrywające wychudłe ciało. Z trudem stulone wargi świadczyły, że to miłe zwierzę nie posiadało już ani jednego zęba, a małe, chytrze zezujące oczy kazały się domyślać, że usposobienie klaczy wcale nie było uprzejme.
A jednak tylko ktoś nieobeznany z Zachodem byłby się może śmiał z tej starej Rozynanty. Takie zwierzę nosi zwykle jeźdźca przez połowę wieku ludzkiego w potrzebach i niebezpieczeństwach na wietrze i pogodzie, w burzach i zawiejach, w skwarach i ulewach, i przez to staje się dla niego drogim towarzyszem. Nawet w późnym wieku jeszcze posiada tak cenne przymioty, że jeździec z przykrością tylko i z konieczności zamienia konia starego na młodego. Wiedział też dobrze Dick Hammerdull, dlaczego zatrzymał swoją klacz, a nie wziął zamiast niej pod siodło młodego i silnego mustanga.
Pitt Holbers także nie miał zbyt paradnego konia. Jechał na małym, krótkim, grubym i tak nizkim ogierze, że nieskończenie długie jego nogi wlokły się niemal po ziemi. Jednak mimo tego sposobu siedzenia i ciężaru jeźdźca ruchy konia były tak lekkie i zgrabne, że wprost w podziw wprawiały.
Konie obydwu obcych pochodziły prawdopodobnie ze spokojnej farmy na Wschodzie, miały więc dopiero z czasem udowodnić, czy są użyteczne.
Ostra jazda ciągnęła się aż do wieczora przez las, poczem wydostano się na otwartą preryę, pokrytą żółto kwitnącymi heliantusami, rozłożoną jak wspaniały dywan na nieskończonej równinie.
Konie tego dnia były wypoczęte, można więc było jeszcze dobrą przestrzeń wjechać w sawannę, nimby rozbito obóz na nocleg. Dopiero, gdy gwiazdy ukazały się na niebie i zniknął ostatni promień słońca za widnokręgiem, zatrzymał Hammerdull konia.
— Stop — rzekł — tu dzień się kończy, możemy się więc na krótki czas owinąć kocami! Czy zgadzasz się na to, Picie Holbersie, ty stary coonie?
Coon jest zwyczajnem skróceniem wyrazu: racoon, czyli: niedźwiedź pracz, szop, a myśliwi używają tego słowa w różnych znaczeniach, gdy do siebie przemawiają.
— Jeżeli ty tak sądzisz, Dicku — odrzekł mrucząc zapytany i patrząc z zajęciem w dal. — Czy nie byłoby jednak lepiej ujechać jeszcze z milę albo trzy. Kolonelowi pewnie bardziej potrzebne są cztery dzielne ręce i dwie dobre strzelby, niż tej sawannie, na której chrząszcze brzęczą i ćmy muskają człowieka po nosie, jak gdyby na świecie nie było ani jednej skóry czerwonej do przedziurawienia.
— Sprawę chrząszczy i czerwonych skór ja pomijam. Mamy z sobą dwu ludzi, którzy nie znają jeszcze sawanny i musimy im dać wypocząć. Popatrzno, jak gniady Piotra Wolfa (wściekle trudne nazwisko) jak ten gniady sapie, jak gdyby miał w gardle wodospad Niagary! A kasztanowi, na którym wisi Sander, kapie woda z brody. Zatem na ziemię, a o świcie dalej!
Obydwaj obcy, nie przywykli do długiej jazdy, znużyli się rzeczywiście, dlatego natychmiast posłuchali wezwania. Jeźdźcy przywiązali konie do palików na długich lassach, a po spożyciu skromnej wieczerzy i wyznaczeniu straży położyli się na miękkiej murawie.
Rano ruszyli w dalszą drogę. Obaj traperzy byli to ludzie milczący, niechętnie wymawiający choćby słowo ponad niezbędną potrzebę. Nie znajdowano się też teraz w bezpiecznym store, w którym śmiało można zacząć tę lub ową historyę, lecz na sawannie, gdzie ani na chwilę nie wolno zapomnieć o ostrożności, gdzie ciągle trzeba się rozglądać dokoła. Wieść, przyniesiona przez Winnetou, byłaby nawet bardziej gadatliwe języki utrzymała na wodzy. Sander też wstrzymywał się z pytaniami, które mu się przez cały dzień na język cisnęły, a kiedy wieczorem chciał je wreszcie wypowiedzieć w obozie, natrafił na tak zawzięte milczenie towarzyszy, że niezaspokoiwszy ciekawości, owinął się kocem i próbował zasnąć.
Tak odbywali podróż przez kilka dni. Bez słowa na ustach jechali coraz dalej w głąb sawanny, aż piątego dnia pod wieczór Hammerdull, jadący na czele, zatrzymał nagle swojego konia, a w chwilę potem przykucnął w trawie, aby się z widocznem zajęciem przypatrzyć ziemi. Po chwili zaś zawołał:
— Have care, Picie Holbersie, jeśli tędy jeszcze bardzo niedawno ktoś nie przejechał, to ci pozwolę, żebyś mię pożarł. Zsiądź i chodź tutaj!
Holbers stanął lewą nogą na ziemi, przeciągnął prawą przez grzbiet grubego ogiera i pochylił się, by zbadać ślady.
— Jeśli ty tak sądzisz, Dicku — mruknął, przyznając mu słuszność — to mnie się zdaje, że to był Indyanin.
— Czy Indyanin, czy nie, to wszystko jedno, ale koń białego zostawia inne ślady, niż te. Wsiadaj na powrót, a resztę zostaw mnie!
Ruszył pieszo śladami kopyt, a jego doświadczona i rozumna klacz szła powoli sama za nim. Po kilkuset krokach zatrzymał się i odwrócił znowu do towarzyszy, mówiąc:
— Zsiądź, stary coonie i powiedz mi kogo, mamy przed sobą!
Pokazał przytem palcem na ziemię. Holbers pochylił się, zbadał to miejsce bardzo dokładnie, a potem rzekł:
— Jeśli, ty Dicku, sądzisz, że to Apacz, to masz słuszność. Te same wystrzępione frędzle, które tu wiszą na kaktusie, miał on także w gospodzie na mokassynach. Nie widziałem takich jeszcze u żadnego czerwonoskórca, bo zwykle wycięte są prosto. Zsiadł tutaj, ażeby się czemuś przypatrzyć, a kolce oderwały mu trochę frędzli. Ja sądzę... behold, Dicku, popatrz tutaj na prawo! Czyje to mogły być nogi?
— Na twoją brodę, Picie, to łotr Indyanin, który stamtąd przyszedł, a stąd skręcił na bok. Cóż ty na to?
— Hm! Apacz ma pogańsko bystre oczy; zaraz pierwsze ślady tego człowieka z pewnością zauważył, a my dreptamy po jego śladach już kto wie jak długo i nie spostrzegliśmy tego.
— Czy spostrzegliśmy, czy nie, to wszystko jedno. Znaleźliśmy je przecież i to wystarczy. Ale czerwonoskórzec nie uwija się tu chyba sam po sawannie. W pobliżu zostawił zapewne swoją szkapę, a niedaleko także może znajduje się więcej łuczników, którzy zamierzają coś dyabelskiego. Rozglądnijmy się dokoła, czy nie natrafimy na jakie wskazówki, któreby nas pouczyły, co mamy począć!
Rozejrzał się po widnokręgu i potrząsnął głową z niedowierzaniem.
— Słuchajcie, Sanderze! U waszego boku wisi futerał. Czemu go nie otworzycie? Czy trzymacie w nim ptaka, którego nie chcecie wypuścić?
Sander otworzył etui, wydobył perspektywę i podał ją z konia traperowi. Ten nastawił ją, wziął przed oczy i zaczął badać nanowo.
Po krótkim czasie ściągnął brwi i rzekł z przebiegłym uśmiechem.
— Weź szkła, Picie Holbersie, popatrz tam w górę i powiedz, co to za długa prosta linia, ciągnąca się od wschodu północnego horyzontu daleko na zachód?
Holbers poszedł za tą wskazówką. Odjąwszy po chwili rurę od oczu, potarł sobie z namysłem długi cienki i spiczasty nos i rzekł:
— Jeśli sądzisz, Dicku, że to jest kolej żelazna, która prowadzi do Kalifornii, to nie jesteś tak głupi, jak by można przypuszczać.
— Głupi? Dick Hammerdull głupi! Strzeż się, bo tak cię ostrzem noża po żebrach połaskoczę, że długi oddech wylezie ci z gardła, jak zbutwiała lina okrętowa! Dick Hammerdull głupi! Czy słyszał kto coś takiego? Zresztą, czy głupi, czy nie, to wszystko jedno, ale ktoby go chciał taniej kupić, niż jest wart, powinienby uważać, żeby się nie przeliczył. Cóż jednak wspólnego ma kolej żelazna z czerwonoskórym, który się tędy przekradł? Wyjaśnij to nam, Picie Holbersie, esencyo wszelkich możliwych gatunków mądrości.
— Hm! Kiedy nadchodzi najbliższy pociąg, Dicku?
— Nie wiem dokładnie, ale zdaje mi się, że przejedzie tędy dziś jeszcze.
— W takim razie czerwoni zabiorą się do niego.
— Masz słuszność, stary coonie. Ale z której strony pociąg nadejdzie, z tej, czy z tamtej?
— Udaj się z tem pytaniem do Omaha lub San Francisco, tam ci powiedzą. Na mojej bluzie nie wisi rozkład jazdy!
— Nie spodziewam się tego nawet po tym starym łachmanie. Czy nadejdzie ze wschodu, czy z zachodu, to wszystko jedno. Jeśli nadejdzie, to się do niego wezmą. Ale czy my zgodzimy się na to spokojnie, żeby go zatrzymali, a podróżnym odebrali skalpy i życie, to znów inna rzecz. Coż ty na to?
— Uważam za nasz obowiązek przejechać im szkłem po pod nos.
— Takie i moje zdanie. A zatem na ziemię i naprzód! Człowieka, siedzącego wysoko na koniu, łatwiej zauważą szpiegowie, aniżeli ładnie i pokornie idącego na własnych nogach. Zobaczymy, w której dziurze oni siedzą. Ale trzymać strzelby gotowe do strzału, bo jeśli nas spostrzegą, to one będą przedewszystkiem potrzebne!
Zaczęli skradać się powoli i z nadzwyczajną ostrożnością. Ślady, którymi szli i do których przyłączyły się ślady Apacza, prowadziły najpierw do wału kolejowego, a potem dalej wzdłuż niego. Gdy zdaleka pokazały się faliste wzniesienia gruntu, zatrzymał się Hammerdull i rzekł:
— Gdzie te łotry siedzą, to oczywiście wszystko jedno. Pozwolę jednak, żeby mię dopóty pieczono, dopóki nie zrobię się tak twardy i suchy, jak mr. Holbers, jeśli nie cofnęli się za owe karłowate góry. Nie możemy jechać dalej, bo...
Słowo uwięzło mu w gardle. Równocześnie podniósł kolbę starej strzelby do twarzy, ale opuścił ją natychmiast. Ze zbocza wału po drugiej stronie podniosła się jakaś postać, przemknęła przez wał z iście kocią zręcznością i stanęła w następnej chwili przed podróżnymi. Był to Apacz.
— Winnetou zobaczył nadchodzące dobre blade, twarze — rzekł. — Odkryliście ślady Ogellallajów i ocalicie konia ognistego od zguby.
— Heigh day — zawołał Hammerdull — to szczęście, że to nie był kto inny, bo byłby pokosztował mojej kuli, a strzał byłby nas zdradził! Ale gdzie koń wodza Apaczów? Czy Winnetou podróżuje może bez konia w tym dzikim kraju?
— Koń Apacza jest jako pies, który posłusznie kładzie się i czeka, póki pan jego nie wróci. Winnetou widział Ogellallajów przed wielu słońcami i udał się nad rzekę, zwaną przez białych braci Arkanzas, myśląc, że znajdzie tam swego przyjaciela, wielkiego myśliwca, Sama Fireguna. Nie było go jednak w wigwamie. Potem ruszył Winnetou dalej za złymi czerwonymi mężami, a teraz ostrzeże konia ognistego, ażeby nie przewrócił się na drodze, którą mu chcą zburzyć.
— Lack-a-day! — rzekł przeciągle Pitt Holbers. — Patrzcie, jak sprytnie poczynają sobie te łotry! Gdyby tylko wiedzieć, z której strony nadejdzie najbliższy pociąg!
— Koń ognisty nadejdzie ze wschodu, gdyż z zachodu przeszedł już wtedy, kiedy słońce stało wodzowi Apaczów nad głową — odpowiedział Winnetou.
— W takim razie wiem, w którą stronę mamy się zwrócić. Ale kiedy będzie tędy pociąg przechodził? Picie Holbersie, co ty na to? — zapytał Hammerdull.
— Hm, jeśli jednak sądzisz, Dicku, że u mnie jest rozkład jazdy, to powiedz mi przedewszystkiem, gdzie go mam!
— Z pewnością nie w głowie, stary coonie, bo w niej jest tak, jak w Llano Estacado, gdzie nie zobaczysz nic, jeno piasek i kamień, a tylko tu i ówdzie kamień i piasek. Ale popatrzcie, ludzie! Słońce już zachodzi i za kwadrans będzie już ciemno, a my będziemy mogli śledzić, co te czerwone łotry...
— Winnetou był za ich plecyma — przerwał mu Apacz — i widział, że ścieżkę wyrwali z ziemi i położyli na poprzek drogi konia ognistego, ażeby się przewrócił.
— Czy jest ich wielu?
— Weź ich dziesięć razy po dziesięciu, a nie będziesz miał jeszcze połowy wojowników, leżących na ziemi i czekających na przybycie bladych twarzy. A koni jest jeszcze więcej, bo wszystko, co znajdą na wozie ognistym, mają wpakować na konie i zabrać z sobą.
— Przeliczą się! Co wódz Apaczów zamyśla uczynić?
— Zostanie tu na miejscu, ażeby pilnować czerwonych mężów. Moi biali bracia pojadą naprzeciw konia ognistego i zatrzymają go w biegu daleko stąd, ażeby te ropuchy Ogellallajów nie widziały, że zamyka swoje oko ogniste i staje w drodze.
Rada była dobra, wykonano więc ją natychmiast. Nikt nie wiedział, o jakim czasie mógł pociąg nadejść. Mogło się to stać każdej chwili, a ponieważ trzeba było wielkiej odległości na to, żeby ostrzec pociąg w tajemnicy przed Ogellallajami, przeto niebezpieczeństwo było bardzo blizkie. Winnetou pozostał zatem na swojem miejscu, a czterej biali, dosiadłszy koni, puścili się wzdłuż toru na wschód szybkim kłusem.
Po kwadransie jazdy Hammerdull zatrzymał swoją klacz i spojrzał w bok.
— Good lack — rzekł. — Czy to nie jeleń leży w trawie? Albo... ach! Picie Holbersie, powiedz, co to za bydlę być może?
— Hm, jeśli sądzisz, że to koń Apacza, który leży tu jak przybity do ziemi, dopóki pan nie przyjdzie po niego, to gotów jestem zgodzić się z tobą!
— Zgadłeś, stary coonie! Ale chodźmy dalej! Nie płoszmy mustanga, bo czeka nas ważniejsza robota. Czy spotkamy pociąg, czy nie, to wszystko jedno, ale musimy go ostrzec, a im dalej się to stanie, tem lepiej.Czerwone łotry nie powinny poznać po światłach, że pociąg się zatrzymał i że ich zamiar zdradzony!
Znowu ruszyli naprzód. Światło dzienne niknęło szybko, bo zmierzch w owych stronach jest krótki, a od zachodu słońca minęło było już przeszło pół godziny. Ciemność więc pokryła rozległą preryę, a gwiazdy poczęły zsyłać na ziemię swoje mdłe promienie. Trochę światła księżyca byłoby się teraz jeźdźcom przydało. Ponieważ jednak potem trudno byłoby w blasku jego zbliżyć się do Indyan, przeto zadowoleni byli, że ten towarzysz ziemi znajdował się teraz w ciemnym okresie swej egzystencyi i nie pokazywał ani śladu swego magicznego światła.
Wobec przenikliwości światła lokomotyw amerykańskich i równości terenu widać było o kilka mil, gdy się pociąg zbliżał. Należało więc przebyć przestrzeń, przenoszącą doniosłość światła, aby na czas ostrzec pociąg przed niebezpieczeństwem. Toteż Dick Hammerdull puścił klacz swoją w szybkie tempo, a reszta towarzyszy jechała za nim w milczeniu.
Wreszcie się zatrzymał, zeskoczył z konia, a jego towarzysze uczynili to samo.
— Tak — rzekł. — Sądzę, że teraz odległość jest już dość wielka. Spętajcie konie i poszukajcie trochę suchej trawy, ażebyśmy mogli dać znak!
Rozkazu usłuchano i niebawem znalazła się kupa zeschłej trawy, którą można było łatwo rozpalić zapomocą odrobiny prochu.
Ułożywszy się na kocach, wsłuchiwali się teraz wszyscy w cichą noc, nie odwracając oczu od kierunku, z którego miał nadejść pociąg. Obydwaj obcy domyślali się pewnie, co nastąpi, ale, jako nie znający życia dzikiego Zachodu, nie przerywali milczenia, zostawiając obu myśliwców w spokoju. Oprócz szmeru, wywoływanego przez pasące się konie, nie było dokoła słychać żadnego odgłosu, a minuty przedłużały się coraz to bardziej niepokojąco.
Wtem, po małej wieczności, w wielkiem oddaleniu, błysnęło zaledwie dostrzegalne światło, które z każdą chwilą się powiększało i wzmagało w intenzywności
— Picie Holbersie, cóż ty powiesz o tym robaczku świętojańskim, he? — spytał Hammerdull.
— Hm, to samo, co już ty powiedziałeś, Dicku Hammerdullu!
— To może najmądrzejsze twoje zapatrywanie, jakie kiedykolwiek miałeś w życiu, stary coonie. Czy to lokomotywa, czy nie, to wszystko jedno, ale to pewne, że nadeszła chwila działania. Henryku Sanderze, gdy pociąg się zbliży, krzyczcie tak głośno, jak będziecie mogli, a wy także, Piotrze Wolfie (przeklęcie trudne nazwisko; rozdziera gębę na dwoje), naróbcie hałasu i wrzasku, ile wam się spodoba. O resztę już my sami troszczyć się będziemy!
Wziął do ręki trawy skręconej w długi lont, nasypał na nią prochu i wyjął z za pasa rewolwer.
Teraz zaczęło zbliżanie się pociągu zaznaczać się coraz to głośniejszym turkotem, który z czasem wzmógł się tak dalece, że przypominał odgłos odległych grzmotów.
— Wyciągnij swoje nieskończenie długie ręce, otwórz milowe wargi i rycz tak głośno, jak potrafisz, stary coonie. Pociąg już tu! — zawołał Hammerdull, patrząc równocześnie niespokojnie ku koniom, które parskając i tupiąc nogami z powodu tego niezwykłego zjawiska szarpały za rzemienie, którymi przywiązane były do kołków, wbitych w ziemię.
— Piotrze Wolfie (niech dyabli porwą to karkołomne nazwisko!) uważajcie, żeby nam konie nie uciekły. Krzyczeć możecie przytem tak samo!
Nadeszła chwila ostateczna. Rzucając przed siebie oślepiający klin światła, nadbiegał pociąg z łomotem. Hammerdull przyłożył rewolwer do lontu i wypalił. Proch zajął się, zeschła trawa rozgorzała jasnym płomieniem. Wywijając nią nad głową, ruszył Hammerdull biegiem naprzeciwko pociągu, oświetlony migotliwym blaskiem tej pochodni.
Maszynista zobaczył widocznie ten znak przez szyby swojej zasłony, gdyż zaraz po pierwszych wahnieniach buchającego wysoko płomienia zabrzmiał kilka razy po sobie gwizd, przykręcono hamulce, koła zazgrzytały i zawyły pod ich naciskiem, a szereg wagonów przebiegł z hukiem obok czterech ludzi, którzy puścili się biegiem za pociągiem, zmniejszającym w oczach swą chyżość.
Wreszcie pociąg stanął. Nie zważając na urzędników, wychylających się ze swoich, wyżej położonych, miejsc, pobiegł Hammerdull, mimo swojej grubości, wzdłuż szeregu wozów aż przed lokomotywę, zarzucił koc, pochwycony z ziemi, na latarnię i reflektory i zawołał równocześnie, jak mógł, najgłośniej:
— Pogasić światła! Ściemnić pociąg!
Wszystkie latarnie zniknęły natychmiast. Funkcyonaryusze kolei Pacific, to ludzie przytomni i decydujący się szybko. Domyślili się, że ten okrzyk musi mieć jakiś powód i posłuchali go natychmiast.
— ’sdeath! — zawołano z lokomotywy. — Dlaczego zakrywacie nasze światło, człowieku? Nie przypuszczam, żeby na drodze naszej miało się stać coś złego! Kto wy jesteście i co znaczą wasze sygnały?
— Musimy być w ciemności — rzekł przezorny traper. — Przed nami są Indyanie. Zdaje mi się, że wyrwali szyny!
— Do wszystkich dyabłów! Jeśli tak jest, to jesteście najzacniejszy chłop z tych wszystkich, którzy kiedykolwiek potykali się w tym kraju przeklętym!
Zeskoczywszy na ziemię, uścisnął mu inżynier rękę i kazał pootwierać wagony.
W minutę potem gromada ciekawych otoczyła myśliwców, ździwionych tem, że z przedziałów wyszła tak znaczna liczba ludzi, aby się dowiedzieć o przyczynie zatrzymania pociągu.
— Co się stało? Co jest? Czemu stoimy? — wołano ze wszystkich stron.
W krótkich słowach opisał Hammerdull położenie, czem w niemałe rozdrażnienie wprawił obecnych.
— Dobrze, bardzo dobrze! — zawołał inżynier. — Spowoduje to wprawdzie przerwę w ruchu, ale równocześnie daje nam znakomitą sposobność do przetrzepania skóry czerwonym. W przeciągu krótkiego czasu już po raz trzeci ośmielają się oni na tej przestrzeni właśnie napadać i ograbiać pociągi. A zawsze uprawiają to rzemiosło przeklęci Ogellallajowie, ten najbardziej dyabelski szczep Siouksów, z którego tylko dobrą kulą wypędzić można dzikość i nienawiść. Ale dzisiaj zawiodą się w swych nadziejach i dostaną zaraz sowitą nagrodę. Myśleli pewnie, że ten pociąg wiezie, jak zwykle, dużo towarów, a tylko czterech do pięciu ludzi. Na szczęście jedzie z nami kilkuset robotników, przeznaczonych do budowy mostów i wiaduktów w górach.Ludzie ci mają prawie wszyscy broń przy sobie, przeto nie trudno nam będzie urządzić napastnikom porządnego figla!
Wrócił znowu na maszynę i wypuścił niepotrzebną parę, która z przeraźliwym sykiem wydarła się z wentylów, otaczając lokomotywę białą chmurą. Potem znowu zeskoczył, aby dokonać przeglądu sił, któremi rozporządzał.
— Przedewszystkiem powiedzcie mi, człowieku, jak się nazywacie? Muszę przecież wiedzieć, komu zawdzięczam to szczęśliwe ostrzeżenie.
— Odkąd żyję, sir, nazywam się Hammerdull, Dick Hammerdull!
— Pięknie! A ten drugi?
— Jak on się nazywa, to wszystko jedno. Ponieważ jednak przypadkiem także ma nazwisko, przeto nie zaszkodzi to nikomu, że je usłyszycie. Nazywa się Pitt Holbers, a jest mężem, na którego można zawsze liczyć.
— A ten tutaj i tamten przy koniach?
— Pochodzą obaj z Europy, a nazywają się Henryk Sander (Harry Sander brzmiałoby znacznie lepiej) i Piotr Wolf (przeklęcie nędzne nazwisko!) Nie wymawiajcie tych dwu słów, sir, bo kark przy tem skręcicie!
— Well! — roześmiał się urzędnik. — Nie każdy język lubi tak wygodę, jak wasz, master Hammerdullu!
— Hammerdull? Dick Hammerdull? — zawołał jakiś mężczyzna silnym, grubym głosem, przeciskając się przez stojących. — Welcome, stary coonie! Myślałem, że jesteś w Hide-spot i że cię tam spotkam, tymczasem wpadam na ciebie tutaj. Co cię wypędziło stamtąd?
— Co mnie wypędziło, to wszystko jedno, kolonelu, ale przywiozłem sobie trochę prochu, ołowiu i tytoniu. Długi Pitt był także ze mną u mr. Winklaya, Irlandczyka. Przyprowadziliśmy stamtąd dwu ludzi, którzy chcą koniecznie widzieć się z Samem Firegunem, czyli z wami.
— Sam Firegun! — zawołał maszynista, przystępując do obcego. — Czy to istotnie wy?
— Tak mnie nazwano — zabrzmiała krótka i prosta odpowiedź.
Mówiący te słowa był mężczyzną rzeczywiście olbrzymiej postaci, którą można było rozpoznać pomimo ciemności. Miał na sobie zwykłe traperskie ubranie. Otaczający cofnęli się trochę z uszanowaniem, usłyszawszy to nazwisko.
— Good lack, sir, w takim razie mamy odpowiedniego człowieka, któremu możemy oddać dowództwo. Czy podejmiecie się tego?
— Jeśli wszyscy gentlemani zgodzą się na to.
Ogólny okrzyk zgody odezwał się dokoła w odpowiedzi. Temu słynnemu człowiekowi, którego setki pragnęły spotkać przynajmniej raz w życiu, człowiekowi, który teraz sam zjawił się niespodzianie wśród tych ludzi, musiano z całem zaufaniem powierzyć naczelne dowództwo.
— Oczywiście, że się zgodzą. Zarządźcie zatem wszystko jak najrychlej! Nie mamy czasu do stracenia i musimy się postarać, żeby czerwoni gentlemani nie czekali na nas zbyt długo — rzekł inżynier.
— Well, sir, ale pozwólcie mi wpierw pomówić kilka słów z tym mężem. Dicku Hammerdullu, jest jeszcze kto z wami z Hide-spot?
— Niema nikogo, kolonelu! Inni są w domu, albo udali się w góry.
— A jednak musi z wami być jeszcze ktoś, Dicku, gdyż ty, o ile znam ciebie, nie odszedłbyś od czerwonych, nie pozostawiwszy przy nich kogoś na straży.
— Jak ja odszedłem, to wszystko jedno; ale jeślibyście uważali Dicka Hammerdulla za takiego głupca, żeby nie pomyślał o straży, to pomylilibyście się grubo, kolonelu! Został tam ktoś taki, że lepszyby się nie znalazł.
— Kto taki?
— Lepszyby się nie znalazł, sir, powiedziałem, i to wystarczy, gdyż istnieje tylko jeden człowiek, o którym można to powiedzieć. Koń jego leży o kwadrans drogi za nim i czeka, dopóki on nie przyjdzie po niego.
— Jego koń czeka? Hammerdullu, istotnie taki jest tylko jeden, a nazywa się Winnetou.
— Zgadłeś, kolonelu, zgadłeś! Apacz spotkał się z nami u Irlandczyka i ostrzegł nas. Poszedł śladem Ogellallajów i zetknął się z nami znowu niedawno.
— Winnetou, wódz Apaczów? — zapytał maszynista, a przez tłum przeszedł pomruk zadowolenia. — Heigh day, a to spotkanie! Ten człowiek starczy sam za mały szczep wojowników, a jeśli jest po naszej stronie, to damy tym łotrom bobu, że nas popamiętają. Gdzie on stoi?
— Czy stoi, czy nie, sir, to wszystko jedno. On leży tuż obok Indyan po lewej stronie toru. Musi tam być jeszcze wszystko w porządku, bo inaczej przyszedłby nas ostrzec.
— Dobrze! — rzekł Sam Firegun. — Posłuchajcie teraz mego zdania! Utworzymy dwa oddziały, które po obu stronach toru podejdą Indyan. Jeden ja poprowadzę, a drugi, hm, sir, czy pójdziecie z nami?
— To się rozumie — rzekł inżynier. — Nie wolno mi wprawdzie opuszczać mego stanowiska, ale nie na darmo chyba mam parę zdrowych pięści, a ten palacz umie dość, ażeby mnie zastąpić. Nie wytrzymałbym na tej skrzyni ognistej, gdybym usłyszał huk waszych rusznic, dlatego pójdę z wami — A zwracając się do personalu, dodał: — Zostańcie przy wagonach i uważajcie, bo niewiadomo, co może nastąpić. Tomie!
— Sir — odpowiedział palacz.
— Umiesz przecież obchodzić się z maszyną. Abyśmy nie potrzebowali wracać, nadjedziesz, skoro tylko zobaczysz nasz znak, który damy ogniem. Pojedziesz powoli, tak powoli i ostrożnie, jak tylko można, gdyż pewnie trzeba będzie naprawiać szyny! Ale na drugiego dowódcę, mr. Firegunie, ja się nie nadaję, bo nie jestem westmanem. Poszukajcie sobie kogoś odpowiedniejszego do tego zadania!
— Dobrze, sir! — zgodził się Sam Firegun. — Nie chciałem was pominąć. Znam tu jednak człowieka, który obowiązek swój spełni tak dobrze, jak ja. Jemu możecie ze spokojem powierzyć swoich ludzi. Dicku Hammerdullu, jak sądzisz?
— Jak ja sądzę, to wszystko jedno, kolonelu, ale przypuszczam, że nie postanowicie nic niesłusznego!
— Ja też tak myślę. Czy poprowadzisz drugą połowę?
— Jeśli ludzie zechcą pójść za mną, to chętnie polezę na przedzie. Strzelba moja pomówi rozsądnie z Indyanami, dzięki temu, że mam świeży proch i kule. Ale konie, kolonelu, musimy zostawić. Niech je Sander potrzyma.
— Ani mi się śni! — odrzekł krótko wymieniony. Ja idę z wami!
— Co wam się śni, a co nie, to wszystko jedno, ale skoro nie chcecie, to może to uczynić Piotr Wolf (do dyabła z tem nazwiskiem!)
Ponieważ ten także się opierał, przeto jeden z nieuzbrojonych robotników otrzymał rozkaz pilnowania koni.
Podzielono siły wojenne, a Sam Firegun i Dick Hammerdull stanęli na czele obu oddziałów. Pociąg został na miejscu, a ludzie odeszli. W kilka chwil zapanowała nad okolicą taka cisza, że nawet najlżejszy szmer nie wskazywał, że spokój, zalegający rozległą równinę, kryje w sobie przygotowanie do krwawej rozprawy.
Z początku szli wszyscy znaczną przestrzeń w postawie wyprostowanej. Potem, kiedy zbliżali się do przypuszczalnego pola walki, położyli się na ziemi i jeden za drugim lazł po obu stronach nasypu.
— Uff! — zabrzmiało zcicha tuż przy uchu Sama Fireguna. — Niech jeźdźcy konia ognistego leżą tu i zaczekają, dopóki wódz Apaczów, Winnetou, nie wróci!
— Winnetou? — spytał Sam Firegun, podnosząc się do połowy. — Czy czerwony brat zapomniał, jak wygląda postać białego przyjaciela, że go nie poznaje?
Winnetou przypatrzył mu się, poznał go mimo ciemności i zawołał z radością, choć cichym głosem:
— Sam Firegun! Chwała Wielkiemu Duchowi, że dzisiaj pokazał Apaczowi twoje oblicze! Niech pobłogosławi rękę twoją, aby niszcząco spadła na głowy nieprzyjaciół! Czy mój brat przyjechał na koniu ognistym?
— Tak. Złoto, które zawdzięcza przyjaźni Apacza, zawiózł na wschód słońca i wraca teraz, by znaleźć więcej. Czemu czujny brat chciał odejść i powrócić?
— Dusza nocy jest czarna, a duch wieczora ciemny. Winnetou nie mógł poznać swego brata, leżącego na ziemi, ale widział tam na pagórku wojownika, który patrzył, czy nie nadchodzi koń ognisty. Winnetou pójdzie zamknąć oko Ogellallaja, a potem wróci.
W następnej chwili zniknął w ciemnościach nocnych.
Ci dwaj sławni na preryach ludzie, tak różnie wyposażeni przez naturę, a mimo to oddani sobie wzajem w przyjaźni, spotkali się tu po długiej rozłące. Ich natury nie znały owych głośnych objawów radości, jakie się zwykle widzi w takich razach, nadto osobliwa chwila spotkania zajęła ich tak dalece, że nie mogli nawet pomyśleć o hałaśliwem powitaniu, które tylko drogi czas zabiera.
Pomimo ciemności nocnej widać było na leżącem z boku falistem wzniesieniu gruntu postać, która dla bystrego oka westmana zarysowywała się dość wyraźnie. Ogellallajowie postawili zatem strażnika, który miał patrzeć, czy nie zbliża się pociąg. Biały chyba tylko z wielką trudnością, albo wcale byłby nie podszedł tego człowieka. Sam Firegun jednak znał mistrzostwo tego Apacza w podchodzeniu i nie wątpił, że Ogellallaj zniknie wkrótce.
Leżąc tuż przy wale kolejowym, miał go ciągle na oku. Rzeczywiście. Już po kilku minutach tuż obok człowieka, stojącego na straży, podniosła się błyskawicznie jakaś postać, potem obie upadły na ziemię. To nóż Apacza spełnił swoją powinność.
Winnetou powrócił po dłuższym czasie, obszedłszy stanowiska Indyan i przypatrzywszy się im dokładnie i zdał sprawę Firegunowi.
Ogellallajowie wyrwali kilka szyn i położyli je razem z progami napoprzek toru. Los pociągu razem z podróżnymi byłby straszny, gdyby był na to miejsce przyjechał. Dzicy leżeli w zupełnej ciszy z boku od tego miejsca na ziemi, a nieco dalej przywiązali konie do kołków. Obecność zwierząt uniemożliwiała prawie podejście Indyan z tej strony, gdyż koń preryowy przewyższa psa pod względem czujności i parskaniem oznajmia panu swemu zbliżanie się każdej żywej istoty.
— Kto nimi dowodzi? — spytał Firegun.
— Matto-Sih, Łapa Niedźwiedzia. Winnetou był tak blizko za jego plecami, że mógł go powalić tomahawkiem.
— Matto-Sih? To najdzielniejszy z Siouksów. Nie boi się żadnego wojownika i utrudni nam nasze zadanie w wysokim stopniu! Jest silny, jak niedźwiedź, a chytry, jak lis. Nie ma przy sobie wszystkich swoich ludzi, lecz zostawił resztę na preryi. Mądry wojownik nie postąpiłby zresztą inaczej.
— Uffh! — rzekł Winnetou głosem gardłowym, przyznając słuszność wywodom Fireguna.
— Niech mój czerwony brat zaczeka, dopóki nie wrócę! — poprosił Firegun, poczołgał się przez nasyp do Dicka Hammerdulla i rzekł do niego:
— Pójdziesz jeszcze o trzysta długości człowieka, Dicku, i staniesz naprzeciwko Indyan. Ja po tamtej stronie podzielę moich ludzi i wyślę połowę z Winnetou na preryę, ażeby...
— Czy wyślecie, czy nie, to wszystko jedno — przerwał mu szeptem grubas — ale czego oni będą tam szukali, kolonelu?
— Ogellallajami dowodzi Matto-Sih...
— Łapa Niedźwiedzia? Zounds! W takim razie mamy przeciwko sobie najwaleczniejszych z całego szczepu. Spodziewam się też po nim, że na preryi zostawił rezerwę.
— Ja też tak sądzę. Tę rezerwę zatem odetnie Winnetou od głównego oddziału. Ja z resztą pójdę prosto do koni. Jeśli nam się uda opanować je, albo rozprószyć, dzicy będą zgubieni.
— Well, well, kolonelu, a Dick Hammerdull i jego strzelba uczynią swoje, ażeby pociąg wyładować skalpami!
— Zaczekam więc ze swoimi ludźmi, dopóki z tamtej strony nie padnie pierwszy strzał. Indyanie, wiedząc, że my stoimy za nimi, przejdą na twoją stronę, a ty przyjmiesz ich odpowiednio. Ale nie zaczynać nic, dopóki nie zbliżą się tak, żebyście mogli widzieć ich wszystkich dokładnie. Wtedy dopiero strzelicie; ani jedna kula nie powinna chybić!
— Bez obawy, kolonelu! Dick Hammerdull wie całkiem dobrze, co ma czynić. Pilnujcie się tylko przed końmi, bo mustang zwęszy białego o dziesięć mil!
Firegun odszedł, a gruby traper poczołgał się wzłuż szeregu leżących za nim robotników, aby im donieść o otrzymanych zleceniach.
Wróciwszy, usiadł obok Pitta Holbersa, który w ostatnich godzinach nie odzywał się do nikogo.
— Picie Holbersie, stary coonie, — rzekł szeptem Harmmerdull — zaraz się zacznie taniec!
— Hm, jeśli ty tak sądzisz, Dicku! Czy nie cieszysz się z tego powodu?
Zapytany chciał właśnie coś odpowiedzieć, kiedy nagle po drugiej stronie błysnęło z boku jakieś światło, poczem nastąpił głośny huk. Zanim plan Fireguna został wykonany, wypaliła strzelba jednego z idących za nim robotników.
W tej chwili byli Ogellallajowie na nogach i pośpieszyli do swoich koni, ale przytomny Sam Firegun, usłyszawszy za sobą zdradziecki wystrzał, pośpieszył natychmiast, ażeby uprzedzić skutki tego niedbalstwa.
— Dalej, ludzie, do koni! — zawołał.
W potężnych skokach pobiegł do zwierząt i dostał się tam przed Indyanami. Z szybkością myśli uwolniono je z pęt i rozpędzono po rozległej sawannie.
Stropili się nadbiegający teraz Indyanie, gdy ich powitał huk wystrzałów. Koni nie było, a w ciemnościach nie mogli rozpoznać szczupłej liczby nieprzyjaciół. Stali więc przez kilka chwil zupełnie bezradni i wystawieni na działanie broni białych. Wtem zabrzmiał głośny okrzyk dowódcy. Na skutek tego odwrócili się i puścili się na drugą stronę wału, żeby tam poszukać ochrony i naradzić się nad tem, co dalej począć.
Zaledwie jednak wydostali się na nasyp, wynurzyła się o kilka kroków przed nimi, jak z pod ziemi, ciemna linia, błysk z pięćdziesięciu rusznic rozświecił na chwilę ciemność nocy, a wycie ugodzonych świadczyło, że oddział Hammerdulla dobrze mierzył.
— Wystrzelić wszystkie kule, a potem na nich! — zawołał dzielny grubas, wypalił z drugiej lufy swojej rusznicy, rzucił ją, jako na razie nieprzydatną, wyrwał z pod długiej koszuli myśliwskiej tomahawk, tę straszną broń Zachodu, i rzucił się razem z Pittem Holbersem i kilku najodważniejszymi robotnikami na zatrzymanych zdumieniem dzikich.
Z powodu całkiem niespodziewanego napadu stracili oni wprost przytomność. Mając nieprzyjaciela przed sobą i za sobą, mogli tylko w ucieczce szukać ocalenia. Znowu zabrzmiał głośny okrzyk Matto-Siha, a w następnej chwili nie było widać ani jednego czer- wonego. Padli wśród napastników na ziemię i przełażąc pomiędzy nimi, starali się wydostać na wolność.
— Na ziemię i noże do rąk! — zawołał Firegun gromowym głosem, śpiesząc na opuszczone przez Indyan obozowisko.
Myślał, że czerwoni zgromadzili tam dostateczną ilość palnych materyałów, ażeby w razie udania się wyprawy mieć odpowiednie oświetlenie na miejscu. Nie zawiódł się istotnie. W obozie leżało kilka wielkich kup chróstu. Z pomocą prochu rozniecił ogień, noc się rozjaśniła, a w tem świetle ujrzał mnóstwo włóczni i koców, doskonały materyał do palenia. Pozostawiwszy nadbiegającym robotnikom troskę o utrzymanie ognia, wrócił na miejsce, gdzie nocny atak zamienił się w straszliwą walkę piersią o pierś.
Nie biorącemu udziału w walce widzowi byłaby ona dostarczyła sposobności do przypatrzenia się czynom, dla których na gruncie cywilizowanym nie byłoby może miejsca.
Robotnicy byli to wprawdzie ludzie, którzy wyćwiczyli swoje siły w burzach życiowych, ale sposobowi walczenia Indyan, którzy teraz przy świetle poznali swoje położenie i zauważyli przy tem, że liczbą dorównywają swoim przeciwnikom, nie mogli opierać się skutecznie, Gdzie kilku z nich nie stało naprzeciwko Indyanina, tam zwykle on zwyciężał, a pobojowisko okrywało się coraz to więcej poległymi od potężnych ciosów tomahawku.
Z białych tylko trzej mieli tę broń: Sam Firegun, Dick Hammerdull i Pitt Holbers. Pokazało się przy tem, że przy równej broni wytrwalszy i inteligentniejszy biały osiągał większe korzyści.
Sam Firegun stał w samym środku gromady dzikich, a w twarzy jego odbijał się przy migotliwem świetle ognisk wyraz rozkoszy bojowej, która nie zgadza się z delikatniejszem usposobieniem, ale która mimo to pozostaje prawdą dowiedzioną. Kazał sobie drugim napędzać Indyan pod topór, który w jego olbrzymiej garści spadał co chwila, druzgocąc głowy nieprzyjaciół.
Obok niego stała para bohaterów, wyglądająca niemal zabawnie, bo, pomimo różnic w postaci, odwrócona do siebie plecami, co obydwu oryginalnych i doświadczonych myśliwców chroniło przed napadem z tyłu.Byli to Dick Hammerdull i Pitt Holbers. Mały Dick, który na obcym czynił wrażenie nieporadności, okazywał tutaj iście kocią zręczność. Trzymając w lewej ręce ostry nóż obosieczny, a prawą wywijając ciężkim toporem, stawiał nieprzyjaciołom dzielny opór. Jego długa, grubo połatana i poplamiona bluza odbijała z łatwością godzące weń pchnięcia nożem. Długi Pitt stał za nim i wymachiwał w powietrzu rękami jako polip, wyciągający niebezpieczne macki, ażeby przyciągnąć zdobycz do siebie i pochwycić. Ciało jego, złożone z samych ścięgien i kości, rozwijało nadzwyczajną siłę i wytrwałość. Toporem walił z podwójnej wysokości i sięgał dalej, aniżeli każdy inny, ale nogi nie ruszył z miejsca ani na cal, a kto zbliżył się doń tak, że go mógł pochwycić, ten ginął bez ratunku.
Oprócz nich wybijali się jeszcze w walce obydwaj obcy. Pochwyciwszy tamahawki poległych Indyan, władali nimi z taką lekkością i pewnością, jak gdyby w tym rodzaju szermierki szczególnie byli wyćwiczeni. Nikt jednak nie zauważył, że walczyli pozornie. Nie zranili żadnego z Indyan, a ci nawzajem ich oszczędzali. Broń zgrzytała wprawdzie, ale ilekroć który z Indyan udał, że padł pod ciosem, lazł zaraz dalej, ażeby poszukać innego przeciwnika.
Wśród robotników znajdowało się także sporo ludzi odważnych, którzy porządnie dali się we znaki Indyanom, nieprzyzwyczajonym do walki w pojedynkę. Zwycięstwo zaczęło się przechylać na stronę białych, a czerwonych spędzano razem coraz ciaśniej, kiedy naraz zadudniło od strony preryi i nowi wojownicy wpadli w sam środek walczących. Sam Firegun miał słuszność. Matto-Sih, rozumny dowódca dzikich, zostawił na sawannie znaczną liczbę swoich ludzi, którzy teraz tu pośpieszyli i odrazu zmienili postać walki. Nawet zbiegli już Indyanie, widząc ten zwrot, powrócili ze wznowioną odwagą i tak atak myśliwców i robotników przemienił się w obronę, mającą z każdą chwilą coraz to mniej widoków powodzenia.
— Za wał! — krzyknął Sam Firegun, przedarł się kilku gwałtownymi ciosami poprzez szeregi walczących i poszedł własnym przykładem za swoim rozkazem.
Pittowi Holbersowi wystarczyło kilka kroków, żeby się tam dostać. Dick Hammerdull dobył teraz dopiero rewolweru, ażeby sobie zrobić wolne przejście, wypalił wszystkie naboje i pośpieszył ku wałowi. Już go był prawie przeskoczył, kiedy nagle potknął się, upadł głową w dół i stoczył się po drugiej stronie nasypu tuż pod nogami Fireguna. Tam poderwał się z ziemi i przypatrzył się przedmiotowi, który go z nóg zwalił. Była to jego stara strzelba.
— Moja flinta, zaprawdę, to moja flinta, którą odrzuciłem! Cóż ty na to, Picie Holbersie, stary coonie? — zapytał zdumiony.
— Jeśli sądzisz, Dicku, że dobrze jest...
Nie mógł dalej mówić, gdyż Ogellallajowie nadbiegli już za nimi i walka rozpoczęła się tu nanowo. Ognie świeciły ponad wał i oświetlały scenę, której koniec groził białym zgubą. Dowódca ich chciał już swoim ludziom poradzić, żeby w ciemnościach szukali ocalenia, kiedy na tyłach dzikich huknęły strzały, a chmura ludzi wpadła między nich z wzniesioną w górę bronią.
Był to Winnetou ze swoim oddziałem.
W ciemności nie mógł odszukać śladów, wiodących do zasadzki i dopiero widok płomieni pouczył go, że obecność jego na placu boju będzie potrzebna. Nadbiegł więc czemprędzej i w ostatniej chwili przyniósł jeszcze pomoc rozstrzygającą.
W najgęstszym kłębie walczących stał wódz Ogella- llajów, Matto-Sih. Jego szeroko zbudowana, przysadkowata postać tkwiła w bluzie myśliwskiej z garbowanej na biało skóry, ale obryzganej teraz krwią od góry aż do dołu. Z pleców zwisała mu skóra wilka preryowego, której część czaszkowa okrywała głowę.
Trzymając w lewej ręce wypukłą tarczę ze skóry bawolej, dzierżył w prawej tomahawk, a na kogo zwróciło się jego iskrzące, kolące oko, tego dosięgał cios taki, że padał martwy na ziemię.
Już mu się zdawało, że zwycięży. Własnym głosem dał hasło do tryumfalnego wycia, kiedy na placu boju ukazał się Winnetou. Matto-Sih odwrócił się spostrzegł Apacza.
— Winnetou, psie Pimów! — zawołał.
W oczach zabłysnął mu promień śmiertelnej nienawiści, ale wzniesiona już noga zawahała się, a ręka z toporem wojennym opadła, zamiast go rzucić na wroga. Zdawało się, jakoby widok nieprzyjaciela obezwładnił go i odebrał mu tak konieczną w tej chwili ostrożność i przytomność umysłu.
Winnetou zobaczył go także i krzyknął:
— Matto-Sihu, ropucho Ogellallajów!
Jak w falach wody zanurzyła się smukła i gibka, przytem nadzwyczaj silna, postać Apacza i podniosła się dopiero tuż przed Ogellallajem. Obaj zamierzyli się równocześnie do śmiertelnego ciosu, topory uderzyły z łoskotem o siebie, a Matto-Sihowi wypadła z ręki zdruzgotana broń. Zwyciężony odwrócił się błyskawicznie i potężnemi nogami torował sobie między swoimi drogę do ucieczki.
— Matto-Sihu! — zawołał Winnetou, nie ruszając się z miejsca. — Czy pies Ogellallajów zamienił się w tchórzliwą sukę, że ucieka przed wodzem Apaczów, Winnetou? Niech usta ziemi wypiją krew jego, a szpon sępa poszarpie mu serce i ciało, ale skalp jego ozdobi pas Apacza!
Temu wyzwaniu musiał Matto-Sih stawić czoło. Wrócił i wpadł na nieprzyjaciela, krzycząc:
— Winnetou, niewolniku bladych twarzy! Tu jest Matto-Sih, wódz Ogellallajów! On zabija niedźwiedzia i obala bawołu, ściga łosia i rozgniata nogą głowę węża. Jeszcze nikt mu się nie oparł, a teraz zażąda on życia tchórza Pimów!
Wyrwawszy topór jednemu ze swoich, rzucił się na Apacza, czekającego nań w miejscu. Oczy obydwu potężnych mężów wświdrowały się w siebie straszliwie. Topór Ogellallaja świsnął dokoła głowy Apacza i spadł z okropną siłą, ale Winnetou odbił cios z taką łatwością, jakby go ręka chłopca zadała. Już zawinął toporem, ażeby na cios odpowiedzieć, kiedy pochwycono go z tyłu i przeszkodzono temu. Rzuciło się nań dwu Ogellallajów. On odwrócił się błyskawicznie, wrogowie padli, ugodzeni przezeń, ale nad jego głową uniósł się już znowu topór Matto-Siha.
Sam Firegun, który wzrostem przewyższał wszystkich, zobaczył przyjaciela w niebezpieczeństwie. Roztrząsając Indyan, jak źdźbła słomy, pośpieszył między nich, pochwycił ich wodza olbrzymiemi pięściami za biodro i kark, podniósł go w górę i grzmotnął nim o ziemię, że aż trzasnęło. W tejże chwili ukląkł Winnetou nad nieprzytomnym, utopił mu głęboko nóż w piersi, pochwycił lewą ręką bujne ciemne włosy, poczem nastąpiły trzy cięcia, wykonane według reguł, jedno szarpnięcie i skalp był oderwany. Winnetou wywinął nim wysoko nad głową i wydał ów straszliwy okrzyk zwycięski, który, przejmując do szpiku, działa zawsze wstrząsająco na przeciwników.
Gdy Ogellallajowie zobaczyli skórę z głowy swojego wodza, zawyli okropnie i zwrócili się do ucieczki.
Dick Hammerdull stanął znowu obok Pitta Holbersa. Obaj byli nierozłączni, a teraz usiłowali powstrzymać uciekających.
— Picie Holbersie, stary coonie, czy widzisz, jak biegną? — zawołał Hammerdull.
— Hm, jeśli ty tak sądzisz, Dicku, to widzę!
— Czy ja sądzę, czy nie, to wszystko jedno, ale chciałbym... Zounds, Picie, popatrzno na tego draba, który chce się przedostać pomiędzy naszymi Europejczykami! Holla, oni go zabiją!
Tocząc się raczej, niż biegnąc, pośpieszył tam, gdzie kilku Indyan starało się przejść obok wstrzymujących ich ludzi. Holbers puścił się za nim, obaj rzucili się na Indyan i zabili ich.
Wkrótce zwycięstwo było zupełne, a kto z nieprzyjaciół nie zginął, albo nie był zraniony, szukał ocalenia w ucieczce.
Na wschodnim widnokręgu pokazało się ostre światło lokomotywy. Palacz spostrzegł blask ognisk i uważając je za znak umówiony, puścił pociąg w powolny ruch.
Inżynier, który należał do oddziału Winnetou, przystąpił do Apacza i zapytał:
— Czy wy jesteście master Winnetou?
Indyanin skinął głową, przyczepiając do pasa skalp Matto-Siha.
— Zawdzięczamy wam dzisiaj ocalenie. Zdam o tem sprawę prezydentowi, a nagroda was nie ominie.
— Wódz Apaczów nie potrzebuje nagrody. Miłuje białych braci i użycza im w walce swej ręki, ale jest mocny i bogaty, bogatszy od wielkiego ojca bladych twarzy. Nie dba ani o złoto, ani o srebro, ani o inne dobro i mienie. Nie chce brać, lecz tylko daje. Howgh!
Pociąg zatrzymał się tuż przed wyrwanemi szynami.
— Do stu piorunów! — zawołał palacz, zeskakując z maszyny do zbliżającego się przełożonego. — Musiała tu być straszna robota. To, jak Boga kocham, czyste jatki!
— Masz słuszność, człowieku. Było tu gorąco okropne, a mnie także trochę podziurawili, jak widzisz! Ale teraz przedewszystkiem trzeba wziąć narzędzia z wozu i szyny przyprowadzić do porządku, ażebyśmy mogli jak najrychlej ruszyć dalej! Ty zajmij się tem, a ja tymczasem zobaczę naszych poległych.
Chciał się właśnie już cofnąć, kiedy tuż obok niego zerwała się z ziemi ciemna postać i pomknęła w dal. Był to jeden z Ogellallajów, który dotąd nie znalazł sposobności do ucieczki i ukrył się tu, by zaczekać na chwilę stosowną.
Robotnik, któremu powierzono konie, ruszył był oczywiście za pociągiem i stał teraz z końmi w pobliżu wozów. Indyanin, któremu ten widok przypomniał możność ucieczki, podbiegł, wyrwał mu z ręki cugle jednego z koni i chciał odjechać.
Hammerdull spostrzegł natychmiast nikłą postać czerwonego i zawołał do nierozłącznego przyjaciela:
— Picie Holbersie, ty stary coonie, widzisz, jak tam biegnie ten czerwony? Do stu dyabłów, pędzi do koni!
— Jeśli sądzisz, że któregoś z nich dostanie, to nie mam nic przeciw temu, bo trzymający je człowiek wydaje mi się na to dostatecznym żółtodzióbem.
— Czy wydaje się żółtodzióbem, czy nie, to wszystko jedno, bo... Picie Holbersie, on wydziera mu cugle z ręki i wskakuje na siodło, on... good lack, to moja klacz! No, chłopcze, to najmądrzejszy pomysł,
jaki kiedykolwiek miałeś w życiu, bo teraz dostąpisz tego zaszczytu, że skosztujesz mojej flinty!
Indyanin wsiadł rzeczywiście na starą klacz i uderzył ja piętami po bokach, ażeby jak najrychlej wydostać się na wolne pole. Ale przeliczył się, bo Dick Hammerdull zgiął wskazujący palec, włożył go w usta i wydał przeraźliwy świst. Posłuszne zwierzę odwróciło się natychmiast i pocwałowało wbrew wysiłkom Indyanina do swego pana. Dziki, nie widząc innego sposobu ocalenia, rzucił się z konia na ziemię, ale w tej chwili przyłożył gruby traper kolbę do twarzy, huknął strzał, a czerwony padł, ugodzony w głowę.
— Czy widziałeś, Picie Holbersie, jaka to dzielna klacz? Ciekaw tylko jestem, czy on i bez niej dostanie się do swoich wiecznych ostępów. Jak sądzisz, he?
— Nie mam nic przeciw temu, Dicku, jeśli sądzisz, że znalazł drogę właściwą. Czy nie weźmiesz sobie jego skóry?
— Czy ją wezmę, czy nie, to wszystko jedno, ale zdjąć ją trzeba, to pewne!
Ażeby dostać się do poległego, musiał przejść koło dwu obcych, którzy stali obok siebie, wypoczywając po walce.
— Jakem Jean Letrier, kapitanie, to było starcie, jakie można przeżyć tylko na Dzikim Zachodzie — usłyszał francuskie słowa. Zbyt jednak zajęty był na razie swoim zamiarem, ażeby przywiązywać do nich jaką wagę.
Zdjąwszy skalp z zabitego i wróciwszy w pobliże zatrzymanego pociągu, ujrzał Sama Fireguna, stojącego obok tych dwu ludzi.
— Dicku Hammerdullu — zapytał Firegun — czy to prawda, że tych dwu ludzi spotkałeś u mr. Winklaya?
— Well, tak jest, kolonelu!
— Trzymali się dobrze i przynoszą ci zaszczyt. Ale dlaczego zabrałeś ich z sobą? Wszak znasz moją wolę co do nowych znajomości! Nie chcę widzieć u nas nowych twarzy.
— All right, sir, ale ten, który się nazywa Henryk Sander, twierdził, że jesteście jego stryjem.
— Jego stryjem? Czy oszalałeś?
— Hm, czy oszalałem, czy nie, to wszystko jedno. Mieliśmy z sobą małą sprzeczkę, a ja trzymałem już ostrze noża na jego gardle, lecz on mię zapewnił, że wy nie bardzo bylibyście wdzięczni, gdyby mu ostrze było poszło trochę głębiej w ciało. Wybadajcie go sami, kolonelu!
Słynny odszukiwacz ścieżek przystąpił do nich i zapytał:
— Czy przybyliście ze starego kraju?
— Tak — odrzekł Sander.
— A czego szukacie na preryi?
— Was, sir.
— Mnie? A to na co?
— Stryju, pytasz jeszcze o to?
Sam Firegun cofnął się o krok.
— Stryju? Nie znam krewnego, nazwiskiem Sander! — oświadczył zdumiony.
— Masz słuszność! Nazwałem się tak, bo nie wiedziałem, czy nazwisko Wallerstein byłoby ci przyjemne. Idzie o pieniądze, o te wielkie pieniądze, o których mi doniosłeś. Z ostrożności więc przybrałem inne nazwisko.
— Wall... Czy to być może, żebyś to był ty, Henryku?
— Nie tylko może być, ale jest rzeczywiście, mój stryju. Oto list, w którym piszesz, ażebym przybył. Resztę papierów możesz jutro przeczytać.
Sięgnąwszy pod bluzę, wydobył troskliwie przechowany papier i podał Firegunowi. Stary myśliwiec rzucił okiem na pismo przy świetle płonących jeszcze ognisk, a potem przycisnął bratanka do piersi i zawołał:
— To prawda! Bóg błogosławi mym oczom, skoro mogę jeszcze oglądać jednego ze swoich. Jak się ojcu powodzi? Czemu do mnie nie pisał? Dałem mu przecież adres do Omaha!
— Tak, ale w tym liście opisałeś zarazem całą drogę w górę Arkanzasu do fortu Gibson, do domu Irlandczyka Winklaya i dalej na zachód, aż do miejsca, gdzie przez dłuższy czas obozujesz z gromadą swoich westmanów. Ponieważ sądziliśmy, że może porzucisz to miejsce, woleliśmy sami puścić się w drogę i przynieść ci list od ojca. Jutro rano, gdy będzie jaśniej, oddam ci ten list. Nie widziałeś mnie, od kiedy jesteś w Ameryce, i nie poznałeś mnie pewnie, ale za to ja tem lepiej znam twoją dobroć. Wspierałeś zawsze moich rodziców, a teraz zaprosiłeś mnie nawet do siebie.
— Well, cieszę się, że tak rychło posłuchałeś tego zaproszenia. Pisałem wam także, dlaczego chciałem cię widzieć u siebie. Oto znalazłem złoto w górach Big-Horn i postanowiłem wam je dać, bo wy jesteście biedni, a ja go nie potrzebuję. Posyłanie to rzecz bardzo niepewna, wolałem przeto, żebyś sam tu przybył. To, co masz dostać, będzie dla was bogactwem. Spodziewam się też, że was uszczęśliwi. Ale nie sam przybywasz. Kto jest twój towarzysz?.
— Nasz rodak. Nazywa się Piotr Wolf. Udaje się także na Zachód, dlatego przyłączyłem się do niego.
— To pięknie! Pomówimy jeszcze więcej o naszej sprawie, kochany Henryku, ale teraz niema na to czasu. Widzisz, że wzywają mnie gdzieindziej.
Oto zabrzmiał teraz głos prowadzącego pociąg, naglącego do wyruszenia. Niespodziewana przerwa wywołała znaczną stratę czasu, którą należało odrobić.
Zabitych i rannych białych zabrano do wagonów i pozbierano rozsypaną dokoła broń. Podróżni podziękowali serdecznie swoim wybawcom, wreszcie pociąg ruszył w dalszą drogę po naprawionym torze. Pozostali patrzyli za nim, dopóki światła nie zniknęły w oddali.
Teraz zachodziło pytanie, czy rozbić na noc obóz tam, czy nie, gdyż nie ulegało wątpliwości, że zbiegli Ogellallajowie zbiorą się wkrótce i podejdą pod pobojowisko. To groziło niebezpieczeństwem, przeto postanowiono stąd wyruszyć i przenocować w miejscu oddalonem, gdzie napad ze strony Indyan był niemożliwy. Sam Firegun dosiadł jednego ze zdobytych koni indyańskich i ruszono w drogę.
Podczas rozmowy kolonela z bratankiem stał Hammerdull w pobliżu i słyszał wszystko. Gdy jeźdźcy oddalili się już znacznie od miejsca napadu, wypatrzył chwilę, kiedy bratanek nie jechał obok stryja, skręcił klacz swoją do konia Fireguna i rzekł ostrożnie przytłumionym głosem:
— Jeślibyście mi tego nie wzięli za złe, sir, tobym wam coś powiedział.
— Za złe? Nie mów takich głupstw? Cóż to takiego?
— Coś, co będziecie uważali za głupstwo, sir. Chodzi o tych dwu ludzi, którzy twierdzą, że przyjechali z Europy.
— To przecież jest prawda!
— Czy jest prawda, czy nie, to wszystko jedno, ale ja sądzę, że tak nie jest.
— Bajki! Mój bratanek jest Niemiec. To chyba wiem!
— Jeśli to rzeczywiście wasz brataniec, sir!
— Czy wątpisz o tem?
— Hm! Czy znacie swego bratanka?
— Nie mogłem go poznać, bo był jeszcze chłopcem, kiedy go widziałem po raz ostatni.
— Ja sądzę, że nie widzieliście go wogóle. Wasze dawne nazwisko jest Wallerstein. Czemu on go nie zatrzymał, lecz nazwał się inaczej?
— Z ostrożności. Dlatego, że...
— Wiem, wiem — wtrącił grubas. — Słyszałem, jaki on podał powód, ale ten powód mnie wydaje się lichym. Powiedzcie mi, czy on jest kapitanem?
— Nie.
— A ten drugi tak go nazwał!
— Rzeczywiście? Co mówisz?
— Tak, nazwał go kapitanem. Słyszałem to całkiem wyraźnie, nawet obojgiem uszu. Rozmawiali z sobą po francusku.
— Po francusku? — spytał kolonel zdziwiony. — To istotnie uderzające!
— Czy uderzające, czy nie, to wszystko jedno, to nawet obojętne, ale mnie w pierwszej chwili nie zastanowiło. Kiedy jednak później usłyszałem, że tu idzie o wasze złoto, opadły mię wątpliwości. Czemu ten drugi nazywa się wobec nas Piotr Wolf (straszne nazwisko, można na niem język połamać), a do Henryka Sandera powiedział, że się nazywa Jean Letrier?
— Czy o sobie mówił, wymawiając to nazwisko?
— Tak. Przechodząc koło nich, słyszałem to wyraźnie i zrozumiałem, choć mówił po francusku. Nie zważałem na to w owej chwili, bo śpieszyłem właśnie po skalp czerwonoskórca, ale później przyszło mi to na myśl i wzbudziło we mnie nieufność. Czy ten Sander mówi dobrze i czysto po niemiecku?
— Mówi, co prawda, trochę obcym akcentem, ale może mi się tylko tak wydało. Ja nie odczuwam już tego tak dobrze, bo już wiele lat upłynęło od czasu, kiedy opuściłem kraj rodzinny.
— Czy opuściliście go, czy nie, to wszystko jedno, ale ja wam powiadam, że mi się ta sprawa nie podoba. My nazywamy was kolonelem, jako naszego dowódcę, chociaż nie posiadacie tego stopnia wojskowego. Czemu tego Sandera nazywają kapitanem? Czy jest dowódcą jakich ludzi? A czem i kim są ci ludzie? Chyba nie ludźmi uczciwymi! Miejcie się na baczności, kolonelu, i nie bierzcie mi za złe tego, że was z życzliwości ostrzegam!
— Ani mi przez myśl nie przejdzie, brać tego za złe, chociaż wiem, że się mylisz. Mimo to będę trzymał oczy i uszy otwarte. To ci przyrzekam.
— Well! Życzę sobie, żebym się mylił, ale ponieważ nie znacie bratanka osobiście, a idzie tu o ogromne sumy, to ostrożność bynajmniej nie jest zbyteczna.
— Wylegitymował się przede mną jako brataniec.
— Zapomocą waszego listu, który wam pokazał?
— Tak. Nadto jutro ma mi dać jeszcze inne listy.
— To jeszcze niczego nie dowodzi!
— Przeciwnie!
— Nie dowodzi niczego, bo te listy mógł dostać w swe ręce drogą nieprawą.
— Czy z tego powodu, że zmienił nazwisko, mamy zaraz myśleć o nim jak najgorzej?
— Czy się o nim będzie myślało źle, czy nie, to wszystko jedno. Ja nie dowierzam tym ludziom, a jeśli wy im ufacie, to ja będę ich tem surowiej pilnował!
Przerwali rozmowę, ponieważ Sander przyłączył się znowu do Fireguna, Hammerdull zaś oddalił się i pojechał obok Pitta Holbersa, z którym było mu zawsze najlepiej.
Mniej więcej w pół godziny po opuszczeniu kolei przybyli na miejsce, które się nadawało doskonale na obóz. Była tam trawa dla koni, woda dla ludzi i zwierząt, a dokoła rosły krzaki, tworząc znakomitą osłonę.Zsiedli więc z koni, bo tu czuli się dość pewnymi swego losu. Wprawdzie nie było całkiem ciemno, ale zawsze nie tak jasno, żeby kilku lub więcej Ogellallajom udało się tak łatwo przybyć tam za nimi.
Przez całe popołudnie nie mógł Sander mówić z Wolfem bez świadków. To też gdy wieczorem do snu się układali, wybrał sobie miejsce razem z nim nieco dalej od innych, myśląc, że to nikomu nie wpadnie w oko. Kiedy się spodziewał, że towarzysze już zasnęli, szepnął do Wolfa:
— Walka z naszymi czerwonymi przyjaciółmi była nam bardzo nie na rękę. Biali byli chyba ślepi, że nie widzieli naszej komedyi! Dobrze, że przynajmniej ogniska płonęły, bo czerwoni mogli nas poznać. Byłoby się o wiele lepiej stało, gdyby byli z tym napadem zaczekali i zostali z naszymi ludźmi. Mogli przecież się spodziewać, że przyjdziemy niebawem.
— Nie wiedzieli, że cię tak prędko spotkam — wtrącił Wolf.— To szczególne, że obaj przynieśliśmy sobie nawzajem tak szczęśliwą wiadomość!
— To prawda. Zdołaliście wreszcie i to pod moją nieobecność odnaleźć obóz towarzyszy Fireguna. Zarazem znakomicie się to składa, że Ogellallajowie chcą nam pomóc w napadzie. Ale właśnie dlatego powinni byli odłożyć dzisiejszy zamach. U Fireguna będzie łup tak bogaty, że będziemy mogli wycofać się z interesu.
— To rzecz pewna. Jaką masę złota znaleźli w górach Big-Horn, o tem słyszałeś od niego sam, jako ukochany jego „synowiec“. Jeśli dodamy do tego ogromne zapasy skór i futer, które zebrali, to będzie to zdobycz, jaka naszemu towarzystwu nigdy się jeszcze nie dostała. Przytem wielkie nasze szczęście, że spotkałeś się z prawdziwym krewniakiem kolonela! Co prawda, to popełniłeś wielki błąd.
— Jaki?
— Że go nie uśmierciłeś.
— Była to istotnie słabość z mojej strony. On jednak był taki otwarty i pełen zaufania, odpowiadał na wszystkie moje pytania i tak chętnie przedstawił mi wszystkie swoje stosunki rodzinne, które musiałem znać, jeśli miałem zagrać jego rolę, że nie mogłem zdobyć się na ten krok i, wziąwszy jego pieniądze i papiery, poszedłem, a życie mu darowałem.
— Ja na twojem miejscu byłbym go uczynił nieszkodliwym.
— On też jest nieszkodliwy.
— Z pewnością ruszył za tobą!
— Nie. To nowicyusz w tym kraju, nieznany tutaj zupełnie, a co najważniejsze, nie ma wcale pieniędzy. Jest więc bezsilny i opuszczony jak sierota i nie może ani pójść za mną, ani szkodzić nam w żaden sposób. Główna rzecz w tem, że jestem z nim w jednym wieku i że Sam Firegun nie widział mnie nigdy przedtem. Teraz wierzy, że rzeczywiście jestem jego bratankiem.
— To prawda, ale mnie to nie cieszy.
— Czemu?
— Bo teraz, kiedyśmy nareszcie odkryli jego obóz, musimy porzucić pierwotny plan.
— Napadu na obóz? To już teraz niepotrzebne, gdyż jako brataniec dostanę od niego wszystko, co tylko posiada.
— A inni nic! Na to ja się nie zgodzę. Męczyliśmy się wspólnie miesiącami nad wyszukaniem kryjówki, a teraz, kiedy nam się to udało, mielibyśmy pójść z kwitkiem? Nie, i jeszcze raz nie!
— Nie rozdrażniaj się niepotrzebnie! Jutro rano będziemy przechodzili całkiem blizko obozu naszego towarzystwa i w drodze będziemy mogli się rozmówić.
— Czy sądzisz, że Sam Firegun pójdzie tą drogą?
— Tak. Pojedzie pewnie prosto do swojego obozu i będzie musiał tamtędy przejeżdżać. Słuchajno! Ktoś tam jest w krzakach za nami!
Zaczęli nadsłuchiwać i usłyszeli lekki szelest, który zwolna zanikł.
— Do wszystkich dyabłów! Ktoś nas podsłuchał! — szepnął Sander do towarzysza.
— Zdaje się — odrzekł Wolf równie cicho. — Ale kto?
— Albo Sam Firegun, albo ktoś inny. Zaraz się dowiem, kto to był.
— W jaki sposób?
— Zakradnę się do Fireguna. Jeśli nie leży na swojem miejscu, to był to on sam.
— A jeśli to był ktoś inny?
— To przyjdzie do Fireguna, aby mu donieść, co usłyszał. W obu wypadkach uda mi się zdobyć potrzebną wiadomość. Do kroćset piorunów! Gdyby ci ludzie nabrali podejrzenia, to byłoby źle! Leż tutaj cicho i czekaj, póki nie wrócę!
Wyciągnął się na ziemi i zaczął zręcznie i niedosłyszalnie czołgać się przez trawę ku miejscu, na którem położył się Firegun. Leżał tam jeszcze, ale z drugiej strony nadszedł cichym krokiem Dick Hammerdull, pochylił się nad nim, obudził go i rzekł:
— Wstańcie, kolonelu! Bądźcie jednak cicho, całkiem cicho!
Pomimo że Hammerdull mówił szeptem, nie uszło uwagi Sandera ani jedno słowo, bo miał słuch bardzo bystry i leżał całkiem blizko.
— Co jest? Co się stało? — spytał Firegun.
— Cicho, cicho, żeby tamci nie usłyszeli! Powiedziałem wam, sir, że będę uważał. Uderzyło mnie to, że Henryk Sander i Piotr Wolf (dyabelnie chropawe nazwisko) położyli się spać tak daleko od nas. Nabrałem podejrzenia i spróbowałem ich podsłuchać! Udało mi się dojść do nich tak blizko, że głowa moja leżała prawie między ich ciałami.
— Czy usłyszałeś co?
— Czy usłyszałem co, czy nie, to zupełnie wszystko jedno. W każdym razie dowiedziałem się, że Sander jest dowódcą opryszków.
— Ach! Rzeczywiście?
— A zatem ja miałem słuszność. Sander nie jest waszym bratankiem, a ten drugi nazywa się Jean Letrier. Ludzie ich odkryli nasz obóz i chcą nań napaść. Sprzymierzyli się nawet z czerwonymi. Sander spotkał się z waszym rzeczywistym bratankiem i odebrał mu wszystko, co...
Więcej już Sander nie słyszał, gdyż nie chciał i nie potrzebował więcej słyszeć. Wiedział dość, dlatego poczołgał się napowrót do swego towarzysza.
— Jesteśmy zdradzeni! — szepnął. — Weź strzelbę i chodź ze mną prędko do koni! Ale cicho, zupełnie cicho!
Pomknęli pomiędzy krzaki na wolne miejsce, gdzie konie przywiązane były do palików. Odwiązali swoje i pociągnęli je za sobą bardzo powoli, ażeby nie było słychać stąpania. Gdy się już znaleźli tak daleko, że czuli się bezpieczni, wsiedli na konie i odjechali.
— Powiedz mi nareszcie, o czem się dowiedziałeś! — nalegał Wolf na Sandera.
— Później, później! Teraz musimy pędzić, poprostu pędzić, ażeby dostać się do naszych. Za dwie godziny będziemy tam i musimy ich zabrać, ażeby dziś jeszcze pochwycić tych ludzi. Ten przeklęty Hammerdull przejrzał nas całkiem. Zna nawet twoje nazwisko: Jean Letrier!
— Skąd?
— Dyabli to wiedzą! Naprzód, naprzód!
Tymczasem powiedział Hammerdull kolonelowi wszystko, co podsłuchał, Naradzili się z sobą pocichu, ale mimo że Hammerdull parł do pośpiechu, postanowił Firegun co innego.
— Teraz nic nie zaczniemy — rzekł — przecież nam nie umkną. Zresztą mogło ci się łatwo przesłyszeć.
— Jestem pewny swoich uszu!
— Może nie mówili o nas, ani o sobie, lecz o kimś innym.
— Mówili o was napewno!
— Mimo to musimy zaczekać aż do rana. Jeślibyśmy w tych ciemnościach wzięli ich na przesłuchy, toby nam uciekli. Trzeba bezwarunkowo zaczekać, dopóki nie będzie jasno. Wtedy będziemy widzieli ich twarze, miny i wszystkie ruchy. Nie domyślą się chyba, że ich podsłuchałeś?
— Nie.
— W takim razie nic nam jeszcze nie grozi, możemy dalej spać spokojnie. Połóż się!
Hammerdull chciał jeszcze coś powiedzieć, ale gdy Firegun nie okazywał chęci do słuchania, położył się, mrucząc z niezadowolenia i zasnął wkrótce pomimo gniewu.
Inni towarzysze spali także, nawet ostrożny zawsze Winnetou nie był tym razem wyjątkiem. Był wprawdzie przekonany, że nikt z Ogellallajów nie poszedł za nim, liczył się jednak z tem, że może się mylić. Ale i w tym wypadku, pamiętając o zwyczaju czerwonych, spodziewał się ataku rano, a nie w nocy. Z tego więc powodu i z potrzeby spoczynku spał teraz. Zbudził się jednak już w kilka godzin, poszedł do konia, poprowadził go pewną przestrzeń w tym kierunku, skąd tam przyszli, puścił go na paszę, a sam usiadł o kilka kroków od niego. Nie zostawił konia na dawnem miejscu, bo koń był czujniejszy od człowieka, nadto z tej strony należało się spodziewać Ogellallajów. O tem, że Sander i Wolf oddalili się w przeciwnym kierunku, nie wiedział wcale.
Zerwał się powiew poranny i szedł stamtąd, gdzie Winnetou skierował swoją uwagę. Wtem parsknął koń. Było to owo ciche parsknięcie, za pomocą którego przestrzegał zwykle o blizkości niebezpiecznej istoty. Ku swemu zdziwieniu ujrzał Winnetou, że koń nie zwrócił przytem głowy przeciw wiatrowi, lecz w kierunku wiatru, a więc w stronę obozu. Pomimo nadzwyczaj bystrego słuchu nie słyszał Winnetou stamtąd najlżejszego szmeru. Teraz zaczął jeszcze uważniej nadsłuchiwać.
Nagle zabrzmiały tam dzikie wrzaski. Nie było to wycie czerwonych, lecz ryki białych w języku angielskim. Winnetou wrócił czempredzej do zarośli, położył się na ziemi i poczołgał pomiędzy dwa krzaki. Stamtąd zobaczył blizko dwudziestu białych, którzy napadli na śpiących i zamierzali ich powiązać.
— Brakuje jeszcze Winnetou! — zawołał jeden z nich. — On nie powinien nam umknąć. Szukajcie go, szukajcie!
To mówił Sander. Winnetou poznał jego głos i domyślał się odrazu, o co idzie.
— Uff! — rzekł do siebie. — Teraz nie mogę im przyjść z pomocą, bo sam zginąłbym. Muszę siebie zachować, ażeby pójść za temi blademi twarzami. Howgh!
Cofnął się czemprędzej do konia, dosiadł go i odjechał cwałem. Tem samem zrobił najlepszą rzecz w tych warunkach.
Były ajent indyański przerwał tu swoje opowiadanie, którego wszyscy z największem zaciekawieniem słuchali. Sam byłem świadkiem kilku napadów na pociągi, urządzonych przez Indyan, a chociaż wszystkie były podobne do tego, który tu przedstawiono, mimo to słuchałem tej historyi niemniej uważnie, niż inni goście pani Thick. Sama Fireguna, Dicka Hammerdulla i Pitta Holbersa znałem dobrze i nie wątpiłem, że przeżyli ten wypadek tak, jak opowiadający opisał.
Obecni wyrazili głośno swe zadowolenie i uznanie, a zarazem nalegali na opowiadającego, żeby nie brał na tortury ich ciekawości, lecz opowiadał dalej czemprędzej.
— Prawda? Historyi takich walk słucha się łatwo. — rzekł. — Ale w podobnej walce wziąć udział, nie jest tak łatwo!
— A wy byliście tam wtedy? — zapytał jeden z siedzących przy stole.
— W zdarzeniach, dotąd opowiedzianych, nie brałem udziału. Znam je tylko z opowiadania innych osób. Ale to, co teraz usłyszycie, przeżyłem razem z nimi. Występuje tam taki sam detektyw, jak w wypadku, opisanym poprzednio. Było to tak:
— Szedłem wtedy z kilku dzielnymi ludźmi, którzy mi już nieraz towarzyszyli, w górę rzeki Arkanzas, gdyż, jako ajent indyański zdążałem do Szeyenów. Wstąpiłem także do fortu Gibson i do sklepu Irlandczyka Winklaya, który mnie znał bardzo dobrze. Byliśmy jedynymi jego gośćmi, siedzieliśmy właśnie przy jedzeniu, kiedy ze dworu doleciał nas tętent i jakiś głos donośny. To nas zaciekawiło, podeszliśmy więc do okna i wyjrzeliśmy na dwór. Przed domem stali trzej jeźdźcy.
Jeden z nich był wysmuklej postaci i wytwornie ubrany. Jego strzelba, rewolwer i nóż więcej nadawały się do Zachodu, niż on sam, choć wyglądał na gentlemana. Drugi był ładny, silnie zbudowany, jasnowłosy młodzieniec, a trzeci ten, który tak głośno rozprawiał. Siedział na narowistym kłusaku z Dakoty, z którym widocznie wiele miał kłopotu.
Był to mężczyzna wysoki, szeroki i niezwykle muskularny. Na głowie, gładko ostrzyżonej, nosił kapelusz, którego ogromna kresa spadała z tyłu daleko na kark, a z przodu nad twarzą była poprostu wycięta. Ciało jego okrywała szeroka, workowata bluza z rękawami, sięgającymi zaledwie do łokci, a z pod nich wyglądały najpierw rękawy czystej koszuli, a potem para od słońca opalonych przedramion jakby u przedpotopowego olbrzyma. Nogi tkwiły w szerokich spodniach z lekkiego sukna, a z pod spodni wyzierała para butów, sporządzonych pewnie ze skóry, wyciętej z grzbietu słonia.
Człowiek ten, w zielonej jak mech bluzie, w żółtych spodniach i starym kapeluszu, wyglądał jak figura z balu maskowego.
Chciał zeskoczyć z siodła, lecz koń jego widocznie na to się nie godził, bo wszystkiemi czterema nogami rzucał się w górę.
— Have care, baczność, attention, ty poczwaro. — krzyknął z gniewem, uderzając konia potężną pięścią między uszy. — Masz za to, jeżeli ci się zdaje, że Piotr Polter jest linoskoczkiem, albo podobnem karkołomnem indywiduum! Ta bestya podrzuca ogonem w górę, jak flagą gwiaździstą trójmasztowca i wywija słuchami, jakby chciała nimi łowić raki morskie! Gdybym cię tylko dostał między przedni i środkowy maszt dobrego okrętu, pokazałbym ci, co znaczy dobry sternik! Grace à dieu, heigh day, oto kabina, w której master Winklay stoi na kotwicy. Dalej z rei, Piotrze Polter, a ciebie, koniu dyabelski, przywiążę do deski w parkanie, żeby cię prąd nie porwał na pełne morze! Zsiądźcie, master Treskow i panie Wallerstone. Jesteśmy w przystani!
Wszyscy trzej zsiedli i przywiązali konie na dworze. Rozstawiwszy szeroko nogi, jak gdyby z jazdy konnej dostał morskiej choroby, wsunął się Polter ostrożnie przez sień i przez otwarte drzwi do izby gospodniej Irlandczyka.
— Good day, stary morsie! — pozdrowił go. — Daj czego mokrego, bo przejadę po tobie, tak mi gardło wyschło z pragnienia!
Towarzysze jego usiedli w milczeniu i pozostawili swemu przewódcy wstęp do zamierzonej rozmowy.
— Helà, my good Haggler, czy znasz jeszcze Piotra Poltera? — zapytał.
Gospodarz zmarszczył twarz w uśmiechu i odpowiedział:
— Znam cię jeszcze. Kto tak umie pić, jak ty, tego nie zapomina się tak łatwo!
— Well done... bon! Nie spodziewałem się takiej pamięci u ciebie! Pamiętasz jeszcze, jak piłem na pożegnanie z Dickiem Hammerdullem, Pittem Holbersem i kilku innymi, lecz musiałem jeszcze potem dwa dni zaczekać, bo tamci nie chcieli się zbudzić?
— Yes, yes, to był drink, jakiego w życiu nie widziałem. W podobnym chyba już nigdy nie wezmę udziału. Którędyż ty się włóczyłeś?
— Byłem na Wschodzie, potem na morzu, zaglądałem tu i ówdzie, a teraz chcę na tydzień, dwa udać się do starego Fireguna. Żyje jeszcze ten stary traper?
— Przypuszczam. Jego tak łatwo Indsmen nie sprzątnie, a towarzysze jego umieją dbać o niego i o siebie. Dick Hammerdull i Pitt Holbers byli tu niedawno. Potem odjechali i natknęli się, jak sądzę, na czerwonych. Powiadają, że Ogellallajowie chcieli napaść na pociąg i dostali za to od Fireguna i Winnetou dobrą porcyę ołowiu i żelaza.
— Winnetou? Czy Apacz jest tutaj znowu?
Irlandczyk skinął głową, mówiąc:
— Był nawet u mnie. Chwycił był mnie wtedy za gardło tak, że prawie oddech straciłem.
— Alas, stary przyjacielu, chciałeś mu pewnie przejechać napoprzek drogi?
— Coś podobnego! Nie znałem go i nie chciałem mu sprzedać prochu i ołowiu, ale źle na tem wyszedłem. Czy chcesz widzieć Billa Pottera?
— Billa Pottera? Czy jest na pokładzie?
— Jest. Poszedł tylko trochę do lasu, a konia zostawił za domem.
— Lack-a-day, to się dobrze składa! Żegluje od kolonela, czy do niego?
— Do niego, do niego. Był przez pewien czas w Missouri, gdzie ma krewnych, a teraz chce dostać się napowrót w góry.
— Kiedy podniesie kotwicę?
— Co? Mówże tak, żeby uczciwy człowiek mógł to zrozumieć. Ja ciebie nie pojmuję!
— Jesteś dullman, głupiec, jak się patrzy, i zostaniesz nim na zawsze. Pytam, kiedy on stąd odjeżdża?
— Tego nie wiem, ale spodziewam się, że na wieki tu nie zostanie.
— A konia rozkulbaczył?
— Nie.
— To może dzisiaj jeszcze rozwinie żagle, a my z nim!
Gospodarz żywił widocznie wielką przyjaźń dla tego oryginała. Milczący zazwyczaj i unikający ludzi, nie zapuścił się był chyba od kilku lat w tak długą rozmowę, jak obecnie.
Elegant przygotował się teraz do pytania, sięgnął do kieszeni i wydobył fotografię.
— Master Winklay, powiedzcie mi łaskawie, czy nie było u was dwu Niemców i czy nie nazywali się jeden Henryk Sander, a drugi Piotr Wolf.
— Henryk Sander i Piotr Wolf? Połknę wszystek mój proch, porcyę hubki i krzesiwo do tego, jeśli to nie byli ci dwaj greenhorni, którzy jechali do Sama Fireguna!
— Jak wyglądali?
— Zielono, bardzo zielono. Więcej jednak powiedzieć nie mogę. Jeden z nich, zdaje mi się Henryk Sander, zrobił nam żart i wypalił ze swej pukawki na muchy do Hammerdulla, ale za to dostał, co mu się należało. Dick byłby mu pewnie dał skosztować kilka cali żelaza, gdyby mu ten był nie powiedział, że kolonel jest jego stryjem.
— To oni! — zawołał obcy z radością. — Dokąd udali się potem?
— Poszli z Długim i Grubym na sawannę. Co potem zrobili, nie wiem.
— Przypatrzcie się, master, temu obrazkowi! Czy znacie tego człowieka?
— Jeśli to nie Henryk Sander, to niech mnie usmażą w smole i oskubią!
Potem jednak, jakby pod wpływem budzącej się nagle myśli, odstąpił o krok od stołu i rzekł tonem powściągliwym:
— Czy szukacie tego człowieka, sir?
— Dlaczego o to pytacie?
— Hm! Westman nie nosi przy sobie takiego konterfektu, a wy wyglądacie tak czyściutko i ładnie, że... że...
— No, że...?
— Że jabym wam dał dobrą radę! — poprawił rozpoczęte zdanie.
— Jaką?
— Mnie nic to nie obchodzi, co się u mnie dzieje, dopóki moje prawa domowe pozostają nienaruszone. Nie pytam nikogo i nie odpowiadam nikomu. Dla was zrobiłem wyjątek, ponieważ przybyliście z Piotrem Polterem. Inaczej bylibyście nic odemnie się nie dowiedzieli. Nie pokazujcie nikomu tego obrazka, nie dopytujcie się o nikogo, zanim nie będziecie trochę więcej pachnęli sawanną, bo inaczej... inaczej...
— Co inaczej?
— Inaczej gotowi was wziąć ludzie za policemana, za detektywa, a to jest często połączone z nieprzyjemnościami. Westman nie potrzebuje policyi; rozsądza sam, co ma sądzić, a kto mu się do tego wtrąca, temu nożem pokazuje drogę!
Elegant chciał właśnie odpowiedzieć, kiedy otworzyły się drzwi i wszedł człowiek, na którego widok podniósł się Piotr Polter z głośnym okrzykiem.
— Billu Potterze, czy to ty naprawdę? Chodź i pij! Wiem jeszcze dobrze, że twoje małe gardło jest dyabelnie wielką dziurą!
Zagadnięty był drobniutkiej i wątłej postaci. Na ciele jego można było spodziewać się zaledwie funta mięsa. Spojrzał na mówiącego ze zdziwieniem, a jego uśmiechnięta mała twarz ułożyła się w setki zmarszczek.
— Bill Potter? Pić? Wielka dziura? Hihihi! Gdzie ja tego zucha widziałem, że mi się tak znanym wydaje?
— Gdzie mnie widziałeś? Tu, naturalnie, że tu! Natęż trochę swój móżdżek!
— Tu? Hm! Nie mogę sobie odrazu przypomnieć. Byłem tu tyle razy i z tylu ludźmi, że w tej liczbie nie mogę każdego zaraz odnaleźć. Jak się nazywasz, hę?
— Do kroćset piorunów! Ten chłopak pił u mr. Winklaya obok mnie, potem przez dwa dni nie mógł palcem poruszyć, a teraz pyta, jak ja się nazywam. W dodatku byłem z nim w górach, gdzie u Sama Fire...
— Stop, stary, hihihi! Teraz cię znam! — Nazywasz się Piotr Polter, albo Molter, albo Wolter, albo...
— Polter, Piotr Polter, dawniej marynarz na statku wojennym „Nelson“ jej angielskiej mości, a potem sternik na okręcie Stanów Zjednoczonych „Swallow“, jeśli chcesz sobie to zapamiętać! Później zostałem trochę westmanem i jestem.
— Wiem... wiem wiem! Byłeś u nas i na koniec omal że mię na śmierć nie spoiłeś. Hihihi, masz gardło, jakiego jeszcze nie widziałem i umiesz pić, jak sam stary Mississipi. Gdzież bywałeś potem i dokąd teraz dążysz?
— Bywałem trochę po świecie i teraz chcę was odwiedzić, jeśli ci to na rękę.
— Nas? A to poco?
— Ci gentlemani mają pomówić z waszym kapitanem, czy kolonelem. Czy będzie można zastać go w domu?
— Przypuszczam. Kiedy stąd wyruszacie?
— Jak najrychlej. Pojedziesz z nami, he?
— Chętnie, jeżeli nie każecie mi czekać za długo.
— Im rychlej, tem lepiej dla nas! Jedz i pij, stara pukawko, a potem ruszamy!
Zrozumiecie, panowie, że ci osobliwi ludzie i te postaci żywo mię zajęły. Byłbym chętnie dowiedział się o nich czegoś bliższego, lecz na Zachodzie nie zawsze dobrze jest stawiać zbyt natarczywe pytania. O Piotrze Polterze słyszałem już niegdyś. Przybył on nad Arkanzas wyłącznie dla rozrywki, zapoznał się u Winklaya z kilku traperami, a ci zabrali oryginała z sobą na preryę. Zachowywał się tam wcale nieźle i pomimo niejednego figla, którego im spłatał, zdobył nawet sympatyę Fireguna. Lubieli go towarzysze pomimo jego dziwactw, a kiedy potem wracał na Wschód, rozstali się z nim niechętnie.
Teraz, jedząc i pijąc, siedzieli ci czterej ludzie blizko mnie. Przypadkiem usłyszałem, że elegant spytał cicho gospodarza o mnie. Otrzymawszy wyjaśnienie, odwrócił się Polter do mnie i rzekł:
— Słyszę, sir, że jesteście ajentem Indyan. Czy wracacie już od czerwonych, czy dopiero udajecie się do nich?
— Jadę dopiero, mr. Polter — odrzekłem.
— Sam?
— Towarzyszą mi ci ludzie.
— W górę Arkanzas.
— Nie. Pojedziemy najpierw do Sama Fireguna.
— Halloo! To jedziemy tą samą drogą! Czy pojechalibyście z nami?
— Bardzo chętnie.
— To bądźcie tacy dobrzy i zarzućcie przy tym stole kotwicę! Jako ajent Indyan znacie z pewnością dobrze Zachód, dlatego możemy wam zaufać. Jeśli macie jechać z nami, to musicie wiedzieć, co tu robimy i czego chcemy od Sama Fireguna. Przyjdźcie więc tutaj i zajmijcie miejsce przy nas!
Usiadłem przy nich i dowiedziałem się następującej rzeczy. Jeden z nich trzech, mianowicie blondyn, spotkał się pod Van Buren z rówieśnikiem, który tak samo, jak on, dążył na Zachód. Ten mu się podobał, dlatego blondyn przedstawił mu w nieostrożnem zaufaniu wszystkie swoje stosunki i zamiary. Mieszkali razem przez dwa dni i spali w jednym pokoju. Kiedy Henryk Wallerstein (tak bowiem nazywał się blondyn) zbudził się na trzeci dzień rano, nie zobaczył już swego znajomego. Razem z nim zniknęły w nocy z kieszeni Wallersteina nietylko legitymacye i listy, lecz także pieniądze, zegarek, wogóle wszystko, co tylko miało jakąś wartość. Wallerstein, ogołocony z wszelkich środków, nie mogąc jechać dalej, ani nawet zapłacić gospodarzowi, udał się w rozdrażnieniu na policyę, która w odpowiedzi wzruszyła tylko litośnie ramionami. Kiedy rozczarowany przyszedł do oberży, posłał go gospodarz do pewnego obcego, który był właśnie przyjechał, radząc mu zapytać go, czyby mu w jakiś sposób nie dopomógł. Byt to Piotr Polter, sternik, który przybył teraz znowu nad Arkanzas, ażeby dla przyjemności zabawić się w westmana. Zaledwie stary wilk morski usłyszał o nieszczęściu, które spotkało Wallersteina i że Sam Firegun jest jego stryjem, wpadł w zachwyt z powodu nowej znajomości i przyrzekł bratankowi, że jak najrychlej zaprowadzi go do Fireguna. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że złodziej także się tam udał. Polter i Wallerstein postanowili już byli natychmiast wyruszyć, kiedy wszedł jakiś pan i zapytał gospodarza o mr. Wallersteina, którego niedawno okradziono. Gdy mu go wskazano, wyjął fotografię i zapytał, czy zna tego człowieka. Był to wizerunek złodzieja. Policya szukała go już oddawna gorliwie jako opryszka, fałszerza i oszusta. Ślady jego wiodły przed pół rokiem nad Arkanzas, ale potem gubiły się całkiem. Onegdaj miano go znowu widzieć w Van Buren, a chociaż policya odprawiła Wallersteina z niczem, mimo to nie porzuciła tej sprawy w przekonaniu, że ukazanie się ściganego łączy się ściśle z kradzieżą i przysłała z fotografią urzędnika, nazwiskiem Treskow, owego eleganta, o którym dopiero co wspomniałem. Rozmowa między nim a Wallersteinem i Polterem miała ten skutek, że oddalił się na krótki czas, poczem wrócił z oznajmieniem, że jedzie z nimi razem do fortu Gibson, a potem do Fireguna, ażeby oryginałowi wizerunku złożyć urzędową wizytę.Tak przybyli wszyscy do sklepu i gospody Irlandczyka.
Łatwo sobie wyobrazić, jak dalece zajęła mnie ta sprawa. Cieszyłem się, że będę towarzyszył tym ludziom, a ponieważ spieszyli się bardzo, przeto wyruszyliśmy wkrótce.
Droga, którą obraliśmy, była wprawdzie ta sama, którą jechał Dick Hammerdull z towarzyszami, ale śladów ich nie mogliśmy już rozpoznać.
Sternik Polter jechał także raz tą drogą, ale nie mógł jej sobie dobrze przypomnieć. Tem lepszym i pewniejszym przewodnikiem okazał się Bill Potter. Ten mały i pozornie tak wątły człowiek okazał niezwykłą bystrość, znajomość terenu, wytrwałość i ruchliwość, któremi to zaletami pozyskał sobie nasze zupełne zaufanie.
Śpieszyliśmy się oczywiście bardzo, ale Wallerstein i Treskow byli lichymi jeźdźcami, a sternik miał tyle kłopotu ze swoim kłusakiem, że nie przestawał się złościć. Po kilku dniach takiej jazdy dojechaliśmy do toru kolejowego w tem miejscu, gdzie odbył się napad Ogellallajów. Wczesnym rankiem zatrzymał Bill Potter nagle konia i zaczął patrzeć w dal.
— Popatrzcie, panowie! — zawołał, wskazując ręką przed siebie. — Popatrzcie tam w górę, a potem na dół na ziemię. W górze latają grabarze[42], a na dole siedzą kujoty[43] w pobliżu toru, Tam zwaliła kogoś ostatnia kula, albo ostatnie pchnięcie. Miejmy nadzieję, że to nie biały, lecz czerwonoskórzec, hihihi! Chodźcie! Zobaczymy!
Puściliśmy konie kłusem i wkrótce stanęliśmy na pobojowisku. Trupy zabitych, odarte z mięsa przez sępy i wilki, leżały jeszcze na tem samem miejscu, gdzie, walczący poupadali. Pociągi kolejowe przelatywały tędy, ale jadący tymi pociągami nie troszczyli się o to miejsce. Potter badał dokładniej każdą drobnostkę.
— Lack-a-day — rzekł wkońcu — tu odbyła się straszliwa walka. Widzicie tutaj te szyny? Są naprawione. Czerwone opryszki chciały napaść na pociąg, ale biali im przeszkodzili. To byli Ogellallajowie; poznaję to po tatuowaniu. A te porozłupywane czaszki! Tak bije tylko kolonel Sam Firegun. Dick Hammerdull walczył tu także z Holbersem. Tu stali, jak zwykle, oparci plecyma o plecy. Poznaję to po śladach stóp, wkopanych głęboko w ziemię. Tam płonęły ogniska, a tam stały konie indyańskie, przywiązane do kołków. Czy widzicie te dziurki w ziemi? Hihihi, te ślady powinienbym przecież znać! Pozwolę sobie pierwszemu lepszemu grizzli przegryźć czaszkę, jeśli to nie był kolonel z Dickiem Hammerdullem i Pittem Holbersem i... i... naprawdę, to nie był nikt inny, tylko Winnetou, wódz Apaczów!
Wprost w podziw nas wprawiała bystrość i pewność, z jaką mały myśliwiec z zawiłych i zatartych już przeważnie śladów wyprowadzał swoje wnioski. Zbadawszy dokładnie wszystkie ślady, oświadczył:
— Biali ruszyli w kierunku Hide-spot, ale założyłbym się, że czerwoni zebrali się, by ich ścigać. Najlepiej będzie, jeśli teraz będziemy się trzymali tropu!
Przyznaliśmy mu słuszność i pokłusowaliśmy żwawo za nim.
— Behold! — zawołał po upływie zaledwie pół godziny. — Czy nie miałem słuszności? Tu zeszli się Indyanie w dwóch oddziałach z prawej i z lewej strony i objechali pobojowisko, aby zbadać kierunek, w którym udali się biali. Tu złączyli się i ruszyli za nimi. Piasek zachowuje ślady bardzo długo. Z tego wnoszę, że są przed nami o kilka dni drogi. My jednak mamy dobre konie, oni zaś z pewnością wiozą rannych z sobą, którzy nie wytrzymają szybkiej jazdy. Dopędzimy ich, zanim się dostaną do obozu Fireguna.
Ruszyliśmy znowu naprzód, jadąc całymi dniami tropem, to wyraźniejszym, to znów niknącym na twardym kamieniu, albo na miękkiej trawie. Ale Bill Potter znachodził go za każdym razem.
Tak dostaliśmy się w owe strony, gdzie rzeka Arkanzas zakreśla szeroki łuk ku Smoky-Hills, a liczne strumienie płyną ku niej z gór poblizkich.
Otwarta prerya ciągnęła się przez rozłożone szeroko zarośla i przechodziła potem w las wysokopienny, a przewodnik naszego towarzystwa stawał się z każdą minutą ostrożniejszy, ponieważ trop, który nas prowadził, robił się coraz to świeższy i za każdem drzewem mogliśmy spotkać dzikiego.
Wtem zatrzymał się nagle Bill Potter i zaczął dokładnie badać mszysty grunt.
— Zaiste — rzekł. — Tu wychodzą z lasu ślady białych ludzi. Spotkali się z czerwonymi bez walki. Widzicie? Tu, w tem kole, stali dowódcy obu stron i naradzali się z sobą. Potem obeszła dokoła fajka pokoju. Świadczą o tem punksy[44] napół zwęglone, porzucone na ziemi. Była to pewnie gromada bushhawkerów[45], którzy połączyli się z czerwonymi, by znaleźć nasz obóz, napaść nań i podzielić się zdobyczą.
— Mille tonnere, do miliona kóp piorunów! — wybuchnął Piotr Polter. — Ja tam wjadę z mojemi pięściami, że biali poczerwienieją, a czerwoni pobieleją ze strachu! Jeśli mię wiatr nie myli, to wkrótce już zarzucimy kotwicę w obozie. Ale co zrobimy z naszymi czworonożnymi statkami? Ja swego mam już po same uszy. Trzęsie mną i podrzuca na wszystkie strony, że mnie rozum w głowie boli, a moich dwieście trzydzieści ośm kości zsuwa się po jednej do butów!
Potter roześmiał się na ten płaczliwy lament dzielnego żeglarza i odrzekł:
— Wierzę wam, master. Siedzicie, jak gdyby was miano upiec na placek. Koni nie możemy brać z sobą, w dalszą drogę, boby nam przeszkadzały. Znam jednak miejsce, w którem możemy je ukryć tak, żeby ich Indyanie nie znaleźli. Chodźcie, panowie!
Zboczyliśmy pod jego przewodnictwem i po wielkich trudach przedarliśmy się przez gęste podszycie na małą polankę, na której spętaliśmy konie. Potem wróciliśmy na miejsce, gdzie opuściliśmy trop.
Poszliśmy za nim dalej i to z nadzwyczajną ostrożnością, z nożem, rozluźnionym za pasem i z strzelbą w ręce, gotową do strzału. Nagle Bill się zatrzymał i zaczął nadsłuchiwać.
— Słuchajcie, ludzie! Czy to nie było coś, jakby parskanie konia?
Wszyscy powstrzymali swe kroki i zaczęli się wsłuchiwać w głęboką ciszę puszczy. Z boku zabrzmiało lekkie rżenie.
— Albo rozłożyli się tam obozem, albo zostawili konie, ażeby prędzej iść naprzód. Te przeklęte szkapy zwietrzą nas i zdradzą. Musimy wyzyskać wiatr!
Położył się na ziemi i poczołgał się dalekim łukiem, a my poszliśmy za jego przykładem. W pewien czas potem dał nam znak, żebyśmy unikali wszelkiego szmeru i wskazał pomiędzy krzaki na wolne miejsce, położone przed nami. Pasło się tam ze trzydzieści koni, pilnowanych przez dwu Indyan.
— Czy widzicie, panowie, czerwonych drabów? Mam wielką ochotę dać im pokosztować noża i rozpędzić konie na cztery wiatry, hihihi! Ale nie można. Nie wolno nam się zdradzić! Musimy jak najrychlej dostać się do nich, ale nie tropem, tylko z boku!
Mały człowieczek wił się przez gęstwinę tak zręcznie i cicho, jak wąż. Droga była strasznie uciążliwa. Mijały całe godziny; wieczór zapadał pod wysoko sklepionemi koronami drzew pierwej, aniżeli na otwartej preryi i coraz trudniej było zachować obrany kierunek. Wtem podniósł Potter głowę i zaczął szeroko rozwartemi nozdrzami wciągać powietrze.
— Czuć dym i ogień. Rozbili obóz. Naprzód, ale cicho, bo jesteśmy już całkiem blizko!
Podszycie ustało, a olbrzymie pnie stały jak kolumny potężnej, zielenią pokrytej świątyni. Leźliśmy na brzuchach od drzewa do drzewa i tak długo kryliśmy się za każdym pniem, dopóki nie przekonaliśmy się, że nas nie zauważono i że otoczenie jest bezpieczne.
Tak dostaliśmy się nad brzeg wgłębienia, podobnego do wązkich i długich szczelin, spotykanych często w puszczach, a na Zachodzie zwanych gutter. Potter wysunął ostrożnie głowę i spojrzał na dół. Wprost pod nami, w głębokości mniej więcej czterdziestu stóp, płonęło ognisko, dokoła którego siedziało z pięćdziesięciu czerwonych i białych ludzi, a obok nich leżały trzy postaci ze związanemi rękami i nogami. Z towarzystwem kapitana nie połączyli się zatem wszyscy Ogellallajowie, zbiegli po walce.
— At length, oto ich mamy! — rzekł mały traper. — Nawet nie przeczuwają, że im się ktoś z góry tak doskonale przypatruje, hihihi! Ale kto są ci trzej ludzie? Posuńcie się trochę naprzód, panowie, aż do pęków paproci. Stamtąd będziemy mogli zobaczyć twarze!
Zasłaniał nas znakomicie gęsty krzak paproci, bo sięgał aż do krawędzi wgłębienia.
— Zounds — szapnął Potter, spojrzawszy stąd na dół — to kolonel z Pittem Holbersem i Dickiem Hammerdullem. Napadli na nich czerwoni i wzięli ich do niewoli!
— Kolonel? — zapytał sternik, przeciskając głowę pomiędzy szerokie liście. — Heavens vraiment, zaiste! Czy mam skoczyć i pięściami wyłowić go z tej matni, Billu?
— Zaczekaj jeszcze trochę, stary! Zobaczymy najpierw, co oni chcą z nimi począć. Czyż nie widzisz, że te łotry zasiadły tak ciasno dla wspólnej narady? Przewodniczy czarnobrody myśliwiec, a Ogellallajowie na to pozwalają. Zapewne wódz ich zginął przy kolei. Patrzcie! Skończyli już i przewodniczący narady powstaje!
Istotnie jeden z białych, prawdopodobnie dowódca, podniósł się z ziemi, przystąpił do jeńców, a rozwiązawszy im pęta na nogach, dał znak, by powstali. Przypatrzywszy mu się dokładniej, poznałem w nim oryginał fotografii Treskowa. Głosem rozkazującym przemówił on do pojmanych:
— Powstańcie i posłuchajcie, co o was postanowiono!
Wszyscy trzej posłuchali wezwania.
— Wy jesteście Sam Firegun, dowódca myśliwców, którzy mają tu w lesie ukryty obóz?
Zagadnięty skinął głową potwierdzająco.
— Wy zabiliście Matto-Siha, wodza tych zacnych Indyan?
Znowu nastąpiła podobna odpowiedź.
— Powiadają, że zwieźliście z gór dużo złota do swojej kryjówki. Czy to prawda?
— Prawda.
— I że przechowujecie w swej kryjówce kilka tysięcy futer bobrowych?
— Well, master, macie dobre wiadomości.
— Słuchajcie teraz, co wam powiem: Czerwoni domagają się waszej śmierci. Zgodziłem się wprawdzie na to, ale ponieważ oni nie rozumieją naszego języka, przeto wam coś poradzę.
— Co takiego?
— Zaprowadźcie nas do swojej kryjówki, wydajcie nam złoto i futra, a będziecie wolni!
— Czy to jest wszystko, czego od nas żądacie?
— Wszystko. Postanówcie prędko!
— Mnie się zdaje, że dyabelnie mało słyszeliście o Samie Firegunie, master, jeśli występujecie wobec mnie z tak głupią radą. Połączyliście się z czerwonymi drabami, których pod względem łotrostwa nawet przewyższacie, tylko dla zdobycia mojego złota. Biały z czerwonymi przeciwko białym. Za tę nikczemność niech spadnie potępienie wieczne na waszą duszę! Czy uważacie mnie rzeczywiście za tak głupiego, że uwierzyłbym, iż puścicie nas wolno, skoro wam damy, czego pragniecie?
— Słowa dotrzymam, lecz wypraszam sobie wszelkie dalsze obelgi!
— Powiedzcie to greenhornowi, ale nie mnie! Wiecie zbyt dobrze, że z wolności skorzystałbym tylko w ten sposób, iż dostawszy was przed wylot strzelby, odebrałbym wam łup. Strzelajcie do nas, jeśli macie odwagę!
Być może, iż Sam Firegun wiedział, dlaczego mógł tak śmiało przemawiać. Oko jego podniosło się ku krawędzi parowu, przebiegło po niej bystrem spojrzeniem i spadło równie szybko. Ledwie dostrzegalny uśmiech zadowolenia przemknął mu po ustach.
Spojrzenie to nie uszło uwagi urzędnika policyjnego. On także powiódł wzrokiem ku miejscu, gdzie przedtem spoczęło było oko kolonela i wzdrygnął się mimowoli.
— Popatrzcieno tam na drugą stronę! — rzekł do Billa Pottera, leżącego obok niego. — Widzę tam głowę jakiegoś dzikiego!
Zagadnięty poszedł za tą wskazówką i szepnął:
— Good lack, na Boga, to Winnetou! A ja przypuszczałem, że jest z kolonelem! Nie pojmano go, ruszył więc za nimi, by ich uwolnić. Muszę mu dać znak.
— Przyłożył listek do ust i wydał głos, naśladujący ćwierkanie amerykańskiego świerszcza. Nie mogło to zwrócić na siebie uwagi nieprzyjaciół, gdyż świerszcze te odzywają się często. Winnetou natomiast rzucił na drugą stronę spojrzenie pełne zdumienia, a potem zniknął. Pojmani zaczęli także nadsłuchiwać, ale nie zdradzili się najlżejszym ruchem twarzy.
— Strzelać? — spytał kapitan. — Muszę was oddać Indyanom, a oni przywiążą was do pala męczeńskiego. Wasze złoto i futra dostaniemy mimoto, bo chybaby się dyabeł wdał w tę sprawę, gdybyśmy nie znaleźli śladów waszych ludzi. Bądźcie więc rozumni, master, i zgódźcie się!
— Ani mi się śni! Nawet życia nie chcę zawdzięczać człowiekowi, napadającemu chyłkiem na swoich braci i sprzedającemu ich wrogom, człowiekowi, który udaje najpierw bratanka mego, a potem napada na mnie. Jesteście łotr, master! Zapamiętajcie to sobie!
— Trzymajcie język na wodzy, bo nożem go wyrwę, zanim was wydam czerwonym!
— Dowiedzcie, że jesteście lepsi, niż myślę! Dajcie nam broń i pozwólcie nam walczyć, trzem przeciwko pięćdziesięciu, jeśli nie jesteście babą, lecz prawdziwym westmanem!
— To niepotrzebne, master! Wydmuchniemy wam i tak dusze z ciała. Co się tyczy zrobionego mi zarzutu „łotrostwa“, to uderzcie się sami w piersi. Nie będę się z wami o to sprzeczał! A zatem krótko i węzłowato: Czy przyjmujecie mój wniosek?
— Nie!
— A wy dwaj?
— Hm — rzekł Dick Hammerdull, mrugając pogardliwie małemi oczkami — czy go przyjmujemy, czy nie, to wszystko jedno; dla was w każdym razie nie wyniknie z tego nic dobrego. Możecie mi wierzyć! Gdybym tylko miał ręce wolne i rusznicę w garści, to dyabliby was porwali! Czy nie tak sądzisz, Picie, stary coonie?
— Jeśli sądzisz, Dicku, że go dyabli mają porwać — odrzekł zapytany — to nie mam nic przeciw temu!
— Well done — odparł rabuś z gniewnym błyskiem oczu — to niech was czerwoni pozakłuwają i upieką, skoro wam się to podoba! Zrobię wam przynajmniej małą przyjemność w tem nieszczęściu i powiem, że nie potrzebujecie wcale pokazywać nam swego obozu, bo myśmy go już sami odnaleźli.
Usiadł obok Indyan, ażeby zawiadomić ich o wyniku układów.
Podczas tego odbyła się pod osłoną paproci krótka, lecz nadzwyczaj ożywiona rozmowa.
— A więc ten, który teraz mówi, to wasz kolonel? — zapytał Wallerstein Billa Pottera.
— Tak, sir, wasz stryj, jeśli to prawda, co opowiadaliście przedtem.
— Jest moim stryjem, możecie mi wierzyć. Tak jest podobny do ojca, że dla mnie nie istnieją już żadne wątpliwości. Co za nieszczęście! Teraz, gdy go spotykam, chcą go życia pozbawić! Czy niema już żadnej rady, Billu?
— Słuchajcie, sir! Jeśli sądzicie, że zostawię mojego kolonela w matni, to mylicie się bardzo grubo. Czy można liczyć na was, panowie?
Skinęliśmy tylko głowami, a Piotr Polter rzekł:
— Pozostanę i zginę tu z głodu, jak stary rozbitek, jeśli tego draba, który na dole mówi z kolonelem, nie rozduszę w palcach na kaszę! Ale wyjmijcieno jeszcze raz fotografię z kieszeni, mości poruczniku! Ogień płonie dość jasno, by można rzucić na to okiem. Każę się na miejscu zatopić, jeśli nie ma takiej miny, jak na waszym obrazie!
— Ja nie potrzebuję fotografii, Piotrze! To on, poznałem go — odrzekł Treskow. — Przypatrz się pan, panie Wallerstein, temu drabowi! Czy to nie on?
— On. To nie ulega wątpliwości. Cóż z tego, że jesteśmy tak blizcy celu? — On nam przecież ujdzie!
— Czekajcie spokojnie, sir! — odrzekł Potter. — Kolonel słyszał mój znak i wie, że pomoc już blizko. Niech mu tylko ręce uwolnią, a zobaczycie, co te łotry dostaną!
Wtem zaszeleściło zcicha za nami i gibka postać Apacza wśliznęła się pomiędzy nas.
— Winnetou usłyszał głos świerszcza i poznał twarz Billa, towarzysza swego białego brata. Winnetou zakradnie się do parowu i przetnie więzy swoim przyjaciołom. Potem niech biali bracia zbiegną się i rzucą na zbójów i na Ogellallajów, ażeby za Firegunem pójść do jego wigwamu!
Jak szybko przyszedł, tak zręcznie zniknął. My zaś bystrym wzrokiem spoglądaliśmy na obóz nieprzyjacielski, gotowi do ostatecznego ataku.
Wtem podniósł się znowu nieprzyjacielski dowódca, a wraz z nim wszyscy biali i dzicy. Zanim jednak zdołał wypowiedzieć słowo, wyskoczyła ciemna postać z bujnych zarośli i podbiegła ku jeńcom. Był to Winnetou.
Trzema cięciami uwolnił im ręce z więzów, a równocześnie huknęło od nas z góry ośm strzałów raz, a potem drugi raz. Sam Firegun nie zważał na to, co potem zaszło. Wyrwał najbliższemu Indyaninowi tomahawk i rzucił się z nim na gromadę przerażonych nieprzyjaciół.
— Come on, na nich, na nich! — brzmiał jego głos, gdy u jego boku kosił Winnetou Ogellallajów.
— Stary szopie, Picie Holbersie, czy widzisz tam tego draba, trzymającego moją rusznicę? — zawołał tryumfująco Dick Hammerdull. — Chodź, ja muszę ją odebrać!
Obydwaj nierozłączni puścili się między wrogów i pracowali dopóty, dopóki grubas nie odzyskał ulubionej pukawki. Sternik Piotr Polter spadł jak lawina pomiędzy przerażonych nieprzyjaciół. Ściśle dotrzymał słowa. Swojemi niedźwiedziemi rękami pochwycił dowódcę za kark i za nogę, podniósł go w górę, potem grzmotnął nim o ziemię, że aż zagrzmiało, i zatopił mu nóż w sercu.
— Bounce, sprawa załatwiona! Dalej ludzie, bijcie, tłuczcie, kłujcie, strzelajcie, walcie, rzucajcie ich z pokładu, żeby potonęli, duście ich, hurra! hurra!
Wśród takich okrzyków torował sobie dzielny żeglarz drogę między Indyanami. Wallerstein i Treskow również nie żałowali trudu. Była to pierwsza walka w ich życiu, w której wzięli udział; walka straszna, w której poznali dziki Zachód z jego najciemniejszej strony. Rozumie się samo przez się, że ja i moi ludzie nie pozostaliśmy w tyle za innymi, gdyż także wskoczyliśmy zaraz do szczeliny i biliśmy czerwonych, co sił starczyło.
Nieprzyjaciele przewyższali nas liczbą pięciokrotnie, ponieśli jednak ogromne straty wskutek niespodzianego napadu, zanim bowiem zdołali pomyśleć o oporze, już ich połowa leżała na ziemi. Jak w ową noc, kiedy to Indyanie chcieli napaść na pociąg, tak i teraz szalał tomahawk Sama Fireguna wśród przeciwników. Winnetou wysłał sporo ofiar do wiecznych ostępów, Hammerdull i Pitt Holbers, oparci o swe plecy, pracowali w najgęstszym tłoku, a sternik uwijał się jak furya.
Mały Bill Potter zajął stanowisko u wejścia do szczeliny w gąszczu, skąd posyłał swe kule, ilekroć który Indyanin próbował w ucieczce szukać ocalenia. Wallerstein i Treskow składali nie mniejsze dowody męstwa.
W tej krótkiej, lecz tem straszniejszej, walce zwyciężyli biali, a prawie wszyscy czerwoni przeciwnicy zginęli, tylko kilku zwinniejszym Indyanom udało się umknąć.
Sam Firegun, jak na wojownika przystało, nie uważał za stosowne rozwodzić się wiele nad swojem cudownem ocaleniem, gdyż teraz chodziło o wyzyskanie zwycięstwa.
— Dalej, ludzie, na koń! — wołał — Indyanie mają straż przy koniach, które musimy zabrać! Wszyscy jednak nie są potrzebni. Kilku z was może tutaj zostać!
Po tem zarządzeniu popędził z tymi, którzy się doń przyłączyli, my zaś usiedliśmy na ziemi. Położenie nasze wcale nie było pewne, gdyż ci Indyanie, którzy uszli z życiem, mogli wrócić i z bezpiecznej odległości razić nas kulami. Ale obawy nasze na szczęście okazały się płonnemi. Nadsłuchiwaliśmy uważnie, ale nic podejrzanego nie zaszło. Pierwszy szmer, który przerwał ciszę, był przyjazny: szelest krzaków, trzask łamanych gałęzi dał znać, że wracają towarzysze ze zdobytymi końmi, których straż musieli pokonać. Bill Potter nie zapomniał o swoim wierzchowcu i o naszych i sprowadził je z tamtymi.
— Picie Holbersie, stary coonie, czy widzisz, że odzyskałem swoją starą klacz? — spytał uszczęśliwiony Hammerdull.
— Hm, jeśli ty sądzisz, że ją widzę, to ja nie mam nic przeciwko temu. By god, niewiele brakowało, a byłoby po tobie i po niej!
— Czy byłoby, czy nie, to wszystko jedno. Chciałbym jednak wiedzieć, kto są ci ludzie, którzy z małym Potterem... ’sdeath, czy to nie dyabelski sternik, który ma tak ogromne pięści i tak strasznie umie pić, jak chyba nikt na świecie?
— Rozumie się, że to ja jestem, stara beczko sadła! Znasz mnie jeszcze, hę? Jestem tutaj znowu, tym razem z mr. Treskowem i mr. Wallersteinem, bo...
— Mr. Wallersteinem? — spytał szybko Sam Firegun. — Piotrze Polterze, to ty naprawdę! Czego szukasz znów na sawannie? Co za mr. Wallerstein przyłączył się do ciebie?
— To jest ten oto sir, kolonelu, który przybył z panem Treskowem, ażeby odszukać swego stryja.
— Ten sir?
Odstąpił o krok wstecz, rzucił na bratanka długie, badawcze spojrzenie, a potem wyciągnął do niego obie ręce i zawołał:
— To już niefałszywy, nie! Znam te rysy. Witaj mi, bratanku, witaj!
Dwaj tak blizcy sobie, a jednak tak dalecy do niedawna krewni, padli sobie w objęcia. Świadkowie tej rzewnej sceny stali milcząc w pobliżu. Upłynęła dobra chwila, zanim wreszcie kolonel, nie znający trwogi o siebie, przypomniał sobie, że towarzystwo całe znajduje się jeszcze ciągle w niebezpieczeństwie. Puścił z rąk bratanka i rzekł:
— Tu nie miejsce na pytania i wyjaśnienia. Chodźmy do naszego obozu, który leży całkiem blizko. Tam możemy uroczyście powitać naszego gościa, uczcić chwilę ocalenia i opatrzyć rany!
— Dalej do obozu! — zawołał sternik. — Tam znajdzie się pewnie niejedna kropla, skuteczna nietylko dla ran, lecz i dla mego żołądka, który jeszcze bardziej tego potrzebuje...!
Każdy z nas wziął po kilka koni za cugle, żeby je prowadzić, gdyż trudno było jechać wierzchem tej ciemnej nocy. Obeznani z temi okolicami szli na przedzie, a my za nimi, ciągle wśród rosnących dość daleko od siebie olbrzymich pni i pod dachem koron. Potem przeprowadzono nas przez liczne zakręty skalnych parowów, tworzących istny labirynt, w którym nawet za dnia mógł nie zabłądzić tylko ten, kto znał go bardzo dokładnie. Wreszcie dostaliśmy się do okrągłej kotliny skalistej, która tworzyła ukryty obóz towarzystwa traperów i poszukiwaczy złota.
Miejsce to nadawało się bardzo dobrze do tego celu, bo trudno je było znaleźć, a łatwo obronić w razie napadu. Płonęło tu kilka ognisk, a dokoła siedziało wielu westmanów, członków tego towarzystwa, którzy nas z wielką radością powitali. Dowiedziawszy się, co nam i obozowi groziło, postanowili pójść o świcie do parowu, zbadać jeszcze raz poległych i oczyścić okolicę od czerwonych, jeśliby się tam jeszcze błąkali. Towarzystwo kapitana znalazło okropny koniec, a z niem i jego dowódca. Treskowowi nie pozostało nic innego, jak wrócić z doniesieniem, że spotkał wprawdzie szukanego zbrodniarza, że go jednak nie przyprowadził, bo go sprzątnięto z tego świata.
Były ajent, znużony opowiadaniem, oparł się o poręcz, przyjmował spokojnie oznaki zadowolenia słuchaczy i odpowiadał na pytania, które ten i ów jeszcze stawiał. Gdy jednak te pytania zbyt się przedłużały, zniecierpliwiony poprosił ciekawych:
— Zostawcie mnie już w spokoju, panowie! Nie na to opowiedziałem tę historyę, żeby mię teraz zasypywano pytaniami, lecz na dowód, że biali są często gorsi od czerwonych. Chciałem też wykazać, że dobrze znam wodza Apaczów, Winnetou. jeśliście słuchali uważnie, to musicie mi przyznać, że łotrostwo, uplanowane przez „kapitana“ i jego ludzi, oraz napad na pociąg, odparto tylko dzięki bystrości i męstwu Winnetou. Jest to mąż, z którym nikt z Indyan, a mało kto z białych, może się porównać. Postać jego przewyższa wszystkie inne, a jeśli kiedyś zginie, jak cały jego pożałowania godny naród, skazany na zagładę, to przecież imię jego pozostanie na zawsze w pamięci naszych synów, wnuków i prawnuków.
— Well, macie słuszność, sir! — wtrącił jakiś stary jegomość, który siedział przy jednym z bocznych stołów i śledził tok opowiadania z największem zaciekawieniem. — Jeśli jednak wolno obcemu wyjawić swoje zdanie, to zrobiłbym pewną uwagę.
— Sposób, w jaki przedkładacie swoje życzenie, nie dopuszcza myśli, jakobyście chcieli mię urazić. Słucham!
— Wspomnieliście, że Apacze znani byli z tchórzostwa i chytrości i zdobyli sobie przez to miano Pimów, że dopiero, odkąd Winnetou jest ich wodzem, stali się zręcznymi myśliwcami i walecznymi, a nawet zuchwałymi wojownikami.
— Powiedziałem to istotnie. Czy się z tem nie zgadzacie?
— Nie.
— Czemu?
— Bo znam ich jako innych; znam ich jeszcze od czasu, kiedy Winnetou był małym chłopcem. Jest kilka szczepów, którym natura ich siedzib nic dać nie może, które dlatego podupadły nietylko pod względem fizycznym, lecz i duchowym. Ale winni są temu biali, którzy wyparli ich z dawnych lepszych pastwisk i ostępów myśliwskich. Tym białym zdaje się teraz, że mogą czerwonymi gardzić. Ale inne szczepy, a szczególnie Meskalerowie byli w szczęśliwszem położeniu. Pielęgnowali oni oddawna cnoty, które w takiej doskonałości i w takiej pełni występują u Winnetou.
— Czy znacie ten szczep, sir?
— Szczególnie ten, a znalem go, jak się rzekło, jeszcze kiedy Winnetou był dzieckiem. Nie miałem nigdy ani pośród czerwonych, ani pośród białych tak prawdziwego, szlachetnego, wiernego i zdolnego do ofiar przyjaciela, jakim był Inczu-Czuna.
— Inczu-Czuna? Czy to nie ojciec Winnetou?
— Tak. Tego zacnego Indyanina zamordowali biali, a razem z nim Nszo-Czi, córkę jego, a siostrę Winnetou, tę najpiękniejszą, najlepszą i najczystszą czargooszę[46] Apaczów!
— Czy byliście także westmanem?
— Właściwym westmanem nie byłem. Przebywałem długo na Zachodzie dla nauki, choć nie uważam się za wielkiego uczonego. Mojem ulubionem zajęciem była etnologia, a studya te nie pozwalały mi siedzieć w domu. Osobliwie ciekawość moją budziła rasa czerwona, dlatego większą część roku spędzałem na wędrówkach od jednego ludu do drugiego. Poznałem przytem Indyan i nauczyłem się ich cenić. Oni mnie także znali i poważali, bo wiedzieli, że nie przybywam do nich jako wróg, lecz jako przyjaciel. Stałem się ich nauczycielem i doradcą, a oni nawzajem uczyli mnie, jak się używa broni, poluje i walczy z nieprzyjacielem, jakkolwiek ja byłem człowiekiem, zamiłowanym w pokoju. Musiałem polować, ażeby się wyżywić, a czasami musiałem się bronić przed nieprzyjacielem, którym nigdy nie był czerwony, lecz zawsze biały. Twierdzenie wasze, że biali bywają gorsi od czerwonych, uważam za zupełnie słuszne. Mógłbym na to przytoczyć niejeden, przekonywający dowód.
— Uczyńcie to, sir! Opowiedzcie nam przynajmniej o jednem ze swoich doświadczeń!
— Hm! Opowiedziałbym, gdyby także i inni gentlemani tego sobie życzyli.
— Nawet proszą o to! Zebrało nam się dziś na opowiadanie, a to jest bardzo zajmujące. Nieprawdaż, pani Thick?
Gospodyni, która przyniosła była właśnie kilka pełnych szklanek, odpowiedziała:
— Prawda, sir! Rozglądnijcie się tylko po izbie! Uwaga wszystkich skierowana ku waszemu stołowi. Nigdy jeszcze nie było u mnie tak spokojnie i cicho, jak teraz. Sądzę także, że opowiadać i słuchać opowiadania jest o wiele lepiej i dostojniej, aniżeli się kłócić, bić i niszczyć stoły, krzesła, flaszki i szklanki, jak to nieraz gentlemani u mnie robią. A zatem opowiedzcie nam, sir, swoją historyę!
— Well! — zgodził się etnolog. — Jeśli wam to sprawi przyjemność, to nie będę się ociągał. Spróbuję opowiedzieć ją tak samo ładnie i płynnie, jak tamci panowie. Zaczynam:
— Byłto cudownie piękny poranek czerwcowy, prawdziwa rzadkość w owym odległym kącie, który północno zachodni róg terytoryum indyańskiego tworzy z prostolinijnemi granicami Kanzasu, Colorado i Nowego Meksyku. W nocy spadła dość silna rosa, przeto na źdźbłach i gałązkach iskrzyły się brylantowe krople, a szczególna woń trawy bawolej nabrała takiej ożywczej świeżości, że płuca z rozkoszą wciągały ją w długich oddechach.
Taki poranek może dobroczynnie podziałać na usposobienie człowieka, ale ja w ten przepyszny dzień jechałem dość zmartwiony. Powód tego był bardzo prosty: koń mi okulał. Poprzedniego dnia zaczepił w cwale nogą o korzeń. A jazda po preryi na kulawym koniu nietylko złości, ale może nawet w pewnych warunkach mieć nieszczęśliwe następstwa. Wobec groźnych stosunków, tam panujących, zależy często życie i bezpieczeństwo myśliwca od użyteczności jego konia.
Polowałem z kilku ludźmi z Colorado w pobliżu Spanish-Peaks i przez Wilow-Springs przybyłem tu nad Nescutunga-Creek, ażeby na jego prawym brzegu spotkać się z Willem Saltersem, z którym przed kilku miesiącami łowiłem bobry w Nebrasce, a przy rozstaniu wyznaczyłem sobie schadzkę. Chcieliśmy przejechać przez terytoryum indyańskie aż do południowo wschodniej granicy, a potem udać się prosto na Zachód na Llano Estacado, ażeby poznać tę osławioną pustynię.
Do tej podróży potrzebny był bezwarunkowo dobry koń, a tymczasem mój okulał. Nosił on mię wiernie wśród wielu niebezpieczeństw, nie chciałem go zamienić za innego, musiałem więc dać mu wypocząć, dopókiby noga nie wyzdrowiała. Spowodowana tem strata czasu była mi wielce niemiła, dlatego mój zły humor nie wydawał mi się nieuzasadnionym.
Gdy mój mustang kulał powoli po preryi, ja rozglądałem się za oznakami, któreby świadczyły o blizkości rzeki. Tam, gdzie się znajdowałem, rosły tylko luźne krzaki. Ale ku północy ciągnęła się ciemna linia, w której domyślałem się większych kompleksów drzew i zarośli. Zwróciłem się zatem w tym kierunku, w tem przekonaniu, że gdzie jest więcej roślinności, tam musi też być i woda.
I miałem słuszność. Ciemną linię tworzyły krzaki mezkitów i dzikich czereśni, rosnących po obu brzegach rzeki. Nie była ona zbyt szeroka, a w miejscu, w którem się na nią natknąłem, także niegłęboka.
Jechałem zwolna wzdłuż brzegu, szukając z uwagą jakiegoś znaku od Saltersa, który mógł tu przybyć przede mną.
I rzeczywiście! W płytkiej wodzie leżały tuż obok siebie dwa wielkie kamienie, a pomiędzy nimi dość duży konar, wciśnięty w ten sposób, że mała gałąź, znajdująca się na końcu, wskazywała w dół rzeki.
Był to znak umówiony. Jeszcze cztery takie znalazłem w krótkich odstępach. Dowodziły one, że Salters był tutaj i pojechał z biegiem rzeki. Z tych okoliczności, że tropu jego niepodobna już było rozpoznać, a listki gałązek sygnałowych już były zwiędły, wywnioskowałem, że Salters mógł być tu dnia poprzedniego.
Po jakimś czasie skręcała rzeka jeszcze bardziej na północ, zataczając tam łuk. W tem miejscu wskazywała gałąź, wetknięta w piasek nadbrzeżny, kierunek w głąb preryi. Nie pojechał więc dalej wzdłuż rzeki, lecz chciał łuk rzeki przeciąć po cięciwie. Ja uczyniłem oczywiście to samo.
Wtem zauważyłem przed sobą niezbyt wielką, samotną górę, pociętą rozpadlinami. Dojechałem do niej w dobre pół godziny. Szczyt jej był łysy, a podnóża porosłe zrzadka krzakami. Zdziwiłem się też, gdy objechawszy ją, znalazłem na wschodniej stronie kilka grup jaworów wodnych, z których najgrubszy miał pewnie zwyż tysiąc lat. Uderzyło mnie także to, że ziemia była tu skopana na znacznej przestrzeni. Jamy o głębokości kilku metrów, wyrobione motyką i łopatą, wyzierały z tej jednostajnej zresztą powierzchni. Czyżby tu byli ludzie w tych odległych stronach? Na co wykopano te dziury?
Puściłem się dalej, lecz zatrzymałem się niebawem, zauważywszy na trawie ślady stóp. Zsiadłem z konia, by ślady zbadać dokładniej. Przekonałem się, ze po- chodziły od nogi kobiecej, albo niewyrosłej jeszcze męskiej, obutej w indyański mokassyn bez napiętków. Czyżby tu byli Indyanie? A może to biały jaki, który nosił indyańskie obuwie? Odciski obu stóp były równomierne; ta okoliczność nie zajęła teraz mojej uwagi; dopiero później miałem ją sobie przypomnieć.
Właściwie powinienbym był udać się tymi śladami. Ponieważ jednak prowadziły na północ ku rzece, a moja droga wiodła na wschód, ponieważ nadto chciałem jak najrychlej spotkać się z Saltersem, przeto dosiadłem konia i pojechałem dalej.
Po jakimś czasie wywnioskowałem z pewnych oznak, że te strony nie były tak opuszczone, jak sądziłem poprzednio. Połamane poszczególne źdźbła trawy, nadwerężone gałązki na drzewach, tu i owdzie kamyczki, starte na proch przez ludzką stopę, dowodziły, że tędy przechodził jakiś potomek pierwszej pary ludzi. To też zdumiałem się tylko, a nie przestraszyłem, kiedy później, dostawszy się znowu nad rzekę, zobaczyłem tuż nad jej brzegiem pole, zasadzone tytoniem i kukurydzą. Po drugiej stronie wznosił się nizki domek obronny, z wysokim, lecz bardzo zniszczonym, parkanem dokoła dość obszernego dziedzińca.
A zatem farma nad Nescutanga-Creek! Ktoby się był tego spodziewał! Za parkanem tarł stary, jasno kościsty, koń głową o próżny żłób, a opodal młody chłopiec zajęty był naprawą uszkodzonego płotu.
Zdawało się, że przeraził się moim widokiem. Zaczekał jednak, dopóki nie stanąłem przy nim.
— Good morning! — pozdrowiłem go. — Czy mogę się dowiedzieć, jak się nazywa właściciel tego domu?
Odgarnął ręką gęste, jasne włosy, przypatrzył się na mnie badawczo niebieskiemi oczyma i odparł:
— Nazywa się Rollins, sir.
— Czy jesteś jego synem?
Powiedziałem do niego „ty“, ponieważ nie miał więcej, jak szesnaście lat, choć jego silnie rozwinięte ciało wskazywało na wiek starszy.
— Pasierbem.
— Czy ojczym w domu?
— Oglądnijcie się! Oto on.
Wskazał mi wązkie i nizkie drzwi, z których wyszedł właśnie mężczyzna. Musiał się nieco schylić, aby głową o drzwi nie uderzyć. Był bardzo długi, chudy, o wązkich piersiach, a z pomiędzy rzadkiego zarostu wyzierała mu na twarzy skóra jakby wygarbowana. Oblicze jego zasępiło się na mój widok. W rękach trzymał starą strzelbę i motykę. Przystąpiwszy zwolna do mnie, przeszył mię kolącym, niechętnym wzrokiem i zapytał ochrypłym głosem:
— Czego tu chcecie?
— Najpierw zapytać was, mr. Rollins, czy nie był tu wczoraj, albo onegdaj człowiek, nazwiskiem Salters, czy nie zostawił wam jakiego polecenia.
Na to odpowiedział szybko pasierb:
— Było to wczoraj rano, sir. Ten Salters...
Nie zdołał skończyć. Ojczym pchnął go kolbą w bok, że biedny chłopak zatoczył się z jękiem na parkan.
— Czy będziesz milczał, ropucho? — krzyknął potem stary. Każdemu włóczędze służyć chyba niebędziemy! — Zwracając się zaś do mnie, dodał: — Zabierajcie się stąd, człowieku! Ja nie mieszkam tu ani dla was, ani dla waszego Saltersa!
To było proste grubijaństwo. Względem takich ludzi stosowałem zwykle zachodni sposób postępowania. Zsiadłem więc wygodnie z konia, przywiązałem go do parkanu i powiedziałem:
— Tym razem musicie zrobić wyjątek, mr. Rollins. Koń mi okulał. Zostanę dlatego u was, dopóki nie wyzdrowieje.
Cofnął się o krok, zmierzył mnie groźnym wzrokiem od stóp do głów i wrzasnął:
— Czyście zwaryowali? Mój dom nie gospoda, a kto się tu chce rozpychać, temu palę po prostu ładunek śrutu w skórę. Zounds! Oto znowu ten nędzny Indyanin! Czekajno, chłopcze, ja cię stąd wykurzę!
Poszedłem szybko wzrokiem za jego spojrzeniem, zwróconem w ostatniej chwili na niezbyt oddalone zarośla. Stamtąd nadchodził młody Indyanin. Rollins podniósł strzelbę, wymierzył do niego i wypalił w chwili, kiedy odbiłem mu strzelbę na bok. Strzał huknął, ale chybił.
— Psie, ty porywasz się na mnie? — ryknął do mnie Jankes. — Masz za to!
Odwrócił szybko strzelbę i zamachnął się, by mię uderzyć kolbą. (Motykę odłożył był jeszcze przedtem, gdy mierzył do Indyanina.) Ja palnąłem go pięścią i pchnąłem go tak silnie na parkan, że zawalił się pod nim. Strzelba wypadła mu z ręki, a ja pochwyciłem ją, zanim zdołał się podnieść. Na to on wydobył nóż z za pasa i wykrztusił zdławionym od gniewu głosem:
— Mnie na mojej ziemi! Za to się daje krew i życie!
Ja również szybko zwróciłem ku niemu rewolwer i odrzekłem:
— Macie chyba na myśli swoją krew i swoje życie? Schowajcie natychmiast nóż! Moja kula szybsza od waszego noża!
Opuścił podniesioną już rękę i skierował oczy nie ku mnie, lecz ku drugiej stronie domu. Tam stał jeździec, który niepostrzeżenie dla nas nadjechał.
— Już przy pracy, chłopie? — zawołał do mnie jeździec ze śmiechem. — Dobrze robisz! Zwal tego draba; bo zasłużył na to. Ale nie strzelaj, bo nie wart garści prochu!
Był to Will Salters. Zbliżył się do nas, podał mi rękę i mówił dalej:
— Welcame, towarzyszu! Gdyby było poszło wedle myśli tego pospolitego draba, byłbyś mnie już nie odnalazł. Przyjął ciebie dziś tak samo, jak wczoraj mnie. Dostał za to kilka szczutków w nos, a on mnie posłał kulę, która była jednak grzeczniejsza od niego i poszła bokiem. Chciałem zaczekać na ciebie u niego, lecz nie mogłem. Powiedziałem tylko jego synowi, że dzisiaj wrócę, ażeby zobaczyć, czy stary jego ma lepszy humor. Jeśli się na to zgodzisz, to możemy go nauczyć, jak się postępuje z takimi ludźmi, jak my. Na razie chciałbym się zabezpieczyć co do jego osoby!
Zsiadł z konia, a wtem Rollins podniósł motykę i uciekł ode mnie w wielkich skokach. Spojrzeliśmy za nim ze zdziwieniem, bo zachowanie się jego było szczególne. Najpierw bezwzględne grubijaństwo, a potem tchórzliwa ucieczka. Nie zdołaliśmy jeszcze roztrząsnąć powodów jego kroku, kiedy z drzwi wyszła kobieta, która kryła się dotąd trwożnie za niemi. Widziała, jak Rollins zniknął za krzakami, a teraz rzekła, wzdychając z ulgą:
— Dzięki Bogu! Sądziłam, że przyjdzie do rozlewu krwi. On pijany! Fantazował przez całą noc, a potem wypił całą flaszkę brandy!
— Jesteście jego żoną? — spytałem.
— Tak. Spodziewam się, że nie będę musiała za to odpowiadać. Ja temu nie jestem winna.
— Wierzymy. Gotowiśmy nawet przypuścić, że wasz mąż chory umysłowo.
— Tak jest niestety. O Boże, nie wyobrażacie sobie, jaka jestem nieszczęśliwa! Jemu się zdaje, że w pobliżu zakopany jest skarb. On chce go sam wydobyć, w tajemnicy przed ludźmi, dlatego nie znosi ludzi koło swego domu. Ten młody Indyanin jest tu już od czterech dni. Nie mógł iść dalej, bo wywichnął nogę. Chciał zatrzymać się u nas, dopóki by mu się, lepiej nie zrobiło, ale Rollins zaraz go wypędził. Teraz musi biedak mieszkać na dworze.
Wskazała na Indyanina, który był nadszedł. Stało się to wszystko tak szybko, że nie miałem czasu zwrócić na niego uwagi.
Mógł mieć ośmnaście lat. Odzież jego uszyta była ze skóry jeleniej, garbowanej mózgiem i wystrzępionej w szwach. Frendzle nie były ozdobione włosami ludzkimi, co świadczyło tem, że nie zabił jeszcze żadnego wroga. Głowa jego była nieokryta, a broń składała się z noża, łuku i kołczanu. Na szyi miał mosiężny łańcuszek, na którym wisiał cybuch fajki pokoju, ale bez właściwej fajki. Był to znak, że znajdował się w drodze do świętych kamieniołomów, skąd Indyanie przynoszą sobie glinę do wyrobu fajek. W tej podróży każdy z nich jest nietykalny. Nawet najbardziej chciwy krwi przeciwnik musi go puścić spokojnie, a w razie potrzeby nawet bronić.
Podobały mi się otwarte, inteligentne, niemal kaukazkie rysy twarzy tego młodzieńca. Aksamitne, czarne jego oczy zwracały się ku mnie z wyrazem podziękowania. Wyciągnął do mnie rękę i rzekł:
— Ty ochroniłeś Iszarshiutuhę. Jestem twoim przyjacielem!
To zapewnienie brzmiało bardzo wyniośle. Ten ton podobał mi się równie, jak mówiący. Zastanowiło mnie jego imię. Iszarshiutuha jest to wyraz, wzięty z języka Apaczów i znaczy tyle, co „mały jeleń“. Dlatego zapytałem:
— Czy jesteś Apaczem?
— Iszarshiutuha jest synem wielkiego wojownika Meskalerów, najwaleczniejszych mężów czerwonych.
— Meskalerowie są moimi przyjaciółmi, a Inczu-Czuna, ich wódz największy, jest moim bratem.
Wzrok jego przebiegł szybko po mojej postaci.
— Inczu-Czuna jest najmężniejszym z bohaterów — podjął nanowo rozmowę młody Indyanin. — Jak on, ciebie nazywa?
— Yato-inta.
Na to odstąpił młodzieniec o kilka kroków, spuścił wzrok i oświadczył:
— Synowie Apaczów znają ciebie. Ja nie jestem jeszcze wojownikiem, dlatego mnie z tobą mówić jeszcze nie wolno.
To była pokora Indyanina, uznającego otwarcie rangę drugiego, lecz nie schylającego głowy ani o cal niżej.
Ja zaś odpowiedziałem:
— Wolno ci mówić ze mną, bo kiedyś będziesz słynnym wojownikiem. Wkrótce już przestaniesz nazywać się Iszarshiutuha, Mały Jeleń, lecz zostaniesz Pehnulte, Wielkim Jeleniem. Noga cię boli?
— Tak.
— Wyszedłeś z wigwamu bez konia?
— Wybrałem się po świętą glinę. Idę pieszo.
— Ta ofiara spodoba się Wielkiemu Duchowi. Chodź do domu!
— Wy jesteście wojownikami, a ja jeszcze młody. Pozwólcie mi pozostać z małym bratem!
Przystąpił do ładnego, jasnowłosego chłopca, stojącego cicho i smutnie, z ręką na tem miejscu ciała, gdzie go ojczym kolbą ugodził. Zamienili spojrzenia nieświadomie, ale ja to zauważyłem. W każdym razie nie stali teraz obok siebie po raz pierwszy. Mały Jeleń nie był tu bez powodu. Krył jakąś tajemnicę, niebezpieczną może dla mieszkańców domku. Pragnąłem wybadać tę tajemnicę, lecz nie pokazałem tego po sobie.
Chłopcy zostali na dworze, a ja poszedłem z Willem Saltersem i z kobietą do domu, a raczej do chaty o jednej izbie.
Ubóstwo wyzierało tu z każdego kąta. Byłem już w niejednym domku strażniczym, którego mieszkańcy musieli w swych wymaganiach bardzo się ograniczać, ale tu było jeszcze gorzej. Dach był bardzo nadwerężony, materyał, którym zatkane były odstępy w ścianach, zniknął już dawno, a przez szpary i dziury wchodziła i wychodziła swobodnie nędza. Nad paleniskiem nie było kotła, a cały zapas żywności stanowiła niewielka liczba kukurydz, leżących w kącie. Jedyna odzież kobiety składała się z cienkiej perkalikowej spodnicy i kaftanika. Kobieta chodziła boso, a zdobiła ją tylko czystość, wpadająca przyjemnie w oko pomimo ubóstwa. Ubranie jej syna było także bardzo ubogie i często naprawiane.
Kiedy spojrzałem na barłóg, złożony tylko z liści, a potem w bladą i wynędzniałą twarz biedaczki, mimowoli ją zapytałem:
— Pewnie jesteście głodni?
Kobieta zarumieniła się po uszy, jak gdyby obrażona. Naraz trysnęły jej z oczu łzy, a ona, kładąc rękę na sercu, rzekła:
— Mój Boże! Ja nie uskarżałabym się na nic, gdyby tylko Józef był syty! Pole nie przynosi żadnego dochodu, bo mąż pozwala, żeby dziko zarastało. Wskutek tego ograniczeni jesteśmy na polowanie, które także mało przynosi, bo mąż oszalał na punkcie wykopania skarbu.
Wybiegłem do konia po mój zapas mięsa surowego i dałem go kobiecie. Zacny Will Salters poszedł także po swój.
— O panowie — rzekła — jacyście wy dobrzy! Żeby to Rollins był taki!
— To okropny człowiek! — zauważył Salters. — Nie chciałbym was urazić, ale zdaje mi się, te widziałem go już kiedyś w mojem życiu. I to w niezbyt zaszczytnych dlań okolicznościach. Bardzo jest podobny do pewnego człowieka, którego znano tylko pod imieniem indyańskiem. Nie wiem, co ono znaczy. Brzmiało, jeśli się nie mylę, Indano, albo Indanszo.
— Inta-nczo! — odezwał się ktoś u wejścia.
Tam stał młody Indyanin. Nie dosłyszał wszystkich słów naszych, tylko ostatnie i oczy zamigotały mu dziwnym blaskiem. Kiedy wzrok mój spoczął na nim badawczo, obrócił się i zniknął.
— To imię, wzięte z języka Apaczów, którego ty nie rozumiesz — oświadczyłem towarzyszowi. — Znaczy tyle, co: złe oko.
— Złe oko? — spytała kobieta. — Mąż mój często powtarza to słowo, ilekroć przez sen mówi, albo siedzi pijany w kącie i sprzecza się z niewidzialnemi osobami. Czasem niema go przez cały tydzień. Potem przynosi z fortu Dodge nad Arkanzasem brandy, chociaż nie wiem, czem za nią płaci. Potem pije i pije, dopóki zmysłów nie straci i zaczyna mówić o krwi, o mordach, złocie, nuggetach i skarbie, który tutaj ma być zakopany. W takich razach boimy się wchodzić do izby, żeby nas nie pozabijał.
— Nieszczęśliwa kobieto! Jakże mogliście się odważyć na to, żeby pójść za takim człowiekiem w tę puszczę?
— Za nim? Z nim byłabym nigdy tu nie przyszła. Przybyłam do Ameryki z pierwszym mężem i z bratem męża. Kupiliśmy byli sobie już naprzód kawał ziemi, ale nas ajent oszukał. Dokument kupna był sfałszowany, a kiedy przyjechaliśmy na Zachód, zamieszkiwał to miejsce już oddawna prawny właściciel. Pieniądze nam wkrótce wyszły, nie pozostało więc nic innego, jak żyć z polowania. Posuwaliśmy się przytem coraz to dalej na Zachód. Mąż mój chciał udać się do Kalifornii, usłyszawszy, że tam znajduje się złoto. Doszliśmy tutaj, ale dalej ja już nie mogłam iść, bo z wyczerpania zachorowałam. Obozowaliśmy zwykle pod gołem niebem; na szczęście znaleźliśmy po pewnym czasie ten opuszczony domek. Do kogo należał, nie wiemy. Radziliśmy sobie, jak mogliśmy, ale myśl o Kalifornii nie dawała mężowi spokoju. Chciał się tam dostać, ja nie mogłam mu towarzyszyć, a brat jego opierał się temu, bo tęsknił do ojczyzny. Bóg świadkiem, po jak ciężkich walkach zgodziłam się na to, żeby mąż sam poszedł do tego kraju złota i spróbował szczęścia. Szwagier miał zostać ze mną. Niestety mąż już więcej nie wrócił. W pół roku po jego odejściu urodził się Józef, a więc nie widział ojca nigdy. Gdy syn miał trzy lata, wyszedł raz szwagier rano na polowanie. Kiedy przez kilka dni nie wracał, zaczęłam go szukać i znalazłam martwego nad brzegiem rzeki z przestrzeloną głową. Musiał go zamordować jakiś Indyanin.
— Czy był oskalpowany?
— Nie.
— W takim razie mordercą był biały. Ale jak zdołaliście wyżyć z dzieckiem?
— Z zapasu kukurydzy, którą uprawialiśmy na tym kawałku gruntu obok domu. Później przybył w te strony mój mąż teraźniejszy. Chciał tylko zapolować i pójść w dalszą drogę, został jednak dłużej, a potem raz na zawsze. Zadowolona byłam z tego, bo bez niego byłabym umarła z głodu razem z dzieckiem. Poszedł on do Dodge-City i zażądał, żeby uznano mego męża za zmarłego. Ja potrzebowałam opiekuna, a dziecko ojca, a Rollins został jednem i drugiem. Raz przyśnił mu się skarb, rzekomo tutaj zakopany. Szczególnym sposobem powtarzał się ten sen tak często, że Rollins nietylko wierzy w istnienie skarbu, lecz popadł poprostu w szał na tem tle. Nocami fantazuje o złocie, a za dnia go poszukuje.
— Zapewne tam, pod górą, gdzie stoją stare jawory?
— Tak. Mnie tam chodzić nie wolno, ani synowi. Nie potrafię wypowiedzieć, jak jestem nieszczęśliwa. Dniami i godzinami modlę się o wybawienie nas z tego strasznego położenia. O, gdyby Bóg nam dopomógł!
— Dopomoże, choćby nawet ta pomoc miała w pierwszej chwili ból sprawić. Wiele razy doświadczyłem w życiu, że...
Przerwano mi, bo wszedł Józef i poprosił, żebyśmy wyszli i przypatrzyli się niebu. Na dworze stał Mały Jeleń i patrzył uważnie na małą chmurkę, wiszącą prostopadle nad naszemi głowami. Poza tem było niebo zupełnie czyste, niezachmurzone. Józef powiedział, że Indyanin uważa tę chmurkę za bardzo niebezpieczną dla nas. Mały Jeleń mówił znośnie po angielsku, mógł więc porozumieć się z białym chłopcem. Will Salters wzruszył ramionami i rzekł:
— Ten obłoczek dymu z cygara miałby nam grozić niebezpieczeństwem? Pshaw!
Na to zwrócił Indyanin ku niemu głowę i powiedział tylko jedno słowo: „ilczi“.
— Co to znaczy? — zapytał mnie Will.
— Wicher, burza!
— Głupstwo! Niebezpieczny wicher wychodzi z „dziury“, to znaczy, jeśli całe niebo osłoni się chmu- rami, a w tej ciemnej oponie znajduje się okrągła, jasna dziura. Tu jest odwrotnie. Z wyjątkiem tej chmurki niebo jest całkiem czyste.
— Ke-eikhena-ilczi — wtrącił Indyanin.
Teraz zwróciłem baczniejszą uwagę na jego słowa. Znaczą one „głodny wiatr“. Określa niemi Apacz burzę z wichrem powietrznym. Zapytałem młodzieńca, czy się tego obawia, on zaś odpowiedział:
— Ke-eikhena-akh-ilczi.
To znaczy: bardzo głodny wiatr, czyli: trąba powietrzna. Skąd się wzięło u Apacza to przypuszczenie? Ja nie zauważyłem istotnie nic podejrzanego na tym obłoczku, wiedziałem jednak, że te dzieci puszczy posiadają cudowny instynkt w rozpoznawaniu niektórych zjawisk w przyrodzie.
— Nonsens! — rzekł do mnie Salters. — Wejdź do chaty, bo zdaje mi się, że zaczynasz się niepokoić.
Na to przyłożył Indyanin palec do czoła i rzekł do Saltersa:
— Ka-a czapeno!
Indyanin zauważył, że Will nie rozumiał języka Apaczów, dlatego użył dyalektu Tonkawów. Ostatnie jego słowa znaczyły: „nie jestem chory“, oczywiście na głowę. Salters pojął go, lecz wziął mu za złe jego przestrogi i wszedł znowu do izby. Ja skorzystałem z tej sposobności, by Małemu Jeleniowi pokazać, że nie wierzyłem jego poprzednim odpowiedziom i zapytałem go:
— Która noga boli mego młodego przyjaciela?
— Sincz-kah, lewa noga — odparł.
— A dlaczego mój brat utykał na prawą, wychodząc z zarośli?
Uśmiechnął się zakłopotany, lecz odpowiedział stanowczo:
— Mój waleczny brat się pomylił.
— Mam bystre oko. Czemu Mały Jeleń utyka tylko wtedy, kiedy go widzą, a chodzi dobrze, kiedy jest sam?
Spojrzał na mnie badawczo i milczał. Wobec tego mówiłem dalej:
— Młodemu przyjacielowi memu wiadomo, że czytam z tropu i że nie zwiedzie mnie ani źdźbło trawy, ani ziarnko piasku. Mały Jeleń schodził dziś rano z góry i nie utykał. Widziałem jego ślady. Czy i teraz odważy się twierdzić, że się mylę?
Opuścił wzrok ku ziemi i znowu nic nie odpowiedział.
— Czemu Jeleń powiada, że idzie na własnych nogach po świętą glinę? — mówiłem dalej. — On przyjechał tu konno ze swojego wigwamu.
— Uff! — odparł zdziwiony. — Skąd wiesz o tem?
— Czyż największy wódz Apaczów nie był moim nauczycielem? Czy sądzisz, że zrobię mu wstyd i pozwolę się podejść młodemu Apaczowi, któremu nie wolno jeszcze nosić strzelby ognistej? Twój koń jest czi-kai-kle, kasztan czerwony.
— Uff, uff! — zawołał po dwakroć na znak najwyższego zdziwienia.
— Chcesz okłamać brata Inczu-Czuny? — zapytałem z wyrzutem.
Przyłożył rękę do serca i odrzekł:
— Szi-itkli takla hotli, czi-kai-kle... mam konia, czerwonego kasztana.
— Powinieneś był odrazu mnie się przyznać! Powiem ci nawet, że dziś rano przećwiczyłeś całą indyańską szkołę.
— Biały brat wie wszystko, jak Manitou, Wielki Duch! — zawołał stropiony.
— Nie. Jechałeś cwałem, wisząc jedną nogą na siodle, a jedną ręką trzymając się naszyjnika końskiego i przykładając ciało do boku konia. To robi wojownik w walce, ażeby się ochronić przed pociskami nieprzyjaciela, a w czasie pokoju tylko wtedy, jeśli ćwiczy szkołę. Tylko podczas takiej jazdy mogą się włosy z grzywy zaczepić o rękojeść i pochwę noża, a taki włos może mieć tylko czerwony kasztan.
Indyanin sięgnął oburącz do pasa, za którym tkwił w pochwie nóż. Na nim wisiało kilka włosów. Mimo ciemnego zabarwienia jego twarzy, dostrzegłem, że poczerwieniał.
— Oko Małego Jelenia widzi jasno — mówiłem dalej — ale nie ma dość wprawy na takie drobiazgi, od których często życie zależy. Mój młody brat przybył tu, ażeby zobaczyć właściciela tego domu. Czy pragnie zemsty nad nim?
— Złożyłem przyrzeczenie, że będę milczał — odpowiedział — ale mój biały brat jest przyjacielem najsławniejszego z Apaczów. Pokaże mu coś, co odda mi jeszcze dzisiaj wieczorem. Może o tem mówić, bo godzina moja nadeszła.
Odchylił na piersiach koszulę i wyciągnął skórę, złożoną w czworo jak koperta. Wręczył mi to i odszedł ku polu kukurydzy, gdzie stał Józef. Widziałem, że wziął go za rękę i pociągnął za sobą.
Otworzyłem garbowaną skórę jelenią, a w niej znalazłem drugi kawałek skóry z cielęcia bawolego, ogołoconej z sierści, wyprawionej wapnem i wygładzonej na pergamin. Złożona była w dwoje, a gdy ją rozłożyłem, zobaczyłem szereg figur, nakreślonych czerwoną farbą, podobnych w rysunku do słynnego napisu na skale w Tsitsu-mo-wi w Arizonie. Miałem w ręku dokument, pismem indyańskiem napisany, tak niezwykłą rzadkość, że w pierwszej chwili nie myślałem o odczytaniu, lecz pospieszyłem do chaty, aby ten skarb pokazać Willowi Saltersowi. Ten potrząsnął głową na widok pisma i rzekł wielce zdziwiony:
— I to można przeczytać?
— Oczywiście!
— To czytaj to sam! Gdy chodzi o nasze zwykłe pismo, to ja wolę rozbijać się z dwudziestu Indyanami, niż z trzema literami. Nie byłem nigdy bohaterem w czytaniu, a listy wypisuję odrazu adresatowi na plecach tą dwururką. To najkrótsza droga. Pióro łamie mi się pod palcami, a widok atramentu mierzi mię. Cóż to za okropne figury! W tej ciemnej chałupie z dwoma lufcikami zamiast okien nie można ich nawet rozpoznać.
— Wyjdźmy przed dom!
— Wyjść mogę, ale odczytywaniem ty sam się już zajmij!
Wyszliśmy, a kobieta została. Rozpaliła na kuchni niewielki ogień, ażeby upiec kilka kawałków mięsa, któreśmy jej dali.
Ja zwróciłem natychmiast oczy na figury, Will Salters natomiast na niebo.
— Hm! To szczególna chmura! mruknął. — Nie widziałem jeszcze podobnej. Cóż ty na to?
Ponieważ zwrócił na to moją uwagę, spojrzałem w górę. Obłok nie powiększył się znacznie, lecz zmienił całkiem swój wygląd. Przedtem sinoszary, zrobił się teraz jasno-czerwony i przeźroczysty. Zdawało się, że wychodzą zeń miliony matowo-złotych nitek pajęczych i rozsuwają się po całym widnokręgu. Nitki te nie drgały, lecz były całkiem nieruchome, jakby naprężone.
— No? — zapytał Will.
— Ja także nie widziałem nic podobnego.
— Czyżby twierdzenie młodego Indyanina o trąbie powietrznej miało okazać się słusznem i to wbrew powadze naszej, jako starych preryowców?
— Wygląda wcale nieswojo. Apacz mówił o trąbie. To byłoby źle.
— Niechaj będzie, co chce. Musimy w każdym razie zaczekać. Spodziewam się, że łatwiej zoryentujesz się w tem piśmie indyańskiem, aniżeli w niepojętym chaosie nitek, snujących się na niebie. Jakże ci idzie?
— Hm! Zobaczmy! Na przedzie widzę namalowane słońce z promieniami tylko w górę, a więc wschodzące. Potem stoją czterej jeźdźcy w kapeluszach. To są prawdopodobnie biali. Pierwszy z nich ma coś przywieszone do siodła, jakby worki. Za tymi czterema nadchodzą dwaj inni z piórami na nieokrytych głowach. To pewnie wodzowie indyańscy.
— No, to wszystko jest bardzo proste. Ty nazywasz to czytaniem?
— To początek. Muszę wpierw poznać litery, zanim zabiorę się do ułożenia ich w słowa. Są tu jeszcze inne, mniejsze figury, umieszczone nad temi większemi. Nad Indyaninem widzę bawołu z otwartym pyskiem, a z niego wychodzi kilka kresek. Z pyska tylko głos może wychodzić, więc jest to bawół ryczący. Nad głową drugiego Indyanina jest fajka, a z niej wystrzelają także kreski. To oznacza dym, czyli że fajka się pali.
— Słuchajno, ja zaczynam rozumieć to pismo! — rzekł Will. — Przychodzi mi właśnie na myśl, że byli dwaj wodzowie Apaczów. Jeden nazywał się Bawół Ryczący, a drugi Fajka Płonąca, ponieważ był spokojnego usposobienia i palił chętnie z każdym fajkę pokoju. Podobno żyje jeszcze.
— Być może, że tu właśnie o nich chodzi. Patrzmy dalej! Nad drugim z białych umieszczone jest oko z przechodzącą przez nie kreską. Albo więc ma tylko jedno oko, albo na nie jest ślepy, albo chory. Ach, to może być słowo, które przedtem wymieniłeś: „złe oko“. Nad trzecim białym znajduje się worek i ręka, chcąca go pochwycić. Czyżby to oznaczało kradzież?
— Tak, tak, z pewnością! — rzekł Salters szybko. — Wiem już, wiem! Teraz przypominam sobie, gdzie widziałem tego Rollinsa! W Czarnych Górach. Nazywał się Haller, a kradł konie i łapki na bobry, nazywano go więc Ręką Kradnącą.
— Czy się nie mylisz?
— Nie, nie! Ręka Kradnąca i Złe Oko byli krewnymi, może nawet braćmi i trzymali się razem. To o nich mowa. Dalej, dalej!
— Wschodzące słońce jest na przodzie; stąd wniosek, że ci jeźdźcy jechali na wschód. W drugim wierszu występują te same figury częściej, a zarazem w rozmaitem ugrupowaniu. Pierwsza grupa: trzej biali strzelają do jadącego na przodzie. Druga grupa: on leży martwy, a oni mają jego worki. Trzecia grupa: Indyanie strzelają do trzech białych. Czwarta grupa: dwaj biali i Indyanin, Bawół Ryczący, nie żyją, a Ręka Kradnąca ucieka. Piąta grupa: Fajka Płonąca zakopuje worki. Szósta grupa: Fajka Płonąca trzyma Bawołu Ryczącego na koniu i ściga Rękę Kradnącą. Siódma grupa: Fajka Płonąca zakopuje Bawołu Ryczącego, a Ręka Kradnąca zniknęła. Teraz następują jeszcze dwa małe obrazki. Na jednym są trzy drzewa, a pod środkowem znajdują się worki. Potem widać jedno drzewo, a pod niem leżącego Bawołu Krzyczącego; to jego grób. Teraz da się łatwo wyjaśnić w zupełności to okropne zdarzenie.
— Zaczekajno! — przerwał mi Salters. — Zostaw tę sprawę na razie, a spojrzyj w górę! Czy nie uważasz, że robi się całkiem ciemno? Popatrz, na miłość Boga, na niebo!
Posłuchałem wezwania i przeraziłem się tem, co zobaczyłem. Wspomniane złote nitki zniknęły, a ich miejsce zajęły ciemne pasy, powstałe prawdopodobnie wskutek złączenia się nitek. Te pasy wiązały zczerniałą całkiem chmurę z północnem niebem. Reszta nieba była jasna i czysta. Na tych pasach ciągnęło coś chmurę jak na linach wstecz ku północy. Odbywało się to z szybkością, widoczną dla oka. Im bardziej ciągnęło chmurę ku ziemi, tem wyraźniej było widać podnoszącą się z ziemi, przeźroczystą z początku, lecz ciemniejącą masę, w dole szeroką, a ku górze węższą, kręcącą się i usiłującą górnym ogonem pochwycić chmurę, która spadała coraz chyżej, rozszerzając się w górze, a ku dołowi wysyłając ze swej strony drugi ogon. Oba ogony szukały się wzajem i znalazły. Gdy się zetknęły, wydało się na chwilę, że chmura zostanie ściągnięta na ziemię. Utrzymała się jednak w powietrzu i utworzyła razem z trąbą kręcący się z szaloną szybkością podwójny lejek, którego końce stykały się z sobą, a podstawy na ziemi i w powietrzu dosięgały w średnicy długości pięćdziesięciu metrów.
Ponieważ w pobliżu znajdowały się tylko nizkie krzaki, przeto mogliśmy to, trwogę wzbudzające, zjawisko oglądać na całą długość osi. Zwijało się ono i wirowało, posuwając się naprzód bardzo szybko, wprost na nas. Tymczasem dokoła nas powietrze stało nieruchome, a nagle dała się odczuć parność, która wszystkiemi porami wypędziła nam pot na skórę.
— Mały Jeleń miał słuszność — powiedziałem. — Nasze życie w niebezpieczeństwie. Prędzej Willu, ratujmy siebie i tę kobietę!
— Jak? — zapytał z trwogą.
— Przy pomocy koni.
— Ależ nie wiemy, dokąd się zwrócić!
— Ruchy trąby powietrznej nie dadzą się wprawdzie obliczyć, ale my zmienimy nasz kierunek, jeśli ona swój zmieni. Może się zatrzyma nad rzeką i nie dostanie się na tę stronę. Wyprowadź konia rollinsowego z za parkanu! Ja skoczę po jego żonę.
Zastałem ją przy ognisku, nie przeczuwającą grożącego jej niebezpieczeństwa. Omal nie zemdlała, gdy jej powiedziałem, co się dzieje na dworze. Pochwyciłem ją i wyniosłem czemprędzej. Will nadszedł był właśnie z koniem.
— Koń się narowi — zawołał. — Ja sam nań siądę. Nie jest osiodłany i po pierwszym kroku zrzuciłby kobietę. Wysadź ją na mego kasztana! Prędzej, prędzej!
Wskoczył na starego konia i puścił się na nim cwałem.
— Czy umie pani jechać konno? — spytałem.
— Tak, jak teraz trzeba jechać, nie potrafię — odrzekła.
— To wezmę panią do siebie.
Wskoczyłem na kasztana, który mógł łatwiej unieść dwie osoby, aniżeli mój kulawy, pociągnąłem drżącą kobietę do siebie tak, że położyła mi się w poprzek na kolanach, ująłem mego kulawego za cugle i podążyłem za biegnącym naprzód Saltersem.
Stało się to wszystko tak prędko, że od spostrzeżenia trąby do teraz nie upłynęło pięć minut. Nie było mi zbyt wygodnie. Prawą ręką musiałem trzymać kobietę, a lewą prowadzić kasztana i mego gniadego.Lecz dałem sobie radę. Ujechawszy przestrzeń dość dużą, zawołałem na Willa, by się zatrzymał. Gdy to uczynił, odwróciliśmy się, aby zobaczyć, co się za nami dzieje.
Trąba była już prawie dosięgła rzeki. Powietrze i chmury zniknęły bez śladu. Trąba tworzyła jakby potworną klepsydrę olbrzymich rozmiarów, w której wirowały wyrwane krzaki, kamienie, duże kawały murawy i całe masy piasku. Był to jakiś nadziemski potwór.
Wreszcie dotarła do brzegu. Czy zatrzyma się i poleci tamtą stroną, w górę lub w dół, czy też się rozpadnie? Tak pytaliśmy się siebie nawzajem. Człowiek, któryby się dostał w obręb jej ruchów, byłby niechybnie zgubiony. Porwany wysoko i wykręcany na wszystkie strony, musiałby się udusić, jeśliby trąba nie grzmotnęła nim przedtem o ziemię i nie rozmiażdżyła kręcącemi się z nim masami.
Nad brzegiem zatrzymała się trąba, jakby dla namysłu. Górny lejek, zwężający się ku dołowi, pochylił się w dotychczasowym kierunku. Szarpał dolnym tak, że zdawało się, jakby się chciał oderwać. Wtem nastąpił straszliwy huk, zbite masy piasku, kamieni, krzów i murawy zniknęły, a natomiast podniósł się wysoki słup wody. Miał z początku kształt równego walca, lecz zwężając się w środku, przybrał wkrótce kształt dwu równych stożków, połączonych wierzchołkami. Z trąby powietrznej zrobiła się trąba wodna, która, jakby rozgniewana zatrzymaniem się nad rzeką, posuwała się teraz ze zdwojoną szybkością. Pochwyciwszy domek, leciała prosto na nas.
— Teraz na prawo! — krzyknąłem.
Przez tę krótką chwilę trudno było konie utrzymać. Poczuwszy niebezpieczeństwo, gnały tak, że nie potrzebowaliśmy ich napędzać. Wkrótce, obejrzawszy się, zobaczyłem ku mej radości, że trąba poszła w kierunku zachodnim, czyli od nas się oddaliła. Teraz mogliśmy się zatrzymać i uważać za ocalonych, jeśliby znowu nie powróciła.
To się na szczęście nie stało. Poleciała z niemniejszą chyżością dalej, nie przeźroczysta już, jak nad wodą, lecz znów ciemna i mętna. Wszystko, co napotykała, podrywała z ziemi. Rosła i robiła się coraz groźniejsza. Odrzucając daleko wszystko, czego wchłonąć w siebie nie zdołała, dążyła swoją drogą, na której wszystko niszczyła, aż naraz doleciał nas huk, od którego ziemia zadrżała, i trąba zniknęła.
W tej samej chwili jednak, nie wiadomo skąd, całe niebo zasnuło się czarną oponą i lunął deszcz kroplami, większemi niż groch.
— Nasz dom, nasze mieszkanie! Co się z niem stało? — lamentowała kobieta, przerywając po raz pierwszy milczenie.
Zamiast odpowiedzieć, puściliśmy konie szybkim kłusem ku domkowi. Lecz nie zastaliśmy go już na dawnem miejscu. Rozdarło, rozszarpało go, jak wiotki wiecheć słomy. Ciężkie pnie, grubości człowieka, powlokło daleko i porzuciło na ziemię. Z parkanu nie było ani śladu, ani słupa, ani deski, ani tyczki; wszystko powirowało w powietrze.
Kobieta popadła z przerażenia w stan bezczucia, co dla nas było nawet wygodne, bo mogliśmy pomyśleć o odszukaniu jej męża, syna i młodego Indyanina. Odkąd miałem rysunek, wiedziałem, gdzie mogli się znajdować. Tam na górze, pod którą rozleciała się trąba powietrzna, ponieważ była to dla niej nieprzezwyciężona przeszkoda. Ale jak mogła się trąba rozlecieć? W każdym razie zginęła, jak umierająca olbrzymka, która w walce ze śmiercią miażdży wszystko, co jej w ręce wpadnie. Obawialiśmy się, że tam rozegrają się straszliwe sceny, których chcieliśmy oszczędzić nieszczęśliwej kobiecie. Jednak, skoro tylko usłyszała, że idziemy szukać jej syna, odzyskała dawną energię. Nie chciała zostać. Wsiadła na konia i pojechała z nami.
Jak nagle deszcz się puścił, tak samo prędko rozjaśniło się niebo. Chmury zniknęły, jakby na znak czarodziejski, a słońce uśmiechnęło się z nieba, jak gdyby nic nadzwyczajnego nie zaszło.
Natomiast droga, którą jechaliśmy, wyglądała strasznie! Pas ziemi, nawiedzony przez trąbę, był przeszło sześćdziesiąt metrów szeroki, a na całej tej przestrzeni nie było ani źdźbła roślinności, jak gdyby ją kto zgolił. Trąba powyrywała jamy, istniejące zaś pozasypywała rumowiskiem, a po prawej i lewej stronie tej drogi zniszczenia leżały złomy, kamienie, krzaki i mnóstwo innych rzeczy, poodrzucanych przez trąbę.
Jeszcze gorszy stan znaleźliśmy na stoku góry. Z daleka już dostrzegliśmy spustoszenie. Zarośla, wydarte z ziemi, porwane w górę, zbite w nierozplątane kłęby, porozrzucał orkan na wszystkie strony. Trąba szukała przez pewien czas przejścia wzdłuż góry i rozwścieczona tem, że go znaleźć nie mogła, życie wszelkie na śmierć zamieniła. Obnażone skały podobne były do kamieniołomów, głęboko wykutych. Jaworów wodnych, których widokiem ucieszyłem się był, gdy tamtędy przejeżdżałem, nie mogłem teraz poznać. Pnie, grubości człowieka, leżały wyrwane z ziemi z korzeniami, a konary, grubości dziecka, były poskręcane jak liny. Największy jawor, ogołocony z wszystkich swoich gałęzi, przedstawiał z powodu głębokich i długich rozdarć widok opłakany. Ale gdzie byli oni? Oto dalej, po drugiej stronie, stał okulbaczony po indyańsku deresz i skubał łakomie liście olbrzymiego, zmierzwionego kłębu zarośli. Był to wierzchowiec Małego Jelenia, a gdzie był koń, tam musiał się znajdować także jego pan.
Gdyśmy tam podjechali, przedstawił się oczom naszym taki widok: potężny jawor, wyrwany przez wicher z ziemi, padając, zabrał w górę razem z silnymi i gęstymi korzeniami całą masę należącego do nich gruntu. Z pod ogromnego splotu korzeni zionęła szeroka i głęboka jama, podobna do jaskini. Tam siedzieli: jasnowłosy Józef i młody Apacz, zasłonięci przed deszczem nieprzenikliwym dachem korzeni. Roześmieli się do nas wesoło, gdy nas spostrzegli. Matka zeszła pospiesznie na dół i przycisnęła do serca jedynego syna. Apacz natomiast wyskoczył z jamy i zapytał:
— Czy wierzą mi teraz biali bracia, że rozumiem znak „bardzo głodnego wichru“?
— Wierzymy — odpowiedziałem.— Ale jak zdołaliście się ocalić?
— Młody jeleń ukrył swego konia w zaroślach, potem wyprowadził go i dosiadł razem z niebieskooką bladą twarzą, ażeby uciec przed wiatrem. Kiedy wicher już się nasycił swemi ofiarami, przyjechał Iszarshiutuha tutaj i znalazł to, czego od trzech dni szukał z młodą bladą twarzą.
— Ty schodziłeś się potajemnie z Józefem?
— Tak. On jest synem owego człowieka z workami, którego tu zamordowano. Chodź i popatrz, gdzie Fajka Płonąca ukrył nuggety!
Zaprowadził nas na drugą stronę kłębu korzeni i tam ujrzeliśmy niedaleko pnia dwa worki ze skóry, poszarzałej już z nadgnicia. Po bliższem zbadaniu okazało się, że zawierały złoty pył i ziarnka złota. Józef wiedział już o wszystkiem, ale kiedy matka teraz usłyszała, że jej pierwszego męża zamordowano, co ja sam już odgadłem, omal nie upadła na ziemię z rozpaczy. Pewną pociechą było oczywiście dla niej posiadanie drogocennego kruszcu, lecz ona prawie nie chciała uwierzyć, że to jest naprawdę jej własnością. Na jej pytania zaczął Indyanin opowiadać:
— Bawół Ryczący był moim ojcem. Wyruszył raz z Fajką Płonącą w odwiedziny do wielkiego ojca[47] bladych twarzy, ażeby mu przedłożyć życzenia Apa- czów, Obaj wodzowie jechali ku wschodowi. Po drodze zobaczyli, że trzej biali zabili czwartego, ponieważ ten odkrył złoto. Z morderców nazywał się jeden Złe Oko, drugi Ręka Kradnąca, a trzeciego nie znali. Ukarali oni morderstwo, zabiwszy Złe Oko i owego trzeciego. Ręka Kradnąca zniknął, zastrzeliwszy mojego ojca. Fajka Płonąca zakopał złoto i wziął z sobą na konia zwłoki Bawołu Ryczącego i puścił się w pogoń za Ręką Kradnącą, ale nie mógł go doścignąć. Wobec tego pogrzebał Fajka Płonąca ojca mego tam, gdzie go za dwa dni znajdę i pojechał sam do Waszyngtonu. Śmierć brata należało pomścić. Ja musiałem zemstę wykonać, jako syn jego. Upłynął jednak długi czas, ponieważ byłem jeszcze wtedy małem dzieckiem. Później dopiero wyruszyłem w drogę po skalp mordercy, gdyż tak mogłem zostać wojownikiem i otrzymać pozwolenie noszenia rury ognistej. Morderca mieszkał w chacie zamordowanego, zrobiwszy żonę jego swoją skwawą. Przez to chata stała się jego własnością i mógł szukać skarbu zakopanego.
Usłyszawszy to wyjaśnienie, krzyknęła nieszczęśliwa kobieta i zemdlała. Jej drugi mąż był mordercą pierwszego.
— Chcecie teraz zobaczyć Rękę Kradnącą? — zapytał Apacz. — Pójdźcie za mną!
Józef został przy nieprzytomnej matce, dla której chwilowy brak świadomości był dobrodziejstwem, a ja i Salters udaliśmy się za Indyaninem pod wielki jawor. Tam leżał Rollins na ziemi pod konarem, grubym na cztery stopy, który spadł nań i zmiażdżył mu nogi aż po brzuch.
— Tu jest — rzekł Apacz. — Chciałem wziąć sobie jego skalp, ale Wielki Duch już go osądził. Biorę zawsze skalp tylko tego męża, którego sam zwyciężyłem, jego zaś zabił gniew sprawiedliwego Manitou na tem samem miejscu, na którem dopuścił się mordu. Rozumiesz teraz pismo, które ci dałem do przeczytania?
— Zupełnie — odpowiedziałem.
— Fajka Płonąca nie umie pisać; kazał więc pismo to sporządzić słynnemu Inczu-Czunie, któremu wszystko opowiedział. Ty jesteś bratem tego wielkiego wojownika, dlatego tobie daruję pismo. Patrz, ten nędznik otwiera oczy! Może zdołasz z nim jeszcze pomówić. Ja odchodzę. To morderca mego ojca, powinienbym go zabić, ale nie chcę słuchać jego jęków. Czerwony mąż ma tak samo serce, jak blada twarz. On karze, ale nie dręczy powoli.
Powrócił do Józefa i jego matki, my natomiast musieliśmy jeszcze patrzeć na przedśmiertne chwile życia mordercy. Odzyskał wprawdzie przytomność, ale czuł, że śmierć się zbliża, przyznał się więc do wszystkiego. Nie mógł już mówić w pewnym związku, ale odpowiadał przynajmniej na pytania „tak“, lub „nie“. W ten sposób dowiedzieliśmy się jeszcze niektórych szczegółów tego strasznego wypadku, który go pozbawił spokoju na resztę życia.
Zauważywszy, że ścigający go Fajka Płonąca nie miał z sobą nuggetów, domyślił się, że ten zakopał skarb. Zmylił więc pościg za sobą, a sam wrócił na miejsce napadu. Tam z wielkim trudem wygrzebał dół na trupy, ażeby morderstwo pozostało w tajemnicy. W kilka dni później zastrzelił także brata pierwszej ofiary, ażeby kobiecie przedstawić się jako chętnie widziany obrońca. Potem mógł całkiem wygodnie szukać złota. Udało mu się więc wszystko, prócz rzeczy najważniejszej, bo nie mógł znaleźć nuggetów. Żądza złota i wyrzuty sumienia przyprawiły go niemal o szał. Nie cierpiał w swojem pobliżu obcych, bo się obawiał, żeby przez przypadek nie wyszły na jaw jego zbrodnie. Tak odpędzał Willa, mnie i Małego Jelenia, który udawał kulawego, ażeby pod tym pozorem zamieszkać u niego.
Lecz sprawiedliwość Boża dosięgła go. Umierał na tem samem miejscu, pod którem leżały kości zakopanej przez niego ofiary. W ostatniej chwili, jakby dla zwiększenia kary za zbrodnie, musiał się dowiedzieć od nas, że złoto, tak długo przezeń nadaremnie szukane, znalazło się i wpadło w ręce znienawidzonego przezeń chłopca.
A jednak Pan Miłosierny postąpił z nim jeszcze łagodnie. Zmiażdżone członki nie sprawiały mu bólu; zasnął na wieki bez westchnienia.
Żona jego, zawiadomiona o tem, nie chciała już nań patrzeć. My dwaj pochowaliśmy go, odmówiwszy nad nim modlitwę za umarłych.
Mały Jeleń wkrótce odjechał. Nie dał się zatrzymać, a kiedy ciężko doświadczona kobieta ofiarowała mu część złota, rzekł dumnie:
— Zachowaj sobie ten piasek. Apacz wie, gdzie można więcej znaleźć złota, lecz nie powie tego nikomu, a sam niem gardzi. Wielki Duch nie na to stworzył człowieka, żeby był bogaty, lecz żeby był dobry. Oby ci teraz dał tyle szczęścia, ile doznałaś cierpienia!
Dosiadł konia i zniknął nam z oczu.
Nazajutrz przed południem opuściliśmy także my owe strony, zabierając z sobą Józefa i jego matkę. Stary koń niósł złoto i resztę niewielkiego mienia matki i syna, kasztan kobietę, a mój gniady chłopca, my zaś kroczyliśmy obok pieszo. Pożegnaliśmy się z nimi w najbliższej osadzie, gdzie mogli zaczekać na lepszą sposobność do podróży. Trąba powietrzna spowodowała, że tak przykre otrzymali wieści o najdroższych dla nich istotach, a zarazem dała im środki do lepszego bytu.
Jeszcze podczas opowiadania o napadzie na pociąg i o towarzystwie traperskiem Fireguna wyszedł był jakiś pan z izby, przytykającej do wielkiej komnaty gospodniej i usiadł przy najbliższym stole. Te boczne pokoje przeznaczone są zwykle dla lepszych gości. Z tego, że stamtąd wyszedł, wywnioskowałem, że jest albo znakomitością jakąś, albo uprzywilejowanym znajomym gospodyni. Widocznie zajmowało go opowiadanie, bo przysłuchiwał się z nadzwyczajną uwagą. Pani Thick dawała mu jakieś znaki ruchami głowy, a niekiedy, patrząc na niego, wskazywała ręką na stół, przy którym siedział opowiadający. Tymi znakami sprowadziła mnie na domysł, że ów pan pozostawał w jakimś stosunku do osób, albo zdarzeń, o których mówiono. Utwierdziła mnie w tem przekonaniu ta okoliczność, że następnej krótkiej historyi poświęcał daleko mniej uwagi; a raz nawet przytknął był palce do ust, prosząc gospodynię o milczenie. Zaciekawił mnie swoją osobą. Zacząłem mu się przypatrywać oczywiście tak, żeby tego nie dostrzegł.Wprawdzie twarz jego była wichrami i deszczem wygarbowana i silnie ogorzała od słońca, jak gdyby przebywał zawsze tylko na wolnem powietrzu, lecz ja mimoto nie uważałem go za prawdziwego westmana.
Jego uduchowione rysy twarzy, oczy więcej na wewnątrz zwrócone i zmarszczki myśliciela nad nasadą nosa kazały podejrzywać go o inny zawód, aniżeli traperski. Dla mnie był on zagadką, bo bardzo mało jest zajęć, któreby obok pracy umysłowej wymagały włóczenia się po preryi i puszczy, a jeżeliby nawet zdarzyło się takie połączenie zajęć, to byłoby to jakieś amatorstwo, jak np. u etnografa, który opowiedział ostatnią historyę.
Skończywszy, dodał etnograf uwagę:
— Przyznacie teraz, że już przed Winnetou znajdowali się wśród Apaczów inteligentni i poważani ludzie. Albo zachowanie się tego czerwonego chłopca nie zasługiwało na pochwałę? Zarazem potwierdza moja historya, że są biali, o wiele gorsi od najgorszych Indyan. Wśród tych białych bywają nieraz osoby, które ze względu na swoje stanowisko i wykształcenie mogłyby każdemu za wzór służyć, a tymczasem przodują podłością i nikczemnością. Słyszałem właśnie niedawno opowiadanie o pewnym hrabi hiszpańsko-amerykańskim, który połączył się z Komanczami, ażeby napaść na swoją własną hacyendę i wymordować jej mieszkańców. Gdyby nie wódz Apaczów, Serce Niedźwiedzie i wódz Mizteków, Czoło Bawole, byliby wszyscy biali musieli teraz gryźć ziemię.
— Znacie tę historyę? — zapytano dokoła.
— Niedokładnie. Czynny był tam wtedy także słynny biały myśliwiec, zwany, jeśli się nie mylę, Grot Piorunowy.
— I rolę łotra odegrał hrabia? Prawdziwy hrabia?
— Prawdziwy hrabia, którego ojciec należał do najdostojniejszych i najbogatszych ludzi w kraju.
— Jak się ten drab nazywał?
— Hrabia Roderig,.. Rod... Rod... zapomniałem nazwiska i nie mogę sobie przypomnieć.
Wtem padły z dalszego stołu słowa:
— Hrabia Rodriganda. Czy jego macie na myśli?
— Właśnie jego! Znacie zatem to nazwisko?
— Bardzo dobrze.
— A słyszeliście o tym wypadku?
— Nietylko słyszałem, lecz nawet znam hrabiego i wszystkie osoby, które w tym wypadku udział wzięły. Znam także hacyendę, o której mówiliście, i całą okolicę, gdyż tam mieszkam i jestem prawnym zastępcą sennora Arbelleza, na którego wymierzony był ów napad.
— Co? Jego prawnym zastępcą! W takim razie musicie znać te ciekawe dzieje?
— Znam je tak, jak gdybym je sam przeżył.
— Dlaczego jednak opuściliście tamte strony przeprawiliście się przez rzekę?
— W interesach, sir. Jestem tu w Stanach z powodu pewnego procesu.
— Tak? Gdyby adwokaci nie trzymali się głupiego zwyczaju żądania zapłaty za każde swoje słowo, to przedłożyłbym wam pewną prośbę.
— Hm! Widocznie nie macie o nas zbyt dobrego wyobrażenia!
— Tak źle nie myślę. Chciałem tylko podkreślić, że ci panowie wiedzą, co znaczy dolar.
— Ja także wiem o tem, ale bywają u mnie czasy, kiedy jestem w dobrym humorze nie każę sobie płacić.
— Rzeczywiście?
— Tak.
— A teraz jaki jest czas? Czy jesteście w dobrym humorze?
— W jak najlepszym.
— Mogę więc wyjechać z prośbą?
— Spróbujcie, sir!
— Well! Owóż chciałbym, żeby obecni tu gentlemani usłyszeli historyę o hrabi Rodrigandzie. Opowiecie ją nam?
— Owszem, ale ona nie taka krótka, jak wasza. Czy gentlemani mają czas?
— Czemuby nie? U pani Thick każdy ma czas wypić tyle szklanek, ile chce i zostać, dopóki mu się spodoba, zwłaszcza, gdy zatrzymuje go coś zajmującego. Pójdźcie jednak do naszego stołu, ażebyście nie musieli zbytnio natężać głosu!
— Zrobię to chętnie. Słyszałem wasze opowiadania, które mi się dość podobały, i z wdzięczności za to spróbuję dać dowód na wasze twierdzenie, że są biali łotrowie, którym żaden czerwony nie dorówna w podłości.
Sennor, ubrany całkiem po meksykańsku, przyszedł ze szklanką, zajął wskazane mu miejsce, zapalił nieodstępnego papierosa i zaczął opowiadać:
— Nurtami rzeki Rio Grande płynęło powoli lekkie kanoe, zbudowane z długich kawałków kory, spojonych smołą i mchem, a w niem siedzieli dwaj ludzie, dzieci odmiennych ras. Jeden kierował sterem, a drugi siedział swobodnie w dzióbie, zajęty robieniem naboi z papieru, prochu i kul.
Sternika cechowały śmiałe, ostre rysy twarzy i przenikliwe oko Indyanina. Lecz bez tego można było poznać po ubraniu, że należał do rasy amerykańskiej. Miał skórzaną bluzę myśliwską, wystrzępioną fantastycznie w szwach, parę legginów ze szwami bocz- nymi, ozdobionymi włosami zabitych przezeń nieprzyjaciół i mokassyny o podwójnej podeszwie. Na obnażonej jego szyi wisiał sznur zębów szarego niedźwiedzia, a z włosów, zwiniętych w wysoki czub, sterczały trzy orle pióra, na znak, że był wodzem. Obok niego, na dnie łodzi, leżała miękko wygarbowana skóra bawola, która mu zastępowała płaszcz. Za pasem tkwił błyszczący tomahawk, oraz obosieczny nóż skalpowy obok worków z prochem i kulami. Na skórze bawolej leżała długa dwururka z kolbą, ozdobioną srebrnymi gwoździami, a liczne nacięcia na nasadzie lufy oznaczały, ilu nieprzyjaciół zabił właściciel strzelby. Do sznura z zębami niedźwiedzimi na szyi przytwierdzony był kalumet. Z kieszeni bluzy wyzierały głownie dwu rewolwerów. Ta rzadka u Indyan broń dowodziła na pewno, że jej posiadacz wszedł w blizką styczność z cywilizacyą.
Trzymając ster w prawej ręce, przypatrywał się towarzyszowi, nie troszcząc się pozornie o nic więcej, lecz bystry obserwator byłby zauważył, że z pod nizko spuszczonych jego rzęs padały na brzegi zamaskowane spojrzenia, właściwe myśliwcom, przygotowanym na to, że życiu ich może każdej chwili grozić niebezpieczeństwo.
Towarzysz jego był białym. Wysoki i smukły, ale nadzwyczaj silni zbudowany, miał jasną brodę, która mu dodawała piękności. Ubrany był także w skórzane spodnie, wsunięte w cholewy ciężkich butów, błękitną kamizelkę i taką samą jubkę myśliwską. Szyję miał wolną i obnażoną, a na głowie kapelusz z szerokiemi kresami, podobny do spotykanych zwykle na dzikim Zachodzie.
Obaj mogli być w równym wieku około dwudziestu ośmiu lat i obaj zamiast ostróg mieli kolce, które dowodziły, że jechali na koniach przedtem, za nim zbudowali sobie kanoe, aby popłynąć na niem z biegiem Rio Grande.
Unoszeni szybko przez wodę, usłyszeli nagle rżenie konia. Skutek tego głosu był błyskawiczny, gdyż zanim jeszcze przebrzmiał, leżeli już obydwaj na dnie łodzi tak, że ich zewnątrz nie można było zobaczyć.
— Tkli, koń! — szepnął Indyanin w języku Apaczów.
— Stoi tam dalej, na dole! — rzekł biały.
— Zwietrzył nas. Kto może być jeźdźcem?
— Ani Indyanin, ani dobry biały myśliwiec — odpowiedział biały.
— Czemu?
— Doświadczony jeździec nie pozwoli koniowi rżeć tak głośno.
— Co zrobimy?
— Skierujmy się ku brzegowi. Wylądujemy i podejdziemy tam.
— A kanoe tu zostanie? — zapytał Indyanin. — Może to nieprzyjaciele, którzy wabią nas na brzeg, żeby nas zabić?
— Pshaw! Mamy także broń!
— To niech przynajmniej biały brat pilnuje kanoe, a ja zbadam okolicę!
— Dobrze!
Pchnęli łódź ku brzegowi, Indyanin wysiadł, a biały został i z bronią w ręku czekał jego powrotu. Już w kilka minut zobaczył go, nadchodzącego w wyprostowanej postawie, na dowód, że niema niebezpieczeństwa.
— No? — zapytał biały.
— Jakiś biały śpi za krzakiem.
— Ach! Myśliwiec?
— Uzbrojony tylko w nóż.
— Czy nikogo niema w pobliżu?
— Nie widziałem nikogo.
— To chodźmy tam!
Wyskoczył z łodzi i przywiązał ją, potem wziął swoją rusznicę, wyciągnął do połowy oba rewolwery, ażeby być gotowym do walki i poszedł za Indyaninem. Niebawem dostali się do śpiącego, obok którego stał przywiązany koń, okulbaczony po amerykańsku.
Człowiek ów miał na sobie szersze ku dołowi meksykańskie spodnie, białą koszulę i po huzarsku z ramion zwisającą bluzę. Spodnie i koszula ściągnięte były szalem, owiniętym jak pas dokoła bioder. Oprócz noża nie było u niego widać innej broni. Żółty sombrero leżał na twarzy dla ochrony od ciepłych promieni słońca. Człowiek ten spał tak mocno, że nie usłyszał zbliżenia się obcych.
— Hola, chłopcze, zbudźno się! — zawołał biały, potrząsając go za ramię.
Śpiący zbudził się, zerwał się z ziemi i dobył noża.
— Do stu piorunów! Czego tu chcecie? — zawołał głosem, upojonym snem.
— Najpierw wiedzieć, kto jesteś.
— A kto wy?
— Hm, zdaje się, że się obawiasz tego czerwonego męża. To niepotrzebne, stary chłopcze. Ja jestem traperem nazwiskiem Helmers, a ten to Szosz-in-liet, wódz Apaczów Icarilla.
— Szosz-in-liet? — powtórzył obcy. — W takim razie nie boję się, gdyż ten wielki wojownik jest przyjacielem białych.
Szosz-in-liet znaczy po polsku: serce niedźwiedzie.
— No, a ty? — zapytał biały, który się nazwał Helmersem.
— Jestem wakerem[48] — odrzekł zbudzony.
— Gdzie?
— Po tamtej stronie rzeki.
— U kogo?
— U hrabiego Rodrigandy.
— A skąd się wziąłeś po tej stronie?
— Do wszystkich dyabłów! Powiedzcie raczej, jak ja się dostanę napowrót! Ścigają mnie!
— Kto taki?
— Komancze.
— To dziwna rzecz. Komancze ciebie ścigają, a ty kładziesz się tu spać z całym spokojem.
— Dyabeł niech nie śpi po takiem zmęczeniu!
— Gdzie spotkałeś Komanczów?
— Stąd prosto na północ, w stronie Rio Pecos. Było nas piętnastu mężczyzn i dwie kobiety, ich zaś było sześćdziesięciu.
— A do kroćset! Walczyliście?
— Tak.
— Dalej, dalej!
— Co dalej? Napadli na nas, nieprzeczuwających ich obecności, to też większą część naszych zabili, a kobiety wzięli do niewoli. Nie wiem, ilu jeszcze umknęło oprócz mnie.
— Skąd jechaliście i dokąd?
Wakero nie był rozmowny. Każde słowo trzeba było z niego wyciągać.
— Jechaliśmy do Forte del Quadelupe po panie, które były tam w odwiedzinach. Napad nastąpił w powrocie.
— O jakich paniach mówicie?
— O sennoricie Arbellez i Indyance, Karji.
— Kto jest sennorita Arbellez?
— Córka naszego inspektora.
— A Karja?
— Siostra Tekalta, wodza Mizteków.
Ciekawość Niedźwiedziego Serca zaczęła wzrastać.
— Siostra Tekalta? — spytał.
— Tak.
— To mój przyjaciel. Wypaliliśmy z sobą fajkę pokoju. Siostra jego serca nie powinna zostać w niewoli. Czy moi biali bracia ruszą ze mną, by ją odbić?
— Wszak wy koni nie macie! — zauważył wakero.
Indyanin rzucił nań pogardliwe spojrzenie i odpowiedział:
— Serce Niedźwiedzie ma konia, kiedy mu go potrzeba. Za godzinę weźmie go sobie od psów Komanczów.
— Do stu dyabłów! Tego byłbym nie przypuścił!
— To rozumie się samo przez się — zapewnił biały.
— Jakto?
— Kiedy na was wczoraj napadnięto?
— Wieczorem.
— A jak długo tu spałeś?
— Zaledwie kwadrans.
— To Komancze będą tutaj niebawem.
— A do wszystkich dyabłów!
— Z pewnością!
— Czemu?
— Jesteś wakerem i nie znasz zwyczajów Indyan? Jakie zamiary mogą oni mieć co do kobiet? Czy wzięli je do niewoli dla okupu?
— Nie, napewno nie. Powloką je z sobą, by z nich sobie żony porobić, ponieważ obie są młode i piękne.
— Słyszałem, że dziewczęta Mizteków słyną z piękności. Skoro więc Komancze nie zechcą wydać tych pań, muszą się postarać o to, żeby nie wyśledzono miejsca ich pobytu i ukryć swoje ślady. W tym celu nikomu z was nie pozwolą umknąć i wyruszyli z pewnością w pościg za tobą, byś nie doniósł o tem wiadomości do domu.
— Teraz rozumiem! — rzekł wakero.
— Komancze byli oczywiście na koniach?
— Tak.
— Będą więc ciebie ścigali, trzymając się twego śladu i przybędą tu na koniach.
— Przeklęta sprawa! Tak łatwo to sobie wyobrazić, a ja nad tem nie pomyślałem.
— Zdaje się, nie odznaczasz się szczególną bystrością umysłu. Czy przypuszczałeś, że cię będą ścigali?
— Owszem!
— Dlaczegóż więc położyłeś się spać?
— Byłem bardzo znużony ucieczką.
— Powinienbyś był przynajmniej przeprawić się przez rzekę!
— Rzeka za szeroka, a koń bardzo zmęczony.
— Dziękuj Bogu, że nie jesteśmy Indyanami! Byłbyś tu zasnął i przebudził się aż w raju, bez skóry na głowie. Czy jesteś głodny?
— Tak.
— To chodź z nami do łodzi, ale zaprowadź wpierw konia za krzaki, ażeby go nie było widać zdaleka!
Rozmowę tę prowadził tylko Helmers z wakerem, a Serce Niedźwiedzie wrócił był do czółna i położył się na skórze bawolej. Wakero dostał mięsa, wody napił się z rzeki i w ten sposób zaspokoił głód i pragnienie.
Gdy jeszcze jadł, pytał go Helmers o jego bliższe stosunki, a po jakimś czasie opuścił kanoe, ażeby wyleźć na wzniesiony nieco brzeg i rozejrzeć się dokoła. Ledwie się wydostał na wzgórze, wydał okrzyk zdziwienia:
— Hola, nadchodzą! Omal że nie przeliczyliśmy się w czasie.
W tej samej chwili prawie był już Indyanin przy nim i przypatrywał się Komanczom.
— Sześciu jeźdźców! — powiedział.
— Na każdego z nas po trzech.
Biały traper nie myślał widocznie o tem, żeby także wakero wziął na siebie choć jednego z nieprzyjaciół.
— Kto zabierze konia? — spytał Serce Niedźwiedzie.
— Ja — odrzekł biały.
Indyanin skinął głową i dodał:
— Ani jeden z tych Komanczów nie powinien nam umknąć!
— To rozumie się samo przez się — zapewnił Helmers, a zwróciwszy się do wakera, zapytał: — Masz tylko nóż?
— Tak.
— Wobec tego nic nam nie pomożesz w tej sprawie. Zostań w łodzi, a ja wezmę tymczasem twojego konia.
— A jeśli go zastrzelą? — zastrzegł się ze strachem.
— Śmiej się z tego! Dostaniemy sześć innych za niego!
Meksykanin musiał się poddać zarządzeniu białego. Położył się na dnie łodzi, a tamci dwaj udali się na miejsce, gdzie go przedtem zastali. Ustawiwszy się obok ukrytego w zaroślach konia, czekali.
Jeźdźcy, których Helmers zobaczył najpierw jako sześć ciemnych punktów, zbliżali się szybko. Wkrótce można już było rozpoznać ich broń i odzież.
— Tak, to psy Komancze! — rzekł Serce Niedźwiedzie.
— Pomalowali się wojennemi barwami, nie dadzą więc pardonu. — zauważył Helmers.
— I sami go nie dostaną!
— Najpierw przekonają się o tem dwaj ostatni, a przedni już nam nie ujdą.
— Ja biorę ostatnich na siebie — rzekł Apacz.
— Dobrze!
Komancze zbliżyli się już na pół kilometra, ale ciągle jeszcze jechali cwałem. Za chwilę mieli się znaleźć w promieniu celności strzelb.
— A to głupcy! — roześmiał się Helmers.
— Ci Komancze nie mają mózgu i nie mogą myśleć!
— Powinniby przynajmniej przypuścić, że wakero ukryje się tu i czeka na nich. Sądzą pewnie, że natychmiast przeprawił się przez rzekę.
— Ugh! — rzekł Apacz.
Wezwawszy w ten sposób towarzysza do baczności, podniósł rusznicę, a Helmers uczynił to samo. Huknęły dwa wystrzały, potem drugie dwa, a czterech Komanczów tarzało się po ziemi. Po małej chwilce wypadł Helmers z zarośli na koniu wakera. Pozostali dwaj Komancze stropili się bardzo. Zanim zdołali zawrócić konie, ujrzeli przed sobą białego. Podnieśli tomahawki do śmiertelnego ciosu, lecz on jeszcze przed nimi dobył rewolweru, wypalił po dwakroć i dwaj ostatni Komancze runęli z koni na ziemię.
Zwycięstwo odniesiono w niespełna dwu minutach, a konie poległych z łatwością schwytano.
Teraz nadszedł wakero, który przypatrywał się wszystkiemu z kanoe.
— Do dyabła! — rzekł. — A to zwycięstwo!
— Ba! — roześmiał się Helmers. — Co to jest sześciu Komanczów? Właściwie należałoby oszczędniej obchodzić się z krwią ludzką, bo to sok, najcenniejszy ze wszystkich, ale ci Komancze nie zasługują na nic innego.
Zabrano poległym broń i rzucono w trawę a Serce Niedźwiedzie zdjął skalpy z obu Indyan, zabitych przez siebie i przywiesił je sobie do pasa. Biały nie wziął skalpów.
— Co dalej? — spytał Helmers. — Czy wyruszamy natychmiast?
— Oczywiście! — odpowiedział Apacz. — Siostra przyjaciela nie powinna napróżno oczekiwać pomocy!
— Czy weźmiemy z sobą wakera?
Serce Niedźwiedzie zmierzył go okiem i odrzekł:
— Czyń, jak chcesz!
— Pójdę z wami! — oświadczył Meksykanin.
— Wątpię, czy nam się, na co przydasz.
— Czemu?
— Bohaterem nie jesteś.
— Wszak nie miałem teraz broni!
— Ale podczas wczorajszego napadu umknąłeś.
— Ażeby pomoc sprowadzić.
— Ach! Tak! A zdołasz odszukać miejsce, w którem na was napadnięto?
— Z pewnością.
— To przyłącz się do nas!
— Czy mogę sobie wziąć trochę broni od Indyan?
— Możesz. Weź sobie także jednego konia. Twego puścimy wolno, bo zanadto zdrożony i przeszkadzałby nam tylko.
Dosiedli trzech najlepszych koni, resztę puścili na wolność i mały orszak ruszył w drogę.
Dążyli na północ, ciągle ku Rio Pecos. Droga wiodła z początku przez otwartą preryę, potem zaś wynurzyła się przed nimi sierra z górami, porosłem i lasem. Jechali dolinami i parowami, dopiero wieczorem wydostali się na wzgórze, skąd można było objąć okiem małą sawannę.
— Ugh! — zawołał Apacz, jadący na przedzie.
— Co tam? — zapytał Helmers.
— Popatrz!
Serce Niedźwiedzie wyciągnął ręce i wskazał na dół przed siebie.
Tam rozłożył się obozem oddział Indyan. Wśród nich dostrzeżono pojmanych. Helmers wziął do ręki małą lunetę, przyłożył do oka i patrzył.
— Co mój biały brat widzi? — zapytał Apacz.
— Czterdziestu dziewięciu Komanczów.
— Pshaw! — rzekł lekceważąco Indyanin.
— I sześciu pojmanych.
— Czy są także kobiety?
— Dwie.
— Uwolnimy je!
Słowa te powiedział wódz z takim spokojem ducha, jak gdyby się to samo przez się rozumiało, że on jeden mógłby wziąć na siebie kopę Komanczów.
— Wieczorem? — zapytał Helmers.
Apacz skinął głową w odpowiedzi.
— Ale jak?
— Jak na wodza Apaczów przystało! — odparł dumnie Serce Niedźwiedzie.
— Zgoda. Czterdziestu dziewięciu Komanczów nie może postawić stu ludzi na straży.
— Ukryjmy się zaraz!
— Dlaczego? — wtrącił wakero.
— Chcesz się może pokazać? — zapytał Helmers.
— Nie, ale tu przecież nie mogą nas dostrzec.
— Mógł jeszcze ktoś umknąć prócz ciebie. Tego ścigano z pewnością także, a gdy ścigający powrócą, mogliby nas bardzo łatwo zobaczyć. Potrzymaj konie! Musimy najpierw zatrzeć nasze ślady.
Wrócił z Sercem Niedźwiedziem pewną część drogi, którą przyszli, ażeby uczynić niewidocznymi odciski kopyt, poczem wyszukali na wzgórzu kryjówkę w najgęstszych zaroślach i ukryli tam konie.
Słońce zaszło i nastąpił wieczór. Wkrótce zapadła ciemna noc, mimo to w kryjówce nie było żadnego ruchu. Najlepszą porą do napadu była chwila przed północą.
— Czy obmyśliłeś sobie, jak wykonać nasz plan? — zapytał Helmers Apacza.
— Tak — odparł Indyanin.
— Jakże to zrobisz?
— Tak, jak waleczni zrobić powinni. Czy potrafisz zabić strażnika tak, żeby głosu z siebie nie wydał?
— Potrafię.
— Dobrze! W takim razie zakradniemy się, zabijemy straż, przetniemy więzy pojmanych i umkniemy z nimi.
— Oczywiście na koniach?
— Tak.
— To czas już zacząć, bo skradanie się to nudna sprawa.
— Czy wakero zostanie? — spytał Apacz.
— Tak. Będzie trzymał konie.
— Gdzie będzie na nas czekał?
— Tam, skąd po raz pierwszy dostrzegliśmy Komanczów. Chcąc dostać się nad Rio Grande, będziemy musieli tamtędy przechodzić.
— To zaczynajmy!
Obaj śmiałkowie pochwycili strzelby i odeszli, wydawszy wakerowi odpowiednie zlecenia.
Na dolinie płonęło tylko jedno strażnicze ognisko, a dokoła niego leżeli śpiący Komancze, oraz powiązani jeńcy. Straży należało szukać zewnątrz tego koła. Gdy obaj dostali się na dolinę, rzekł Serce Niedźwiedzie:
— Ja pójdę w prawo, a ty w lewo.
— Dobrze! Na wszelki wypadek uwalniamy najpierw kobiety.
Po tem zastrzeżeniu rozeszli się.
Helmers ruszył w prawo dokoła obozu. Oczywiście nie w postawie stojącej, lecz w sposób, używany na preryi w takich razach. Człowiek kładzie się na ziemi i sunie się jak wąż zwolna, ostrożnie. Nie można przytem dać się słyszeć, ani się pokazać, a zarazem trzeba się starać, żeby konie nic nie zwietrzyły, bo trwożliwem parskaniem zdradziłyby zaraz obecność nieprzyjaciela.
Tak uczynił Helmers. Zatoczywszy najpierw wielki łuk, zwężał go zwolna, dopóki nie zauważył ciemnej postaci, kroczącej powoli tam i napowrót. Była to straż. Helmers skradał się dalej z największą ostrożnością. Na szczęście noc była ciemna, a ognisko już nie świeciło. Podszedł do strażnika na odległość pięciu kroków, potem pobiegł nagle ku niemu, chwycił go z tyłu lewą ręką za gardło, ścisnął je tak mocno, że głos nie mógł się wydostać, a prawą wbił mu długi nóż w piersi. Strażnik padł, nie wydawszy głosu, ani nie wywoławszy najmniejszego szmeru.
W ten sposób udało się Helmersowi w kwadrans potem uczynić nieszkodliwym drugiego strażnika, poczem zetknął się z Sercem Niedźwiedziem, który tak samo zabił dwu Komanczów.
— Teraz do kobiet! — szepnął Indyanin.
— Ale ostrożnie! — prosił Helmers.
— Pshaw! Apacz jest odważny, a zarazem ostrożny. Naprzód! — zabrzmiała ledwie dosłyszalna odpowiedź.
Zwrócili się pocichu przez wysoką trawę ku ognisku. Kobiety rozpoznali łatwo po jasnej barwie sukien. Helmers dostał się do nich pierwszy i zbliżył usta do ucha jednej z nich. Dostrzegł przytem w ciemności, że miała oczy otwarte.
— Nie lękaj się, pani i zachowaj się cicho! — szepnął. — Dopiero gdy przyjaciółce pani także więzy rozetnę, pośpieszy pani do koni.
Zrozumiała go. Niewiasty leżały obok siebie ze związanemi rękoma i nogami. Helmers przeciął rzemienie, które wżarły im się w ciało.
Skoro tylko Apacz zauważył, że biały zajął się kobietami, poczołgał się do pojmanych mężczyzn, których było czterech. Nieszczęśliwcy nie spali. Niedźwiedzie Serce wziął do ręki nóż, żeby poprzecinać rzemienie, uwolnił był już dwóch, gdy wtem nagle powstał z ziemi jeden z Indyan, dosłyszawszy w półśnie ruchy Apacza. Serce Niedźwiedzie zerwał się wprawdzie natychmiast i pchnął go nożem w piersi, ale przebity zdołał jeszcze wydać okrzyk ostrzegawczy.
— Naprzód do koni! — zawołał Apacz, przecinając błyskawicznie pęta dwu pozostałych jeńców.
Zerwali się i popędzili do koni.
— Prędzej, prędzej, na miłość Boga! — zawołał także Helmers.
Pochwycił obie kobiety za ręce i pociągnął je do koni, ale one nie mogły prędko iść, bo więzy im bardzo zaszkodziły.
— Serce Niedźwiedzie! — krzyknął Helmers w najwyższej trwodze.
— Tutaj! — zabrzmiał głos Apacza.
— Prędzej do mnie!
W następnej chwili był wódz przy nim. Pochwycił jedną z kobiet na ręce i pobiegł z nią do koni, a Helmers zrobił z drugą to samo. Wskoczyli na siodła, wciągnęli kobiety, przecięli lassa, któremi konie były przywiązane i popędzili.
Wszystko to odbyło się w wielkim strachu, lecz z szybkością błyskawicy, na szczęście w sam czas, bo ledwie ruszyli z miejsca, już huknęły za nimi strzały Komanczów.
Indyanie nie przypuszczali wcale możliwości napadu i spali mocno. Teraz zerwali się i chwycili za broń. Utworzywszy bezładny kłąb, zdali sobie sprawę ze stanu rzeczy dopiero wtedy, gdy jeńcy już odjeżdżali. Poskoczyli zaraz do pozostałych koni i puścili się za uciekającymi w pogoń.
Helmers i Apacz znali drogę, dlatego jechali na czele, a każdy z nich trzymał przed sobą na siodle dziewczynę. Na wzgórzu czekał na nich wakero. Usłyszawszy, że nadjeżdżają, wsiadł na konia, a dwa luźne, wziął za cugle.
— Za nami! — zawołał Helmers na niego.
Tak odbywała się ta dzika gonitwa wśród zupełnych ciemności. Po drugiej stronie wzgórza pognali na dolinę, na przedzie zbiegi, a za nimi Komancze, nabijając bez ustanku strzelby i strzelając. Nie trafili jednak nikogo. Nareszcie wydostano się na wolną preryę, a wtedy można było pomyśleć o obronie.
— Czy sennora jeździ konno? — zapytał Helmers swoją panią.
— Tak.
— Oto są cugle. Proszę jechać ciągle naprzód!
Zeskoczył z konia i wsiadł na swego, prowadzonego dotąd przez wakera. Gdy także Apacz uczynił to samo, utworzyli straż tylną i trzymali Indyan w szachu swojemi doskonałemi strzelbami. Tak pędzili do świtu, Rano pokazało się, że Komancze zostali daleko w tyle, częścią z ostrożności, a częścią dlatego, że nie chcieli, teraz jeszcze natężać swych koni, jak zbiegowie.
— Zwolnijmy biegu! — rzekł wakero.
— Nie — odparł Helmers. — Jedźmy ciągle jak najprędzej, ażeby rzeka odgrodziła nas od Komanczów.
Teraz mógł się dokładniej przypatrzyć obu uwolnionym kobietom. Jedna była Hiszpanką, a druga Indyanką, ale obie piękne w swoim rodzaju.
— Czy sennorita wytrzyma jeszcze dalej taką jazdę? — zapytał pierwszą.
— Jak długo pan zechce — odrzekła.
— Jak mam panią nazywać?
— Nazywam się Ema Arbellez. A pan?
— Helmers. Będziemy wkrótce musieli przeprawić się przez rzekę, sennorito.
— Czy nam się to uda?
— Spodziewam się. Niestety tylko trzej z nas są uzbrojeni. Nad Rio Grande leży reszta broni, odebranej wczoraj Komanczom.
— Walczyliście już wczoraj?
— Tak. Spotkaliśmy wakera i dowiedzieliśmy się od niego o bliższych szczegółach. Zabiliśmy jego prześladowców i postanowiliśmy was także wyswobodzić.
— Dwóch przeciwko tylu! — dziwiła się.
Gdy zbiegowie dostali się nad Rio Grandę, zostawili pogoń tak daleko za sobą, że im całkiem z oczu zniknęła. Broń zastrzelonych Indyan leżała jeszcze na miejscu, rozdzielono więc ją pomiędzy tych, którzy broni nie mieli. Z ocalonych mężczyzn trzej byli wakerami, a jeden majordomo, czyli marszałek domu.
— Co poczniemy teraz? — spytał ten ostatni. — Czy zaczekamy na Indyan, ażeby im dać pamiątkę? Mamy teraz ośm strzelb.
— Nie, przeprawimy się przez wodę. Po tamtej stronie będzie dla nas rzeka linią obronną. Panie usiądą w łodzi — rzekł Helmers.
Tak się stało. Majordomo popłynął z paniami na drugą stronę, a reszta przedostała się przez wodę na koniach. Wszystko odbyło się szczęśliwie, a kiedy wydostano się na drugą stronę, zatopiono kanoe i poczyniono przygotowania do obrony. Podczas tego trzymała się Ema Arbellez ciągle boku Helmersa.
— Czemu dalej nie jedziemy, sennorze? — zapytała.
— Roztropność na to nie pozwala — odpowiedział. — Ściga nas nieprzyjaciel, przewyższający nas znacznie pod względem liczby.
— Ależ mamy ośm strzelb! — rzekła odważnie.
— Przeciwko pięćdziesięciu nieprzyjacielskim. Zważ, pani, że mamy bronić kobiet!
— Sądzi więc pan, że powinniśmy zaczekać, aż nas tu oblegną?
— Nie. Komancze pomyślą, że po przeprawieniu się ruszyliśmy dalej natychmiast. Pójdą więc odrazu do wody, a gdy ich będzie dość w rzece, przerzedzimy ich szeregi tak, że zaniechają pogoni.
— A jeśli będą ostrożni?
— O ile?
— Jeżeli wyślą najpierw ludzi na zwiady?
— Hm, istotnie mogą to zrobić!
— Co pan przeciw temu zarządzi?
— Pojedziemy dalej i zawrócimy tu łukiem. Naprzód więc, zanim się zjawią!
Dosiedli znowu koni i podążyli wyciągniętym cwałem w głąb równiny. Tam zatoczyli łuk i wrócili na brzeg nieco powyżej miejsca przeprawy. Zaledwie się to stało, dał się po drugiej stronie słyszeć tętent kopyt końskich.
— Nadchodzą! — rzekł majordomo.
— Trzymajcie konie za nozdrza, żeby nie rżały! — nakazał Helmers.
Rozsądna dziewczyna miała słuszność. Komancze zbadali ślady po drugiej stronie rzeki, a potem dwu z nich wjechało ostrożnie w wodę. Przybywszy na tę stronę, znaleźli trop, wiodący dalej.
— Ni-uake, mi ua o-o, ni esz miusziame, tu ich widzimy; możecie przejść! — zawołali na drugi brzeg.
Na to wezwanie wparli Indyanie konie do wody, jeden za drugim. Rzeka była tak szeroka, że pierwszy nie dostał się był jeszcze do tego brzegu, kiedy ostatni tamten opuścił. Zbiegowie siedzieli ukryci w krzakach. Nadeszła chwila stanowcza.
— Gdzie mierzyć?
— Do pierwszych w wodzie. Ci na brzegu już nam nie ujdą!
— Tylko niech dwóch nie strzela w jednego! — upomniał Apacz. — Strzelamy do nich szeregiem tak, jak stoimy.
— Dobrze, doskonale! — rzekł Helmers. — Już?
— Tak — szepnął każdy.
— A więc ognia!
Ośm dobrze wymierzonych strzałów huknęło w jednej chwili, jak z armaty i ośmiu pierwszych Komanczów zniknęło w wodzie. Helmers i Apacz mieli dwururki, wypalili więc powtórnie i utopili jeszcze dwu.
— Nabić czemprędzej znowu! — zawołał Helmers.
Dziwny, śmieszny niemal był widok skutku, jaki pierwsza salwa wywarła na pozostałych przy życiu Indyan. Zawróciwszy konie, popłynęli ku przeciwnemu brzegowi. Wielu zsunęło się ostrożnie z koni i popłynęło obok nich, ażeby się ukryć za nimi. Ci dwaj, którzy byli już na tym brzegu, okazali najwięcej niepokoju, a zarazem najwięcej nieostrożności. Porwawszy strzelby z ramion, pojechali cwałem w głąb lasu. Helmers zaś wydobył natychmiast rewolwer i pobiegł naprzeciw nich zaroślami tak, że go nie widzieli. Kiedy mieli minąć to miejsce, na którem się znajdował, wypalił dwa razy, a czerwoni pospadali z koni bez życia.
— Hola, mamy jeszcze dwie nabite strzelby! — zawołał Helmers.
— Będą dla nas! — odrzekła Ema Arbellez.
— Umie pani strzelać?
— Umiemy obie.
— W takim razie baczność!
Odskoczył wstecz, gdzie zostawił był swoją dwururkę, panie zaś pochwyciły strzelby Komanczów. Odbyło się to tak szybko, że od pierwszej salwy upłynęła ledwie minuta. Tymczasem nabito znowu.
— Ognia! — zabrzmiała komenda.
Nieprzyjaciele nie dosięgli byli jeszcze drugiego brzegu, kiedy padła nowa salwa z pojedynek i dwururek. Kilku rannych spłynęło z wodą, a kilku nieuszkodzonych, udając nieżywych, pozwoliło się także unieść prądowi, by zwieść dzielnych obrońców.
— Chcą nas oszukać! — zawołał Helmers. — Nabijmy prędko znowu i chodźmy za łajdakami wzdłuż brzegu! Kto nie tonie, ten jeszcze żyje!
Posłuchano słów jego i wkrótce liczba zabitych wynosiła więcej niż dwudziestu. Reszta Komanczów siedziała po tamtej stronie rzeki w krzakach, nie mając odwagi wychylić się stamtąd.
— Teraz zostawmy ich już w spokoju! — rozkazał Helmers.
— Nie będą nas już dalej ścigać — rzekł Apacz. — Te psy Komancze nie mają mózgu w głowach!
— Dziękuję sennoritom za pomoc! — powiedział Helmers. — Byłbym nie przypuścił, że pani strzela, jak westman.
— W naszych samotnych okolicach musi się nabrać wtem wprawy — rzekła Ema. — Czy sądzi pan, że istotnie nie będą nas już napastowali?
— Spodziewam się tego!
— W takim razie ruszajmy w dalszą drogę. W tem miejscu tyle krwi się wylało, że mróz mnie przechodzi, choć sama także za broń chwyciłam.
— Tam są konie obydwu ostatnich Indyan. Czy zabierzemy je z sobą? — zapytał Helmers.
— To się rozumie — odrzekł majordomo. — Koń, ujeżdżony po indyańsku, przedstawia zawsze znaczną wartość. Moi wakerzy wezmą je za cugle.
Po krótkim odpoczynku dosiedli znowu koni i podążyli w głąb preryi. Często i uważnie badali widnokrąg poza sobą, ale nie zauważyli już ani śladu pogoni. Po kilku godzinach takiej jazdy zwolnili nieco biegu, przez co mogli swobodniej pomyśleć o rozmowie.
Serce Niedźwiedzie jechał teraz, jak i przedtem, u boku Indyanki, a Helmers obok Meksykanki.
— Cały dzień prawie jesteśmy już razem, a nie poznaliśmy się jeszcze wzajemnie — odezwał się Helmers do swej towarzyszki. — Proszę nie kłaść tego na karb braku uprzejmości z mej strony, lecz przypisać to nadzwyczajnym okolicznościom!
— Przeciwnie. Mnie się zdaje, że znamy się już dość dobrze! — odpowiedziała z uśmiechem.
— O ile?
— Ja wiem o panu, że pan chętnie naraża życie dla drugich, że jest pan odważnym i rozważnym myśliwcem, a pan wie o mnie, że... że... ja także umiem strzelać.
— Zapewne, że wiemy trochę jedno o drugim, ale to nie wystarczy. Pozwolę sobie uzupełnić te wiadomości, przynajmniej z mojej strony.
— Będę panu bardzo wdzięczna, sennorze!
— Nazywam się Antoni Helmers. Było nas u rodziców dwóch braci. Obaj pragnęliśmy się kształcić. Ponieważ jednak nie starczyło środków, a ojciec umarł, udał się mój brat, starszy ode mnie, na morze, ja zaś do Ameryki, gdzie po długiej tułaczce osiedliłem się na Zachodzie, jako myśliwiec.
— Nazywa się więc pan Antoni. Pozwoli pan zapewne, żebym pana nazywała sennor Antonio?
— Owszem, jeśli to pani sprawi przyjemność.
— Ale jak się pan dostał tu, tak daleko, aż nad Rio Grande?
— Hm, to jest właściwie sprawa, o której niepowinienbym mówić!
— Tajemnica?
— Może tajemnica, a może tylko wielkie dzieciństwo.
— Zaciekawia mnie pan!
— Skoro tak, to nie będę już tego przed panią ukrywał — rzekł, śmiejąc się. — Idzie, ni mniej ni więcej, tylko o wydobycie nieskończenie bogatego skarbu.
— Jakiego skarbu?
— Rzeczywistego, składającego się z drogich kamieni i szlachetnych kruszców.
— Gdzie leży ten skarb?
— Tego jeszcze sam nie wiem.
— O, to nieprzyjemne! A gdzie się pan dowiedział o istnieniu tego skarbu?
— Daleko na północy. Wyświadczyłem pewnemu staremu, choremu Indyaninowi kilka nie pozbawionych wartości przysług, a on, umierając, powierzył mi z wdzięczności tajemnicę skarbu.
— Ale nie wyjawił panu rzeczy głównej, to jest, gdzie skarb jest złożony!
— Powiedział, żebym go szukał w Meksyku i dał mi mapę z planem sytuacyjnym.
— Które strony przedstawia ta mapa?
— Tego nie wiem. Nakreślone są na niej pasma wzgórz, doliny i rzeki, ale niema ani jednej nazwy.
— To zaiste szczególne. Czy Szosz-in-liet, wódz Apaczów, wie także o tem?
— Nie.
— A przecież jest pańskim przyjacielem, jak mi się zdaje?
— Jest istotnie dla mnie prawdziwym przyjacielem.
— A mnie powierzy pan tę tajemnicę, choć poznaliśmy się dopiero dzisiaj?
Helmers spojrzał jej w twarz swojemi wiernemi, uczciwemi oczyma i odpowiedział:
— Są ludzie, po których poznać, że nie należy przed nimi ukrywać żadnych tajemnic.
— A mnie zalicza pan do tych osób?
— Tak.
Podała mu rękę i rzekła:
— Pan się nie myli. Dowiodę panu tego, odwdzięczając mu się szczerością. Powiem panu szczegół, tyczący się pańskiej tajemnicy. Dobrze?
— Proszę nawet o to! — odparł jakby zaskoczony niespodzianką.
— Znam człowieka, który stara się także o ten skarb.
— Ach! Któż to jest?
— Nasz młody principo, hrabia Alfonzo de Rodriganda y Sevilla.
— Czy wie o tym skarbie?
— O, my wszyscy wiemy, że dawni panowie tego kraju ukryli swoje skarby, kiedy Hiszpanie zdobyli Meksyk. Oprócz tego są miejsca, zwane bonancami, w których można znaleźć całe masy złota i srebra.
Indyanie znają te miejsca, lecz wolą raczej ginąć, aniżeli wskazać je białym.
— A hrabiemu Alfonzowi de Rodriganda także nikt jeszcze tych miejsc nie wskazał?
— Nie. My mieszkamy w Hacyendzie del Erina, a legenda powiada, że w pobliżu tej osady znajduje się jaskinia, w której władcy Mizteków ukryli swoje skarby. Szukano tej pieczary bardzo gorliwie, hrabia Alfonzo także nie żałował trudu, ale poszukiwania nie doprowadziły do pomyślnego wyniku.
— Gdzie leży Hacyenda del Erina?
— O przeszło dzień drogi stąd, na stoku góry Cohahuila. Zobaczy ją pan, gdyż spodziewam się, że pan nas tam odprowadzi.
— Nie opuszczę pani, dopóki nie będę pewnym bezpieczeństwa pani!
— I wtedy jeszcze nie opuści nas pan, lecz zabawi u nas w gościnie.
— Właśnie, że bezpieczeństwo pani będzie wymagało tego, żebym ją natychmiast opuścił.
— Jak to?
— Zabiliśmy sporą liczbę Komanczów. Nie ulega wątpliwości, że kilku z pozostałych przy życiu pójdzie za nami na zwiady, aby zobaczyć, gdzie nas można znaleźć. Jeśli się tych szpiegów nie sprzątnie, napadną na nas Komancze znowu, ażeby się zemścić. Dlatego z pod hacyendy zawrócę z Sercem Niedźwiedziem, ażeby zabić wywiadowców.
Rzuciła nań niespokojne spojrzenie i rzekła:
— Narazi się pan na nowe niebezpieczeństwo!
— Niebezpieczeństwo? Myśliwiec preryowy znajduje się ciągle w niebezpieczeństwie. Jest więc przyzwyczajony do tego. Ale zostańmy przy dotychczasowym temacie, t. j. przy skarbie królewski m! Nikt więc nie wie, gdzie się ta grota znajduje?
— Przynajmniej nikt z białych.
— A z Indyan?
— Jeden tylko Indyanin zna skarb królewski na pewno, a może jeszcze jedna Indyanka. Tekalto jest jedynym potomkiem dawnych władców Mizteków. Oni oddali mu tajemnicę w spuściźnie. Karja, jadąca tam obok wodza Apaczów, to jego siostra. Być może, że on jej tajemnicę powierzył.
Helmers patrzył teraz na Indyankę z większem zajęciem, niż dotychczas.
— Czy ona umie milczeć? — zapytał.
— Przypuszczam — odrzekła i dodała z uśmiechem — Co prawda, ludzie powiadają, że kobiety milczą aż do pewnej granicy.
— A tą granicą jest?
— Miłość.
— Ach! Być może, iż pani ma słuszność — żartował. — Wolno spytać, czy Karja doszła już do tej granicy?
— Uważam to prawie za możliwe.
— Któż jest tym szczęśliwym?
— Niech pan zgadnie! To nie trudne!
Czoło myśliwca zmarszczyło się surowo.
— Domyślam się — powiedział. — Hrabia Alfonzo chce wykraść jej tajemnicę zapomocą miłości.
— Zgadł pan dobrze.
— Czy sądzi pani, że starania jego odniosą jaki skutek?
— Ona go kocha.
— A co mówi o tej miłości jej brat, potomek Mizteków?
— Może jeszcze nic o tem nie wie. To najsłynniejszy cibolero[49], a pokazuje się w hacyendzie rzadko.
— Najsłynniejszy cibolero? W takim razie musiałbym znać jego imię, tymczasem Tekalto jest mi nieznane.
— Myśliwi nie nazywają go Tekalto, lecz Mokaszi-Motak.
— Mokaszi-Motak, Czoło Bawole! — powtórzył Helmers zdziwiony. — Teraz go znam. Czoło Bawole to najsłynniejszy łowca bawołów między Red River a pustynią Mapimi. A Karja, to siostra tego sławnego męża? Muszę teraz wobec tego patrzeć na nią zupełnie innem okiem.
— Czy zamierza pan także spróbować, jak na nią pańska uprzejmość podziała?
Roześmiał się i odpowiedział:
— Ja? Gdzież może westman zdobyć się na tyle uprzejmości? Bałbym się wejść w szranki z hrabią de Rodriganda. Gdybym wiedział, że osoba moja może się wogóle komu podobać, to spróbowałbym szczęścia wobec zupełnie innej.
— Któż byłby tą inną?
— Tylko pani, sennoro! — odparł szczerze.
Oko jej zamigotało do niego obietnicą szczęścia, kiedy odrzekła:
— Cóż kiedy ode mnie nie dowie się pan nic o szukanym skarbie!
— O sennoro! Są skarby, cenniejsze od całych mas złota i srebra. O takich skarbach myślę i pragnę kiedyś zostać szczęśliwym gambusinem[50].
— Szukaj pan, może pan znajdzie!
Wyciągnęła doń rękę, którą on skwapliwie ujął. Teraz wydało się obojgu, jakby jakaś siła z jednego na drugie przepływała. To był znak, że się rozumieli wzajemnie.
Za nimi jechał Serce Niedźwiedzie obok Indyanki i także prowadził z nią rozmowę. Oko jego obejmowało postać sąsiadki, siedzącej z taką pewnością na półdzikim koniu, jak gdyby zawsze siedziała tylko na indyańskiem męskiem siodle. Milczący wódz nie lubiał szafować hojnie słowami. Dlatego każde jego słowo miało podwójną wagę, jeśli już mówił. Karja nie dziwiła się, że wódz skąpił słów. Czuła jednak, że oko jego spoczywało przenikliwie na niej i zlękła się niemal, kiedy ją zapytał:
— Do którego narodu należy młoda siostra?
— Do narodu Mizteków — odpowiedziała.
— Był to wielki naród i słynął z piękności kobiet. Czy moja młoda siostra jest już skwawą, czy jeszcze dziewczyną?
— Nie mam męża.
— Czy serce jej należy jeszcze do niej?
Na to bezpośrednie pytanie, na które żaden biały byłby się może nie odważył, poczerwieniała jej ciemna twarz.
— Już nie — odpowiedziała stanowczym głosem.
Wiedziała, że w takich razach lepiej nie ukrywać prawdy. Ta odpowiedź nie zmieniła ani jednego rysu jego spiżowego oblicza.
— Czy mąż jej narodu posiadł jej serce? — pytał dalej.
— Nie.
— Biały?
— Tak.
— Serce Niedźwiedzie boleje nad siostrą. Niech go siostra zawiadomi, jeśli ją biały oszuka.
— On nie oszuka mnie! — odparła z dumną niechęcią.
Leciutki uśmiech przebiegł przez usta Indyanina. Potrząsnąwszy głową, odrzekł:
— Biała barwa jest fałszywa i łatwo się brudzi. Niech moja siostra będzie ostrożna!
Oto była cała rozmowa między obojgiem, a w skutkach z pewnością tak samo ważna, jak rozmowa Helmersa z Meksykanką.
W ciągu jazdy dowiedział się Helmers, że obie kobiety były nad Rio Pecos, w odwiedzinach u ciotki Meksykanki, złożonej ciężko chorobą. Była to siostra matki Emy, a więc szwagrowa starego Piotra Arbelleza, który był dawniej zarządcą hrabiego Ferdynanda de Rodriganda, teraz zaś mieszkał jako dzierżawca w Hacyendzie del Erina. Opieka obu dziewcząt nie zdołała przeszkodzić śmierci ciotki, opóźniła ją tylko, nieco. Arbellez wysłał potem majordomusa z wakerami po dziewczęta. W powrocie napadli na nie Komancze. Byłyby zgubione, gdyby nie pomoc Helmersa i wodza Apaczów.
Droga prowadziła dalej ku południowi. Dzień chylił się już ku swemu kresowi, do wieczora brakowało jeszcze z godzinę, a nasi podróżni znajdowali się na skraju rozległej równiny, kiedy Apacz, zatrzymując
konia, wskazał poza siebie i zawołał:
— Uff!
Drudzy odwrócili się także, aby się przypatrzyć równinie.
— Ja nic nie widzę — rzekł majordomo.
— My także nic — oświadczyli wakerowie, pomimo że mieli oczy, przyzwyczajone do śledzenia w wielkich odległościach.
— Co tam jest? — spytała Ema.
— Pani także nic nie widzi? — odrzekł jej na to Helmers.
— Nie. A ty Karjo, widzisz co?
— Nic — oświadczyła Indyanka.
— Wódz Apaczów nie ma chyba na myśli gromady dzikich koni, które tam widać? — rzekł teraz majordomo.
— Uff! — odparł Apacz z pogardliwą miną.
— Właśnie te konie zwróciły na siebie jego uwagę. — powiedział Helmers.
— Co nas te mustangi mogą obchodzić?
— Czy są rzeczywiście takie obojętne dla nas, sennorze majordomo?
— Tak. Mamy przecież konie!
— Przypatrzcie im się dokładniej!
Mniej więcej o dwie mile angielskie za nimi cwałowało stado koni z rozwianemi grzywami i z podniesionymi ogonami. Nie było tam widać ani jednego jeźdźca, ani siodła, ani strzemienia, ani cugli lub najcieńszego sznurka.
— To mustangi! — rzekł jeszcze raz majordomo.
— Uff! — zawołał Apacz powtórnie, lecz tym razem już z dobitną pogardą.
Zawrócił konia i ruszył naprzód cwałem, a reszta musiała zrobić to samo. Ema zbliżyła się znów do Helmersa i zapytała:
— Co Apaczowi?
— Złości się.
— Na co?
— Na głupotę majordomusa.
— Głupotę? Sennorze Helmersie, nasz majordomo to bardzo doświadczony człowiek!
— Może w sprawach pokojowych.
— O, nie. To dzielny jeździec i strzelec, a wynajdywacz ścieżek, jakich mało. Na niego można się zdać pod każdym względem.
— Wynajdywacz ścieżek? Hm! — rzekł Helmers, spozierając wzgardliwie. — Może wynajdywacz ulic po miastach, albo dróg po wsiach. Na rastreadora, na prawdziwego wynajdywacza ścieżek, potrzeba czegoś więcej. Powiada pani, że na niego można się zdać pod każdym względem, a jednak byłaby pani teraz zgubiona, gdyby się pani zdała wyłącznie na jego bystrość.
— Jakto?
— Bo te konie, to nie są dzikie mustangi.
— A cóż innego?.
— To ścigający nas Komancze.
— Komancze? Wszak widać tylko konie!
— Tak, ale czerwoni są mimo to przy nich. Przewiązali rzemieniami brzuchy i szyje końskie i na tych rzemieniach wiszą lewą ręką i prawą nogą. Czy nie widziała pani, że konie zwrócone były do nas tylko prawym bokiem, chociaż jadą prosto za nami? Jeźdźcy każą im cwałować w skośnej pozycyi, a pozycya taka jest pewnym dowodem, że za koniem kryje się Indyanin.
— Święta Madonno! Znowu nas zaatakują?
— Albo oni nas, albo my ich. Ja wolę to drugie, a Apacz jest tego samego zdania. Widzi pani, jak on patrzy na wszystkie strony?
— Czego szuka?
— Kryjówki dla nas, z którejbyśmy mogli godnie przyjąć Komanczów. Pozostawmy jemu wszystko. To najtęższy i najdzielniejszy czerwonoskórzec, jakiego znam. Wolę słuchać jego jednego, aniżeli tysiąca majordomusów, choćby najbardziej doświadczonych.
— Powierzmy więc swój los jemu i jeszcze komuś drugiemu!
— Komu drugiemu?
— Panu.
— Ach! Rzeczywiście? — zapytał z radosnym blaskiem w oczach.
— Z całego serca! — odrzekła. — Pan chwali tylko Apacza, a kryje się pan z tem, że panu można tak samo zaufać, jak jemu.
— Czy pani istotnie w to wierzy?
— Tak. Przypatrywałam się panu dobrze. Pan nie jest zwykłym myśliwcem. Jestem pewna, że pan ma honorowe nazwisko, nadane przez traperów i Indyan.
Skinął głową i odpowiedział:
— Zgadła pani.
— Jakież jest pańskie nazwisko myśliwskie?
— Proszę mnie nazywać zawsze Antonio, albo Helmers.
— Nie chce mi pan tego powiedzieć?
— Teraz nie powiem. Jeśli je ktoś przypadkowo wymieni, to dam się poznać.
— Ach! To z pana próżny człowiek! Chce pan zachować incognito, jak książę jaki.
— Tak — roześmiał się. — Dobry strzelec musi być trochę próżny, a książętami jesteśmy wszyscy, oczywiście książętami dzikiej puszczy i preryi.
— Książętami! To słuszne!
Wśród tej rozmowy jechali ciągle cwałem. Otwarta prerya skończyła się tymczasem i ustąpiła miejsca plątaninie wzgórz i skał, nadającej się dobrze na kryjówkę. Tego chciał Apacz, bo skręcił nagle w prawo, zataczając wielki łuk. W dziesięć minut dostali się na to miejsce, które przedtem minęli.
Miejsce to wybrał Serce Niedźwiedzie bardzo prze- zornie. Oddział zatrzymał się na wzgórzu, osłoniętem z trzech stron i opadającem stromo w parów, przez który przedtem przejechali oni, a teraz musieli przejechać Komancze, jeśli ich ścigali w dalszym ciągu.
Apacz zsiadł z konia i przywiązał go do kołka, towarzysze zaś uczynili to samo.
— Teraz strzelby do ręki! — rozkazał Helmers. — Nie długo będziemy czekać!
Wszyscy posłuchali rozkazu, nawet dziewczęta pochwyciły strzelby. Wszyscy udali się na krawędź i położyli się tam na czatach.
— Pst, sennorze! — skinął Helmers na majordomusa. — Głowa wstecz, żeby nas nie zauważyli! — Ci Komancze mają bystre oczy.
— Wywiadowców przepuścić! — rozkazał Apacz.
— Co on mówi? — spytał jeden z wakerów.
— To przecież całkiem proste — odrzekł Helmers. — Komancze domyślają się oczywiście, że możemy się na nich zaczaić, puszczą więc naprzód jednego lub dwu jeźdźców na zwiady, by się przekonać, czy nie urządziliśmy zasadzki, a potem sami nadciągną w bezpiecznem oddaleniu. Przepuścimy zatem szpiegów i zaczekamy na resztę. Ale nie będziemy strzelali na chybił trafił, lecz szeregiem tak, jak leżymy, ażeby kul nie marnować. Pierwszy z nas strzela do pierwszego Komancza, drugi do drugiego i tak dalej. Zrozumiano?
Wakerowie skinęli potwierdzająco głowami. Nastąpiła chwila oczekiwania.
Wreszcie dał się słyszeć ostrożny tętent dwu koni. Dwaj Komancze jechali zwolna wśród skał. Bystre ich oczy przeszukiwały każdy cal otoczenia, ale dali się uwieść tropowi Meksykanów, który wiódł dalej. Dzicy nie wiedzieli o tem, że oni zatoczyli łuk i zawrócili. Przejechali i zniknęli za kamieniami.
W kilka minut dał się słyszeć nowy tętent. To w wielkiej liczbie nadjeżdżali bez obawy Komancze, wiedząc, że wywiadowcy są przed nimi. Kiedy osta- tni pojawił się w parowie, wysunął Apacz swoją strzelbę.
— Ognia! — zakomenderował Helmers.
Huknęły wszystkie strzelby, a Helmersa i Apacza po dwakroć i tyluż nieprzyjaciół runęło z koni. Reszta zatrzymała się na chwilę. Nie wiedzieli, czy uciekać, czy uderzyć na ukrytego nieprzyjaciela. Rozglądnęli się dokoła i spostrzegli wreszcie, skąd pochodził dym.
— Nlate tki, tam są! — zawołał jeden z nich, wskazując ręką w górę.
Choć ta przerwa trwała krótko, mimoto ociąganie się dzikich dało białym czas do powtórnego nabicia. Huknęły znowu strzały i podwoiła się liczba poległych. Kilku pozostałych nie mogło myśleć o oporze. Zawrócili konie i uciekli cwałem.
— Komancze tchórze! — rzekł wyniośle wódz Apaczów.
Zeszedł zwolna po zboczu, ażeby sobie zabrać skalpy zastrzelonych przez siebie nieprzyjaciół. Reszta zeszła także, by pochwytać konie, pozbawione jeźdźców. Całe zajście trwało ledwie kwadrans. Teraz można było puścić się w dalszą drogę.
— No, teraz będziemy już bezpieczni po wszystkie czasy rzekła Ema.
— Pani się myli — odparł Helmers.
— Tak? Sądziłam, że nauczka, jaką od nas dostali, jest dość surowa!
— Właśnie dlatego będą myśleli o zemście. Czy widzi pani, że Apacz spoziera tam w lewo?
— Widzę. Dlaczego to robi?
— Tam prowadzi trop wywiadowców, którzy uciekli tak samo jak tamci. Spotkają się z pozostałymi przy życiu Komanczami i podążą za nimi, by się przekonać, gdzie będziemy i gdzie się zatrzymamy. Potem zawrócą i sprowadzą odpowiednią liczbę wojowników, ażeby napaść na hacyendę.
— O, hacyenda mocna. To mała forteca.
— Znam ten rodzaj zagród i dworków. Zbudo- wane są z kamienia i otoczone zwykle palisadą. Ale co to pomoże wobec nieprzyjaciela, przychodzącego niespodzianie?
— Będziemy czuwali.
— Dobrze zrobicie państwo!
— A pan z nami. Spodziewam się, że pan jakiś czas u nas zabawi.
— Zobaczę, co powie Serce Niedźwiedzie. Nie mogę się z nim rozstać.
— On zostanie także.
— To człowiek zamiłowany w wolności. Nie wytrzyma dłużej w budynku.
Jechali żwawo dalej, dopóki nie dotarli do dość szerokiej wody. Apacz prowadził wzdłuż brzegu, dopóki nie natrafili na łuk, utworzony przez rzeczkę.
— Tu bezpiecznie? — spytał Apacz Helmersa, zatrzymując równocześnie konia.
Zapytany objął badawczem spojrzeniem okolicę i skinął głową.
— Tu będzie dobrze — rzekł. — Z trzech stron chroni nas rzeka, a czwartej możemy pilnować. Zsiądźmy więc z koni!
Wszyscy pozeskakiwali i urządzili sobie legowiska. W obrębie trzech czwartych koła, utworzonych przez rzekę i tuż nad brzegiem stanęły konie. Potem następowało ognisko, dokoła którego rozłożyło się całe towarzystwo, czwarta strona zaś osłonięta była krzakami, w których postawiono straż.
Helmers ułożył dla Emy miękkie łoże z gałęzi i z liści, a Serce Niedźwiedzie zrobił to samo dla Indyanki. Ze strony Apacza było to niezwykłe odznaczenie, gdyż żaden z dzikich nie zniży się do usługi,
którą mogłaby kobieta lub dziewczyna sama wykonać.
Po obszernem omówieniu wypadków całego dnia ułożono się na spoczynek. Zarządzono, żeby każdy czuwał trzy kwadranse. Serce Niedźwiedzie i Helmers wzięli na siebie warty ostatnie, ponieważ czas przed świtaniem jest najniebezpieczniejszy, kiedy to dzicy najchętniej urządzają napady.
Ale noc przeszła bez wypadku. Z nowemi siłami wyruszyli nasi podróżni rano w dalszą drogę. Wjeżdżali w coraz bardziej cywilizowane strony, aż wkońcu dotarli popołudniu do celu.
Hacyenda oznacza właściwie folwark. Hacyendy amerykańskie jednak możnaby porównać z naszenu największemi rycerskiemi dobrami, gdyż należą do nich często obszary ziemi, dorównywające wielkością niejednemu europejskiemu ksiąstewku.
Hacyenda del Erina była iście książęcą posiadłością. Potężny gmach, zbudowany z ciosowego kamienia, otoczony był palisadą, chroniącą go od zbójeckich napadów. Wnętrze domu pańskiego, podobnego do zamku książęcego, było pięknie urządzone i tak przestronne, że mogło pomieścić setki gości.
Dom otaczał szeroki ogród, w którym bujna roślinność podzwrotnikowa promieniała przepysznemi barwami i roztaczała najwspanialsze wonie. Do ogrodu przytykała z jednej strony gęsta puszcza dziewicza, a z drugiej rozległe pola, na których uwijały się trzody, liczące po kilka tysięcy zwierząt.
Kiedy kawalkada mijała pastwiska, kilku wakerów wśród radosnych okrzyków nadjechało celem powitania przybywających. Radość ich zamieniła się jednak wnet w wybuchy gniewu, gdy się dowiedzieli, ilu ich towarzyszy padło z ręki Komanczów. Prosili, żeby się natychmiast przeciwko nim wyprawić celem pomszczenia towarzyszy.
Majordomo pospieszył był naprzód, ażeby oznajmić, że przyjeżdżają oczekiwani. Gdy jeźdźcy przybyli do hacyendy, stał już stary Petro Arbellez w bramie, ażeby przywitać córkę i jej towarzyszy. W oczach miał łzy radości, kiedy zsadzał ją z konia.
— Witam cię, moje dziecko! — rzekł. — Musiałaś dużo ucierpieć w tej niebezpiecznej podróży, bo masz innego konia i wyglądasz bardzo zmęczona.
Ema uścisnęła ojca, ucałowała serdecznie i odpowiedziała: — Tak, ojcze; byłam w niebezpieczeństwie, wiekszem od niebezpieczeństwa śmierci.
— O Boże! W jakiem? — zapytał, powitawszy Indyankę również uprzejmie.
— Komancze wzięli nas byli do niewoli.
— Matko Boża! Czy są teraz nad Rio Pecos?
— Tak. Ci dwaj mężowie to nasi zbawcy.
Wzięła Helmersa i Apacza za ręce i poprowadziła ich przed ojca.
— To sennor Antonio Helmers, a to Szosz-inliet, wódz Apaczów. Gdyby nie oni, byłabym musiała zostać skwawą Komancza, a naszych ludzi byliby czerwoni pod słupem na śmierć zamęczyli.
Zacnemu staremu zarządcy wystąpił już na samą myśl o tem zimny pot na czoło.
— Na Boga, co za nieszczęście, a zarazem co za szczęście! Witam was, witam, sennores, z całego serca was witam. Musicie mi wszystko opowiedzieć, a ja potem pomyślę, w jakiby sposób wam się odwdzięczyć.
Wejdźcie do domu i bądźcie jego panami!
Było to bardzo miłe i uprzejme przyjęcie. Wogóle starzec robił wrażenie człowieka rzetelnego i poczciwego. Kto go poznał, musiał go polubić.
Goście weszli przez bramę w palisadzie, oddali konie kilku parobkom i wstąpili do budynku. Majordomo pozostał z kilku wakerami w przedsionku, a hacyendero wprowadził obu gości razem z paniami do salonu, gdzie wszyscy usiedli, a Ema w ogólnych zarysach opowiedziała przygodę.
— O Jezu! — wołał zaniepokojony hacyendero. — Ileż to musiałyście wycierpieć, moje dziewczęta! Ale Bóg zesłał tych sennorów na wasze ocalenie. Co powie hrabia, co Tekalto, gdy to usłyszą!
— Tekalto? — zapytała Indyanka z radością: — Czy mój brat, Czoło Bawole, jest tutaj?
— Przybył wczoraj.
— A hrabia także? — spytała Ema.
— Przyjechał jeszcze przed tygodniem.
— Ach, otoż i on!
Otwarły się drzwi przyległej jadalni, a stamtąd wyszedł hrabia Alfonzo. Miał na sobie szlafrok z czerwonego jedwabiu, wyszywany złotem po persku, i spodnie z najdelikatniejszego, białego, płótna francuskiego, niebieskie pantofle aksamitne i turecki fez na głowie. Roztaczał dokoła siebie tak mocny zapach, że można było przypuścić, iż się jest w handlu perfum. Otwarte drzwi pozwalały wejrzeć do jadalni. Urządzenie było tam więcej niż eleganckie, bo zbytkowne, a po serwetce, którą hrabia trzymał w ręce, można było poznać, że spożywał właśnie meksykańskie delikatesy.
— Ktoś wymienił moje nazwisko — rzekł. — Ach, to piękne panie! Sennority powróciły szczęśliwie?
Na jego widok poczerwieniała Indyanka jak krew, co nie uszło bystremu oku Apacza. Ema zachowała się obojętnie i odpowiedziała chłodno, chociaż uprzejmie.
— Jak pan widzi, panie hrabio! Mało jednak brakowało, a byłybyśmy wcale nie wróciły.
— Ach! Czemu? Nie przypuszczam, żeby jakie nieszczęście...
— Właśnie zdarzyło nam się małe nieszczęście. Oto Komancze wzięli nas byli do niewoli.
— Do stu piorunów! — zawołał. — Każę ich za to ukarać!
— To nie tak łatwo! — rzekła szyderczo. — Zresztą wyszłyśmy cało. Oto wybawcy naszego życia!
— Aha! — bąknął, odstąpił o kilka kroków, włożył na nos binokle, przypatrzył się obu „wybawcom“, zrobił minę wielkiego rozczarowania i dodał:
— Kto są ci ludzie?
— To sennor Antonio Helmers, a ten drugi to Serce Niedźwiedzie, wódz Apaczów.
— Aha, traper i Apacz. Ci chodzą zawsze razem. Kiedy odjeżdżają ci sennores? Chyba zaraz?
— Są moimi gośćmi i zostaną tu, dopóki im się spodoba. — rzekł hacyendero.
— Ależ, sennorze Arbellez, co wam się stało! Przypatrzcie się tym ludziom! Ja i oni pod jednym dachem! Ich czuć lasem i bagnem. Musiałbym zaraz odjechać!
Hacyendero podniósł się, a oczy zapłonęły mu gniewem.
— Nie zatrzymuję jaśnie pana — rzekł. — Ci sennores ocalili życie i szczęście mojego dziecka i są przezemnie bardzo mile widziani.
— Aha! Pan mi się opiera? — spytał hrabia.
— Tak — odparł stanowczo Arbellez.
— Czy wiecie, że ja jestem tu panem?
— Nie, nie wiem.
— Nie? — syknął Alfonzo. — A kto?
— Pański ojciec hrabia Ferdynando. Wy jesteście tu tylko gościem. Zresztą nawet hrabia Ferdynando nie miałby w tej sprawie głosu. Jestem dzierżawcą dożywotnim. Nie pozwolę sobie rozkazywać, kogo mam przyjąć, a kogo nie?
— O, do dyabła, to za wielka śmiałość!
— Nie, za wielki był brak uprzejmości ze strony pana i pańska bezwzględność wobec moich gości. Jeśli panu za przykra jest woń lasu i bagna (czego ja zresztą nie zauważyłem), to z drugiej strony wątpię, czy tym sennorom miły jest zapach pańskich perfum, który ja dobrze czuję. Zaprowadzę teraz moich gości do jadalni i zostawiam panu do woli, czy pan zechce jeść dalej, czy nie.
Otworzył jeszcze szerzej drzwi do jadalni i, kłaniając się bardzo uprzejmie, poprosił, ażeby weszli. Indyanin zachował się zupełnie obojętnie wobec tego zajścia; nawet okiem nie rzucił na hrabiego, jak gdyby nie zrozumiał ani słowa z jego rozmowy, lecz w milczeniu i z dumą poszedł do jadalni. Helmers natomiast zwrócił się do hrabiego:
— Pan jesteś hrabia Alfonzo de Rodriganda?
— Tak — odrzekł zapytany, dziwiąc się, że myśliwiec ośmielił się doń przemówić.
— Tak! Sennor Arbellez zapomniał przedstawić nam pana. Wyzywam pana. Co pan wybierasz? Szable, pistolety, czy krócice?
— Pan chcesz się bić ze mną? — spytał hrabia, jeszcze bardziej zdumiony, niż przedtem.
— Oczywiście! Gdyby mnie pan był obraził na dworze przed hacyendą, grzmotnąłbym był panem o ziemię, jak smarkaczem. Ponieważ jednak stało się to pod dachem mego gospodarza, przeto musiałem mieć wzgląd na niego i na obecność pań. Słyszę jednak, że pan w tym domu nie masz ani za grosz znaczenia, dlatego pozostawiam panu wybór broni.
— Bić się? Z wami? Mój Boże, któż wy jesteście właściwie? Myśliwiec, włóczęga?...
— Nie będziecie się bić? W takim razie jesteście łajdak, tchórz, i nikczemny podlec!
Poszedł za Apaczem, a hrabia został na miejscu, jak skamieniały.
— Sennorze Arbellez, wy tę obelgę zniesiecie? — zapytał hacyendera.
— Jeśli wy ją ścierpicie! — brzmiała odpowiedź. — Chodźcie, Emo i Karjo! Nasze miejsce tam, obok ludzi honoru.
— Co za nikczemność! Ja wam to odpłacę, panie Arbellez! — zagroził hrabia.
— Spróbujcie!
Dzielny starzec wszedł do jadalni, a z nim panie. Przechodząc obok hrabiego, rzekła Ema, skrzywiwszy pogardliwie usta:
— To było podłe, to było nikczemne!
Indyanka poszła za nią z oczyma, spuszczonemi ku ziemi. Nie mogła okazać wzgardy hrabiemu, ale i w twarz mu spojrzeć nie chciała. On został na miejscu i nie wszedł już do jadalni. Rzucił serwetę na ziemię, podeptał ją nogami i syknął:
— Odpokutujecie za moją obrazę i to wnet, wnet!
Po tym bezsilnym objawie gniewu udał się do swoich pokoi.
Tamci zasiedli tymczasem do uczty lukullusowej. Złożyły się na nią: wielkie kromki kawonów z rdzeniem koloru mięsa, których smaczny sok perlił się różowemi kroplami na srebrnych talerzach; na pół otwarte granaty, owoce kaktusowe, pomarańcze, słodkie cytryny oraz wszelkie rodzaje legumin i mięsiw. Podczas jedzenia opowiedziano o ostatnich wypadkach jeszcze obszerniej, aniżeli to dotychczas było możliwe. Następnie poprosił hacyendero sennorów, żeby się udali do przeznaczonych dla nich pokoi.
Obaj przyjaciele mieszkali obok siebie. Helmers nie mógł jednak wytrzymać długo w ciasnej izbie, dlatego poszedł do ogrodu, gdzie napawał się różnoraką wonią. Potem wyszedł na wolne pole, ażeby się przypatrzyć na pastwisku wspaniałym rumakom amerykańskim.
Kiedy się przechadzał obok palisady i mijał jeden z jej rogów, podniosła się nagle przed nim jakaś postać. Na jej widok niespodziany przystanął Helmers. Był to tęgi i wysoki mężczyzna, odziany w całkiem niegarbowaną skórę bawolą, jak ją zwykle noszą cibolerowie. Na głowie miał skórę z górnej części czaszki niedźwiedziej, a kilka pasów skóry zwieszało się aż do ziemi. Z za szerokiego pasa wystawały głownie noży i innych narzędzi; od prawego ramienia do lewego biodra owinięte miał lasso, o palisadę zaś stała oparta żelazna rusznica, jedna z tych, które przed stu laty wyrabiano w Kentucky, tak ciężkich, że zwyczajny człowiek nie mógł niemi władać.
— Ktoś ty? — zapytał Helmers pod wpływem pierwszego zdumienia.
— Jestem Indyanin Czoło Bawole — odrzekł zapytany.
— Tekalto?
— Tak. Czy znasz mnie?
— Nie widziałem ciebie nigdy jeszcze, ale wiele, bardzo wiele o tobie słyszałem.
— Kto ty jesteś?
— Nazywam się Helmers, a pochodzę ze starego kraju.
Poważna twarz Indyanina rozjaśniła się. Miał może dopiero dwadzieścia pięć lat i mógł uchodzić za typ pięknego przedstawiciela swej rasy.
— Ty więc jesteś tym myśliwcem, który ocalił moją siostrę Karję?
— Przypadek to zdarzył.
— To nie był przypadek. Wziąłeś konie od Komanczów i pojechałeś za nimi. Czoło Bawole winien ci wielką wdzięczność. Jesteś mężnym jak twój rodak, Matavase, książę skał.
— Ty go znałeś?
— Znałem. Słyszałem także o pewnym myśliwcu, którego Apacze i Komancze nazywają Itintika, Grotem Piorunowym.
— A nie widziałeś go jeszcze nigdy?
— Nazywa się Grot Piorunowy, ponieważ jest szybki i pewny jak grot strzały, a potężny i ciężki, jak piorun. Jego rusznica nie chybia nigdy, a oko jego nie zabłądzi na żadnym śladzie. Słyszałem o nim wiele. Nie widziałem go dotychczas, ale dzisiaj go widzę.
— Gdzie? — zapytał Helmers zdziwiony.
— Tu. Ty nim jesteś.
— Ja? Po czem mnie poznajesz?
— Po twym policzku. Grot Piorunowy ma na policzku ranę od noża, o której wiedzą wszyscy, którzy o nim słyszeli. Takie znaki łatwo się pamięta. Czy dobrze odgadłem, czy nie?
Helmers skinął głową i odpowiedział:
— Masz słuszność. Nazywają mnie istotnie Grotem Piorunowym, Itintiką.
— W takim razie dziękuję Wahkoncie[51] za to, że pozwolił mi z tobą mówić. Jesteś mężem walecznym, podaj mi więc rękę i bądź mi bratem!
Uścisnęli sobie dłonie, a Helmers rzekł:
— Dopóki oczy nasze będą się nawzajem widziały, niech będzie przyjaźń między mną i tobą.
Indyanin zaś dodał:
— Niech ręka moja będzie twoją ręką, a moja noga twoją nogą. Biada wrogowi twemu, bo jest także moim, biada memu nieprzyjacielowi, bo jest również twoim. Ja jestem tobą, a ty mną. Jesteśmy jedno!
Padli sobie w ramiona.
Czoło Bawole nie był Indyaninem z rodzaju północnych czerwonoskórców. Był rozmowny, przystępny, chętnie się zwierzał ze swojemi myślami drugim, a mimo to był niemniej straszliwy, niż owi milczący dzicy, którzy poczytują za hańbę udzielać na równi z kobietami głosu uczuciom serca.
— Mieszkasz w hacyendzie? — zapytał Helmers.
— Nie — odpowiedział Indyanin. — Jak można spać i mieszkać w powietrzu, uwięzionem między murami? Mieszkam tutaj.
Wskazał murawę, na której stał.
— W takim razie masz najlepsze łoże w całej hacyendzie. Ja nie mogłem w izbie wytrzymać.
— Także twój przyjaciel. Serce Niedźwiedzie, wyszedł na pastwisko.
— Czy jest tutaj?
— Tak. Mówiłem z nim już i podziękowałem mu. Zawarliśmy z sobą braterstwo, jak z tobą.
— Gdzie on?
— Siedzi tam przy wakerach, którzy opowiadają o napadzie Komanczów.
— Chodźmy do nich!
Indyanin wziął ciężką strzelbę, zarzucił ją na ramię i poprowadził Helmersa.
Daleko na łące, między półdzikimi pasącymi się końmi, siedzieli na ziemi wakerowie, opowiadając o przygodzie swojej młodej pani. Serce Niedźwiedzie przysłuchiwał się w milczeniu. Nie dorzucił ani słowa, chociaż mógł wszystko przedstawić lepiej i zgodniej z prawdą. Kiedy nadeszli Czoło Bawole i Helmers, nie zamilkli wakerowie, chociaż pojawił się drugi bohater opowiadanego zdarzenia. I on czasem dodał jakiś szczegół i w ten sposób rozwinęła się jedna z owych porywających rozmów, jakie się nieraz słyszy w obozach na dzikim Zachodzie.
Wtem jakieś gniewne parskanie i charczenie przerwało opowiadanie.
— Co to? — zapytał Helmers, który się odwrócił na ten dźwięk.
— To kary ogier — odrzekł jeden z wakerów.
— Co mu jest?
— Ma zginąć z głodu, jeśli nie będzie słuchał.
— Zginąć z głodu? Dlaczego?
— Nie można go ułaskawić.
— Co za pogląd!
— Nie dziwcie się, sennorze! Zadaliśmy sobie z nim wiele trudu. Trzymaliśmy go już trzy razy w korralu, aby go oswoić, lecz musieliśmy go wypuścić. To dyabeł! Wszyscy jesteśmy jeźdźcami, możecie mi wierzyć, ale on wszystkich zrzucił z wyjątkiem jednego.
— Kto był tym jednym?.
— Czoło Bawole, wódz Mizteków. On jeden nie spadł z niego, ale go mimo to nie poskromił.
— Nie może być! Kto nie spadnie, ten musi przecież zostać zwycięzcą!
— Myśmy tak samo myśleli. Ale ten dyabelski ogier popędził z nim do wody, ażeby go zrzucić z siebie, dawszy nurka, a gdy to nie poskutkowało, poniósł go w gęsty las i zesunął z siebie poprostu.
— A do kroćset! — zawołał Helmers.
— Tak — potwierdził Czoło Bawole. — Wstyd to dla mnie, ale i prawda. A przecież ja mogę się pochwalić, że zabiłem już niejednego konia, który nie chciał mnie słuchać.
Wakero mówił dalej:
— Byli tutaj w hacyendzie rozmaici dobrzy jeźdźcy i myśliwcy, ażeby spróbować swej siły i zręczności, ale zawsze napróżno. Wszyscy mówią, że tylko jeden człowiek oswoiłby tego konia.
— Kto taki?
— Obcy myśliwiec z nad Red River, który na dyable zajechałby do piekła. Ten człowiek puścił się raz w sam środek tabunu dzikich koni i przebiegł po zwierzętach z głowy na głowę, żeby sobie wybrać najlepsze.
Helmers uśmiechnął się wesoło i zapytał:
— Czy ten śmiałek ma jakie nazwisko?
— To się rozumie.
— Jakie?
— Jak się właściwie nazywa, tego nie wiem, ale od czerwonych otrzymał przydomek: Grot Piorunowy, Itintika.
Helmers nie dał poznać po sobie, że o nim mowa, a Czoło Bawole i Serce Niedźwiedzie nie drgnęli również na twarzy. Helmers zapytał:
— Gdzie ten koń?
— Leży tam za tamtym tabunem.
— Skrępowany?
— Oczywiście.
— Do wszystkich dyabłów!. Źle z nim postępujecie!
— Ba! Sennor Arbellez dba bardzo o swoje konie, ale tym razem przysiągł, że kary albo się podda, albo zginie z głodu.
— Zapewne związaliście mu także pysk?
— Rozumie się.
— Pokażcie mi tego ogiera!
— Chodźcie, sennorze!
W chwili właśnie, kiedy powstali, ujrzeli sennora Arbelleza, nadjeżdżającego z córką i z Karją. Była to jego zwykła jazda inspekcyjna, jaką zawsze odbywał przed nocą. Nie wstrzymując się z tego powodu, poszli wakerowie z Helmersem do konia.
Ogier leżał na ziemi ze związane mi nogami i koszem na pysku. Oczy krwią mu nabiegły z wściekłości i z wysiłku, każda żyła napęczniała, jakby miała pęknąć za chwilę, a z kosza spadała piana wielkiemi płatami.
— Do kroćset! To jest wprost grzech! — zawołał Helmers.
— Poradźcie co na to, sennorze! — rzekł wakero, wzruszając ramionami.
— To jest dręczenie zwierząt! Na to nie powinno się pozwalać! W ten sposób możnaby najszlachetniejszego konia zniszczyć!
W uniesieniu rozsierdził się Helmers naprawdę. Wtem nadjechał Arbellez z dziewczętami.
— Co się tam stało, sennorze Helmersie, żeście wpadli w taki gniew? — zapytał.
— Chcecie zabić tego ogiera! — odrzekł.
— Jeśli nie będzie posłuszny.
— Możnaby go nauczyć uległości, ale nie w ten sposób.
— Próbowaliśmy już wszystkiego. Nic nie pomogło.
— Dajcie mu na grzbiet dzielnego jeźdźca!
— Także nic nie wskóramy!
— Śmiem wątpić. Czy pozwolicie, żebym ja spróbował?
— Nie.
Helmers spojrzał nań ze zdziwieniem.
— Czemu nie? — spytał.
— Bo zbyt cenię wasze życie.
— Pshaw! Wolę zginąć, niż dłużej na to patrzeć. Dobry koniarz tego nie wytrzyma. Czy mogę zatem przejechać się na tym karym? Proszę o to, sennorze.
Na to zbliżyła się Ema zaniepokojona.
— Ojcze, nie pozwól mu! — prosiła trwożliwie. — Kary zbyt niebezpieczny.
Helmers zaś zapytał ją poważnie:
— Sennora nienawidzi mnie?
— Nienawidzi? Mój Boże! Za cóż?
— Czy mną pani pogardza?
— To jeszcze mniej.
— A dlaczego mnie pani obraża w ten sposób? Tylko chłopak bierze się do dzieła, którego nie potrafi wykonać. Zapewniam panią, że karego nie obawiam się wcale.
— Pan nie zna tego zwierzęcia sennorze — upominał Arbellez. — Było tu już wielu. Ci twierdzą, że tylko Itintika, Grot Piorunowy, zdołałby go oswoić.
— Czy pan zna tego Itintikę?
— Nie, ale to najlepszy w Ameryce rastreator i jeździec.
— A ja mimo to proszę pana o ogiera!
— Ostrzegam pana! — rzekł hacyendero.
— Trwam przy mojej prośbie!
— W takim razie muszę ją panu spełnić, bo jest pan moim gościem, ale czynię to z przykrością ze względu na skutki. Nie gniewaj się pan potem na mnie!
Na to Ema zsiadła szybko z konia i przystąpiła do Helmersa.
— Sennorze! — prosiła, ujmując go za rękę. — Czy nie odstąpiłby pan od konia dla mnie? Ja się tak boję!
— Sennorito — rzekł — niech pani powie otwarcie: Czyby to był zaszczyt dla mnie, czy hańba, gdybym najpierw twierdził, że się nie boję, a potem się cofnął?
Spuściła głowę. Zrozumiała, że miał słuszność, że nie mógł pozostać w tyle za wszystkimi, którzy byli dobrymi jeźdźcami. Zapytała więc prawie pocichu:
— Pan rzeczywiście się odważy?
— Sennorito Emo, dla mnie to nie jest dowodem odwagi!
Spojrzał jej przy tem w oczy z taką ufnością, że ustąpiła i uwierzyła w możliwość udania się jego przedsięwzięcia.
— A zatem do dzieła!
Z temi słowy przystąpił do ogiera, odsunąwszy wakerów, którzy mu chcieli dopomóc w zdjęciu więzów. Zwierzę tarzało się wciąż jeszcze po ziemi, parskając i stękając. Helmers odrzucił mu kosz z pyska i dobył noża. Został tylko koniec lassa, owinięty koniowi dokoła pyska. Helmers wziął ten rzemień w lewą rękę, rozciął szybko więzy najpierw tylnych, a potem przednich nóg. Kiedy koń się poderwał, siedział mu już na grzbiecie, jak przyrośnięty.
Teraz zaczęła się walka między jeźdźcem a koniem, jakiej obecni widzowie, cofający się ostrożnie, nie oglądali. Ogier wznosił się w górę na przemiany, to tyłem, to przodem, podskakiwał w bok, kopał i kąsał, rzucał się na ziemię, tarzał się i zrywał nanowo, ale jeździec siedział na nim ciągle. Była to najpierw walka ludzkiej inteligencyi z opornością dzikiego zwierzęcia, poczem jednak zamieniła się w zmaganie się wyłącznie ludzkich mięśni z siłą zwierzęcą. Koń pocił się niemal pianą, nie parskał już, lecz chrząkał i stękał, wysilając resztę woli, ale żelazny jeździec nie poddawał się ani na chwilę. Stalowymi niemal kolanami ścisnął konia tak, że mu zaczęło brakować oddechu. Koń podskoczył po raz ostatni w górę wszystkiemi czterema nogami i jak szalony pognał przez kamienie, rowy i krzaki. W pół minuty zniknął razem z jeźdźcem.
— Do kroćset dyabłów! Czegoś podobnego nie widziałem jeszcze w swojem życiu! — przerwał Arbellez.
— Skręci kark! — rzekł jeden z wakerów.
— Już nie — wtrącił drugi. — Zwyciężył!
— Bałam się bardzo o niego. — przyznała się Ema. — Zdaje mi się jednak, że mu już niebezpieczeństwo nie grozi. Prawda, ojcze?
— Bądź spokojna! Kto tak silnie siedzi i tyle siły okazał, ten już nie spadnie. To wyglądało tak, jak gdyby dyabeł walczył z dyabłem. Wątpię, czy nawet Itintika zrobiłby to lepiej!
Wtem przystąpił Czoło Bawole i rzekł:
— Nie, sennorze. On nie mógłby zrobić tego lepiej, tylko tak samo.
— Jak to? Nie rozumiem tych słów.
— Sennor Helmers, to Itintika.
— Co? — zawołał Arbellez. — On Grot Piorunowy?
— Tak. Spytajcie wodza Apaczów!
Arbellez zwrócił na wymienionego pytające spojrzenie.
— Tak, to on — rzekł Indyanin poprostu.
— Gdybym był wiedział, byłbym się tak nie obawiał — oświadczył hacyendero. — Naprawdę zdawało mi się, że sam siedzę na koniu.
Wszyscy pełni oczekiwania stali ciągle na tem samem miejscu. Po upływie kwadransa powrócił Helmers. Kary był tak zmęczony, że z nóg leciał, a jeździec siedział na nim rzeźki i uśmiechnięty. Ema wyjechała naprzeciw niego.
— Sennorze, dziękuję wam! — rzekła.
Inny byłby zapytał: „za co?“ On jednak zrozumiał ją i uśmiechnął się do niej uszczęśliwiony.
— No, sennorze Arbellez — zapytał Helmers — czy istotnie tylko Itintika mógłby tego dokonać?
— Oczywiście!
— Mnie się zdaje, że możemy się obejść bez niego, bo ja to także potrafię.
— Bo sam pan nim jesteś.
— Ach! To moja tajemnica zdradzona! — roześmiał się.
— Skończyło się incognito księcia sawanny — dodała Ema.
Ze wszystkich stron darzono go głośnym podziwem, on zaś bronił się, mówiąc:
— Moje zadanie jeszcze nie skończone. Sennorze, czy mogę wam towarzyszyć?
— A koń nie jest zbytnio znużony?
— Musi jechać, bo ja tak chcę!
— W takim razie jedźmy!
Objechawszy rozległe przestrzenie, na których pasły się konie, bydło rogate, muły, owce i kozy, wrócili do domu. Helmers przywiązał ogiera do kołka. Kiedy Karja, udając się do swego pokoju, przechodziła obok drzwi hrabiego, ukazał się w nich hrabia Alfonzo.
— Karjo — spytał — czy mogę dziś z tobą pomówić?
— Kiedy? — spytała Indyanka.
— Dwie godziny przed północą.
— Gdzie?
— Pod oliwkami nad potokiem.
— Przyjdę!
Gdy zapadł wieczór, zgromadziło się całe towarzystwo w jadalni, gdzie podano na stół prawdziwie olbrzymie zapasy. W uczcie wzięli także udział obydwaj wodzowie indyańscy. Rozmowa obracała się około ostatnich wypadków, a potem zeszła na oswojenie ognistego rumaka. Chwalono za to Helmersa znowu, lecz on nie przyjmował pochwał, mówiąc:
— Nie warto wspominać o tem, sennores. Nie ja jeden potrafię coś podobnego.
— O, to tylko skromność z waszej strony — rzekł hacyendero. — Czy jest jeszcze ktoś taki?
— Owszem! Ten zrobiłby to jeszcze lepiej ode mnie. Mam na myśli Old Shatterhanda, przyjaciela Winnetou. Mnie daleko jeszcze do tego, żeby jemu dorównać.
— Ach! Old Shatterhand! Dużo o nim słyszałem! Wierzę też, że oswojenie dzikiego konia byłoby dla niego igraszką. Wy go znacie, sennorze?
— Znam. Dlatego właśnie mogę zgodnie z prawdą powiedzieć, że mu nie dorównywam.
Zeszła więc rozmowa na tego słynnego westmana, przyczem opowiedziano kilka wybitniejszych jego czynów. Hrabia nie zjawił się przy stole. Jego dzisiejsze występy złościły go. Czuł, że się tem nie wsławił, dlatego nie przyszedł. Na pojedynek z Helmersem nie zgodził się oczywiście z tchórzostwa.
Był to nadzwyczaj nieporządny i rozrzutny młody szlachcic. Pomimo, że ojciec zapewnił mu wysoką rentę roczną, narobił tyle długów, że nie miał odwagi przyznać się przed nim do tego. To też wierzyciele cisnęli go i dręczyli. Młody hrabia posłyszał coś o skarbie królewskim, a wiedząc, że Karja zna jego tajemnicę, chciał posiąść ten skarb, którego tysiączna cześć byłaby wystarczyła na zaspokojenie wierzycieli. Korzystał z każdego, niewidzianego przez drugich, spotkania z Indyanką, ażeby jej się okazać godnym zaufania i przyrzekł nawet uczynić ją hrabiną Rodrigda. Pomimo naiwności i ufności, z jaką wierzyła jego słowom, nie doprowadził był dotychczas do tego, żeby mu powiedziała, gdzie należy skarbu szukać. Teraz, przyciśnięty do ostateczności przez wierzycieli, przybył ze stolicy Meksyku do hacyendy z mocnem postanowieniem zmuszenia w łagodny sposób Karji, żeby mu zdradziła tajemnicę. Poszedł pod oliwki nad potokiem i zastał tam już Indyankę. Gniewała się na niego za to, że zachował się tak obrażająco względem jej wybawców, lecz zręczności jego udało się niebawem rozprószyć jej niechęć. Potem zmierzał już wprost do swego celu. Przyrzekł jej wyrobić szlachectwo, ażeby ją móc pojąć za żonę. Twierdził, że szlachectwo jest do tego konieczne, jakkolwiek uważał ją jako potomka rodziny królewskiej rzekomo za zupełnie sobie równą.
Ostrzegał jednak, że do uzyskania szlachectwa potrzeba bardzo dużo pieniędzy, a on tyle nie mógłby dostać od swego ojca. Lecz nie tylko na to potrzebny mu był skarb królewski. Ojciec miał go wydziedziczyć z powodu Karji i poprostu wtrącić w nędzę. Skoro jednak on (jak mówił) gotów jest ponieść dla niej tę ofiarę, czem dowiódłby, jak rzetelne ma względem niej zamiary, to ona również nie powinna ociągać się dłużej z powierzeniem mu tajemnicy. Takimi argumentami zwyciężył młody hrabia. Indyanka przyrzekła mu powiedzieć, gdzie skarb leży, postawiła jednak warunki. Po pierwsze: nie wolno mu było zdradzić jej przed bratem, że nie dochowała tajemnicy, powtóre zaś miał jej dać pisemny dokument z podpisem i pieczęcią, tej treści, że w zamian za wydanie skarbu królewskiego zrobi ją hrabiną de Rodriganda. On przystał na te warunki i poprosił ją, żeby nazajutrz przyszła do niego osobiście po ten dokument.
Jakżeż radował się teraz z osiągnięcia swego celu! W nadziei tej sprowadził był już nawet z sobą ludzi, którzy mieli te skarby przewieźć do miasta. O dokument się nie troszczył. O wiele niżej od niego społecznie stojąca, darzona pogardą, Indyanka była nawet z takiem pismem bezsilna wobec niego, wysoko urodzonego hrabiego! Byle tylko posiąść skarby jak najrychlej!
Kiedy ci dwoje rozmawiali pod oliwkami, odprowadzał Helmers wodza Tekaltę do jego łoża na trawie. Zamiłowany oddawna w życiu swobodnem, dniem i nocą spędzanem pod gołem niebem, chciał przed snem w pokoju nabrać w płuca świeżego powietrza. Pożegnawszy się więc z wodzem, nie poszedł jeszcze prosto do hacyendy, lecz wstąpił do ogrodu, gdzie usiadł na brzegu sztucznego basenu, z którego fontanna wyrzucała w górę ożywczy strumień wody.
Siedział jeszcze niedługo, kiedy doleciał go odgłos cichych kroków. Zaraz potem ukazała się postać kobieca, idąca ścieżką prosto ku fontannie. Poznał Emę i wstał, chcąc odejść, aby nie być świadkiem jakiejś schadzki. Dziewczyna spostrzegła się i zawahała, czy iść dalej.
— Proszę, sennorito! Niech się pani nie krępuje — rzekł. — Ja zaraz się oddalę, ażeby pani nie przeszkadzać.
— Ach, to pan, sennorze Helmersie — odpowiedziała. — Zdawało mi się, że to ktoś inny, bo myślałam, że pan udał się już na spoczynek.
— Pokój dla mnie jeszcze zbyt niewygodny i duszny. Muszę się dopiero doń przyzwyczaić.
— Ze mną jest to samo; dlatego wyszłam jeszcze do ogrodu.
— Życzę przyjemnego wieczoru! Dobranoc, sennorito!
Chciał się cofnąć, lecz ona ujęła go za rękę i zatrzymała.
— Niech pan zostanie, skoro panu tego potrzeba! — rzekła. — Pan Bóg ma podostatkiem powietrza, gwiazd i woni dla nas obojga. Pan mi wcale nie przeszkadza.
Usłuchał i usiadł obok niej na krawędzi basenu.
Tymczasem wódz Mizteków położył się tuż obok palisady ogrodowej. Rozmarzony patrzył ku niebu i puścił wyobraźnię w górę, w owe światy odwieczne, kędy toczą się słońca, które czcili jego przodkowie. Mimo zatopienia się w cudach przyrody mógł posłyszeć najlżejszy szmer w otoczeniu.
Naraz wydało mu się, że z ogrodu doszedł go odgłos cichych kroków, a potem także przytłumione głosy. Wiedział o tem, że hrabia starał się jak najczęściej dostać w pobliże jego siostry, i nie wątpił, że ona nie opierała się zabiegom białego. Zbudziło się w nim podejrzenie. Ani hrabiego, ani Karji nie było widać w hacyendzie już od godziny. Czyżby umówili się o schadzkę w ogrodzie? Postanowił to sprawdzić. Uważał to za konieczne ze względu na siebie i na nią.
Powstał więc i jak kot przeskoczył przez palisadę do ogrodu. Tam położył się na ziemi i przyczołgał bliżej tak cicho, że wprawne, ale teraz niedbałe, ucho Helmersa nic nie dosłyszało. Dostał się niepostrzeżenie do drugiej strony basenu i stamtąd mógł rozumieć każde słowo rozmowy.
— Sen norze, powinnabym właściwie gniewać się na pana! — rzekła właśnie Ema.
— Czemu?
— Ponieważ nabawił mnie pan niemałego strachu.
— Tem, że postanowiłem ujeździć konia?
— Tak.
— Niepotrzebnie się pani niepokoiła, gdyż oswajałem już konie daleko gorsze. Kary jest teraz tak łagodny, że każda kobieta może go dosiąść całkiem spokojnie.
— Ale miało to jedną dobrą stronę.
— Jaką?
— Że porzucił pan incognito, próżny człowieku!
— O — rzekł ze śmiechem — to nie była tylko próżność. Czasem trzeba być ostrożnym. Dzięki temu właśnie, że uważano mnie za zwykłego, nie wyćwiczonego myśliwca, odnosiłem często największe korzyści.
— Ale mnie mógł pan to powiedzieć. Powierzył mi pan przecież daleko większą tajemnicę.
— Tajemnicę, która może nigdy nie będzie miała dla mnie wartości. Nie odkryję, zdaje się, jaskini królewskiego skarbu, chociaż prawdopodobnie znajduję się w jej pobliżu.
— Z czego pan o tem wnosi?
— Z ukształtowania gór i biegu rzek. Okolica, którą przejeżdżaliśmy na ostatku, zgadza się całkiem z częścią mojej mapy.
— W takim razie ma pan już pewną podstawę może pan szukać dalej.
— Wielkie pytanie, czy to uczynię.
— Czemu?
— Bo wątpię, czy mam do tego prawo.
— Miałby pan przecież prawo znalazcy. Nie przeceniam bynajmniej wartości złota, wiem jednak, że posiadanie jego daje wiele rzeczy, których tysiące ludzi pragnie napróżno. Niech pan szuka! Cieszyłabym się, gdyby pan znalazł!
— Potęga złota jest wielka — rzekł w zamyśleniu — a ja mam biednego brata, obarczonego rodziną, której mógłbym dać szczęście. Ale do kogo należy ten skarb? Chyba do potomków tych, którzy go tam ukryli.
— Nie wie pan od kogo mapa pochodzi?
— Od starego, chorego Indyanina, któremu wyrządziłem kilka przysług. Był zraniony i umarł, zanim mógł mi dać ustne wskazówki.
— A na mapie nazw niema?
— Nie. W jednym rogu znajduje się znak zagadkowy, którego nie umiem sobie wytłómaczyć. Postanawiam szukać skarbu, ale jeśli go znajdę rzeczywiście, nie dotknę go, lecz obejrzę się za prawowitymi jego właścicielami. Gdybym ich nie znalazł, to będę miał czas pomyśleć o przeznaczeniu skarbu.
— Sennorze, pan jest człowiekiem honorowym! — rzekła ciepło Meksykanka.
— Czynię tylko, co muszę, a unikam wszelkiego bezprawia.
— Brat pański ubogi?
— Jest marynarzem. Jako taki nigdy nie doprowadzi do samoistności, dopóki będzie zdany tylko na własne siły. Ja sam posiadam niewielką sumkę, uzyskaną z myśliwskich wycieczek.
— Pan posiada więcej! — rzekła.
— Ciekaw jestem co?
— Czyżby Grot Piorunowy był rzeczywiście tak ubogi? Czyż nie istnieją bogactwa, niemające nic wspólnego ze złotem? Posiadanie złota i srebra nie stanowi wartości człowieka. Prawdziwe skarby spoczywają w sercu.
Wiara w Boga, miłość bliźniego i przeświadczenie, że się spełniało swoją powinność. Ale chodź pan! Muszę jeszcze ojcu powiedzieć: Dobranoc!
Odeszli. Tekalto także się oddalił i przerzucił przez palisadę. Tam dopiero mruknął do siebie:
— Uff, uff! Co ja słyszałem! Grot Piorunowy ma rysunek naszego świętego miejsca! Jego bystrość doprowadzi go do odkrycia skarbu. Powinienbym go zabić, ale zostałem jego przyjacielem i bratem, a on jest dobry i szlachetny. Ocalił też moją siostrę, Karje.Czy mam zgubić tego, któremu winien jestem wdzięczność? Nie, nie! Namyślę się, a dobry Wielki Duch powie mi, co mam uczynić...
W tym samym czasie w dolinie, odległej od hacyendy może o dwie godziny drogi, siedziała dokoła ogniska gromadka, licząca około dwudziestu ludzi. Były to dzikie i zuchwałe postaci. Każdą można było podejrzewać, że ma na sumieniu morderstwo, lub coś podobnego. Ćwiartka cielęcia piekła się na rożnie, a resztki mięsa i poodrzucane kości, leżące obok, świadczyły, że raczono się tu już od dłuższego czasu.
— Jakże będzie, kapitano? — zapytał jeden z nich głosem niechętnym. — Czy czekamy jeszcze?
Zapytany leżał obok wsparty na łokciu. Miał twarz prawdziwego bandyty, a jego pas jeżył się od broni.
— Czekamy! — rzekł ponuro i stanowczo.
— Jak długo?
— Dopóki mnie się spodoba.
— Oho! Ja mam już tego dość!
— Milcz!
— Pozwolisz mi chyba mówić. Siedzimy tu już od czterech dni. Obawiam się, czy z nas sobie błaznów nie robią.
— Jeśli sam uważasz siebie za błazna, to ja nic przeciwko temu nie mam. Ja na szczęście wiem dokładnie, co mam robić.
— Czy wiesz takie, jakie jest nasze zadanie?
— Oczywiście!
— No, jakie?
— Hrabia płaci nam dobrze, zaczekamy więc, dopóki nie powie, co mamy czynić.
— Niech to dyabli wezmą! Ileż to mogliśmy przez ten czas zrobić i zarobić!
— Milcz!
— Oho! Ja jestem także człowiekiem i mam prawo mówić!
— A ja jestem kapitanem i zabraniam ci tego!
— A kto cię mianował kapitanem? Przecież my!
— Słusznie! Ale skoro już raz nim jestem, to potrafię swoją rolę odegrać. Jedz mięso i zamknij gębę, bo wiesz, jakie tu są prawa!
— Ty mi grozisz? — zawołał pierwszy i pochwycił za nóż.
— Nie, ja nie grożę, tylko działam!
Kapitan powiedział to głosem zimnym i obojętnym, lecz błyskawicznie wyrwał pistolet z za pasa i wypalił. Huknął strzał, a zuchwały opozycyonista padł na ziemię z roztrzaskaną głową.
— Tak się karze nieposłuszeństwo. Weźcie go na bok!
Po tych słowach zaczął kapitan z zimną krwią nabijać pistolet.
Powstał nieznaczny pomruk niezadowolenia, lecz ucichł natychmiast, skoro tylko kapitan podniósł głowę.
— Kto mruczy? — spytał. — Mam jeszcze więcej kul. Coby to było, gdyby ustało posłuszeństwo! Hrabia Rodriganda płaci każdemu z nas dziennie złotówkę. Czy to nie dość? Każe nam wprawdzie czekać teraz, ale postara się też o robotę dla nas, gdyż takiej sumy nawet hrabia nie daje za darmo!
Ludzie uspokoili się, a zabitego uprzątnęli. Po spożyciu reszty mięsa postawili straż i owinęli się kocami.
Już sen zaczął był ich morzyć, kiedy nagle usłyszeli tętent kopyt końskich. Podnieśli się natychmiast z pierwotnej postawy, bo zbliżał się jakiś jeździec.
— Kto tam? — spytała straż.
— Swój! — brzmiała odpowiedź.
— Może przejść.
Przybyły oddał konia straży i przyszedł bliżej. Był to hrabia Alfonzo de Rodriganda, Usiadł obok kapitana, wyjął tytoń i skręcił sobie „cigarittę“. Ludzie przypatrywali mu się w milczeniu. Kiedy jednak zapalił papierosa i dalej nic nie mówił, spytał go kapitan:
— Czy przynosicie nam nareszcie jaką robotę, don Rodriganda?
— Tak.
— Jaką? Zrobimy wszystko, byleby nam dobrze zapłacono.
Wskazał przytem wymownym giestem na sztylet. Hrabia potrząsnął głową i odpowiedział:
— Nic takiego. Posłużycie mi tylko jako arrierowie[52].
— Jako arrierowie? — powtórzył zdziwiony kapitan. — Myśmy nie chamy!
— Wiem o tem. Posłuchajcie, co wam powiem!
Wszyscy przysunęli się bliżej z ciekawością, a hrabia Alfonzo zaczął:
— Mam coś zawieźć do Meksyku, ale to wielka tajemnica. Czy mogę w tem na was liczyć?
— Jeśli pan zapłaci!
— Dostaniecie, ile zażądacie. Czy macie z sobą juki, które u was zamówiłem?
— Tak.
— Wory i skrzynie?
— Również.
— To dobrze! Konie weźmiemy sobie z Estancyi del Erina. Jutro o tym czasie będę tu znowu i wyruszymy potem z brzaskiem dnia.
— Dokąd?
— Sam jeszcze tego nie wiem. Ja poprowadzę.
— A co będziemy wieźli?
— To was także nic nie obchodzi. Przyprowadzę moich dwu służących, którzy wam gdzieś i kiedyś napełnią wory i skrzynie. Potem ruszycie pod moim nadzorem do Meksyku. Waszym obowiązkiem będzie bronić transportu, gdyby nas kto napadł po drodze.
— To bardzo tajemnicza sprawa, don Rodriganda. Będziemy musieli zażądać stosownej zapłaty.
— Ile chcecie?
— Trzy złotówki dziennie na człowieka.
— Zgoda!
— A mnie, jako dowódcy sześć.
— Dobrze!
— Cały wikt i utrzymanie.
— To się rozumie!
— A jeśli transport doprowadzimy szczęśliwie do Meksyku, trzysta złotówek, jako osobne wynagrodzenie.
— Dostaniecie pięćset, jeśli mnie zadowolicie!
— Hurra, to brzmi przyjemnie! Sennorze, zdajcie się spokojnie na nas! W ogień za was pójdziemy!
— Spodziewam się tego po was. Tu macie na razie małą zachętę do wierności! Rozdzielcie to między siebie!
Wyjął z kieszeni rulon pieniędzy i oddał kapitanowi, poczem odjechał.
Kiedy przebrzmiał tętent jego konia, zaczekał przezorny dowódca jeszcze chwilkę, a potem rozwinął rulon.
— Złoto! — zawołał. — Błyszczące, żółte złoto!
— Hojny jest! — zauważył jeden.
— Hm! — rzekł kapitan. — Tu każdy może sobie pomyśleć, co mu się podoba.
— Co będziemy przewozili?
— O tem nikt nie śmie wiedzieć!
— Nawet my nie?
— Wtajemniczeni będą tylko jego służący!
Tak krzyżowały się pytania i odpowiedzi. Naraz posypało się kilka domysłów:
— Może on ludzkie mięso chce ukryć!
— Albo złoto z jakiej bonancy.
— Albo zakopany skarb Azteków.
Dowódca nakazał ruchem ręki spokój i rzekł:
— Nie łamcie sobie głów, chłopcy! Płaci tak dobrze, że powieziemy pewnie coś nadzwyczajnego. Będziemy go z początku słuchali we wszystkiem, potem jednak stańcie się cokolwiek ciekawi, a jeśli to, co będziemy wieźli, mogłoby się także nam przydać, to hrabia będzie tak samo wart kuli, jak i jego służący. Teraz śpijcie i bądźcie cicho!
Dokoła ogniska zapanowało głuche milczenie, chociaż niejeden bandyta nie spał naprawdę, lecz starał się odgadnąć, co będzie zawierał powierzony im transport.
Oto byli ludzie, których hrabia wynajął, ażeby skarby przewieźć do stolicy! Łotry i bandyci, żyjący z dochodów, zdobytych bronią. Gdyby się dowiedzieli o zawartości skrzyń i worów, byłoby po hrabi. Ale nad tem nie pomyślał ten lekkoduch.
Ledwie nazajutrz rano Helmers wstał z łóżka, przyszedł do niego hacyendero, ażeby mu powiedzieć: „dzień dobry!“ Polubił myśliwca, mimo że dopiero tak krótko się znali.
— Przychodzę do pana właściwie z prośbą — rzekł.
— Którą ja spełnię, jeśli będę mógł — odpowiedział Helmers.
— Będzie pan mógł. Znajduje się pan tutaj w pustkowiu, gdzie panu trudno zaspokoić wszelkie potrzeby, ja zaś mam wielki zapas wszystkiego, czego mi potrzeba, bo muszę swoich ludzi zaopatrywać we wszystko. Jeśliby pan chciał wziąć sobie bieliznę i nową odzież, to z przyjemnością postawiłbym panu nizkie ceny.
Helmers wiedział dobrze, jak on to rozumiał, ale z jednej strony nie mógł obrazić zacnego hacyendera, a z drugiej jego strój myśliwski znajdował się naprawdę w stanie opłakanym. Namyślił się więc prędko i odpowiedział:
— Dobrze! Przyjmuję pańską propozycye pod tym warunkiem, że ceny nie będą zbyt wysokie, gdyż jestem, jak to mówią, biedak.
— Hm, jakąś drobnostkę zarobię, chociaż niepotrzebuje pan zaraz dzisiaj płacić. Chodź pan! Pokaże panu magazyn! — rzekł Arbellez śmiejąc się.
Kiedy w godzinę potem Helmers stanął przed lustrem, sam sobie wydał się obcym. Miał rozprute na dole, obramowane złotem, spodnie meksykańskie; lekkie półbuty z ogromnemi ostrogami; śnieżnie białą koszulę; na niej krótką, otwartą z przodu bluzę, wyszytą złotem i srebrem; na głowie sombrero o szerokich kresach, a na biodrach szal z chińskiej gazy jedwabnej. Włosy miał przystrzyżone, wąsy i brodę zrównane. W tej strojnej i bogatej odzieży prawie nie poznał siebie.
Gdy na śniadanie wszedł do jadalni, zastał tam już Emę, która zarumieniła się z zachwytu na jego widok. Dotąd nie wyobrażała go sobie tak pięknym. Karja zachowała się także tak, jak gdyby teraz dopiero zauważyła jego piękność. Porównywała go może z hrabią. Obaj wodzowie indyańscy udali, że nie widzą tej zmiany. Tylko jednego złościło to straszliwie.
Był to hrabia. Nadzieja blizkiego posiadania skarbu usposobiła go może zgodliwiej, bo przyszedł na śniadanie, ale omal się nie cofnął, gdy zobaczył Helmersa. Zgrzytał skrycie zębami i postanowił uczynić go nieszkodliwym dla siebie.
Gdy Helmers po śniadaniu wyszedł na łąkę, spotkał się tam z wodzem Mizteków, który ujrzawszy nową odzież Helmersa, rzekł:
— Mój brat, Grot Piorunowy, może nosić strój taki, bo jest bogaty.
— To dar sennora Arbelleza. Ja jestem tak samo ubogi jak przedtem.
— Nie — rzekł Indyanin poważnie — jesteś bogaty, bo znasz drogę do skarbu królewskiego.
Helmers cofnął się o krok ze zdumienia.
— Skąd ty wiesz o tem?
— Wiem! Czy mogę zobaczyć mapę?
— Owszem!
— Zaraz?
— Chodź!
Zaprowadził go do swego pokoju i położył przed nim stary, nadszargany papier. Tekalto rzucił okiem na róg planu i rzekł:
— Tak, to znak Toksertesa, który był ojcem mojego ojca. Musiał on kraj opuścić i nie wrócił już więcej. Ty wyrządziłeś mu przysługę, dlatego nie jesteś ubogi. Czy chcesz zobaczyć jaskinię skarbu królewskiego?
— Ty możesz mi ją pokazać?
— Tak.
— Do kogo należą skarby?
— Do mnie i do mojej siostry, Karji. My jesteśmy jedynymi potomkami królów Mizteków. Czy mam cię zaprowadzić?
— Proszę o to.
— Przygotuj się dzisiaj na dwie godziny po północy. Tylko w nocy możemy ruszyć w tę podróż.
— Czy mogę o tem komu powiedzieć?
— Nikomu, chyba tylko córce hacyendera.
— Czemu jej?
— Ponieważ wie, że szukasz skarbu.
— Ach! Skąd ty wiesz o tem?
— Słyszałem wczoraj każde słowo, które mówiliście do siebie. Masz mapę; a jednak postanowiłeś sam nic nie wziąć. Chciałeś wpierw zbadać, czy są spadkobiercy. Jesteś uczciwym człowiekiem, jakich mało wśród bladych twarzy, dlatego zobaczysz skarby królewskie.
W godzinę później, w porze obiadowej, kiedy wszyscy siedzieli jeszcze przy deserze, wsunęła się Indyanka do pokoju hrabiego i szepnęła:
— Czy napisałeś ten papier?
— A umiesz czytać? — zapytał on.
— Tak — odparła dumnie.
— Oto masz!
Podał jej arkusz papieru, na którym napisane były następujące słowa:
„Niniejszem oświadczam, że po otrzymaniu skarbu królewskiego Mizteków zaręczę się z Karją, potomkiem ich królów i że pojmę ją za żonę.
Alfonzo
hrabia de Rodriganda y Sevilla“.
— Dobrze napisałem? — zapytał.
— Słowa są dobre, ale pieczęci niema.
— To niepotrzebne.
— Przyrzekłeś mi dać pieczęć!
— Stanie się wedle twej woli — rzekł, ukrywając swą niechęć.
Roztopił laskę wosku i położył pieczęć nad słowami.
— Masz, Karjo! — rzekł, podając jej pismo — A teraz ty słowa dotrzymaj!
— Owszem, słuchaj!
— Gdzie więc jest skarb ukryty?
— Czy znasz górę El Reparo?
— Znam. Leży o cztery godziny drogi na zachód.
— Wygląda jak wydłużony, wysoki, wał ziemny.
— Słusznie.
— Z niej wypływają trzy strumyki na dolinę. Środkowy jest dla ciebie ważny. Nie wytryska on z małego źródła, lecz wypływa odrazu pełno i szeroko z ziemi. Gdy wstąpisz do wody i, schyliwszy się, wejdziesz tam, gdzie potok z góry wypływa, będziesz miał przed sobą jaskinię.
— Ach! To byłoby bardzo proste!
— Bardzo proste!
— Czy trzeba światła?
— Znajdziesz pochodnie na lewo od wejścia.
— Czy to wszystko, co miałaś mi powiedzieć?
— Wszystko.
— I skarb jest jeszcze tam rzeczywiście nietknięty?
— Nietknięty!
— Dzięki ci, moje dziecko! Jesteś moją narzeczoną, a wkrótce zostaniesz żoną. Ale teraz idź! Mogliby nas tu zaskoczyć!
Indyanka schowała dokument i odeszła. Poniosła ofiarę, która jej strasznie na duszy ciężyła.
Tymczasem Serce Niedźwiedzie złowił sobie jednego z półdzikich koni w hacyendzie i wyruszył na przejażdżkę. Ponieważ miał dużo czasu, przeto nie obrał z powrotem drogi najkrótszej i najwygodniejszej, lecz jechał przez doliny, parowy i ostępy, o ile mu leżały na drodze. Nagle, kiedy zjeżdżał w jedno z zagłębień, usłyszał głosy sprzeczających się ludzi. Zaraz potem huknął strzał, a po nim nastąpił okrzyk.
Coś takiego wygląda zawsze podejrzanie, zwłaszcza dla ostrożnego Indyanina. Zsiadł z konia, przywiązał go, wziął do rąk strzelbę i zaczął skradać się w stronę, gdzie padł wystrzał. Wylazł na zbocze, którego szczyt porosły był dzikim mirtem. Dostawszy się do krzaków, zobaczył małą, ale głęboką dolinkę, w której dokoła ogniska znajdowało się ośmnastu mężczyzn i dwa trupy. Nieopodal leżało mnóstwo skrzyń, worów i siodeł jucznych. Jeden z mężczyzn nabijał właśnie pistolet.
— Tak ma być! — rzekł. — Kto się sprzeciwi, dostanie kulą w łeb!
— Czy strzały nas nie zdradzą? — zapytał drugi trwożliwie.
— Głupcze! Ktoby się na nas porwał?
Serce Niedźwiedzie rozumiał bardzo dobrze mieszaninę hiszpańskiego i indyańskiego języka, jakiej się na granicy używa, ale ci ludzie mówili czysto po hiszpańsku, a tego języka on nie znał. Uważał tych ludzi za oddział myśliwski, którego członkowie posprzeczali się z sobą tak gwałtownie, że aż zaczęli do siebie strzelać. Takie wypadki zdarzają się w Meksyku bardzo często, dlatego nie uderzają tubylca. Serce Niedźwiedzie cofnął się zatem, dosiadł konia i pojechał do estancyi.
Hrabia nie pokazywał się przez cały dzień. Posiadłszy pożądaną wiadomość, kazał swoim służącym spakować rzeczy. Po wieczerzy udał się do Arbelleza i oświadczył, że odjeżdża. Chociaż to hacyendera zastanowiło, nie pytał go o powód i nie próbował zatrzymać. Wracając do swego pokoju, spotkał się Rodriganda z Karją. W przekonaniu, że jest u celu pragnień swoich, popełnił głupstwo przez to, że tak przemówił do niej:
— Zawiadomiłem właśnie Arbelleza, że odjeżdżam.
— Dokąd? — spytała Indyanka.
— Do Meksyku.
— A skarb?
— Zabiorę go sobie przedtem. Miałem w pogotowiu wielu arierów z mułami, teraz udam się z nimi pod górę El Reparo po skarby. Potem ruszam prosto do Meksyku.
— A kiedy wrócisz?
— Nigdy.
— Nigdy? — zapytała zdumiona. — To przyślesz po mnie?
— Nie.
— Także nie? Czy mam cię wobec tego odszukać w stolicy?
— To sobie stanowczo wypraszam! Czyś naprawdę myślała, że mogłabyś zostać hrabiną de Rodriganda? Czy rzeczywiście uważałaś mnie za tak głupiego i szalonego, żebym ożenił się z Indyanką?
Spojrzała nań z przestrachem i wyjąkała:
— Ty... ty... mnie oszukałeś?
— To wyrażenie muszę z naciskiem odeprzeć. Hrabia nigdy nie oszukuje! Wywiodłem cię tylko nieco w pole. Skarb jest mój, a ty jeśli chcesz mieć męża, to poszukaj sobie go sobie wśród sobie równych!
Po tych słowach, wyrzeczonych szyderczo i wyniośle, oddalił się, a Karja, postawszy przez chwilę jak skamieniała, poszła chwiejnie i bezradnie do swego pokoju. Upłynęło sporo czasu, zanim zdała sobie sprawę z tego, co się z nią stało. Hrabia oszukał ją, a sam odjechał po skarby! Postanowiła przeszkodzić mu w tem za wszelką cenę. Ale jak miała się do tego wziąć? Najwłaściwiej było wyjawić wszystko bratu, ażeby wyruszył zaraz do El Reparo i uniemożliwił grabież rodzinnych skarbów. Pomimo że to przyznanie się musiało jej wielką przykrość sprawić, nie zawahała się ani na chwilę. Hrabia był oszustem i łotrem, wyłudził od niej kłamstwem tajemnicę! Należało tajemnicę ocalić i zachować, a to mogło się stać li tylko przez jego śmierć. On musiał zginąć! Teraz była Karja już tylko Indyanką, oszukaną Indyanką. Musiała raz na zawsze nakazać sercu swemu milczenie i wyrzec się wszelkich uczuć prócz zemsty. Zerwała się z miejsca z błyszczącemi oczyma i poleciała brata poszukać. Przebiegła przez dziedziniec i ogród na łąkę, przeszukała wszystkie pokoje w domu, ale napróżno. Zdjęło ją przerażenie i wróciła do jadalni, gdzie siedział Arbellez z Emą i Apaczem. Na pośpiesznie wymówione pytanie otrzymała od hacyendera odpowiedź:
— Nie wiem, gdzie on jest, ale co z tobą się dzieje? Jesteś bardzo rozdrażniona!
— Stało się nieszczęście, wielkie nieszczęście! Mój brat musi zaraz wyruszyć!
— Dokąd?
— Do El Reparo!
— Naco?
— Hrabia poszedł tam kraść!
— Kraść? — zapytała Ema z lękiem. — Czy może po skarb królewski?
— Tak — odrzekła Karja, nie pomyślawszy nad tem, że tem zdradza tajemnicę.
— O Boże! To prawdziwe nieszczęście, bo twój brat udał się tam także z sennorem Helmersem! Brat chce mu ten skarb pokazać i pozwolił mu powiedzieć o tem mnie.
— Nieba! Tam przyjdzie do zabójstwa! — zawołał Arbellez.
Nastąpiło ogólne rozdrażnienie, w którem tylko Apacz pozostał zimny. Przypomniał sobie swoją dzisiejszą przejażdżkę i rzekł:
— Widziałem dzisiaj ludzi z worami i skrzyniami. Czyby to pozostawało w związku ze skarbem? Może to oni mają skarb zabrać dla hrabiego? Ale jak on posiadł tę tajemnicę?
— Ja zdradziłam ją przed nim — przyznała się Karja ze strachem. — Czy wielu było tych ludzi, których widziałeś?
— Tak.
— Ilu?
— Dwa razy po pięciu i ośmiu.
— Czy byli uzbrojeni?
— Bardzo dobrze. Zrobili już nawet użytek z broni, bo dwu z nich leżało zastrzelonych.
— O, to niebezpieczne, to strasznie niebezpieczne! — zawołała Indyanka. — Hrabia jest kłamca, zdrajca i chce ukraść skarb królewski. Zastanie tam i zabije sennora Helmersa i mego brata. Sennorze Arbellez, każ zatrąbić na alarm! Niech się zejdą wakerowie i cibolerowie! Muszą udać się ku jaskini, zawierającej skarb, i ocalić brata i białego.
Nastąpił chaos pytań i odpowiedzi, w którym znowu tylko Apacz pozostał spokojny. Wysłuchawszy wszystkiego, zapytał:
— Kto wie, gdzie leży ta jaskinia?
— Ja — odrzekła Karja. — Ja was poprowadzę!
— Czy można pojechać tam konno?
— Można.
— To niech pojedzie ze mną dziewczyna, oraz dziesięciu cibolerów i wakerów!
— Ja także jadę! — rzekł Arbellez.
— Nie — rozstrzygnął Apacz. — Kto będzie pilnował hacyendy? Kto wie, co może jeszcze zajść? Zwołać wszystkich ludzi, dać mnie dziesięciu, a reszta niech pilnuje hacyendy!
Na tem stanęło. Hacyendero kazał zadąć w róg, a na ten znak zbiegli się zewsząd dozorcy trzód i inna służba. Apacz wybrał sobie dziesięciu i polecił ich uzbroić. Z powodu zamieszania upłynęło dość czasu, zanim oddział z Karją na czele wyruszył w drogę.
Wkrótce po wieczerzy wszedł był Czoło Bawole do pokoju Helmersa.
— Czy pamiętasz jeszcze swoje słowo? — zapytał.
— Tak — odrzekł Helmers.
— Jedziesz więc ze mną?
— Jadę.
— To chodź!
Helmers uzbroił się i poszedł za Indyaninem. Na dole stały już przygotowane potajemnie trzy konie, dwa z siodłami do jazdy, a jeden juczny.
— Na co ten? — zapytał Helmers, wskazując na trzeciego konia.
— Powiedziałem ci, że nie jesteś ubogi. Nie chciałeś ograbić skarbu królewskiego, za to wolno ci wziąć tyle, ile jeden koń zdoła unieść.
— Co tobie się stało? — zawołał Helmers zdumiony.
— Nie mów dużo, lecz wsiadaj i jedź za mną!
Indyanin dosiadł konia, wziął jucznego za cugle i odjechał, a Helmers musiał ruszyć za nim. Noc była ciemna, lecz czerwony znał drogę doskonale, a półdzikie konie meksykańskie widzą w nocy, jak koty. Helmers mógł się śmiało powierzyć przewodnictwu Czoła Bawolego. Nie posuwali się jednak szybko, gdyż droga prowadziła przez trochę niedostępne wzgórza.
Czoło Bawole nie rzekł ani słowa. Ciszę nocną przerywał tylko odgłos kroków i parskanie koni. Tak upłynęła jedna godzina, a potem druga i trzecia. Wtem dał się słyszeć szmer wody. Dojechali do potoku i puścili się jego biegiem. Potem wynurzyła się przed nimi góra, podobna do wału, a kiedy zbliżyli się już prawie do niej, zsiadł Indyanin z konia i powiedział:
— Tu zaczekamy, dopóki dzień nie nadejdzie.
Helmers zeskoczył również na ziemię, puścił konia na paszę, usiadł na kamieniu obok Czoła Bawolego i zapytał:
— Czy jaskinia już blizko?
— Tak. Leży tam, gdzie ta woda z góry wypływa. Trzeba wejść do potoku, pochylić się, wleźć przez dziurę i dalej już jest jaskinia, której wielkości i przedziałów nie zna nikt, prócz Czoła Bawolego i Karji.
— Czy Karja umie milczeć?
— Umie!
Helmersowi przyszło na myśl to, o czem mówiła Ema.
— Ale ktoś chce jej wydrzeć tajemnicę skarbu — powiedział.
— Kto taki?
— Hrabia Alfonzo.
— Ugh!
— Jesteś moim przyjacielem, dlatego ci powiem, że ona go kocha.
— Wiem o tem.
— A jeżeli zdradzi przed nim waszą tajemnicę?
— To jest jeszcze Czoło Bawole. Hrabia nie dostanie najmniejszej części skarbu!
— Czy ten skarb wielki?
— Zobaczysz. Zbierz wszystko złoto, jakie Meksyk posiada, to nie dorówna ono ani dziesiątej części skarbu. Był tylko jeden biały, który go widział i...
— I wyście go zabili?
— Nie. Nie potrzeba go było zabijać, bo dostał obłąkania z radości i zachwytu. Biały nie potrafi znieść widoku bogactwa, tylko Indyanin ma na to dość siły.
— A mnie pokażesz ten skarb cały?
— Nie. Zobaczysz tylko jedną część. Lubię ciebie i chcę zapobiec temu, żebyś nie oszalał. Muszę zbadać twój puls!
Ujął za rękę Helmersa i oświadczył:
— Jesteś silny. Duch złota nie pochwycił cię jeszcze. Gdy wejdziesz do jaskini, krew będzie ci tak w żyłach płynęła, jak wodospad ze skały.
Rozmowa ucichła, a Helmersa opanowały jakieś dziwne uczucia. Wreszcie zaczęło się niebo zabarwiać. Blade światło na wschodzie nabrało siły i niebawem można było rozróżnić dokładnie przedmioty na ziemi.
Helmers ujrzał przed sobą górę El Reparo, na której stromem zboczu rosły przeważnie dęby. U samego podnóża góry wypływała woda, szeroka odrazu na trzy stopy, a głęboka na cztery.
— Czy to jest wejście? — zapytał.
— Tak — rzekł Czoło Bawole. — Ale zaraz jeszcze nie wejdziemy. Ukryjmy konie! Posiadacz skarbu musi być ostrożny.
Poprowadzili konie wzdłuż góry, aż do pewnego krzaku, który Indyanin rozchylił. Za krzakiem znajdowała się szczelina odpowiednia na kryjówkę dla zwierząt. Potem powrócili nad potok, gdzie zwyczajem indyańskim zatarli swoje ślady. Następnie poszli ostrożnie aż do otworu w skale, skąd wypływała woda w wielkiej ilości naraz.
— Chodź teraz! — rzekł Czoło Bawole.
Wstąpił do wody, której powierzchnia biegła o stopę niżej, niż ściana skały, można więc tam było przesunąć głowę. Zamoczyli oczywiście ubranie w tej przeprawie. Wreszcie weszli do groty, w której pomimo strumienia powietrze było suche.
— Podaj mi rękę! — rzekł Indyanin.
Wyprowadził go z wody na suchą ziemię i dotknął znów jego pulsu.
— Masz silne serce — rzekł. — Mogę zapalić pochodnię.
Odszedł kilka kroków od Helmersa. Mdła, fosforyczna błyskawica drgnęła w ciemności, nastąpił cichy trzask i zapłonęła pochodnia.
Lecz oto, co się stało! Zdawało się, że nie jedna, lecz tysiąc pochodni się pali. Jakby od słońca, iskrzącego się złotem i brylantami, biły w oczy Helmersowi oślepiające promienie świateł i refleksów. W tem nieskończonem połyskiwaniu i migotaniu świateł zabrzmiał głos Indyanina:
— Oto jaskinia skarbów królewskich! Bądź silny i trzymaj duszę na wodzy!
Upłynęło dużo czasu, zanim Helmers przyzwyczaił oczy do tego blasku. Jaskinia była podobna do bardzo wysokiego graniastosłupa czworobocznego, szerokiego i długiego może na sześćdziesiąt kroków. Od dna aż pod samą górę napełniona była kosztownościami, których blask mógł omamić zmysły najtrzeźwiejszego człowieka.
Były tam wizerunki bogów, ozdobione najdroższymi kamieniami. Stał więc bóg powietrza Quecalkoatl, stwórca Teckatlipoka, bóg wojny Huicilopochtli i jego małżonka Teoyaniqui, oraz jego brat Tlakahuepankuexkocyn, bogini wody Chalchiukueja, bóg ognia Ikskocauqui i bóg wina Cencontotochtin. Na deskach przy ścianie widniały setki bożków domowych, albo lanych z drogiego kruszcu, albo rzeźbionych z kryształu. Pomiędzy tem leżały złote pancerze wojenne, niesłychanej wartości; złote i srebrne naczynia; ozdoby z dyamentów, szmaragdów, rubinów i innych drogich kamieni; noże ofiarnicze, których rękojeści, nielicząc nabijanych na nie drogich kamieni, miały archeologiczną wartość na setki tysięcy i puklerze z mocnych skór zwierzęcych, okutych złotą blachą. Ze środka sklepienia zwisała korona królewska w kształcie czapki, zrobionej z szczerozłotego drutu i wysadzanej wyłącznie dyamentami. Dalej rzucały się widzowi w oczy całe wory złotego piasku, skrzynie z nuggetami różnej wielkości, najmniejsze były jak groch, największe jak kurze jaja. Znajdowały się także całe kupy srebra, wyłamywanego wprost z żył podziemnych. Na cennych stosach widziało się błyszczące modele świątyń z Meksyku, Choluli i Teotihuakanu, a na ziemi i po kątach leżały wspaniałe mozajki z muszli, złota, srebra i drogich kamieni.
Widok tych bogactw oszołomił rzeczywiście na chwilę Helmersa, któremu się wydało, że jest księciem z tysiąca i jednej nocy. Starał się być spokojnym, ale na próżno. W skroniach uderzała mu silnie krew, a równocześnie przed jego oczyma wirowały olbrzymie koła z ognia i dyamentów. Opanowało go coś w rodzaju upojenia. Teraz się przekonał, że takie bogactwa wywierają na człowieka przedziwny skutek, że mogą wywołać żądzę, która nie cofnie się nawet przed najstraszliwszą zbrodnią.
— Tak, to jest jaskinia skarbów królewskich — powtórzył Indyanin — a skarby te należą tylko do mnie i do Karji.
— W takim razie jesteś najbogatszym księciem na ziemi! — rzekł Helmers.
— Mylisz się! Jestem uboższy od ciebie i od każdego innego. A może chcesz zazdrościć wnukowi władcy, którego władza minęła, a państwo runęło w gruzy? Wojowników, którzy nosili owe zbroje i tarcze, miłował i poważał cały naród, a jedno ich słowo darzyło życiem lub śmiercią. Skarby ich pozostały, ale miejsca, w których złożono ich kości, podeptali i znieważyli biali, a popioły ich rozprószono na cztery wiatry. Wnuki ich błądzą teraz po lasach i preryach i polują na bawoły. Biały przybył, okłamywał i oszukiwał, mordował, szalał, pastwił się nad moim narodem z powodu tych skarbów. Kraj należy do zwycięzcy okrutnego, ale opustoszały, skarby zaś powierzył Indyanin ciemnościom ziemi, ażeby nie wpadły w ręce zbójów. Ale ty nie jesteś jako drudzy i serce twoje wolne od zbrodni. Ocaliłeś moją siostrę z rąk Komanczów, jesteś mi bratem, i otrzymasz dlatego tyle z tych skarbów, ile koń zdoła unieść. Ale tylko dwa rodzaje są na twoje rozkazy. Tu masz wory, pełne ziarn złota, a tu łańcuchy, pierścienie i inne ozdoby. Wybierz sobie z tego, co ci się spodoba. Ale reszta to świętość. Nie śmie jej oświecić słońce, które widziało upadek narodu Mizteków.
Helmers spojrzał na nuggety i klejnoty i w głowie mu się zakręciło.
— Czy nie żartujesz? — zapytał.
— Nie.
— Wszak darujesz mi w tem setki tysięcy dolarów!
— To będą nawet miliony.
— Nie mogę tego przyjąć!
— Czemu? Czy gardzisz darem przyjaciela?
— Nie; lecz nie mogę dopuścić do tego, żebyś ty się przezemnie ograbiał?
Indyanin potrząsnął dumnie głową.
— To nie jest grabież, ani też ja nie ponoszę żadnej ofiary. Co tu widzisz, to tylko część skarbów, ukrytych w El Reparo. Jest tu więcej jaskiń, o których nawet moja siostra, Karja, nie wie. Ja tylko znam je, a kiedy umrę, nie wedrze się już myśl ludzka w te głębiny. Pójdę teraz zwiedzić inne groty. Przypatrz się tu tym skarbom i odłóż na bok to, co sobie wybierzesz. Gdy wrócę, objuczymy tem konia i pojedziemy do estancyi.
Wetknął pochodnię w ziemię i udał się w najdalszy kąt, gdzie zaraz zniknął.
Helmers został sam wśród bogactw niezmierzonych. Jak wielkie zaufanie miał widocznie do niego Indyanin! A gdyby Helmers w tajemnicy wrócił do domu, ażeby się potem wzbogacić, lub zabił Indyanina, ażeby zostać panem tego wszystkiego, z czego tylko małą część miał otrzymać? Żadna jednak z tych myśli nie przyszła temu uczciwemu człowiekowi do głowy. Rozkosz go ogarnęła już z tego powodu, że ofiarowano mu cały ładunek na jednego konia.
Hrabia Alfonzo, opuściwszy z obydwoma służącymi hacyende, nie udał się wprost do El Reparo, lecz najpierw do arrierów. Rozpuścił konia, jak mógł, unikając przytem niebezpieczeństwa w ciemności i nie zwolnił biegu, dopóki nie dostał się na dolinę, gdzie obozowali jego pomocnicy.
Straż zapytała go jak wczoraj o hasło, a gdy dał tę samą odpowiedź, przypuściła go do ognia, który podsycono, aby można było lepiej widzieć się wzajemnie.
— Jesteście gotowi? — zapytał.
— Gotowi — odrzekł dowódca.
— A konie?
— Złowiliśmy je w trzodach sennora Arbelleza.
— Ile?
— Ośmnaście dla nas, a trzydzieści dla pana.
— Czy posiodłane?
— Tak.
— To ruszajmy!
Teraz dopiero zdał sobie sprawę z tego, w jaki wpadł kłopot. Wszak nie mógł tych dzikich ludzi brać z sobą do jaskini, bo wypróżniliby ją dla siebie, nie dla niego. Spodziewał się jednak, że w danej chwili znajdzie się jakieś wyjście. Sprowadzono konie i muły, wszyscy wsiedli i ruszyli w drogę.
Alfonzo znał górę, wymienioną przez Indyankę, ale z tej strony nigdy jeszcze tam nie jechał. Obce mu więc były szczegóły drogi. Znał tylko jej kierunek, przy ostrożności więc, jaką należało zachować, posuwano się naprzód powoli.
Dopiero gdy dzień zaszarzał, można było konie rozpuścić. Niebawem też wynurzyła się przed nimi ciemna masa góry El Reparo.
Dotarli do góry od strony południowej i pojechali ku wschodniemu stokowi. Przeprawili się przez pierwszy potok, a kiedy Alfonzo zauważył, te drugi już blizko, kazał stanąć, nie chcąc dopuścić ludzi aż do jaskini. Postanowił najpierw sam się przekonać, czy rzeczywiście istnieje.
— Co teraz? — zapytał dowódca.
— Zaczekacie!
— Pan się oddali?
— Na krótki czas.
— Co właściwie zabierzemy?
— O to wy nie macie się troszczyć. Tak przecież umówiliśmy się z sobą.
Odjechał zwolna, a dowódca szepnął do towarzyszy:
— Mamy już blizko jego tajemnicę. Co uczynimy?
— Podpatrzymy go — rzekł jeden z nich.
— To będzie może najlepsze. Zaczekajcie tu!
Zsiadł z konia i poszedł pieszo za hrabią. Po drodze było dość skał i zarośli, by się za niemi ukryć. Gdyby więc nawet Alfonzo się oglądnął, byłby nic nie zobaczył.
Jakiś czas posuwali się naprzód, dopóki hrabia nie doszedł do potoku. Tu zsiadł z konia, przywiązał go do drzewka i zniknął w krzakach. Dowódca zaczekał chwilę, a gdy hrabia nie wracał, pośpieszył do swoich ludzi.
— Zniknął w krzakach — rzekł tak, żeby go służący nie słyszeli. — Tam jest jego tajemnica. Ciekaw jestem, co zrobi, gdy podjedziemy trochę bliżej! Naprzód!
Ruszyli znowu ku krzakom, rosnącym nad potokiem, dalej jednak nie przeciskali się, lecz się zatrzymali. Znajdowali się wprawdzie nad potokiem, ale nie u wypływu jego z góry. Pomiedzy tem miejscem, a nimi znajdował się jeszcze zarosły krzakami zakręt, wskutek czego wejścia do jaskini nie mogli zobaczyć. Nie widzieli również konia hrabiego, bo przywiązał go na boku od ich stanowiska.
Hrabia zbadał wypływ wody i przekonał się, że można wejść do środka. Nie doszedłszy jeszcze do punktu, w którym grota zaczynała się sklepiać, zauważył przed sobą blask jasnego światła.
Co to? Światło pochodni? A może to światło dzienne wdzierało się do jaskini przez jaką szczelinę? Pierwsza możliwość wydała się hrabiemu podobniejszą do prawdy. Cofnąć się nie myślał. Wsunął się zwolna i ostrożnie dalej, unikając wszelkiego szmeru, ażeby się nie zdradzić.
Wtem chwyciły go za oczy połyski i migotanie złota i dyamentów. Zląkł się poprostu tego widoku i stanął jak wryty wobec skarbów. Drżał na całem ciele, opętany przez szatana złota. Oczy jego mrużyły się i otwierały na przemian. Byłby krzyczał głośno z rozkoszy, ale nie mógł, bo zaledwie o pięć kroków przed nim klęczał na ziemi człowiek i porządkował kupkę klejnotów, ułożonych na płytce mozajki. Kto to był? W tej chwili odwrócił się obcy bokiem, hrabia zobaczył jego profil i poznał go.
— Helmers! — mruknął przez zęby. — Kto mu powiedział o tej jaskini? Czy jest tu sam, czy w towarzystwie?
Przebiegł okiem jaskinię i przekonał się, że Helmers jest sam. Nie przypuszczał oczywiście, że Czoło Bawole znajdował się w przyległym oddziale.
— Niema nikogo więcej prócz niego! — pomyślał ze złośliwą radością. — Nie weźmie z tego złota ani marnego ziarnka. Zemszczę się na nim. On musi zginąć!
Wyszedł pocichu z wody. Nieopodal stała oparta o ścianę maczuga wojenna. Sporządzona z drzewa, twardego jak żelazo i wysadzana ostro szlifowanymi kawałkami kryształu, była w dwójnasób niebezpieczna. Alfonzo ujął maczugę za rękojeść, wysadzaną drogimi kamieniami, i zaczął skradać się do Helmersa, który przesuwał właśnie między palcami łańcuch drogocennej roboty.
— Wspaniały! — rzekł do siebie. — Same rubiny! On jeden przedstawia już małe bogactwo!
Mignął nim w świetle kilka razy i chciał go potem odłożyć, lecz nie zdołał, bo maczuga świsnęła mu nad głową i uderzyła z taką siłą, że padł natychmiast. Łańcuch wysunął mu się z rąk, a palce się otworzyły.
Hrabia krzyknął jak dziki:
— Zwyciężyłem! Wszystko moje, wszystko, wszystko, wszystko!
Wpadł w szalony zachwyt. Podskakiwał z radości i klaskał w ręce, jakby zmysły utracił.
Wtem stanął nagle, jak sparaliżowany i wytrzeszczył oczy, jak gdyby widmo zobaczył. Z odległego kąta wysunęła się postać, która zwróciła nań oczy, zrazu ze zdumieniem, a potem błysnęła niemi groźnie. To wracał Czoło Bawole i zamiast przyjaciela zastał człowieka innego, obok którego leżał Helmers bez ruchu na ziemi.
W dwu tygrysich skokach stanął Indyanin przed hrabią i pochwycił go.
— Psie, co tu robisz? — zawołał.
Zapytany nie zdołał słowa wykrztusić. Wiedział, że nie dorówna strasznemu Indyaninowi. Był zgubiony i z najwyższego zachwytu runął w sztywne objęcia śmierci. Mróz przeszedł mu po grzbiecie. Zaczął drżeć na całem ciele.
— Zabiłeś go! — rzekł Czoło Bawole, wskazując na Helmersa i leżącą na ziemi maczugę.
Trząsł nim przy tem z taką siłą, jak gdyby olbrzym pochwycił małe dziecko.
— Tak — jęknął hrabia przerażony.
— Za co?
— Te... te skarby temu winne! — wyjąkał.
— Jesteś jego wrogiem. Już przedtem pragnąłeś jego śmierci. Biada ci, po trzykroć biada!
Pochylił się, ażeby zbadać przyjaciela. Hrabia stał jak figura bez życia i ruchu. Jak łatwo mógł pochwycić pałkę i spróbować przynajmniej walki! Zaślepił go jednak i obezwładnił urok skarbu i czar najsłynniejszego z cibolerów. Podobny był do owego ptaka małego, o którym opowiadają, że także nie ucieka, gdy grzechotnik zwróci nań oczy, lecz bez oporu pozwala mu się zadławić.
— On nie żyje! — rzekł Czoło Bawole, podnosząc się znowu. — Uczynię sąd nad tobą, a śmierć twoja będzie taka, jaką nikt jeszcze nie umarł. Jesteś mordercą najszlachetniejszego i najlepszego myśliwca, jakiego ziemia nosiła. Zginiesz strasznie.
Stanął naprzeciwko złoczyńcy ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma. Olbrzymia postać jego wyprężyła się, a oko wbiło się groźnie w hrabiego.
— Ty się trzęsiesz! — rzekł pogardliwie. — Jesteś płaz, tchórzliwy mazgaj. Kto ci zdradził drogę do jaskini?
Zapytany milczał. Wydało mu się, że nadszedł dzień sądu ostatecznego, a on stał już przed wiecznym sędzią.
— Odpowiadaj! — huknął cibolero.
— Karja — wyszeptał hrabia.
— Karja? Moja siostra?
— Tak.
Oczy Indyanina rozgorzały, jak płonące pochodnie.
— Mówisz prawdę, czy kłamiesz? Może tylko dlatego wymieniasz moją siostrę, ażeby łaskę uzyskać i uniknąć kary!
— Mówię prawdę. Wierz mi!
— W takim razie uwiodłeś chyba moją siostrę dyabelskiemi sztuczkami, ażeby wydrzeć jej tajemnicę El Reparo. Udawałeś miłość?
Hrabia milczał.
— Mów! Tylko prawda może los twój złagodzić. Czy wiesz, jak będziesz musiał umrzeć?
— Powiedz! — błagał Alfonzo.
— Na górze znajduje się jama z wodą, niewielka wprawdzie, ale żyje w niej potomstwo dziesięciu świętych krokodyli, w których brzuchach dawni władcy tego kraju chowali zbrodniarzy. Te zwierzęta mają przeszło po sto lat i długo nic nie jadły. Wyniosę cię na górę i zawieszę na drzewie tak, że będziesz unosił się nad wodą. Krokodyle będą wyskakiwały po ciebie, lecz nie dosięgną cię całkiem. Będą się szarpały o ciebie, będziesz wdychiwać ich śmierdzące wyziewy i przez długie dni i noce będziesz wisieć nad nimi, bo sznurem nie przewiążę ci szyi. Tak zostaniesz na spiekocie słonecznej, będziesz umierał z głodu i z pragnienia, a gdy zgnijesz na ścierwo, spadniesz i wtedy dopiero pożrą cię aligatory.
Alfonzo słuchał słów tych ze strasznem przerażeniem. Język stał mu się nieruchomy w ustach, jak kawał ołowiu. Nie mógł wykrztusić prośby O łaskę.
— Tylko otwarte wyznanie może los twój złagodzić — mówił Indyanin. — Powiedz przeto, czy wyłudziłeś tajemnicę od mojej siostry?
— Tak — wybąknął zapytany.
— Gdzie schodziłeś się z nią?
— Pod oliwkami nad potokiem za hacyendą.
— Kiedy zdradziła ci tajemnicę?
— Wczoraj wieczorem.
— Czy sam tu jesteś?
— Towarzyszy mi ośmnastu Meksykanów.
— Mieli ci pomóc zabrać skarby. Czy powiedziałeś im tajemnicę?
— Nie wiedzą, co mieli wieźć i nie znają jaskini.
— Gdzie są?
— Zatrzymali się niedaleko stąd.
— Dobrze! Ten człowiek zostanie tu na ziemi, a ty pójdziesz za mną. Nie wiążę cię i nie krępuję, bo ujść mi nie zdołasz. Jesteś płaz, którego zmiażdżę jednym chwytem. Chodź za mną!
— Co zrobisz ze mną? — spytał Alfonzo, pełen trwogi.
— Dowiesz się o tem.
— Raczej zabij mię zaraz tutaj!
— Nie. Oszukałeś córkę Mizteków i musisz to odpokutować.
— W jaki sposób?
— Pojmiesz ją za żonę.
— Dobrze! — zawołał szybko Alfonzo.
— Aha! — roześmiał się Indyanin złośliwie. — Uważasz się za ocalonego! Nie łudź się! Ożenisz się z Karją, ona zostanie hrabiną de Rodriganda y Sevilla, ale tobie nie będzie wolno jej dotknąć. Chodź za mną!
Wziął go za rękę i pociągnął ku wyjściu. Tam wszedł z nim w wodę i nie puszczając go z garści, wypchnął go na światło dzienne.
Nowa kąpiel i blask światła rannego jakby zdjęły z hrabiego dotychczasowy czar. Odetchnął głębiej i lżej i zapytał siebie w duszy, czy istotnie niema już dla niego ratunku.
— Gdzie twój koń? — spytał Czoło Bawole.
— Przywiązany tam do drzewa.
— A gdzie są Meksykanie?
— Za tamtym wzgórkiem.
— To chodź do twego konia!
Poszedł z nim ku miejscu, które wskazał Alfonzo, ledwie jednak wyszli z zarośli, spostrzegli Meksykanów, którzy o trzydzieści kroków przed nimi siedzieli na koniach.
— Psie, ty okłamałeś mnie! — zawołał Indyanin, chwytając go za gardło.
— Na pomoc! — krzyknął Alfonzo, starając się uwolnić.
— Oto masz pomoc! — odparł Indyanin.
Uderzył go pięścią w głowę tak, że hrabia runął na ziemię, ale sam ujrzał się w tej chwili otoczonym przez Meksykanów. Nie użyli broni w przekonaniu, że i tak im nie ujdzie.
Ale pomylili się srodze pod tym względem. Broń palną zostawił Indyanin przy koniach, bo byłaby się zamoczyła, ale miał nóż za pasem. Błyskawicznym skokiem dostał się na konia dowódcy poza plecy jego, dobył noża i pchnął go w pierś. W następnej chwili pędził już, ale nie ku hacyendzie, bo nie mógł opuścić tajemniczej góry i wydać na łup jaskini. Pognał prosto ku małemu parowowi, gdzie stały obydwa konie. Ten parów był dlań fortecą, w której czuł się bezpiecznym przed nieprzyjaciółmi.
Meksykanie stali przez chwilę, stropieni niespodzianym, a tak udałym napadem na swego dowódcę, potem jednak zawyli dziko i pognali za zbiegiem. Lecz przez to popełnili błąd nie do darowania; gdyby byli w spokojnej postawie pochwycili strzelby, byłby nie uszedł ich kulom. Teraz strzelali wprawdzie, ale nie mogli w cwale dobrze wymierzyć, dlatego strzały poszły na marne.
Wtem spostrzegli, że Indyanin nagle zeskoczył z konia i wpadł na lewo w zarośla, a konia puścił wolno.
— Hurra, za nim! Pomścić kapitana!
Zawoławszy tak, zsiedli także z koni i popędzili w zarośla, w których zniknął cibolero. Zaledwie jednak pierwsi dotknęli nogą zarośli, huknął strzał, potem drugi, trzeci i czwarty i czterej ludzie leżeli na ziemi. Reszta cofnęła się czemprędzej.
— Przekleństwo! — zawołał jeden z nich. — Miał cztery strzelby.
— Dalej, zanim znowu nabije! — rzekł drugi.
— Nie. Zejdźcie na bok! — powiedział trzeci. — Ten parów stromy, a on tylko tędy wyjść może.
Podczas tego znalazł Indyanin czas do powtórnego nabicia strzelby Helmersa i swojej. Wysunął się z obydwoma strzelbami, jak mógł najdalej, a zobaczywszy cel dobry, wypalił znowu. Zanim Meksykanie cofnęli się dość daleko, utracili znowu czterech ludzi. W ten sposób padło dziewięciu z ręki śmiałego cibolera.
Ale równocześnie groziło im drugie, wielkie nie bezpieczeństwo.
Apacz z wakerami i cibolerami mógł już dawno tam być, lecz Indyanka pomyliła się w ciemności. Musieli okrążać, wskutek czego ten mały oddział przybył dopiero po Alfonzie i Meksykanach.
— Tu jest potok — rzekła Karja do Serca Niedźwiedziego. — Zaraz będziemy pod grotą.
Apacz rozejrzał się dokoła uważnie.
— Ugh! — zawołał, wskazując na ślady, które tam było widać.
Jeden z wakerów zeskoczył z siodła, żeby zbadać ziemię.
— Tu nie było dwu, lecz znacznie więcej — rzekł.
— Hrabia ze swoimi ludźmi — powiedział krótko Serce Niedźwiedzie, puszczając znów konia w ruch.
Ale wkrótce zatrzymał się znowu.
— Ugh! — zawołał powtórnie.
Wskazał przed siebie, gdzie leżało ciało ludzkie. Kilku wakerów zsiadło natychmiast z koni, ażeby mu się przypatrzyć.
— Hrabia, hrabia Alfonzo! — rzekli, zaskoczeni tem niespodzianie.
— Zraniony? — zapytał Apacz.
— Rany nie widać.
— Nie żyje?
— Zdaje się.
Apacz potrząsnął głową lekceważąco.
— Żyje — rzekł. — Uderzono go tylko. Związać go zaraz!
Kiedy ci byli zajęci wiązaniem, padły cztery strzały jeden za drugim.
— Co to? — spytali wakerowie.
Serce Niedźwiedzie wjechał w krzaki i objął wzrokiem teren, położony po drugiej stronie potoku.
— Ugh! — zawołał po raz trzeci.
Wszyscy pośpieszyli czemprędzej do niego.
— I tutaj trup! — rzekł jeden z wakerów, wskazując na zwłoki dowódcy Meksykanów.
— A tam jest ich jeszcze więcej! — dodał drugi.
— Ośm! — naliczył Apacz. — Zostaje jeszcze dziewięciu. Na ziemię!
Zsiadł razem z wszystkimi i wziął w rękę nie chybiającą nigdy strzelbę.
— Wystrzelać wszystkich! — rozkazał.
Z wakerarni i cibolerami było ich jedenastu. Wszyscy wymierzyli i dziesięć strzałów huknęło naraz. Tylko Apacz nie wystrzelił, a to naumyślnie. Z dziewięciu Meksykanów padło siedmiu; dwaj zostali nietknięci. Teraz dopiero przemówiła strzelba Serca Niedźwiedziego. W dwie sekundy potem i ci dwaj nie żyli.
Wszyscy pobiegli do poległych, ale nie doszli jeszcze do nich, kiedy z zarośli wychylił się wódz Mizteków.
— Czoło Bawole! — zawołali wakerowie. — Gdzie jest Grot Piorunowy?
— Nie żyje! — odrzekł.
— Kto go zabił? — zapytał Serce Niedźwiedzie głosem, w którym czuć było, że los mordercy jest już rzeczą postanowioną.
— Hrabia Alfonzo.
— Gdzie?
— Tego tu nie mogę powiedzieć — odparł Czoło Bawole. — Ale wracajcie prędko! Ja muszę dostać w swe ręce hrabiego!
— My go już mamy! — rzekł poprostu Serce Niedźwiedzie.
— Gdzie?
— Tam, przy krzakach.
— Czy związany?
— Tak — odpowiedział jeden z wakerów.
Kiedy wszyscy odbierali broń Meksykanom i dzielili się nią, udali się Czoło Bawole, Serce Niedźwiedzie i Karja tam, gdzie leżał hrabia. Zbadano go dokładniej i przekonano się, że był tylko ogłuszony, nie martwy.
Czoło Bawole nie popatrzył dotychczas na siostrę, a teraz zwrócił się do wodza Apaczów:
— Czy mój brat postara się o to, żeby nikt się nie dostał do źródła tego potoku?
— Owszem! — zapewnił go Apacz.
— Ja wkrótce powrócę.
Poszedł znów do jaskini. Gdy tam się znalazł, pochodnia już była wygasła. Zapalił więc nową i przystąpił do Helmersa. Zauważył odrazu, że ciało leżało inaczej, niż je zostawił, zaczął tedy badać je nanowo.
Ku niewymownej swej radości poczuł, że puls znowu bije. Widocznie Helmers odzyskał był na krótki czas przytomność i poruszył się, lecz teraz pogrążony był w zupełnym letargu. Indyanin wziął go na ręce i wyniósł troskliwie i lekko na dwór. Gdy go tam położył na trawie, wakerowie pojawili się znowu. W czasie krótkiego pobytu Helmersa w hacyendzie polubili go wszyscy i biadali teraz nad jego stanem. Apacz uderzył dłonią w wylot lufy swej strzelby i oświadczył:
— Jeśli mój biały brat umrze, wówczas biada jego mordercy! Leśne ptaki rozszarpią jego ciało. Tak powiedział Szosz-in-liet, wódz Apaczów.
— Mój brat weźmie udział w sądzie! — rzekł doń Czoło Bawole.
Apacz pochylił się nad Helmersem i zbadał mu głowę.
— To uderzenie maczugą — zauważył. — Czaszka może uszkodzona. Zróbcie nosze na dwu koniach, ażeby go można było zawieźć do hacyendy, ja zaś pójdę poszukać ziela oregano, które leczy wszelkie rany i nie dopuszcza gorączki.
Pasterze oddalili się, ażeby sporządzić nosze. Serce Niedźwiedzie szukał ziela na ranę, a Czoło Bawole pozostał sam z siostrą.
— Gniewasz się na mnie? — zapytała go.
Nie spojrzał na nią, lecz odparł:
— Dobry Duch odstąpił córkę Mizteków!
— Odstąpił ją tylko na krótko.
— Ale w tym krótkim czasie stało się wiele smutnych rzeczy. Hrabia przyrzekł ci wziąć cię za żonę?
— Tak.
— A ty mu uwierzyłaś?
— Tak. Dał mi pismo, w którem mi to obiecał.
— Uff! Masz jeszcze to pismo?
— Leży w moim pokoju.
— Dasz je bratu swojemu?
— Weź je! Czy mi przebaczysz? — zapytała z wahaniem.
— Przebaczę tylko wtedy, jeśli mi będziesz posłuszna!
— Będę. Co rozkażesz mi uczynić?
— O tem dowiesz sto później. Teraz wsiądziesz na konia i pojedziesz z powrotem do hacyendy po wszystkich synów Misteków. Powiesz im, że ich potrzebuje książę Tekalto. Zostawią wszystko i przybędą.
— Już idę.
Z temi słowy dosiadła konia i odjechała.
Wódz zauważył, że hrabiemu wracają zmysły. Spojrzał nań wzrokiem pogardliwym i rzekł:
— Blada twarz nie znajdzie łaski, bo kłamała!
— O jakiem kłamstwie myślisz? — zapytał hrabia.
— Twierdziłeś, że Meksykanie są za wzgórkiem.
— Powiedziałem prawdę, lecz oni sami poszli za mną, bez mojej wiedzy.
— Wołałeś także o pomoc! Byłbyś może łaski dostąpił, lecz to teraz przepadło!
Odwrócił się dumnie i nie popatrzył już na jeńca. Niebawem przyszedł Serce Niedźwiedzie, przyłożył znalezione zioła do głowy Helmersa i obwiązał ją.
Pasterze także skończyli byli swą pracę. Zrobili z gałęzi i koców zabitych Meksykanów bardzo miękkie i wygodne nosze i przymocowali do dwu koni, które miały powoli iść obok siebie. Na tem umieszczono Helmersa.
— Co będzie z hrabią? — zapytał jeden z wakerów.
— On do mnie należy! — odparł Czoło Bawole. — Zabierzcie Grota Piorunowego do hacyendy! Serce Niedźwiedzie zostanie ze mną!
Orszak odjechał. Obaj wodzowie stali czas pewien obok siebie w milczeniu, poczem Czoło Bawole rozkrępował jeńcowi nogi, żeby mógł stanąć, przywiązał go silnym rzemieniem do ogona swojego konia i rzekł do Apacza:
— Niech mój brat pójdzie za mną!
Obaj dosiedli koni i odjechali. Dla hrabiego nie było rzeczą łatwą iść za nimi. Odbywał teraz może najbardziej męczącą drogę w całem życiu.
Czoło Bawole objął przewodnictwo. Skręcił dokoła stromo opadającego zbocza góry, a potem skierował się na górę. W godzinę dostali się na płaskowyż grzbietu i wjechali w gęstą puszczę. W środku puszczy, w części najbardziej nieprzystępnej, stała ruina dawnej świątyni Azteków. Świątynia miała kształt ściętej piramidy, otoczonej dokoła dziedzińcami, a dalej wysokim murem. Teraz leżało wszystko w gruzach.
W jednym z tych dawnych dziedzińców utworzy ta się wielka i głęboka kałuża, w której zbierała się wilgoć leśna. Tam zaprowadził Indyanin przyjaciela i jeńca.
Z kałuży zrobił się z biegiem czasu staw, niemal jeziorko, nad którego brzegami wznosiły się stare drzewa. Tam zsiedli obaj wodzowie z koni. Mizteka usiadł w wysokiej trawie i skinął na Apacza, ażeby zajął obok niego miejsce. Przez chwilę milczeli zwyczajem Indyan, a potem Czoło Bawole zapytał:
— Czy mój brat miłuje białego, zwanego Grotem Piorunowym?
— Miłuję go — odrzekł krótko Apacz.
— Ten biały chciał go zabić!
— To jego morderca, bo nasz przyjaciel może umrze.
— Na co zasługuje morderca?
— Na śmierć.
— Niechaj jej ulegnie!
Minęła chwila posępnego milczenia, poczem znów zaczął Czoło Bawole:
— Czy mój brat zna naród Mizteków?
— Zna — potwierdził Serce Niedźwiedzie.
— Był to najbogatszy naród w Meksyku.
— Tak. Miał skarby, których nikt nie mógł zmierzyć — dodał Apacz.
— Czy mój brat wie, gdzie te skarby się podziały?
— Nie.
— Czy wódz Apaczów umie milczeć?
— Usta jego jako ściana skalna.
— Niech zatem usłyszy, że Czoło Bawole jest strażnikiem tych skarbów.
— Niech mój brat, Czoło Bawole, spali te skarby! W złocie mieszka zły duch. Gdyby ziemia była ze złota, wolałby Serce Niedźwiedzie umrzeć, aniżeli żyć!
— Mój brat posiada mądrość dawnych wodzów, ale inni ludzie miłują złoto. Ten hrabia chciał posiąść skarb Mizteków.
— Ugh!
— Przybył z ośmnastu złodziejami, by go zrabować.
— Kto mu pokazał drogę?
— Karja, córka Mizteków.
— Karja, siostra Czoła Bawolego? Ugh!
— Tak. Dusza jej była ciemna, bo uwierzyła temu białemu kłamcy. On przyrzekł jej, że ją żoną swoją uczyni, lecz postanowił ją opuścić po zdobyciu skarbu.
— To zdrajca!
— Na co zasłużył zdrajca?
— Na śmierć.
— A na co zasługuje zdrajca i morderca zarazem?
— Na śmierć podwójną.
— Mój brat słusznie powiedział.
Nastąpiła znów chwila milczenia. Obaj wodzowie tworzyli straszny, nieubłagany trybunał, przeciw którego wyrokowi nie było odwołania. Czoło Bawole byłby się także sam uporał z Alfonzem, ale wziął z sobą Apacza, ażeby swojej zemście dać podstawę sprawiedliwego wyroku. Obaj odbyli jeden z tak zwanych sądów preryowych, przed którymi rozbójnicy na puszczy mają tak wielką obawę.
Rozmawiali narzeczem Apaczów, którego Alfonzo nie rozumiał. Domyślał on się jednak, że rozstrzygają się jego losy. Drżał ze strachu, bo przypomniał sobie krokodyle, o których mówił mu Czoło Bawole. Tu był staw, a tam właśnie, gdzie Indyanie siedzieli, wystawał skośnie rosnący cedr daleko nad wodą tak, że gałęzie jego zwisały prawie nad jej zwierciadłem. Hiszpanowi robiło się ciemno w oczach, ilekroć je tam zwrócił.
Wtem zaczął znowu Czoło Bawole:
— Czy mój brat wie, gdzie można ponieść śmierć podwójną?
— Niechaj mi powie wódz Mizteków!
— Tam!
Wskazał na staw. Apacz nie spojrzał w tę stronę, lecz rzekł, jakby się to samo przez się rozumiało:
— Czy mieszkają tam krokodyle?
— Tak. Zobaczysz je.
Stanął nad wodą, wyciągnął ręce i zawołał:
— Yim-eta, chodźcie!
Na to słowo zaczęło coś w wodzie szeleścić. Z rozmaitych stron utworzyło się dziewięć czy dziesięć brózd, a w chwilę potem wychyliło się z wody tyleż krokodyli. Każdy miał przynajmniej czternaście stóp długości. Zatrzymały się pod brzegiem i wystawiły brzydkie, piżmem cuchnące głowy. Ciała ich podobne były do pokrytych iłem pni, a głowy wyglądały tak szkaradnie i przerażająco, jak sobie tylko można wyobrazić. Otwierając i zamykając naprzemian długie paszcze, co dowodziło, że są głodne, pokazywały szeregi straszliwych zębów, które raz pochwyconej ofiary pewnieby już nie wypuściły.
Allonzo krzyknął straszliwie z przerażenia.
Indyanie spojrzeli nań pogardliwie. Indyanin ani nie drgnie powieką nawet w najstraszniejszych cierpieniach. Wierzy, że człowiek, który pod słupem męczeńskim wyda jeden głos skargi, nie wejdzie nigdy do wiecznych ostępów, tworzących niebo indyańskie. Dlatego przyzwyczaja już dzieci do znoszenia bólu, a białymi gardzi, ponieważ ci mają delikatniejszą konstytucye i czulsi są na wszelkie rodzaje bólu.
— Widzisz je? — mówił dalej Czoło Bawole.
— To dzielne zwierzęta, a żadne niema mniej, niż dziesięć razy po dziesięć lat. Czy widzisz także lassa, które przyniosłem? Zabrałem je Meksykanom, zabitym przez nas.
— Rozumiem mojego brata — rzekł Apacz krótko.
— Jak wysoko zdaniem twojem może podskoczyć krokodyl?
— Może wystawić z wody pysk najwyżej na cztery stopy, jeśli dno jest niżej, niż jego ciało.
— A jeśli może dotknąć gruntu ogonem?
— To wyskoczy dwa razy tak wysoko.
— To dobrze. Dno jest tu głęboko, będą więc nogi tego człowieka wisiały o cztery stopy nad powierzchnią. Który z nas wylezie na to drzewo, ty czy ja?
— Ja — oświadczył Apacz.
Wstali obydwaj z miejsca i przystąpili do Alfonza. Związali mu ręce na plecach i przeciągnęli lasso podwójne pod pachami, żeby się nie przerwało. Do tego lassa przymocowali dwa inne, a końce ich wziął Apacz w we ręce, aby wyleźć z niemi na drzewo.
Wreszcie zobaczył hrabia, że to sprawa poważna. Pot kroplisty wystąpił mu na czoło, a w uszach zaczęło szumieć, jak burza.
— Łaski, łaski! — błagał, jęcząc.
Obaj mściciele nie zważali na jego wołanie.
— Łaski! — powtórzył. — Uczynię wszystko, czego chcecie, tylko nie wieszajcie mnie tu dla krokodyli!
Ale i te biadania zostały bez odpowiedzi. Czoło Bawole pochwycił hrabiego i pociągnął ku drzewu.
— Nie czyńcie tego, nie czyńcie! Dam wam wszystko, moje hrabstwo, moje posiadłości, całą Rodrigandę. Wyrzekam się wszystkiego, co mam, tylko darujcie mi życie!
Wreszcie odezwał się wódz Mizteków:
— Czem jest dla nas Rodriganda? Co znaczy twoje hrabstwo i twoje posiadłości? Widziałeś skarby Mizteków, których ja nie pożądam, a ty ofiarowujesz mi swoje ubóstwo! Zostań dalej hrabią i umrzyj! Popatrz na te zwierzęta! One nigdy jeszcze nie jadły białego hrabiego. Przez cztery albo pięć dni będziesz wisiał na drzewie i podrzucał nogi, ilekroć zechcą cię za nie pochwycić, ale gdy się zmęczysz i zesłabniesz, oderwą ci je. Potem upłynie z ciebie krew i tak zginiesz. Następnie ciało twoje zgnije, spadnie do wody, a one je pożrą. Taki będzie koniec białego hrabiego, który chciał oszukać wzgardzoną Indyankę.
— Łaski, łaski! — błagał hrabia w śmiertelnem przerażeniu.
— Łaski? A ty znałeś łaskę, gdy zabijałeś maczugą przyjaciela wodzów? Czy znałeś łaskę, wydając mnie w ręce Meksykanów? Czy znałeś łaskę, druzgocąc serce w piersiach Indyanki? Czy to zresztą były jedyne twoje zbrodnie? Wahkonta nie pozwolił człowiekowi wiedzieć wszystkiego; ja nie znam twego życia, ale kto tak źle postępuje, jak ty, ten z pewnością przedtem już źle czynił. My mścimy się na tobie, a z nami twoje własne winy, których względem nas się dopuściłeś. Krokodyle cię pożrą, ale ty jesteś gorszy od nich. Wahkonta stworzył je, by jadły mięso, a człowieka na to, żeby był dobry. Twoja dusza gorsza od ich duszy!
Przysunął go bliżej wody. Alfonzo bronił się ze wszystkich sił. Miał wolne nogi i zapierał się o ziemię z rozpaczliwym wysiłkiem. Wtedy owinął mu Mizteka rzemień około nóg tak, że był zupełnie bezbronny.
— Łaski! Miłosierdzia! — jęczał.
Nic nie pomogło. Wódz silny, jak olbrzym, zaniósł go do drzewa, a Apacz wylazł na nie; trzymając w zębach końce lass. Dostawszy się na górę, usiadł mocno i przerzucił zwinięte w dziesięcioro rzemienie przez gruby konar. Potem zaczął wciągać hrabiego na pień, a Czoło Bawole go popychał.
— O, puśćcie mnie, puśćcie! — wołał skazany na tę straszną śmierć. — Będę wam służył posłusznie, jak najniższy z waszych parobków!
— Hrabia ma parobków, ale wolny Indyanin nie! — brzmiała odpowiedź.
Widok aligatorów był teraz okropny. Staw był dla nich za mały; nie miały w nim pożywienia. Cierpiały głód przez całe lata, a teraz widziały, że dostaną jeść. Z braku żywności ponadżerały już siebie nawzajem. Jednemu brakowało nogi, drugiemu innej części ciała. Teraz skłębiły się pod drzewem w ohydną masę. Straszne ogony rozbijały wodę na pianę, małe, zajadłe oczka sypały jadowitemi, pożądliwemi skrami, a otwarte paszcze zamykały się z takim łoskotem, jakby kto uderzał dwoma deskami o siebie. Dziesięć potworów wyglądało jak jeden okropny smok o dziesięciu paszczach i tyluż ogonach.
Pojmany to zobaczył i zdrętwiał.
— Wypuśćcie mnie, potwory! — ryknął.
— Niech mój brat silniej pociągnie!
To wezwanie, skierowane do Apacza, było jedyną odpowiedzią Czoła Bawolego.
— Bądźcie więc przeklęci i potępieni na wieki!
Hrabia wrzasnął te słowa, szukając napróżno ocalenia oczyma, krwią nabiegłemi.
— Dość — rzekł Mizteka, porównywając okiem znawcy odległość wody z długością lassa. — Niech mój brat zawiąże lassa na konarze i zrobi mocny węzeł!
Apacz postąpił wedle tej wskazówki. Czoło Bawole trzymał się teraz jedną ręką drzewa, a drugą obejmował jeńca, do czego potrzeba było olbrzymiej siły. Gdyby cedr nie był tak gruby, to wobec skośnego położenia byłby musiał złamać się pod ciężarem tych trzech ludzi. Teraz nadeszła chwila rozstrzygająca. Alfonzo poczuł ją i zawołał przeraźliwym poprostu głosem:
— Czyście nie ludzie, ale dyabły?
— Jesteśmy ludźmi i sądzimy dyabła — odrzekł Mizteka. — Jedź!
Krzyk okropny i doniosły przeszył powietrze. Indyanin puścił Alfonza i pchnął go silnie od drzewa nad powierzchnię wody. Nieszczęsny bujał na lassie na wszystkie strony, a ilekroć w tym ruchu wahadłowym zbliżył się do wody, wyskakiwały krokodyle, by go pochwycić.
— Dobrze. Niech mój brat zejdzie!
Apacz posłuchał wezwania Czoła Bawolego i zlazł z nim z drzewa. Stanęli na brzegu i przypatrywali się okropnemu widowisku, dopóki wahania nie ustały i skazaniec nie zawisł prosto z konaru.
Teraz pokazało się, że Mizteka mierzył doskonale na oko. Alfonzo wisiał tak, że wyskakujące z wody krokodyle mogły go jeszcze pochwycić za nogi. Z tego powodu musiał nogi podnosić, ilekroć któreś ze zwierząt chciało je chwycić. Gdyby mu zabrakło siły do tego ruchu, byłby zgubiony. Nagrzeszył dużo, ale tym rodzajem śmierci odpokutował wiele grzechów, a może nawet wszystkie.
— Dokonało się. Chodźmy! — rzekł Apacz, którego ten okropny widok dreszczem przejął.
— Idę za moim przyjacielem — zgodził się Czoło Bawole.
Wsiedli na konie i odjechali, ścigani jeszcze długo wyciem i krzykiem hrabiego.
Teraz mogli szybciej jechać, niż pod górę, kiedy jeniec przyczepiony był do końskiego ogona. Kiedy spuścili się na dół, nad potok, zastali tam już kilku Indyan, członków skazanego na zagładę narodu Mizteków, a przysłała ich Karja. Wódz ich zwrócił się do Apacza:
— Dziękuję bratu, że mi dopomógł osądzić bladą twarz i ukarać. Brat może teraz wrócić do hacyendy i zobaczyć ranę Grotu Piorunowego. Ja przybędę dopiero jutro, bo mam tu jeszcze dużo do czynienia.
Serce Niedźwiedzie odjechał natychmiast. Mizteka przyzwał do siebie Indyan, którzy stanęli dokoła niego, ażeby wysłuchać jego rozkazów. Spojrzał poważnie dokoła i rzekł:
— Jesteśmy synami szczepu, który musi wymrzeć. Blade twarze zadają nam śmierć. Pożądali naszych skarbów, ale ich nie dostali. Wasi ojcowie pomogli moim ukryć te skarby, a żaden z nich nie zdradził miejsca, gdzie się znajdują. A wy potrafilibyście milczeć tak samo?
Wszyscy skinęli głowami, a najstarszy odrzekł w imieniu wszystkich:
— Niechaj będą przeklęte usta, któreby zdradziły to miejsce białemu!
— Wierzę wam. Wiedziałem, gdzie leżą te skarby, ale jeden z białych je odkrył. Ta blada twarz znalazła jedną ich część i tę część trzeba ukryć gdzieindziej. Czy mi pomożecie?
— Pomożemy.
— Przysięgnijcie na dusze ojców, braci i dzieci, że nie zdradzicie nowej kryjówki i nie dotkniecie nigdy najdrobniejszego z tych skarbów!
— Przysięgamy! — zabrzmiało dokoła.
— To zaopatrzcie najpierw konie, a potem chodźcie!
Dawszy koniom paszy, zniknęli czerwoni w wejściu do jaskini, w której zaczął się teraz tajemniczy ruch i życie. Tylko jeden został na dworze, ażeby czuwać nad bezpieczeństwem koni i całego przedsięwzięcia.
Praca trwała przez cały dzień i całą noc. Dopiero z brzaskiem dnia, następnego powyłazili Miztekowie jeden po drugim z jaskini. Każdy z nich niósł jakiś ciężar, poczem wszyscy złożyli je na jedną kupę. Były to największe nuggety i kawały złota razem z wybranymi przez Helmersa klejnotami.
— Tak! — rzekł Czoło Bawole, przypatrując się tej kupie. — Zawińcie to w koce i wpakujcie na konia! To dar Mizteków dla jednego z białych, który widział skarbiec królewski, ponieważ mu go pokazałem. Oby go to uczyniło szczęśliwym!
Gdy objuczono konia, przyprowadzonego jeszcze wczoraj, wrócił wódz Mizteków jeszcze raz do jaskini. Pierwszy jej przedział, który widział Alfonzo i Helmers, był teraz zupełnie wypróżniony. Czoło Bawole rozglądnął się raz jeszcze, poczem zbliżył się do kąta, gdzie z ziemi wystawał lont. Zapalił go od pochodni i opuścił grotę czemprędzej.
Przed grotą stali wszyscy zdaleka i czekali. Po kilku minutach dał się słyszeć przytłumiony huk. Ziemia zadrżała, ciemna para buchnęła w górę, skały pękły, grunt pochylił się powoli, a potem zapadł się z odgłosem przeciągłych grzmotów. Wejście do jaskini i przednia jej część były zasypane. Potok pienił się nad gruzami i rzucał się z początku dziko i bezładnie, ale wnet utworzył sobie drogę do łożyska. Dostęp do skarbu królewskiego Mizteków był zamknięty.
— Podajcie sobie ręce i przysięgnijcie jeszcze raz, że będziecie milczeli aż do śmierci! — nakazał Czoło Bawole swoim ludziom.
Złożyli żądaną przysięgę, a wyraz twarzy wszystkich świadczył, że prędzej gotowi byliby umrzeć, aniżeli złamać przysięgę. Rzucili jeszcze raz okiem na miejsce, na którem w ostatnich dwudziestu czterech godzinach zaszły tak niezwykłe zdarzenia i odjechali.
Gdy Apacz po opuszczeniu El Reparo, gdzie zostawił Czoło Bawole, powrócił do hacyendy, zastał jej mieszkańców w głębokim smutku. Hacyendero wysłał był natychmiast najlepszego jeźdźca na najszybszym koniu do Monclowy, ażeby zawezwał doświadczonego lekarza. Gdy zobaczył wodza Apaczów, zsiadającego z konia, pośpieszył zaraz, żeby się czegoś dowiedzieć.
— Przybywasz sam? — zapytał go, mówiąc do niego zwyczajem Indyan: ty. — A Tekalto gdzie?
— Jeszcze pod górą El Reparo.
— Co tam robi?
— Tego mi nie powiedział.
— Słyszałem, że kazał sobie przysłać Indyan. Na co?
— O to go nie pytałem.
— A gdzie hrabia Alfonzo?
— Tego nie powiem.
Hacyendero cofnął się o krok i rzekł niechętnie:
— Tego mi nie powiedział, o to go nie pytałem, tego nie powiem! Takie odpowiedzi nie są przyjemne!
Apacz uczynił ręką ruch, jakby się przed czemś bronił i rzekł:
— Niech mój brat nie pyta o rzeczy, o których nie mogę mówić. Wódz Apaczów lubi czyny, a nie słowa.
— Chciałbym jednak wiedzieć, co się tam stało pod górą.
— Przedstawi ci to córka Mizteków.
— Ona także milczy.
— To przyjdzie Czoło Bawole i opowie. Niech mój brat zaprowadzi mię do łoża Grotu Piorunowego, ażebym zobaczył jego ranę.
— Chodź!
Wszedłszy do pokoju Helmersa, zastali obie dziewczęta przy jego łożu, pogrążone w głębokim smutku. Chory przewracał się na łóżku. Niewątpliwie cierpiał ból, lecz oczy miał zamknięte i nie wydawał głosu z siebie. Gdy Serce Niedźwiedzie zaczął dotykać jego głowy, skurczył chory twarz w zmarszczki boleści, ale pozostał niemy.
— Jak tam? — spytał hacyendero.
— Nie umrze — odpowiedział wódz. — Trzeba ciągle przykładać ziele do rany.
— Jutro będzie tu lekarz.
— Ziele oregano mądrzejsze od lekarza. Czy mój brat ma wakera, któryby był dobrym strzelcem i jeźdźcem?
— Stary Francesko jest moim najlepszym jeźdźcem i myśliwcem.
— Sprowadzić go i dać mu dobrego konia!
— Na co?
— Będzie mi towarzyszył.
— Dokąd?
— Do Komanczów.
— Do Komanczów? Na Boga! Po co tam pojedziecie?
— Czy mój brat nie zna Komanczów? Odbiliśmy im jeńców i położyliśmy trupem wielu ich wojowników. Nadejdą, aby się pomścić!
— Do hacyendy?
— Tak.
— Tak daleko?
— Czerwony mąż nie zna oddalenia, gdy postanowi zemścić się i zabrać skalp wroga. Komancze przyjdą z pewnością.
— Czemu wybieracie się naprzeciw nim?
— Ażeby ich zobaczyć i dowiedzieć się, kiedy którą drogą nadejdą.
— Czy nie byłoby lepiej, żebyś ty tu został, a my rozesłali straże?
— Wódz Apaczów woli widzieć własnemi oczyma, niż cudzemi. Mój brat, Grot Piorunowy, chciał wyruszyć naprzeciw Komanczów, ale teraz jest chory, przeto ja zrobię to za niego.
— To jedźcie w imię Boże! Każę zawołać Franciszka.
Za kwadrans był wakero na miejscu. Po całej jego zewnętrznej postaci było widać, że nadawał się do takiej wyprawy. Usłyszawszy, o co idzie, okazał gotowość towarzyszenia Apaczowi. Zaopatrzywszy się we wszystko, czego potrzeba do takiej jazdy na zwiady, wyruszyli w drogę.
Konie meksykańskie są bardzo wytrwałe i rącze, to też Serce Niedźwiedzie i wakero pędzili jak wiatr ku północy. Przed wieczorem dojechali do miejsca, na którem w powrocie z podróży z paniami rozłożyli się byli poraz ostatni na nocleg. Teraz nie spoczęli, lecz puścili się tą samą drogą, którą wówczas przybyli na to miejsce.
Kiedy już wieczór zaczął zapadać, zatrzymał nagle Apacz konia i spojrzał na ziemię. Wakero zrobił to samo.
— Co tu jest? — spytał. — To ślady!
— Wielu jeźdźców! — potwierdził Apacz.
— Idą z północy!
— I skręcili na zachód.
— Przypatrzmy im się dokładniej!
Zsiedli i zaczęli troskliwie badać ślady kopyt końskich.
— Jest ich wielu — rzekł Apacz.
— Z dwustu — dodał wakero.
Indyanin skinął potakująco głową i wskazał na odcisk, którego krawędzie były jeszcze całkiem ostro zarysowane.
— Tak — rzekł wakero z miną zakłopotaną. — Możemy mówić o szczęściu. Byli tu zaledwie przed kwadransem.
Apacz podniósł się z ziemi pod wpływem nagłego postanowienia.
— Naprzód! Muszę ich zobaczyć!
Dosiedli znowu koni i ruszyli tropem, który prowadził głęboko w Sierrę. Kiedy dogorywały ostatki światła dziennego, ujrzeli na grzbiecie jednego z leżących przed nimi wzgórz ciemną, wężowatą linię jeźdźców.
— Komancze! — rzekł Serce Niedźwiedzie.
— Słusznie! Do kroćset! Wybrali się na hacyendę!
— Ukryją się do jutra w górach — oświadczył wódz Apaczów.
— Cóż my zrobimy?
— Mój brat powróci zaraz do hacyendera z wiadomością, że nieprzyjaciel nadciąga.
— A ty?
— Serce Niedźwiedzie zostanie na tropie nieprzyjaciół, bo musi wiedzieć, co oni zrobią.
Odwrócił się i pojechał dalej, nie troszcząc się o to, czy wakero posłuchał jego rozkazu.
— Per dios! — mruknął Francesko. — Dziwny człowiek taki Indyanin! Puszcza się ku dwustu Komanczom! Dumny jak król. Powiada mi, co mam czynić i odjeżdża, nie pożegnawszy się, ani nie popatrzywszy, czy go posłucham.
Zwrócił konia znów na południe i puścił się tą samą drogą, którą przyjechał.
Szło o to, żeby przykrą tę wiadomość zanieść jak najrychlej do hacyendy. Podpędzał więc konia i o północy był już w hacyendzie.
Tu wszystko było już pogrążone w głębokim śnie, tylko Ema czuwała przy łożu chorego. To też wakero zwrócił się najpierw do niej. Ona zbudziła oczywiście natychmiast ojca, który kazał Franciszkowi przyjść zaraz do siebie.
— Czy to prawda, co Ema mówiła? — spytał Arbellez.
— Co powiedziała?
— Że Komancze nadchodzą.
— To prawda, sennorze.
— Kiedy? Chyba nie dzisiaj jeszcze!
— Dziś jesteśmy jeszcze bezpieczni.
— Czy dużo ich?
— Z dwustu.
— Święta Madonno, co za nieszczęście! Oni zburzą hacyendę!
— Tego ja się nie obawiam, sennorze — rzekł odważny starzec. — Wszak mamy także dość rąk i broni.
— A widzieliście dobrze?
— To się rozumie.
— Mnie się wydaje to niemożebnem, żeby wywiadowcy Komanczów mogli w tak krótkim czasie sprowadzić z pastwisk tak wielką liczbę ludzi.
— Tak też nie jest, sennorze!
— A jak?
— Gdy sennor Helmers z Apaczem wyswobodził panie i zakłuł przy tem Komancza, zaczęła się krwawa zemsta. Pewnie stamtąd już wyruszył zaraz posłaniec do pastwisk, położonych niedaleko od Rio Pecos. Kiedy potem sennores walczyli ze ścigającymi ich nad Rio Grande, wybrało się w pochód już dwustu. Późniejsi zbiegowie połączyli się potem z nimi i opowiedzieli, że powtórnie ich pobito. To przyśpieszyło ich jazdę.
— Jak daleko widzieliście Komanczów?
— O sześć godzin zwykłej jazdy.
— I nie jechali prosto na estancyę?
— Ani o tem nie myślą. Zwrócili się między góry, ażeby ich nie wyśledzono i przed jutrzejszą nocą nie zjawią się pewnie.
— Ale my mimoto zarządzimy środki ostrożności. O, gdyby sennor Helmers nie był ranny!
— Na wodza Apaczów i Czoło Bawole można się tak samo zdać.
— Czoło Bawole jeszcze pod El Reparo. Poślę po niego.
— Zaraz?
— Tak.
— Czy ja mam pojechać?
— Jesteś zmęczony.
— Zmęczony? — roześmiał się starzec. — Chyba mój koń, ale nie ja. Wezmę innego.
— Czy wiesz, gdzie wodza szukać?
— Nie.
— U wypływu środkowego potoku.
— Dobrze, znajdę go napewno. Czy mam ludzi pobudzić?
— Tak, zbudź ich. Lepiej już od dzisiaj się pilnować.
Stary Francesko zaalarmował hacyendę, potem wsiadł na konia, by udać się pod El Reparo, a w kwadrans po jego odjeździe płonęło dokoła hacyendy kilkanaście ognisk, które tak oświetlały okolicę, że żaden z Indyan nie ośmieliłby się zbliżyć do osady.
Czoło Bawole wyruszył był właśnie z Miztekami z pod El Reparo, kiedy go spotkał stary wakero. Pomyślał oczywiście zaraz, że coś nadzwyczajnego się stało i zapytał pośpiesznie:
— Czemu przybywasz? Co jest?
— Wracaj prędzej do hacyendy! Komancze nadchodzą! — zawołał Francesko.
Oczy Indyanina rozgorzały z zadowolenia.
— Tak prędko! Kto to powiedział? — spytał.
— Sam ich widziałem.
— Ach! Gdzie?
Francesko opowiedział o wczorajszej wycieczce.
— Skoro tak jest, to mamy jeszcze czas — rzekł Czoło Bawole. — Komancze utracą kilka skalpów pod Hacyenda del Erina. — Czy Serce Niedźwiedzie ruszył za nimi?
— Tak.
— To możemy być spokojni. Już nam nie ujdą.
Pojechali cwałem do hacyendy, gdzie zastali wszystko w ruchu i podnieceniu. Hacyendero przyjął sławnego cibolera sam i zapytał o jego zdanie. Mizteka rozglądnął się dokoła i potrząsnął głową, widząc przygotowania wojenne.
— Czy uważacie Komanczów za niedoświadczonych wojowników? — zapytał.
— Nie.
— Nacóż więc te zarządzenia?
— Święta Madonno! Czyż mamy poddać się bez obrony?
— Będziemy się bronili, lecz inaczej, sennorze!
— Jak?
— Komancze wyślą do nas ludzi na zwiady, ażeby nas obserwować.
— Oczywiście.
— Za dnia nie napadną na nas.
— Ja też tak sądzę.
— Jeżeli chcemy ich odeprzeć, to musimy udać, że nie wiemy o ich przybyciu.
— Ach, masz słuszność!
— Trzeba więc przygotować się pocichu. Ilu ludzi jest tu wogóle?
— Czterdziestu.
— To wystarczy. Czy każdy ma strzelbę?
— Wszyscy mają dobre strzelby.
— A amunicya jest?
— Jest podostatkiem. Mam nawet armaty.
— Armaty? — spytał Indyanin zdumiony.
— Tak, cztery.
— Nic o tem nie wiem. Skąd je dostałeś?
— Zrobił je kowal, gdy ciebie nie było.
Wódz potrząsnął głową z niedowierzaniem i rzekł:
— Kowal je zrobił! Czy przydadzą się na co?
— Tak; próbowaliśmy już. Lufa jest z bardzo mocnego drzewa, a okuta pięcioma grubemi obręczami żelaznemi. Pęknąć nie może.
— To dobrze! Będziemy strzelali szkłem, gwoździami i starem żelaziwem. To działa strasznie. Prócz tego potrzeba kilku ognisk.
— No co?
— Atak nastąpi prawdopodobnie już jutro w nocy. Dokoła musi być ciemno, ażeby Komancze sądzili że śpimy. Gdy przyjdą blizko, zapalimy stosy i oświecimy całe otoczenie hacyendy, żeby mieć pewny cel.
— Ułożymy te stosy na płaskim dachu budynku.
— Doskonale. Na każdym rogu umieści się wielką kupę chróstu i poleje się naftą. To wystarczy na cały plac.
— A gdzie ustawimy armaty?
— Gdy się zmierzchnie, urządzimy na wszystkich rogach domu szańce i umieścimy za nimi armaty. Muszą stać tak, żeby mogły zasypywać pociskami dwa boki. Za dnia jednak nie damy nic po sobie poznać i każdy będzie spokojnie oddawał się swojemu zajęciu. Ach!
Okrzyk ten odnosił się do jeźdźca, który wpadł przez bramę na koniu, dymiącym parą. Był to Apacz.
— Serce Niedźwiedzie! — zawołał hacyendero. — Skąd przybywasz?
— Od Komanczów — odrzekł zapytany, zeskakując z konia.
— Gdzie oni?
— Pod El Reparo.
— Pod El Reparo? — zapytał Czoło Bawole. — Czy rozłożyli się tam obozem?
— Tak. Śledziłem ich krok w krok aż pod górę. Doszli tam dopiero około północy.
— Po której stronie rozbili obóz?
— Po północnej.
— Uff! Jeśli... — przerwał i dodał tak, że tylko Apacz mógł dosłyszeć. — Jeśli znajdą hrabiego?
— Jego już chyba znalazły krokodyle — odparł Apacz równie cicho.
Przypuszczenie to nie było jednak słuszne.
Komanczów było rzeczywiście dwustu, a dowodził nimi jeden z najsłynniejszych wodzów, Tokwi-tey, Czarny Jeleń. Obok niego jechali dwaj wywiadowcy, z których jeden znał dokładnie okolicę hacyendy, drugi zaś należał do oddziału, zwyciężonego przez Meksykanów pod dowództwem Helmersa i Apacza. Nie mogli więc zmylić kierunku drogi do hacyendy.
Nie przeczuwając, że śledzi ich słynny wódz Apaczów, jechali zwyczajem indyańskim jeden za drugim i dostali się wkońcu do północnych podnóży El Reparo. Weszli po zboczu na górę, ażeby zatrzymać się tam w gęstym lesie.
— Czy mój syn zna tu jakie miejsce, gdziebyśmy mogli przez dzień się ukrywać? — zapytał Czarny Jeleń przewodnika, znającego te strony.
Zapytany namyślił się i odpowiedział:
— Znam.
— Gdzie?
— Na szczycie góry.
— Co to za miejsce?
— To ruina świątyni, na której dziedzińcach zmieściłoby się tysiąc wojowników.
— Czy można się tam ukryć?
— Można, jeśli nas nikt nie zobaczy, gdy będziemy nadchodzili.
— Czy mój syn zna dokładnie to miejsce?
— Nie zabłądzę.
— Czy mój syn sądzi, że należy je wpierw zbadać?
— Będzie lepiej i pewniej.
— To my dwaj najpierw pójdziemy, a wszyscy tu zaczekają.
— Zsiedli z koni, wzięli broń do rąk i weszli zaraz do lasu.
— Indyanin posiada wrodzony instynkt do rozpoznawania stosunków lokalnych i taką wprawę i bystrość, że prawie nigdy nie zbłądzi. Przewodnik szedł z podziwu godną pewnością wprost do ruiny przez ciemny zupełnie las. Wódz dążył za nim. Mimo ciemności dostali się do zawalonych murów świątyni i zaczęli je przeszukiwać.
Nie znalazłszy ani śladu obecności człowieka, pomyśleli już, że będzie im tam bezpiecznie, kiedy nagle stanęli jak wryci. Zabrzmiał krzyk, który, jak się zdawało, nie pochodził z ludzkiej krtani.
— Co to? — zapytał Czarny Jeleń.
— Krzyk. Ale czyj?
— Podobny był do śmiertelnego stękania konia.
— Nie słyszałem jeszcze nigdy takiego głosu — zauważył przewodnik.
Wtem krzyk powtórzył się przeciągle i okropnie.
— To człowiek! — rzekł wódz.
— Rzeczywiście — potwierdził przewodnik.
— W śmiertelnym strachu!
— W najgłębszej rozpaczy!
— Gdzie?
— Nie wiem. Echo łudzi.
— Trzeba opuścić te mury.
Przeleźli przez zwaliska na wolne powietrze, a gdy okrzyk odezwał się znowu, rozpoznali, z której strony pochodził.
— Prosto przed nami — rzekł przewodnik.
— Tak, prosto przed nami. Zobaczmy, co to!
Posunęli się ostrożnie dalej, dostali się na brzeg stawu i szli wzdłuż niego, dopóki okrzyk nie zabrzmiał tuż przed nimi. Dzicy mogli się pochlubić żelaznymi nerwami, a przecież przerazili się, gdy usłyszeli ten głos w bezpośredniem pobliżu.
— To jest tutaj — rzekł przewodnik — w wodzie.
— Nie, to nad wodą — poprawił go wódz. — Posłuchaj!
— Tam coś pluszcze i kłapie, jak krokodyle.
Fosforyczne światło wyszło z poruszonej przez te zwierzęta wody.
— Czy mój syn widzi światło? — zapytał wódz.
— Tak.
— To krokodyle.
— A człowiek pod nimi? To niemożebne!
— Nie, człowiek jest nad nimi, na tem drzewie.
Wskazał przy tem na cedr, pod którym stali w tej chwili.
— To chyba jest przywiązany!
— Pewnie!
Krzyk zabrzmiał znowu i teraz poznali już wyraźnie, że pochodził z powietrza między wodą a koroną drzewa.
— Kto woła? — spytał wódz głośno.
— Oh! — dał się słyszeć jakby głos zachwytu.
— Kto tam?
— Pomocy!
— Gdzie jesteś?
— Wiszę na drzewie.
— Uff! Nad wodą?
— Tak. Chodźcie prędzej!
— Kto ty jesteś?
— Hiszpan!
— Hiszpan, blada twarz — szepnął Czarny Jeleń do towarzysza. — Niech wisi dalej!
— Mimo to spytał jeszcze:
— Kto cię zawiesił?
— Moi nieprzyjaciele.
— Kto oni są?
— Dwaj czerwonoskórcy.
— Uff! — szepnął wódz. — On tu wisi wskutek zemsty.
Potm zapytał, jacy Indyanie go powiesili.
— Mizteka i Apacz. O, chodźcie, pomóżcie! Krokodyle mnie rozszarpią!
— Jeden Apacz, a drugi Mizteka — rzekł cicho wódz. — To nasi nieprzyjaciele. Możeby go ocalić? Ale wpierw musimy ogniem go oświetlić.
Poszedł w krzaki, które, jak zauważył, przeciskając się przez nie przedtem, były suche, wyrwał pęk i zaniósł go na brzeg. Potem wydobył punks[53] i podpalił chróst. Płomień strzelił wysoko i rozjaśnił całą scenę. Z drzewa zwisał biały niedaleko od wody i podnosił nogi w górę, ilekroć któryś z krokodyli chciał je pochwycić.
— To wielka zemsta! — rzekł Czarny Jeleń. — Niech nam teraz opowie wszystko bez obawy przed aligatorami.
Wylazł na drzewo, pochwycił lasso i wyżej podciągnął wiszącego, zabezpieczając go tem przed potworami. Ogień oświetlił także Indyan, a po zabarwieniu ich twarzy poznał Alfonzo, że to Komancze, znajdujący się na ścieżce wojennej. Odgadł wszystko i uważał się już prawie za ocalonego.
— Za co zawiesili cię tu czerwoni mężowie? — pytał wódz dalej.
— Bo walczyłem z nimi, ażeby ich zabić. Byliśmy nieprzyjaciółmi.
— Dlaczego nie zabiłeś tych psów? Apacze i Miztekowie to tchórze.
— To był Serce Niedźwiedzie, wódz Apaczów.
— Serce Niedźwiedzie? — zawołał wódz. — Był tutaj?
— Tak i Czoło Bawole, wódz Mizteków.
— I Czoło Bawole! — krzyknął znów Komancz. — Gdzie są teraz?
— Uwolnij mnie, to ich dostaniesz!
— Przysięgnij!
— Przysięgam!
— Będziesz więc wolny!
Pociągnął znowu z całym wysiłkiem lasso w górę i podniósł hrabiego tak wysoko, że ten mógł górną połową ciała położyć się na konarze. W ten sposób uwolnił sobie Komancz rękę, dobył noża, przeciął lasso i więzy Hiszpana, przez co ten mógł się już sam utrzymać.
— Ach! — zawołał. — Wolny, wolny, wolny! A teraz zemsta, zemsta, zemsta!
W niezmiernym zachwycie ryknął te słowa w ciemności nocne.
— Zemścisz się! — rzekł Komancz, domyślając się w nim przydatnego sprzymierzeńca. — Ale czemu tak krzyczysz? I las ma uszy. Czy nikogo niema w pobliżu?
— Nikogo! Na całej górze nie było nikogo, oprócz mnie i tych przeklętych krokodyli. Nie zapomnę tej nocy przez całe życie!
— Nie zapomnij i zemścij się! Ale teraz zejdź razem ze mną!
Zleźli z drzewa. Gdy Alfonzo uczuł stały grunt pod nogami, wtedy dopiero pewny był, że jest ocalony.
— Dziękuję wam! — rzekł. — Zażądajcie, czego chcecie, a uczynię to dla was!
Zachwyt z powodu odzyskanej wolności skłonił go do tego nadmiernego przyrzeczenia. Komancz rzekł spokojnie:
— Usiądź przy nas i powiedz nam to, o co cię zapytamy!
Usiedli w trawie, a hrabia wyciągnął udręczone członki z taką rozkoszą, jakiej nigdy w życiu nie zaznał.
— Należycie do narodu Komanczów? — zapytał.
— Tak.
— A ty jesteś wodzem?
— Jestem Tokwi-tey, Czarny Jeleń — odparł Indyanin z dumą.
— I podjęliście wyprawę wojenną?
Wódz skinął głową i zapytał:
— Czy znasz hacyendę del Erina?
— Znam.
— Jak się nazywa człowiek, który tam mieszka?
— Petro Arbellez.
— Czy ma córkę?
— Tak.
— A czy przy tej córce jest Indyanka ze szczepu Mizteków?
— Jest Karja, siostra Tekalta.
— Siostra Czoła Bawolego? — zawołał wódz zaskoczony tem niespodzianie.
— Tak.
— Uff! Tego nie wiedzieli synowie Komanczów, bo byliby córki Mizteków baczniej pilnowali. Te obie skwawy były u nas w niewoli.
— Wiem o tem.
— Wiesz o tem? — spytał Czarny Jeleń.
— Tak, bo u mnie mieszkają.
— U ciebie? Mówisz w zagadkach! Ja sądziłem, że mieszkają w hacyendzie.
— To prawda, bo hacyenda należy do mnie.
— Do ciebie? Ty więc jesteś Petro Arbellez?
— Nie. Ja jestem hrabia de Rodriganda y Sevilla. Arbellez jest tylko moim dzierżawcą.
— Uff! — rzekł Komancz, powstając. — W takim razie zawiśniesz znowu nad wodą, ażeby cię aligatory pożarły!
Alfonzo był tak pewny siebie, że odpowiedział, z uśmiechem:
— Czemu?
— Bo jesteś obrońcą tych dwu skwaw.
— Usiądź napowrót, Czarny Jeleniu! Nie jestem ich obrońcą, lecz wrogiem, a twoim przyjacielem. Te skwawy ponoszą winę tego, że mnie tu powieszono, a ty mnie wybawiłeś. Podziękuję ci, oddając w twoje ręce trzech największych wrogów Komanczów.
— Którzy to są?
— Szosz-in-liet.
— Apacz, Serce Niedźwiedzie?
— Tak. Dalej Mokaszi-Motak.
— Mizteka, Czoło Bawole?
— Tak.
— A trzeci?
— To blada twarz. Czerwoni mężowie nazywają go Itinti-ka.
— Grot Piorunowy, wielki rastreador? — zawołał Komancz. — Czy mówisz prawdę?
— Tak.
— Gdzie jest Grot Piorunowy?
— Z tamtymi.
— A gdzie oni?
Komancz pytał z największym pośpiechem. Nadzieja schwytania tych trzech słynnych ludzi pozbawiła go chłodnego spokoju, w którym Indyanin szuka zwykle zaszczytu.
— Powiem to, jeśli mi złożysz pewną obietnicę.
— Czego żądasz?
— Przybyłeś, by napaść na hacyendę?
— Tak — przyznał Indyanin.
— Czy ci się to uda?
— Czarnego Jelenia jeszcze nikt nie zwyciężył.
— Czy masz z sobą wielu Komanczów?
— Dwa razy po dziesięć razy dziesięć!
— Dwustu? To wystarczy. Dostaniesz w swe ręce trzech słynnych wodzów, skalpy wszystkich mieszkańców hacyendy i wszystko, co się w niej znajduje, jeśli nie zniszczysz domu, który jest moją własnością.
Komancz namyślił się i oświadczył:
— Żądanie twoje spełnione będzie. A zatem gdzie są ci trzej wodzowie?
Uśmiechając się z zadowoleniem, odpowiedział hrabia:
— Właśnie w hacyendzie!
— Uff! Wywiodłeś mnie w pole! — przyznał się Czarny Jeleń.
— Ale ja mam twoje słowo!
— Wódz Komanczów nigdy słowa nie łamie. Dom jest twój. Trzej nieprzyjaciele, skalpy i wszystko, co się w domu znajduje, należy jednak do Komanczów. Czy hacyenda zbudowana z kamienia?
— Z mocnych kamieni i otoczona palisadą, ale ja znam wszystkie przejścia i poprowadzę was. Znajdziecie się w środku domu, a wszyscy mieszkańcy będą jeszcze twardo spali. Zbudzą się tylko na to, żeby paść pod waszymi nożami i tomahawkami.
— Czy hacyendero ma dużo broni?
— Podostatkiem, lecz to nie przyda mu się na nic.
— Ilu ludźmi rozporządza?
— Może czterdziestoma.
— Cztery razy po dziesięciu? To czyni siedm razy po dziesięciu, bo każdy z trzech wodzów zastąpi dziesięciu.
— Grotu Piorunowego nie trzeba brać w rachubę.
— Czemu?
— Jest ranny, a może nawet już nie żyje. Ugodziłem go w głowę maczugą.
— Uff! Ty walczyłeś z Grotem Piorunowym?
— Cóż w tem dziwnego?
— Kto z nim walczy, musi być dzielnym wojownikiem.
— Nie jestem tchórzem, choć zastałeś mnie pojmanym.
— Przekonam się o tem, gdy nas poprowadzisz do hacyendy. Jak sądzisz? Czy oni przypuszczają, że wojownicy Komanczów nadejdą, żeby się zemścić?
— Mnie się zdaje, że nie. Nie słyszałem, żeby o tem mówiono.
— Wyślę człowieka na zwiady.
— Niech się nie pokazuje!
— Uff! Właśnie pójdzie do hacyendy.
— To będzie zgubiony!
— Nie. To nie Komancz, lecz chrześcijański Indyanin z amerykańskiego szczepu Opato. Jego nie będą o nic podejrzewali, a on zobaczy dokładnie, czy przygotowali się do walki z Komanczami. Teraz wiem wszystko. Niech mój syn sprowadzi wojowników do ruin, dokąd i ja się udam teraz z tym hrabią bladych twarzy.
Przewodnik oddalił się pośpiesznie, a wódz poszedł z Alfonzem do ruin świątyni. Ocalony rzucił jeszcze raz okiem na staw, nad którego wodami spędził najstraszniejsze godziny swojego życia. Aligatory z podniesionemi z wody głowami leżały przy brzegu, wpatrując się w ofiarę, która im ujść zdołała.
Nazajutrz rano poszedł wódz z hrabią i przewodnikiem przez las na zwiady. Zatrzymali się na skraju płaskowzgórza, z którego można było objąć okiem równinę. Wtem ozwał się pod nimi przytłumiony huk.
— Co to? — zapytał Czarny Jeleń.
— Strzał — rzekł przewodnik.
— Ale nie strzał ze strzelby, lecz wybuch — objaśnił Alfonzo, który domyślił się odrazu, co się mogło stać na dole.
Postąpili dalej nad samą krawędź skały i spojrzeli na potok. Tam zobaczyli Czoło Bawole, odjeżdżającego z Indyanami. Alfonzo zauważył konia jucznego i zwinięte na jego grzbiecie koce, przypuścił tedy, że wieziono w nich część skarbów.
— Co to za ludzie? — spytał wódz.
— Miztekowie — odrzekł hrabia.
— Miztekowie, którzy wyginą i zeschną! —, dodał wódz wzgardliwie.
— O, oni mają jeszcze dość siły. Przypatrz się ich dowódcy!
— To olbrzym, cibolero!
— Tak, pewnie, że cibolero, łowca bawołów, ale najmężniejszy ze wszystkich. Zgadnij, jak brzmi jego imię!
— Powiedz!
— To jest Czoło Bawole, wódz Mizteków!
— Uff! To... to jest Czoło Bawole! — rzekł Komancz, mierząc Miztekę posępnem okiem. — Niezadługo zginie pod słupem męczeńskim w obozie Komanczów.
Gdy powrócili do ruin, wysłano wywiadowcę. Ubrany był, jak cywilizowany Indyanin, a dostał lichą strzelbę i najgorszego konia. Otrzymał też rozkaz okrążenia hacyendy, ażeby się zdawało, że nie przybywa z północy, lecz z południa.
Wysłannik objechał tylną stronę i południowy stok El Reparo i skierował się potem od południa ku hacyendzie.
Czoło Bawole stał przy oknie z hacyenderem i z Sercem Niedźwiedziem, kiedy szpieg wjeżdżał na dziedziniec.
— Uff! — rzekł Apacz z szyderczym uśmiechem.
— Co? — zapytał Arbellez.
— Nasz przyjaciel chce powiedzieć, że to jest oczekiwany wywiadowca — objaśnił Czoło Bawole okrzyk Apacza.
— O, to nie Komancz! — rzekł Arbellez.
— To Majo, albo Opato, ale w każdym razie szpieg.
— Jak z nim postąpić?
— Przyjaźnie. Nie powinien domyślić się, że przygotowujemy się do walki.
Hacyendero zeszedł na dół, kiedy Indyanin zamierzał właśnie wstąpić do izby czeladnej. Przybysz ukłonił się uprzejmie gospodarzowi, którego nie znał, i zapytał:
— Czy to jest hacyenda del Erina?
— Tak.
— W której rządzi sennor Arbellez?
— Tak.
— Gdzie sennor?
— Ja nim jestem.
— O, przebaczenia, don Arbellez, że o tem nie wiedziałem! Czy mogę tu zajechać?
— W imię Boże! Chętnie przyjmuję każdego gościa. Skąd przybywacie?
— Z Durango.
— Czy to daleko?
— Tak. Byłem tam przez kilka lat, lecz febra wypędziła mnie stamtąd. Spodziewam się, że tu będzie mi lepiej. Może potrzebujecie wakera do służby?
— Nie.
— Ani cibolera?
— Także nie.
— Wogóle nie potrzebujecie człowieka?
— Mam dość ludzi, ale mimoto zostańcie tutaj i spocznijcie, dopóki wam się spodoba.
— Dziękuję. Ponieważ nie potrzeba wam nikogo, a ta hacyenda jest ostatnia przed granicą, to zobaczę, czybym nie mógł tu żyć jako gambusino. Żeby tylko dzikich nie było!
— Czy boicie się Indyan?
— Jednego nie, ale pięciu lub dziesięciu nie poradzę. Słychać, że Komancze mają ochotę przekroczyć granicę.
— To was mylnie powiadomiono. Zaniechają tego z pewnością, bo wiedzą, że dostaliby tęgą nauczkę. Zostańcie więc, wypocznijcie, jedzcie i pijcie tu z ludźmi, ile chcecie.
Poszedł dalej i zostawił Indyanina w tem prze- konaniu, że w hacyendzie nikt nie podejrzewa możliwości napadu ze strony Komanczów. Szpieg nie potrzebował widocznie spoczynku, bo włóczył się nieustannie po hacyendzie i w jej pobliżu, a popołudniu wsiadł na konia i odjechał.
Oczywiście nie skierował się ku granicy, lecz wrócił tą samą drogą do Komanczów, którzy z wielkiem zaciekawieniem na niego czekali. Gdy opowiedział, co widział, skinął wódz głową i rzekł z krwi chciwym uśmiechem:
— Hacyenda strasznie ze snu się przebudzi, a synowie Komanczów powrócą do swoich wigwamów z łupem i wielu skalpami.
Poprosił hrabiego i wywiadowcę, żeby mu opisali dokładnie położenie i właściwości budynku, poczem odbyła się narada wojenna.
Wynikiem jej było postanowienie, żeby wyruszyć, gdy się ściemni, a o północy zbliżyć się do hacyendy. Uchwalono otoczyć ją ze wszystkich czterech stron, poczem Komancze mieli na znak, dany przez wodza, przeleźć przez palisady i na dziedzińcu dom osaczyć. Pięćdziesięciu ludzi przeznaczono na to, żeby wtargnęli przez okna i rozprószyli się w ciszy po całym domu celem wymordowania mieszkańców.
Gdy to omawiano w ruinach świątyni, w hacyendzie toczyła się podobna narada.
— Czy są ognie sztuczne? — zapytał Czoło Bawole.
— Jest tego dość. Wakerowie nie wyobrażają sobie święta bez ogni sztucznych — odpowiedział hacyendero. — Ale na co wam ognie?
— Głównie chodzi o to, żeby Komanczom odebrać konie, ażeby nie mogli umknąć tak szybko. Trzeba zobaczyć, gdzie je zostawią i w odpowiedniej chwili rzucić między nie ognie sztuczne.
— Postaramy się o to.
— Ale do tego potrzeba śmiałych i ostrożnych ludzi!
— Mam takich. Kiedy zaczniemy budować szańce?
— Należałoby poczekać, aż się ściemni, ale ponieważ szpieg odjechał tak zadowolony, przeto nie sądzę, żeby nas dalej śledzono. Możemy więc zacząć.
W hacyendzie zapanował gorączkowy ruch. Ani jeden z wakerów nie był, jak zwykle, na łące, lecz wszyscy znajdowali się wewnątrz palisady i przygotowywali obronę domu.
Wieczór upłynął w żywem oczekiwaniu wypadków, a na godzinę przed północą wyruszył Apacz na zwiady. Wziął z sobą dwu dobrze uzbrojonych parobków, którzy nieśli ognie sztuczne w ilości, dostatecznej do rozpędzenia na cztery wiatry tabunu, liczącego nawet tysiąc koni.
Wódz wrócił wkrótce, ale sam.
— Nadchodzą? — zapytał hacyendero.
— Tak.
— Gdzie są?
— Zsiedli z koni i otaczają palisady. Konie stoją dalej nad potokiem.
— Czy przy nich dużo dozorców? — zapytał Czoło Bawole.
— Tylko trzech.
— Uff! Nasi dwaj ludzie spełnią swoją powinność.
Teraz udał się hacyendero do izby chorego, gdzie siedziały dziewczęta. Były blade, ale panowały nad sobą.
— Czy zbliżają się? — spytała Ema.
— Tak. Czy pacyent śpi?
— Mocno.
— To możecie pójść na swoje stanowiska. Weźcie lonty z sobą!
Zapaliły lonty i udały się na płaski dach domu, gdzie na każdym rogu leżał stos drzewa, nasycony naftą. Były tam także potężne kamienie i nabite strzelby, ażeby i niewiasty mogły wziąć udział w obronie.
Noc była cicha. Słychać było tylko szmer wody w potoku, a od czasu do czasu zaparskał na łące koń. A jednak tyle serc uderzało teraz silniej w oczekiwaniu walki.
Wtem rozległ się pełny, głęboki głos ropuchy, naśladowany tak łudząco, że w innych warunkach nie zwróconoby pewnie na to uwagi, teraz jednak zrozumieli wszyscy mieszkańcy hacyendy, że to jest hasło do ataku.
Stary Francesko uprosił dla siebie obsługę tego działa, które panowało nad przednią częścią domu. Nabite było szkłem, gwoździami i siekańcami żelaznymi, a pod serapą[54], którą na działo narzucił, tlił się lont, przygotowany do podpalenia naboju. Wszyscy się przyczaili, uważając na najlżejszy szmer.
W parterowem oknie, na prawo od portalu, stał Apacz, a po jego lewej ręce wódz Mizteków. Obydwaj trzymali w ręku rusznice, wpatrując się w ciemność bystremi oczyma. Gdy zabrzmiał głos ropuchy, zaroiło się natychmiast na palisadach. Dwieście głów ukazało się nad niemi i dwieście ciemnych i zwinnych postaci zeskoczyło na dziedziniec. Właśnie zbiło się ciaśniej owych pięćdziesięciu, którzy mieli wtargnąć przez okna, kiedy Apacz wysunął swoją dubeltówkę.
— Szne ko, ognia! — zawołał.
Huknęła jego rusznica, a ten znak wywołał skutek zarówno szybki, jak zdumiewający. Dziewczęta wetknęły lonty w proch pod stosami i w okamgnieniu zapłonęły cztery wielkie ogniska, które oświetliły otoczenie, jak w dzień. Indyanie stanęli przerażeni.
Przy świetle ognisk dostrzegł stary Francesko owych pięćdziesięciu gęsto zbitych Komanczów, w oddaleniu zaledwie piętnastu łokci od siebie. Wystrzelił ze swego działa i uczynił w tem pobliżu straszne spustoszenie. Zdawało się, że upadła cała gromada ludzi, tworząc splątany kłąb ciał, wijących się na ziemi. Rozwikłanie go trwało tak długo, że Francesko znalazł czas do powtórnego nabicia. Drugi strzał wywołał taki sam skutek. Reszta dział ryknęła także, a z każdego okna domu i z platformy dachu zaczęły błyskać wystrzały. A tam — z góry można było widzieć to całkiem dobrze — tam w dali wyleciały nagle z trzaskiem w górę płonące rakiety i inne ognie sztuczne. Równocześnie napełniło powietrze głośne rżenie i parskania przestraszonych koni, które potargały rzemienie i rozbiegły się, aż ziemia zadrżała pod ich kopytami.
W tej chwili strasznie zawyli dzicy z wściekłości. Wszyscy byli dobrze oświetleni i przedstawiali wyraźny cel, w pokojach zaś było tak ciemno, że Komancze nie mogli dać ani jednego pewnego strzału, nawet gdyby w tej powszechnej panice zdołali dobrze mierzyć. Nie spodziewali się takiego przyjęcia i utraciwszy w przeciągu pierwszych dwu minut połowę swoich ludzi, zaczęli uciekać.
Jeden tylko się nie ruszył, Czarny Jeleń. Zagrzewał swoich do wytrwania, ale to na nic się nie przydało. Dotąd znajdował się przy bocznej ścianie domu, a teraz pobiegł na front, żeby zobaczyć, jak tam idzie walka. Ale tam było jeszcze gorzej. Francesko ogolił poprostu dziedziniec celnymi strzałami. Widząc zwłoki Indyan, jedne obok drugich, zrozumiał wódz, że wszystko przepadło i przeskoczył przez palisadę.
W chwili, kiedy to czynił, dostrzegł go Apacz.
— Tokwi-keyu, Czarny Jeleniu! — zawołał.
Poznał Komancza, ale nie mógł go zabić, gdyż nie miał naboju w lufie.
— Czarny Jeleniu! — zawołał poraz drugi, odrzucając strzelbę i wyciągając tomahawk z za pasa. — Czarny Jeleń odwraca się plecami od nieprzyjaciela?
Wypadł przez okno, przebiegł dziedziniec i przeskoczył przez palisadę. Przed nim umykał wódz Komanczów.
— Stój, Czarny Jeleniu! Tu jest Serce Niedźwiedzie, wódz Apaczów. Czy wódz Komanczów będzie dalej przed nim umykał?
Usłyszawszy to imię, zatrzymał się Czarny Jeleń.
— Tyś jest Serce Niedźwiedzie? Przybliż się do mnie! — odpowiedział. — Wnętrzności twoje dam sępom na pożarcie!
Obaj wodzowie starli się tylko z tomahawkami, swą najstraszniejszą bronią, w ręku. Serce Niedźwiedzie miał przewagę nad Komanczem. Okazało się to odrazu, lecz nagle podbiegła jakaś postać ze strzelbą w ręku. Był to Alfonzo.
Był on sprytny i nie przelazł razem z innymi przez palisadę. Nie chciał wystawiać życia i zdrowia na strzały nieprzyjacielskie, przykucnął więc pod palisadą i czekał na wynik ataku. Wynik był zupełnie inny, niż się spodziewał: Komancze uciekali. W zgiełku tej ucieczki posłyszał głos Apacza.
— Ach! — mruknął. — Może zdołam się zemścić.
Widząc, że Serce Niedźwiedzie pobiegł za Komanczem, sam ruszył za nimi. Podczas walki przyskoczył, uderzył Apacza kolbą z tyłu w głowę tak, że ugodzony runął na ziemię. Komancz wyjął nóż, ażeby dobić ogłuszonego i zabrać mu skalp, lecz Alfonzo nie dopuścił do tego.
— Wstrzymaj się! — rzekł. — On zasłużył na inną śmierć.
— Masz słuszność! — odpowiedział Czarny Jeleń. — Prędzej do koni!
— Do koni? Niema ich!
— Niema? — zapytał wódz przestraszony.
— Tak. Spłoszono je ogniami sztucznymi.
— Uff! Chodź, bo będzie zapóźno!
Pochwycili Apacza za oba ramiona i pobiegli dalej, wlokąc go po ziemi.
Był to już dla nich czas ostatni. Gdy Czoło Bawole zauważył z okna, że Apacz rzucił się za wodzem nieprzyjacielskim, zrozumiał to, że czerwony brat jego naraża się na bardzo wielkie niebezpieczeństwo.Zebrał więc czemprędzej załogę, ażeby zrobić wycieczkę. Dziedziniec był już opuszczony, leżeli tam tylko nieżywi Komancze.
— Za nimi! — krzyknął.
Otworzono bramę i dzielni obrońcy wypadli na otwarte pole, gdzie wszczęły się walki w pojedynkę, w których dzicy zwykle ulegali. Czoło Bawole zabił kilku jeszcze. Biegał czas jakiś dokoła hacyendy tak daleko, jak daleko sięgało światło ognisk, lecz nie znalazł ani śladu Apacza.
Upłynęło kilka godzin, zanim wódz Apaczów przyszedł do siebie z ogłuszenia. Otworzywszy oczy, zobaczył najpierw ognisko, a potem pewną liczbę dzikich czerwonych postaci, siedzących dokoła niego. Sam uczuł się skrępowanym, po jego stronie prawej siedział Czarny Jeleń, a po lewej Alfonzo. Zwróciwszy oczy w górę, poznał po gwiazdach, że do rana już niedaleko.
Alfonzo zauważył, że Apacz otworzył oczy.
— Przebudził się! — rzekł.
Natychmiast skierowały się spojrzenia wszystkich Komanczów na niego. Wszyscy o nim słyszeli i znali jego sławę, lecz niewielu dotychczas go widziało. Los, który go spotkał, przyjął ze spokojem, właściwym Indyanom. Głowa bolała go od uderzenia, przypomniał sobie jednak natychmiast wszystko, co się stało.
— Trwożliwa żaba Apaczów jest w niewoli — rzekł Czarny Jeleń.
Serce Niedźwiedzie roześmiał się pogardliwie, lecz zrozumiał, że tu nie należy milczeć.
— A lew Komanczów umykał przed tą żabą! — powiedział.
— Psie!
— Szakalu!
— Wódz Serce Niedźwiedzie dał się pobić Czarnemu Jeleniowi!
— Kłamiesz!
— Milcz!
— Ani ty nie zwyciężyłeś mnie, ani nikt inny. Ten tchórz, hrabia bladych twarzy, powalił mnie podstępem. Na tem kończę moją rozmowę z tobą. Serce Niedźwiedzie pogardza wojownikami, uciekającymi jak pchły na widok walecznego męża.
— Zaczniesz mówić, skoro przyjdą na cię męki.
Apacz już nie odpowiedział. Objawił swoje zdanie, a jako człowiek twardy jak żelazo wytrwał przy swe m postanowieniu. Zrozumieli to wszyscy, dlatego wódz Komanczów oświadczył:
— Dzień się zaczyna. Dłużej tu nie możemy pozostać. Zróbmy sąd nad tym człowiekiem, który się wodzem nazywa!
Utworzono koło w milczeniu, a Czarny Jeleń podniósł się i w długiej mowie wyliczył zbrodnie Apacza.
— Zasłużył na śmierć! — rzekł nakoniec.
Wszyscy zgodzili się na ten wyrok.
— Czy zabierzemy go do wigwamów Komanczów? — spytał.
Naradzono się także nad tem i uchwalono zabić go tutaj, gdyż w drodze mogło się jeszcze rozmaicie zdarzyć.
— Ale jaką śmiercią ma umrzeć?
I nad tem zaczęto się naradzać, ale do uchwały nie prędko doszło, gdyż tak niezwykły jeniec musiał także wycierpieć niezwykłe męki. Wtem powstał hrabia Alfonzo, który dotychczas się nie odezwał ani słowem.
— Czy wolno mi zabrać głos w radzie moich czerwonych braci? — zapytał.
— Tak — odrzekł Czarny Jeleń.
— Czy ja mam prawo do Apacza, czy nie?
— Nie.
— Dlaczego?
— Bo przyrzekłeś go nam.
— Kto go powalił?
— Ty.
— Czy dotrzymaliście względem mnie przyrzeczenia?
— Nie mogliśmy.
— W takim razie wzajemne nasze obietnice znoszą się, a ten jeniec należy tylko do tego, kto go powalił. Naradźcie się nad tem!
Wszczęła się krótka, lecz ożywiona rozprawa, poczem Apacza przyznano Hiszpanowi.
— Czy on mój? — spytał hrabia.
— Tak.
— I ja mam postanowić o jego losie?
— Tak.
— Dobrze. Niechaj więc jego los będzie taki, jaki mnie miał przypaść w udziale. Przywiążemy go do tego samego drzewa i wydamy go na żer krokodylom. Niech wycierpi te same piekielne męki, których ja skosztowałem!
Na te słowa zerwały się radosne okrzyki zgody, a oczy wszystkich zwróciły się na Apacza, ażeby z twarzy jego wyczytać wrażenie, jakie na nim zrobi to postanowienie. Ale oblicze jego było jak ze spiżu. Nie drgnął nawet powieką i ani jedno słowo prośby nie przeszło mu przez usta.
— Czy mamy dość lass?
— Tak. Tu leżą jeszcze te same, na których ty wisiałeś, zresztą kto z Komanczów pochwycił konia, ten musi posiadać lasso.
Kilku Indyanom udało się było schwytać jednego z ich błąkających się koni.
— Dobrze, przymocujemy go tam tak samo, jak on mnie był przywiązał! — rzekł Alfonzo.
Gdy się to stało, rzekł Czarny Jeleń do jeńca:
— Czy wódz Apaczów ma jeszcze jaką prośbę?
Serce Niedźwiedzie przypatrzył się wszystkim po kolei. Zauważył ich tam tylko szesnastu. Skoro po przebudzeniu się z omdlenia zobaczył, że leży nad stawem na górze El Reparo, pojął odrazu, jaki go los czeka.To też nie przestraszył się, usłyszawszy wyrok. Rozglądnął się teraz dokoła, jakby chciał sobie wryć w pamięć rysy twarzy każdego z osobna i odrzekł:
— Wódz Apaczów o nic nie prosi. Nóż pożre wszystkich tutaj zebranych. Serce Niedźwiedzie to powiedział i nie będzie tak wył i wrzeszczał, jak hrabia bladych twarzy. Howgh!
Ostatnim wyrazem dodał nacisku swemu oświadczeniu.
Jeden z silniejszych Komanczów wylazł na drzewo, Apacza zaś posuwano po konarze, dopóki nie zawisł nad wodą. Krokodyle rozpoczęły odrazu to ohydne, opisane przedtem widowisko.
— Czy moi bracia wrócą do swych myśliwskich ostępów — spytał Alfonzo.
— Najpierw muszę się zemścić — odparł wódz głosem posępnym.
— Czy pójdą ze mną, jeśli ich poprowadzę do zemsty?
— Dokąd?
— To powiem później, gdy zobaczymy, czy jedynię my pozostaliśmy ze wszystkich.
— Musimy to wiedzieć już teraz — twierdził dowódca. — Nie mamy szczęścia z białym bratem.
— A ja z czerwonymi braćmi. Niech się rozprószą i szukają swoich, którzy się jeszcze błąkają. Skoro się zejdą, wyjawię im, jak będą mogli się zemścić.
— Gdzie się zgromadzimy?
— W tem samem miejscu.
— Dobrze! Zrobimy wedle rady białego brata. Może jego drugie słowo przyniesie nam więcej szczęścia, aniżeli pierwsze.
Komancze odeszli szukać resztek swego oddziału. Hrabia pozostał, pasł przez pewien czas oczy widokiem krokodyli, usiłujących pochwycić Apacza, a potem się oddalił. Chciał przedewszystkiem zaglądnąć na dół do potoku, ażeby zobaczyć, co tam wczoraj zrobił Czoło Bawole ze swoimi Indyanami. To był główny powód, dla którego skłonił Komanczów do odejścia.
Zaledwie przebrzmiał odgłos jego kroków, drgnęła twarz Apacza radością, a usta wyszeptały ciche: „uff!“ Lasso przeciągnięto mu pod pachą. Podrzucił nogi jak gimnastyk na drążku, trapezie albo wiszących pierścieniach. W ten sposób uwisł do góry nogami, wskutek czego krokodyle nie mogły go dosięgnąć.
Ręce miał skrępowane, ale na szczęście nie przywiązane do ciała. Rzemień, opasujący mu nogi w kostkach, pozwalał na ruchy kolan. Na tem oparł Apacz nadzieję ocalenia. Był o wiele silniejszy i zręczniejszy od hrabiego, który wcale o ratunku nie myślał, kiedy wisiał na drzewie.
Sercu Niedźwiedziemu udało się uchwycić lasso rękami, a o dwie stopy wyżej kolanami. Zginając więc ciało i chwytając się naprzemian to rękami, to znów kolanami, windował się w górę po lassie, aż spocony co prawda z wytężenia mimo swej olbrzymiej siły dostał się na konar. Położył się na nim napoprzek i spoczywał z minutę. Wisząc przez cały czas tej pracy głową na dół dostał zawrotu głowy.
Na razie umknął krokodylom, lecz położenie jego było jeszcze bardzo niebezpieczne. Gdyby teraz zjawił się był który z Komanczów, albo gdyby był on nie zdołał rozwiązać pęt, byłby zgubiony.
Leżał na grzbiecie w poprzek gałęzi tak, jak się kładzie na drążku, ażeby wykonać wywrót na krzyżach. Zgiął kolana i w ten sposób dosięgnął z tyłu rzemienia, opasującego mu nogi. Znalazłszy węzeł, próbował go rozpętać. Trwało to długo, bardzo długo, lecz wkońcu mu się udało. Podniósł jedną nogę bokiem na konar, a potem ciało. W ten sposób usiadł na konarze tak, że mógł związanemi na plecach rękoma dosięgnąć tego miejsca na gałęzi, gdzie był przywiązany górny koniec lassa. Po długich wysiłkach, przyczem krew puściła mu się z palców, zdołał wreszcie rozwiązać rzemień i zleźć z drzewa, choć ze związanemi rękami. Byłoby to niepodobieństwem, gdyby drzewo rosło było prostopadle, ale na szczęście pochylone było bardzo znacznie nad wodą.
Apacz jechał na konarze, jak na koniu, dopóki nie dostał się do pnia. Owinął się dokoła niego nogami, a ciało spuścił i wisiał w ten sposób znowu głową na dół. Puszczając trochę i ściskając pień kolanami, zsuwał się powoli na dół i dostał się na ziemię szczęśliwie, ale zmęczony do ostateczności. Teraz był ocalony.
— Uff!
Wydał z siebie tylko tę jedną zgłoskę. Była ona całym jego tryumfalnym okrzykiem, na który mógł sobie pozwolić. Spojrzał na krokodyle, które leżały przy brzegu, patrząc nań i kłapiąc strasznie szczękami i pospieszył między drzewa, aby się w lesie ukryć bezpiecznie.
Trzeba było jeszcze ręce uwolnić. Przeciskając się pomiędzy krzaki i skały, rozglądał się badawczo, aż nareszcie znalazł pożądany przedmiot. Była to krawędź skalna, na tyle ostra, że można było na niej przeciąć rzemień. Oparł się plecami o skałę i tarł dopóty rękami o krawędź, dopóki nie przepiłował skóry. Teraz był zupełnie wolny i pewien siebie.
Walka, która z początku szalała na dziedzińcu hacyedy, toczyła się dalej w otwartem polu. Zmieniwszy się tam w szereg poszczególnych zapasów, odsunęła się daleko od domu i trwała przeszło godzinę.
Potem zwołał Czoło Bawole załogę hacyendy. Zabici Indyanie leżeli rozsypani kręgiem dokoła hacyendy. Już w ciemności można było rozpoznać, że padło ich przeszło stu.
— Otrzymali straszną naukę i nie wrócą tak rychło — rzekł Arbellez, ciesząc się ze zwycięstwa.
— Czy widzicie te kupy, sennorze? — odezwał się stary Francesko, wskazując na Indyan, leżących przed portalem. — To dzieło mojej armaty. Te siekańce żelazne, ołów i szkło tłuczone działają strasznie. Ciała są poprostu rozszarpane.
— Praca jeszcze nieskończona. — rzekł Czoło Bawole.
— Co jest jeszcze do czynienia? — spytał hacyendero.
— Musimy zniszczyć resztę Komanczów.
— A gdzież ich szukać?
— Czy nie widzicie, że po tamtej stronie potoku niema trupów?
— Istotnie, wszystkie widać po tej stronie.
— Z tego można wnosić, że uciekali w pewnym oznaczonym kierunku. Wiemy, gdzie znajdowali się przed napadem.
— Na El Reparo.
— Tak. Trupy leżą tylko w tym kierunku, Komancze więc widocznie dostali rozkaz zgromadzenia się tam napowrót. Musimy pójść do nich tam. Czy powierzycie mi dwudziestu ze swoich wakerów?
— Chętnie.
— Gdzie też może być Apacz? — spytał Francesko.
— Pojmany — odpowiedział wódz Mizteków.
— Ależ nie! — zawołał ze strachem hacyendero.
— Z pewnością!
— Czemu tak sądzisz?
— Bo go tu niema.
— Będzie jeszcze na pościgu!
— Nie. On wie, że w dzień pewniej dostałby Komanczów w swe ręce, niż teraz.
— A więc nie żyje, albo jest ranny!
— Nie. W tym wypadku bylibyśmy go niewątpliwie znaleźli. Popędził za Czarnym Jeleniem. Komancze, widząc wodza swego w niebezpieczeństwie, rzucili się pewnie na Apacza. Było ich pewnie za wielu i pokonali go.
— Musimy go więc wyswobodzić! — rzekł Francesko.
— Uwolnimy go — powiedział Czoło Bawole pewnym głosem. — Wezmę dla niego strzelbę jego, ażeby zaraz miał broń. Na koń!
Dwudziestu ludzi wsiadło na konie i odjechało cwałem. Ażeby się nie pokazać żadnemu z umykających Komanczów, zatoczyli łuk i starali się dostać do góry od stoku południowego. Przybyli tam o świcie.
— Zsiadać! — rozkazał Czoło Bawole.
— Na co? — spytał Francesko, który także z nim wyruszył.
— Bo z końmi nie możemy niepostrzeżenie zbliżyć się do nieprzyjaciela. Niech Sanchez zostanie przy nich.
Tak zrobiono. Wymieniony wakero został przy koniach, a reszta weszła na górę pod osłoną drzew. Gdy stanęli na płaskowzgórzu, było już całkiem jasno. Posuwali się z największą ostrożnością ku ruinom. Pomykali właśnie przez małą polankę, kiedy z boku zabrzmiał okrzyk:
— Ugh!
Spojrzeli w tym kierunku i zobaczyli nieuzbrojonego Indyanina, śpieszącego do nich.
— Serce Niedźwiedzie! — zawołał jeden z wakerów.
— Tak, to on! To jest Apacz! — rzekł Czoło Bawole głosem radosnym.
— A więc nie był w niewoli?
— Był w niewoli — odparł Czoło Bawole. — Czyż nie widzicie, że nie ma broni? Był pojmany, lecz uciekł.
Apacz przemknął przez polanę jak strzała i zatrzymał się przed nimi.
— Uff! — powitał go Mizteka. — Mój brat, Serce Niedźwiedzie, był schwytany?
— Tak — potwierdził Apacz.
— Nieprzyjaciół było zbyt wielu i zwyciężyli go?
— Nie. Walczyłem z Czarnym Jeleniem, wtem podeszła z tyłu zdradziecka blada twarz, czego ja nie mogłem widzieć, i uderzyła mię kolbą w głowę, że padłem ogłuszony.
— Która blada twarz?
— Hrabia.
— Ach! To on żyje? Krokodyle nie pożarły go? — pytał zdumiony Mizteka.
— Żyje. Psy Komancze znalazły go i ocaliły.
— A on poprowadził ich na hacyendę?
— Tak. Walczył z nimi przeciwko nam:
— Przeciw swojej własnej posiadłości, przeciwko swoim ludziom. Zdejmiemy mu skórę z głowy! Gdzie on jest?
— Tutaj w górach. Powróci nad staw, ażeby spotkać się z Komanczami.
— Aha, dobrze więc przypuszczałem! Zgromadzą się zatem tu nad stawem?
— Byli już tam. Zeszli na równinę, ażeby zebrać rozprószonych wojowników, ale wrócą.
— Czy mój brat wie to napewno?
— Wiem, bo wisząc na drzewie słyszałem ich rozmowę.
— Na jakiem drzewie?
— Nad krokodylami.
Czoło Bawole wykonał odruch trwogi.
— Serce Niedźwiedzie wisiał nad tymi potworami?
— Tak.
— Czy zupełnie tak, jak hrabia?
— Zupełnie. Hrabia wydał wyrok, a mnie przywiązano na lassach.
— Ale jak się brat mój uwolnił?
W słowach Serca Niedźwiedziego odbijała się pogarda, kiedy mówił:
— Wódz Apaczów nie boi się Komanczów i krokodyli. Zaczekał, dopóki nieprzyjaciele nie odeszli i sam się potem wyswobodził.
— Serce Niedźwiedzie jest ulubieńcem Manitou — rzekł Czoło Bawole. — Jest mądrym i dzielnym wojownikiem. Inny nie uwolniłby się tak szybko. Kiedy Komancze wrócą nad staw?
— Tego nie powiedzieli. Ukryjemy się tam i zaczekamy na nich.
— W takim razie nie wolno nam zostawić śladów. Oto strzelba mego brata, przyniosłem mu ją.
— Resztę broni zabrał Czarny Jeleń — zżymnął się Apacz. — Lecz odda mi ją razem ze swoją. Niech mi moi bracia dadzą prochu i kul, a ja ich poprowadzę.
Dostał żądane rzeczy, poczem pomknęli wszyscy przez las, zacierając starannie swoje ślady, dopóki nie dotarli na skraj boru, otaczającego staw. Widząc, że nikt z Komanczów nie wrócił, ukryli się dobrze, żeby ich nikt nie mógł zobaczyć.
Kiedy wszyscy otrzymali wskazówki, jak mają strzelać, ażeby na jednego nieprzyjaciela nie marnować dwóch kul, zeszli się znów obaj wodzowie.
— A co zrobimy — zapytał Czoło Bawole — jeśli Komancze zobaczą, że wódz Apaczów im umknął? Domyślą się przecież, że sprowadzi pomoc.
— Nie zobaczą — odpowiedział Apacz.
Po tych słowach wyszedł z zarośli i udał się do, cedru, na którym przedtem wisiał. W pobliżu pnia leżały jeszcze lassa, któremi był przywiązany. Wziął ostry kamień i rozciął dolną część rzemieni, żeby się zdawało, że się same rozdarły. Potem wylazł na drzewo i przywiązał je znowu do konara tak, jak były przymocowane poprzednio. Teraz wyglądało na to, że krokodyle ściągnęły wiszącego.
Kiedy wrócił po tej krótkiej robocie, rzekł doń Czoło Bawole:
— Mój brat postąpił bardzo dobrze. Teraz nie będą myśleli, że uciekł krokodylom.
Leżeli cicho w swojej kryjówce i czekali. Po upływie pewnego czasu usłyszeli tętent. Przybyli dwaj Komancze.
— Uff! — zawołał jeden z nich, widząc, że Apacz już nie wisi na drzewie.
— Uciekł! — rzekł drugi.
— Nie — sprzeciwił się pierwszy. — Lasso przerwane. Krokodyle go już pożarły.
— Nie wnijdzie przez to do wiecznych ostępów myśliwskich — oświadczył drugi. — Dusza jego będzie błądziła wśród tych nieszczęśliwych cieniów, które niszczy smutek i przykrość. Apacz jest przeklęty w tem i w tamtem życiu!
— Myśmy tu pierwsi. Zsiądźmy, by zaczekać na braci Zeskoczyli z koni i zabrali się do przywiązania ich do palików.
— Czy sprzątniemy ich? — zapytał zcicha Apacz.
— Tak, ale mój brat nie ma noża! — odrzekł Mizteka.
— Pshaw! Wezmę sobie nóż od Komancza.
Oparł strzelbę o drzewo i posunął się naprzód, a Czoło Bawole za nim. Dostawszy się na skraj zarośli, pomknęli jak dwa tygrysy w wielkich skokach ku Komanczom, nie spodziewającym się napadu. Serce Niedźwiedzie pochwycił jednego za gardło, wyrwał mu nóż zza pasa i wbił mu w serce. W przeciągu dwu minut zdjął mu skalp z głowy. Czoło Bawole zrobił z drugim to samo. Komancze nie mieli nawet czasu wydać głosu z siebie.
— Co zrobimy z trupami? — spytał Mizteka.
— Damy je krokodylom.
Potwory zauważyły ludzi. Wysunąwszy się na powierzchnię, przypłynęły do brzegu, gdzie czekały, czy im co nie wpadnie. Wodzowie zabrali broń i skalpy zwyciężonym, a zwłoki ich rzucili do wody. Jak żarłocznie rzuciły się aligatory na łup z otwartemi paszczami! W minutę może rozszarpały i pożarły zabitych. Nie zostało z nich nic prócz kawałka ręki z dwoma palcami. Wzburzone przez zwierzęta fale wyrzuciły tę resztkę na brzeg.
Wodzowie postarali się o to, żeby krwi na trawie nie było, zatarli troskliwie swoje ślady i powrócili znów do kryjówki.
Niedługo czekali, kiedy znowu rozległ się tętent. Czarny Jeleń przyprowadził oddział z trzydziestu Komanczów. Widząc, że Apacza niema, nabrał z początku podejrzenia.
— Uff! — zawołał.
Podjechał tuż nad wodę i spostrzegł tam pół ręki. W jednej chwili zeskoczył, podniósł ją i zaczął jej się przypatrywać.
— Uff! Pożarły go. To kawałek jego lewej ręki. Popatrzcie na lassa!
Posłuchano tego rozkazu i stwierdzono, że krokodyle pożarły Apacza.
— Poszedł w państwo ciemności. Nikt z zabitych nieprzyjaciół nie usłuży mu — rzekł wódz i rzucił rękę do wody, gdzie ją aligatory natychmiast zjadły.
Na skinienie jego pozsiadali wszyscy z koni i rozłożyli się nad brzegiem.
Potem przybyło jeszcze kilku spóźnionych, którzy dopełnili oddział do liczby pięćdziesięciu ludzi. Nie badali sąsiedniego lasu, co świadczyło o tem, że Czarny Jeleń nie miał zamiaru dłużej tam zabawić. Dotychczas siedział w pełnem godności milczeniu, ale teraz się odezwał:
— Kto widział bladą twarz?
— Czy tę, która jest hrabią? — spytał jeden z nich.
— Tak.
Pokazało się, że nikt z Indyan go nie widział.
— Poszukać jego śladów!
Powstali wszyscy, by spełnić ten rozkaz.
— Zaczyna być niebezpiecznie! — szepnął Apacz.
Czoło Bawole potwierdził to skinieniem głowy.
— Tu zatarliśmy nasze ślady — rzekł — lecz jeśli pójdą dalej, to je znajdą. Musimy zacząć. Ja dam znak.
Zakaszlał głośno, nie wskutek nieostrożności, lecz z dwóch słusznych powodów. Chodziło po pierwsze o to, żeby wakerowie zauważyli, że walka się zaczyna, a po drugie nieprzyjaciół miało to skłonić do zajęcia takiej pozycyi, w której przedstawialiby dobry cel.
Zamiar udał się, gdyż zaledwie zabrzmiał ten ostry dźwięk, wysunęły się z zarośli lufy dwudziestu strzelb, a wszyscy Komancze stanęli, nadsłuchując, przyczem zwrócili się ku strzelbom.
— Ognia!
Na to słowo Mizteki huknęły dwadzieścia i dwa strzały, a potem jeszcze dwa z dwururek wodzów. Tyluż Komanczów padło ugodzonych śmiertelnie. Reszta zerwała się i popędziła do koni. Nastąpiła chwila wielkiego zamieszania, podczas której wakerowie nabili na nowo.
Komancze, widząc, że zginęło ich przeszło dwudziestu, myśleli, że w zaroślach siedzi jeszcze więcej białych, nie próbowali więc już ataku, lecz rzucili się do koni i popędzili. Wielu chciało dosiąść bezładnie koni, na które się natknęli, lecz właściciele sprzeciwiali się temu i to ich wstrzymało. Zabrzmiała druga salwa ze strzelb wakerów, prawie tak samo straszna w skutkach, jak pierwsza.
Serce Niedźwiedzie zachował dla siebie wodza, Czarnego Jelenia, dlatego nie strzelano do niego. Teraz umykał on z resztą wojowników. Wtem wyszedł Apacz z zarośli i podniósł rusznicę. Chciał dostać Komancza żywcem, wymierzył więc tylko do konia. Huknął strzał, a ugodzone śmiertelnie zwierzę przewróciło się i zrzuciło z siebie jeźdźca. W dwu skokach znalazł się Apacz przy Czarnym Jeleniu, jeszcze zanim ten zdołał się z ziemi podnieść.
Nikt z Komanczów nie strzelał, to też i strzelba ich wodza była jeszcze nabita. On zerwawszy się z ziemi, pochwycił ją i wymierzył do Apacza.
— Psie, ty żyjesz? — zawołał. — Giń!
Serce Niedźwiedzie odbił mu na bok lufę, wskutek czego strzał chybił.
— Wódz Apaczów nie zginie z ręki tchórzliwego Komancza — odrzekł Serce Niedźwiedzie — ale ja zabiorę ci duszę, żeby mi służyła w wiecznych ostępach myśliwskich!
Po tych słowach uderzył Komancza kolbą tak, że go ogłuszył, i poniósł go na miejsce, gdzie przedtem siedział ze swoimi towarzyszami. Tam zaczekał spokojnie, dopóki Czarny Jeleń nie odzyskał przytomności.
Wakerowie nie ścigali tych niewielu Komanczów, uważając ich za nieszkodliwych, natomiast rzucili się na poległych, by im zabrać broń i amunicyę. Obaj wodzowie siedzieli przy Czarnym jeleniu, nie troszcząc się o łupy.
Komancza skrępowano, gdy przyszedł do siebie.
— Czarny Jeleń może zaśpiewać swoją pieśń śmiertelną — rzekł Serce Niedźwiedzie. — Wyświadczam mu tę łaskę, z której może skorzystać, zanim zginie.
Zapytany nic nie odpowiedział.
— Komancze śpiewają jak wrony i żaby, dlatego odzywają się niechętnie — szydził Czoło Bawole.
Jeniec milczał dalej.
— W takim razie wódz Komanczów skona bez pieśni śmiertelnej — oświadczył Apacz.
Teraz dopiero przemówił Czarny Jeleń:
— Powiesicie mnie na drzewie?
— Nie — odparł Serce Niedźwiedzie. — Nie chcę cię męczyć, ale krokodyle cię pożrą, boś ty mnie im na żer był zawiesił. Pierwej jednak zdejmę ci skalp, ażeby po powrocie pokazać dzielnym synom Apaczów, jakim tchórzem był Czarny Jeleń. Oddaj mi nóż i tomahawk, które mi odebrałeś!
Wyjął oba wymienione przedmioty z za pasa jeńca.
— Czy chcesz mnie naprawdę oskalpować? — zapytał skrępowany z przerażeniem.
— Tak. Twoja skóra należy do mnie.
— Żywcem?
— Nie inaczej. Czy mam wyjąć skalp z brzucha krokodyla, kiedy cię połknie?
— Zabij mnie najpierw! — prosił.
— Aha, Komancz się boi! W takim razie nie dozna łaski!
Wziął nóż, pochwycił lewą ręką włosy jeńca, wykonał prawą trzy prawidłowe cięcia i szarpnął silnie czuprynę. Skalp został mu w rękach.
Czarny Jeleń ryknął z bólu.
— Uff! Komancz tchórz! Krzyczy! — rzekł Serce Niedźwiedzie.
— Rzuć go do wody! — zachęcał Czoło Bawole. — Ale nogą, bo nie jest tego godzien, żebyś go swą ręką dotknął.
— Mój brat ma słuszność! Zatoczę go krokodylom, jak zgniłe ścierwo, którego nie bierze się do ręki. Waleczny wódz Komanczów wył, jak stara baba. Nie usypią mu grobowca ani na szczycie góry, ani na dnie doliny. Jego ludzie nie będą mogli odbywać pielgrzymek, by sławić jego czyny, bo zniknie w żołądkach krokodyli, a ja ustawię tu stos kamienny, na którym będzie napisane: Tu pożarły krokodyle tchórza Tokwi-teya, pojmanego ręką Serca Niedźwiedziego, wodza Apaczów.
Największym zaszczytem dla Indyanina jest to, że nie okaże trwogi, ani nie wyda głosu z siebie nawet wśród największych cierpień. Komancz postąpił niegodnie, jęknąwszy z bólu, dlatego Serce Niedźwiedzie wtrącił go nogą do wody, gdzie natychmiast rzuciły się nań aligatory.
Potem dopomogli wakerzy w ustawieniu stosu kamiennego, na którego największym głazie wyryto wspomniany napis. Następnie udali się do koni, ażeby wrócić do hacyendy. Apacz dosiadł konia jednego z Komanczów.
Gdy hrabia Alfonzo opuścił staw krokodyli, zeszedł z góry, ażeby dostać się do jaskini skarbu królewskiego. Tam znalazł tylko kupę odłamów skalnych, w której z gorączkowem rozdrażnieniem zaczął szukać,ale daremnie. Przypuścił wobec tego, że wszystkie skarby stamtąd zabrano.
Z dzikiem przekleństwem na ustach pożegnał gruzy, ażeby Komancze nie musieli zbyt długo nań czekać. Zaczął wchodzić na północny stok góry, kiedy naraz posłyszał tętent, a potem spostrzegł ośmiu Komanczów, przejeżdżających obok miejsca, w którem ukrył się czemprędzej. Wyszedł z krzaków i zapytał:
— Wy dokąd?
— Uff! Blada twarz! — rzekł jeden z nich. — Jedziemy na dolinę.
— Czemu? Przecież wasi na górze!
— Nie żyją! — zgrzytnął Indyanin.
— Nie żyją? — spytał Alfonzo zdumiony. — Jak się to stało?
— Blade twarze napadły na nas.
— Ach!
— Zginęło cztery razy dziesięciu naszych!
— Do kroćset dyabłów!
— A wodza, po zabraniu mu skalpu przez Apacza, pożarły krokodyle.
— Apacza? Którego?
— Serce Niedźwiedzie.
— Do stu piorunów! Przecież wisiał na drzewie!
— Uwolnił się.
— Niech go dyabeł porwie! Jak się wydostał?
— Pewnie go uwolniły blade twarze, zwane wakerami. Gdybyś był przy nim pozostał, byłoby do tego nie doszło.
— Czy widzieliście rzeczywiście to wszystko?
— Rzeczywiście! Musieliśmy uciekać, ale ponieważ nas nie ścigali, przeto wrócili dwaj z nas, żeby im się przypatrzyć.
— Do kroćset dyabłów! Teraz wszystko się skończyło.
— Wszystko, tylko nie zemsta.
— Tak, tylko nie zemsta — rzekł hrabia w zamyśleniu. — Cóż teraz zrobicie?
— Wrócimy do naszych myśliwskich ostępów.
— Po nowych wojowników?
— Tak.
— Nie przyniósłszy ani jednego nieprzyjacielskiego skalpu?
— Wielki Duch gniewał się na nas!
— I bez odrobiny zdobyczy?
— Później zbierzemy dość skalpów i łupów.
— A teraz nie wzięlibyście wielu pożytecznych i pięknych rzeczy?
— Od kogo?
— Ode mnie.
— Od ciebie? Ty sam nawet konia nie masz! Cóż możesz nam dać?
— Konia schwytam sobie na pastwiskach hacyendy, potem zaś wrócę do Meksyku, a wy będziecie mi towarzyszyli.
— Do Meksyku? Dlaczego?
— Będziecie mnie bronili. Jednemu trudno odbyć taką drogę. Jeśli mnie odprowadzicie szczęśliwie, otrzymacie wielkie podarunki.
— Jakie?
— Wybierzcie je sobie sami!
— Cóż ty posiadasz?
— Jestem hrabią i wielkim wodzem, a u ojca mego jest wszystko, czego wam trzeba.
— Czy ma broń, proch i ołów?
— Ile zażądacie.
— A perły i ozdoby dla naszych skwaw?
— Także.
To nęciło ich widocznie.
— To odprowadzimy cię i ochronimy po drodze. Czy dasz każdemu z nas strzelbę?
— Tak.
— Po dwa noże i dwa tomahawki, oraz tyle prochu i ołowiu, ile nam się zmieści w woreczku?
— Dostaniecie to wszystko.
— I dużo ozdób?
— Dam wam tyle łańcuchów, pierścieni, szpilek i pereł, że będziecie zadowoleni.
— Howgh! Jedziemy z tobą, ale dwaj muszą się od nas odłączyć.
— Czemu?
— Żeby udać się do naszych pastwisk po mścicieli Komanczów.
— Na to będzie czas później!
— Nie. Zemsta nie powinna zasnąć.
— To wybierzcie sobie tych dwu. Mnie i sześciu wystarczy.
— Czy rzeczywiście otrzymamy to, co nam obiecałeś?
— Przysięgam na to.
— Wierzymy ci. Ale pamiętaj, że zginiesz, jeślibyś nas okłamał.
Potem wybrano losem dwu wojowników, bo nikt nie chciał iść dobrowolnie. Woleli jechać do Meksyku po bogate dary, aniżeli wracać do Komanczów ze wstydem i hańbą. Pozostałych sześciu wybrało wodza, poczem rozstawszy się z towarzyszami, postanowili schwytać konie dla hrabiego.
Owi dwaj chcieli być bardzo sprytni i zamiast udać się prosto na północ, gdzie byliby się zbliżyli do nieszczęsnego pobojowiska, postanowili dla bezpieczeństwa okrążyć. Skręcili więc ku południowemu stokowi góry El Reparo, ażeby okrążyć i w ten sposób uniknąć wszelkiego wrogiego zetknięcia. Z tego powodu spotkało ich właśnie to, czego chcieli uniknąć.
Wakerzy, ograbiwszy zwłoki Indyan z broni, wrzucili je do stawu krokodylom, które od stu lat może nie miały tak obfitej uczty. Następnie poszli biali pod dowództwem wodzów do koni i wyruszyli w drogę do hacyendy.
W chwili właśnie, gdy wyjechali z lasu i mieli skręcić na dolinę, zatrzymał Apacz konia.
— Ugh! — zawołał, wskazując przed siebie.
— To Komancze! — rzekł Czoło Bawole.
— Dostaniemy ich! — dodał Apacz.
— I to żywcem! Weźcie lassa do ręki!
Kiedy Komancze się zbliżyli, wypadli wakerowie z lasu. Dzicy stropili się na chwilę, a zaraz potem zwrócili konie do ucieczki. Ale to na nic im się nie przydało. Ścigający utworzyli za nimi półkole, które z czasem stało się kołem i osaczyli ich zupełnie.
Teraz pochwycili Komancze za broń, ażeby życie sprzedać jak najdrożej. Zranili kilku wakerów, ale wnet owinęły ich lassa dokoła ciał i zostali ściągnięci z koni.
Apacz przystąpił do nich i rzekł:
— Liczba Komanczów bardzo zmalała. Krokodyle ich pożerają, a was połkną także żywcem, gdy wam zabierzemy skalpy, jeśli byście nie odpowiedzieli na nasze pytania.
Wzdrygnęli się przed śmiercią, jaka spotkała wodza, a jeden z nich zapytał:
— Co chcesz wiedzieć?
— Ilu z was pozostało przy życiu?
— Ośmiu.
— A gdzie tamtych sześciu?
— Z hrabią.
— Gdzie on się znajduje?
— Tego nie wiemy.
Na to wyciągnął Apacz nóż i zagroził:
— Jeśli nie powiecie prawdy, zedrę wam żywcem skórę z głowy.
— A jeśli powiemy?
— To umrzecie śmiercią szybką.
— Czy zostawisz nam skalpy i pochowasz nas z bronią?
— Uczynię to, chociaż psy Komancze nie zasługują na to.
— Pytaj więc dalej!
Dzicy wierzą, że bez skalpu, bez broni i bez prawdziwego pogrzebu nie można dostać się do wiecznych ostępów.
— Gdzie zatem jest hrabia? — badał Apacz.
— Udał się na pastwiska bladych twarzy, aby tam ukraść konia.
— A potem?
— Chce dostać się do Meksyku, dokąd go ma odprowadzić tych sześciu Komanczów, których sobie wziął dla obrony swej osoby.
— Co im obiecał za to?
— Strzelby, noże, ołów, proch i ozdoby dla skwaw.
Na to potrząsnął Mizteka głową.
— Jemu nie potrzeba takiej obrony. On mógłby znaleźć białych do tego. Albo to większy tchórz, niż myślałem, albo nosi się z jakiemiś tajemniczymi zamiarami. Powiedzcie prawdę!
— Nie kłamiemy.
— W którym kierunku ruszył na pastwiska?
— Prosto na wschód.
— Gdzie rozstaliście się z nim?
— Tam, gdzie na północy góra styka się z doliną.
— Czy zetknęliście się z nim po ucieczce, kiedy wracał z doliny?
— Tak.
— Hugh! W takim razie wiem, gdzie był. Znajdę ślad jego. Odpowiedzieliście nam, a w nagrodę za to zginiecie śmiercią szybką.
Cibolero podniósł dwururkę i przestrzelił głowy obu Indyan. Nie drgnęli nawet powieką, kiedy ujrzeli zwrócone do siebie wyloty luf. Ale umarli jako zdrajcy.
— Sanchez i Juanito zostaną, ażeby przykryć tych Komanczów kamieniami, bo chcę dotrzymać danego słowa — rzekł wódz. — My zaś pójdziemy śladem hrabiego, ażeby go przecież jeszcze pochwycić.
Ruszyli w drogę, zostawiwszy wymienionych. Bystrym oczom Czoła Bawolego i Serca Niedźwiedziego udało się wkrótce odnaleźć trop hrabiego i jego sześciu towarzyszy. Wiódł on istotnie ku pastwiskom, których teraz nikt nie pilnował, ponieważ wszyscy wakerzy znajdowali się w hacyendzie. Pokazało się, że schwytał jednego konia, a potem puścił się prosto na południe. Stąd śledzono trop jeszcze przez godzinę, ale potem kazał Czoło Bawole stanąć.
— Teraz dalej nie pójdziemy! — rzekł. — Potrzeba nas w hacyendzie, a pewnem jest, że hrabia podążył do Meksyku, bo ślady wiodą w tym kierunku. Nie ujdzie nam, bo go znajdziemy w Meksyku.
Wrócili do hacyendy, gdzie się dostali szybko, ponieważ teraz nie zważali na ślady.
Zastali tam wszystko w dawnym stanie. Wakerzy, pozostali dla obrony, sprzątnęli zwłoki Indyan i szańce, które były usypane dla armat. Hacyendero wyszedł naprzeciwko powracających z radosnem obliczem.
— Dzięki Bogu, że przybywacie! — rzekł. — Niepokoiliśmy się już o was. Jak wam się powiodło?
— Czarny Jeleń nie żyje! — odrzekł Czoło Bawole.
— Nie żyje? Zwyciężyliście go zatem?
— Mój brat, Serce Niedźwiedzie, zabrał mu skalp.
— A reszta Komanczów?
— Także zginęła. Uszło tylko sześciu.
— Dokąd się udali?
— Do Meksyku.
— Do Meksyku? Dzicy Indyanie do Meksyku? Po co?
— Odprowadzają hrabiego.
— Aha! Czy widzieliście go?
— Widzieliśmy. Opuścił okolice hacyendy, ale nam obu nie ujdzie.
— Dajcie mu spokój! Jest panem tego domu, a ja nie mogę z nim się prawować.
Obaj wodzowie spojrzeli na hacyendera ze zdumieniem.
— Wszak on prowadził Komanczów na hacyendę — zauważył Czoło Bawole.
— Ja nie jestem Indyaninem! — odparł Arbellez.
— Pshaw! Biali nie posiadają krwi w żyłach! Wy możecie przebaczyć hrabiemu. Nie mam nic przeciwko temu, ale ja muszę z nim pomówić!
— Sądzicie więc, że teraz nic nam nie grozi? — spytał Arbellez.
— Tak.
— Możemy zatem wrócić do spokojnego życia? A gdzie pochowamy trupy?
Po obliczu Mizteki przemknął wyraz ukrytej złości.
— Nie w ziemi — rzekł.
— A gdzież? — spytał zdziwiony Arbellez.
— W brzuchach krokodyli.
— O! To nie po chrześcijańsku.
— Ja nie jestem chrześcijaninem, a Komancze także nie. To wrogowie Mizteków, a krokodyle cierpiały głód już oddawna. Czyż mają trupy zapowietrzyć hacyendę?
— Hm, to słuszne! Czyńcie, co chcecie!
— Czy mogę zatrzymać przy sobie jeszcze na dziś tych dwudziestu wakerów?
— Na co?
— Zaniosą martwych Komanczów do stawu z krokodylami.
— Odstępuję ci ich, jeśli to prawda, że nas już nikt nie napadnie.
— A jak tam z naszym bratem, Grotem Piorunowym?
— Zbudził się nareszcie.
— To zobaczymy się z nim.
Obaj wodzowie weszli do domu. Mizteka zaprowadził Apacza do pokoju siostry, gdzie złożył złoto i inne klejnoty, przeznaczone dla Helmersa. Zastali tam Karję, leżącą w hamaku i patrzącą sztywnie przed siebie. Zauważywszy wchodzących, zerwała się i zapytała:
— Przybywacie? Jako zwycięzcy?
— Tak.
— A on? Czy krokodyle go pożarły?
— Nie — odparł Czoło Bawole, przypatrując się jej badawczo.
— Nie? — odezwała się, a twarz jej spochmurniała. — Pozwoliliście więc umknąć temu, który podpadł mojej zemście?
Czoło Bawole był zadowolony. Widział, że siostra myśli tylko o zemście.
— Psy Komancze — rzekł — uwolniły go, a powiesiły mego brata, wodza Apaczów, na jego miejscu, ażeby go krokodyle połknęły.
Indyanka spojrzała ze zdumieniem na Apacza. U pasa jego zobaczyła kilka nowych skalpów. Po raz pierwszy objęła okiem piękną wojowniczą postać Serca Niedźwiedziego, a na myśl, że krokodyle mogły go rozszarpać, doznała uczucia, jakie jej dotychczas jeszcze nie nawiedzało. Zbladła.
— Wodza Apaczów? — zapytała. — Wszak on tu stoi!
— Sam się wyswobodził, a potem zwyciężył Komanczów.
Jako Indyanka zrozumiała aż nadto dobrze, co się mieściło w tych słowach.
— To bohater! — rzekła, rzucając mimowoli wzrok na Apacza. — A hrabia zdołał umknąć?
— Udał się do Meksyku.
— Do ojca?
— Tak. Odprowadza go sześciu Komanczów.
Na to wyprostowała się i zapytała:
— A ty pozwoliłeś mu pojechać bez przeszkody? Daj mi konia, a doścignę go i zabiję!
Czoło Bawole uśmiechnął się z radości. Taką podobała mu się siostra.
— Zostań tu! — rzekł. — Dostaniemy go jeszcze. Ja ruszę za nim.
— Czy zabijesz go, gdy się z nim spotkasz?
— Tak. On znieważył córkę Mizteków i padnie z mojej ręki!
— Albo z mojej! — rzekł Apacz poważnie.
— Uff! Czy mój brat chce mi towarzyszyć do Meksyku? — zapytał król cibolerów.
Serce Niedźwiedzie spojrzał w twarz Indyanki, zobaczył, jak patrzą nań jej oczy i odpowiedział:
— Karja jest siostrą Apacza i musi być pomszczona!
Dla zapewnienia podał obojgu ręce, a oni pochwycili je i uścisnęli.
— Serce Niedźwiedzie jest naprawdę przyjacielem i bratem wodza Mizteków — rzekł Czoło Bawole. — Niech ze mną pójdzie, skoro tylko tu się uporam. Ale teraz chodźmy odwiedzić naszego białego przyjaciela!
On, Serce Niedźwiedzie i Karja zabrali koce z kosztownościami i zanieśli je do pokoju chorego, który leżał wprawdzie z obwiązaną głową, ale z jasnem okiem i wyciągnął do nich ręce na powitanie. Przy nim siedział hacyendero z córką.
— Leżałem długo, bardzo długo bez przytomności — powiedział Helmers. — Uderzenie pałką musiało być bardzo silne. Cud, że jeszcze żyję, a raczej wracam do życia.
— Czy brat cierpi wielkie boleści? — pytał się Serce Niedźwiedzie.
— Boleści już nie mam, tylko w głowie huczy mi bardzo. Co z Komanczami? Jak wam poszło nad stawem krokodylim?
Usiedli i opowiedzieli mu wszystko dokładnie. Potem zwierzyli się także z zamiarem ścigania hrabiego, żeby zemścić się na nim, jeśli nie w drodze jeszcze, to w mieście. Chory przysłuchiwał im się uważnie, poczem zapytał:
— Chcecie go więc zabić?
— Tak — odpowiedział Czoło Bawole — ale przedtem zmuszę go do spełnienia obietnicy.
— Jakiej?
— Musi ożenić się z moją siostrą, Karją. Ona wyruszy z nami do Meksyku.
— Ach! Czy naprawdę?
— Tak. Nikomu nie wolno zaręczać się z córką Mizteków, a potem czynić jej zawód. Ona pochodzi z dawnych królów, wobec których biały hrabia jest niczem, niczem!
— Chcesz więc uczynić ją żoną hrabiego, a zaraz potem wdową?
— Tak.
— Tego mój brat nie zrobi.
— Czemu? Postanowiłem tak i wykonam zamiar.
— Czy znasz prawa bladych twarzy?
— Co mnie obchodzą ich prawa?
— W tym wypadku bardzo wiele. Nie znalazłbyś kapłana, któryby się ośmielił złączyć to małżeństwo.
— Ja go zmuszę!
— To małżeństwo i tak nie byłoby ważne. Karja nie jest chrześcijanką i nie może zostać żoną chrześcijanina.
— Czy to prawda?
— Tak.
— Uff, uff! W takim razie muszę porzucić mój zamiar, ale hrabia zginie tem pewniej. Czy wolno pokazać, co ci przyniosłem?
Helmers skinął głową. Gdy rozwinięto koce, zabłysły świetnemi barwami wspaniałe kosztowności.
— Oto część skarbu królewskiego, którą ci przyrzekłem — rzekł Czoło Bawole. — Nie mogłeś go zabrać sam, dlatego ja ci go przyniosłem.
— Twoja więc obietnica była dana naprawdę i te skarby mają należeć do mnie?
Szczególna rzecz, że w oczach jego, kiedy patrzył na iskrzące się klejnoty, nie było zachwytu.
— To twoje — rzekł Mizteka. — Jesteś teraz jedną z najbogatszych bladych twarzy. Ale oko twoje spokojne, a twarz się nie rozjaśnia! Czy nie odczuwasz radości?
— Owszem, cieszę się bardzo, ale nie swojem szczęściem, bo chcę nadal zostać westmanem, a jako taki nie będę żył ze złota, ale raduję się szczęściem brata mego, któremu skarb poślę. Przez ten dar staniesz się dobrodziejem wielu ludzi, gdyż korzystać zeń będzie nietylko mój brat, lecz także wiele wdów i sierót w mojej ojczyźnie. Ja omal życiem nie przypłaciłem tego skarbu. Złoto to drogi i niebezpieczny kruszec, dlatego rozumiem, że czerwoni mężowie nie chcą o niem nic wiedzieć. Nie mogę jednak jeszcze powiedzieć, czy ten dar przyjmę, czy nie.
— Czemu? Jakie mogą być powody odmowy? — pytał Mizteka zdziwiony.
Helmers przesunął powoli dłonią po twarzy, spojrzał badawczo na obu czerwonych przyjaciół i odrzekł:
— Może obaj wodzowie, Serce Niedźwiedzie i Czoło Bawole, nie zupełnie mnie zrozumieją, bo należą do surowych wojowników, którzy zwykli kierować się tylko prawem odwetu. Ja jednak myślę inaczej, gdyż zostałem przyjacielem Winnetou i Old Shatterhanda, którzy odznaczają się łagodnością i gotowością do przebaczenia. I ja wiem, że w pewnych warunkach nie wolno wojownikowi zawahać się przed zniszczeniem wroga. Kiedy szło o ocalenie sennority Emy i Karji, strzelałem do Komanczów bez namysłu. Ale teraz niebezpieczeństwo minęło, nieprzyjaciel zwyciężony i dalszy rozlew krwi byłby nietylko zbyteczny, lecz wprost nieludzki. Z dwustu Komanczów zdołało się tylko sześciu ocalić. Czy nie dość popłynęło krwi? Nadto polegli nie mają być pochowani w ziemi, lecz w żołądkach aligatorów. Czyż już nie dość surowości? To już nawet jest coś gorszego, niż surowość. Czy hrabia was zabił, czy też przelał krew waszą? Czy chwile, kiedy wisiał nad krokodylami, nie były dlań gorsze od śmierci? Zdaje mi się, że tem dość odpokutował.
— Dość odpokutował? — spytał Mizteka.
Chciał mówić dalej, lecz Helmers wtrącił czemprędzej:
— Niech mój brat teraz słucha! Jeśli hrabia jeszcze kiedy dopuści się czego złego względem was, to go wtedy zabijcie. Nie będę miał nic przeciw temu. Ale teraz życzę sobie, żebyście go nie ścigali i proszę was o to usilnie. Jeśli spełnicie mi to życzenie, przyjmę ten dar od ciebie, w przeciwnym razie nie.
— Naprawdę nie?
— Nie. Wiesz, że słowa dotrzymam. Nie zostawiajcie mnie długo w niepewności pod tym względem, lecz naradźcie się zaraz. Spełniając moje życzenie, sprawicie mi nie mniejszą radość, niźli złotem, na którem tyle jest krwi ludzkiej.
— Uff! Mój brat tak chce; naradzimy się więc zaraz i powrócimy.
Powstał i wyszedł razem z siostrą i Apaczem. Ema podała Helmersowi rękę, mówiąc:
— To było szlachetnie z waszej strony, sennorze! Z serca wyjęliście mi te słowa i dziękuję wam za to. Pójdę teraz za nimi i poproszę ich o to samo. Życzenia dwóch osób łatwiej się spełniają, niż jednej.
Poszła w towarzystwie ojca. Już w kwadrans powrócili wszyscy, a Czoło Bawole oświadczył patrzącemu nań z ciekawością Helmersowi:
— Zwyciężyłeś, a dopomogły ci w tem imiona Winnetou i Old Shatterhanda. Sennorita prosiła nas także, przeto wyrzekamy się zemsty. Wódz Mizteków, Czoło Bawole, nie zaniechał jeszcze nigdy czegoś, co raz postanowił uczynić. Dzieje się to dziś poraz pierwszy. Krew już więcej nie popłynie, możesz sobie wziąć złoto ze skarbu królewskiego.
— Tak, sennores — dodał amerykański adwokat do swego opowiadania. — Tak się przedstawia historya hrabiego de Rodriganda. Co się potem zrobiło z tego dostojnego człowieka, to rzecz uboczna. Chciałem tylko dowieść, że Indyanin jest często daleko lepszy, aniżeli biały. Obaj wodzowie Apaczów i Mizteków złożyli na to silne dowody. A cóż dopiero, gdy się słyszy o Winnetou, który jest poprostu wzorem wspaniałomyślności i wytworności. Jeśli człowiek uwzględni tę mnogość bladych twarzy, wobec których tego dowiódł, chciałby ubolewać, że nie ma czerwonej skóry, lecz białą. W zdarzeniu, w którem główną rolę grał Sam Firegun i jego towarzysze, popłynęło wprawdzie wiele krwi, ale wtedy tak stosunki się ułożyły. Nie można było tego uniknąć, bo przeciwnicy byli tak niebezpieczni, że oszczędzanie ich byłoby nieodpowiednie. Żal mi tylko, że ten Sanders zginął śmiercią tak szybką w uczciwej walce. Zasłużył nie na nóż, lecz na porządny stryczek z dobrych konopi.
Na to odezwała się od szynkwasu pani Thick:
— On też na nim zawisnął!
— Jak? Co? Na stryczku?
— Tak.
— Opowiedziano nam przecież, że w parowie zakłuł go sternik!
— To nie jest prawda. Gentleman, który przedstawił ten wypadek, odstąpił nieco od faktów. Sandersa nie zakłuto, a Jean Letrier także nie zginął. Uniknęli śmierci, ale ich pojmano potem.
— Czy to prawda, sennorze?
Meksykanin zwrócił się z tem pytaniem do byłego ajenta indyańskiego, na którego twarzy odbiło się lekkie zakłopotanie.
— Hm — odrzekł po chwili — to zależy od tego, jak kto zechce to rozumieć! Właściwie zginął, bo tak ja powiedziałem i dziś już rzeczywiście nie żyje, ale hm! Pani Thick, na jakiej podstawie twierdzicie, że Sandersa wtedy nie zakłuto?
— Bo wiem o tem i to całkiem dokładnie — odpowiedziała gospodyni.
— Od kogóż to?
— Od kogoś, kto to widział.
— Wszak i ja byłem przy tem.
— Tak, ale gentleman, od którego ja to wiem, przeżył potem jeszcze z Sandersem wiele, bardzo wiele.
— Rzeczywiście? Kogóż właściwie macie na myśli?
— Urzędnika policyjnego, Treskowa.
— Ach! Czyż on istotnie potem jeszcze miał z nim do czynienia?
— Tak. Jeśli nie wierzycie, to niech wam sam o tem powie.
— Musiałby tu być.
— On też jest tutaj.
— Gdzież to, gdzie?
— Odwróćcie się i przypatrzcie gentlemanowi, siedzącemu za wami przy ostatnim stole! Nie zauważyliście go jeszcze, bo przedtem siedział w drugiej izbie.
Ajent obejrzał się, a zobaczywszy tego pana, który mnie wydał się był tak zajmującym, zerwał się, przystąpił do niego, wyciągnął doń obie ręce i zawołał:
— Mr. Treskow, rzeczywiście, to mr. Treskow! Od tego czasu upłynął już szereg lat, ale mimo to poznaję was dobrze. Jakżeż się cieszę! Co sprowadza was tutaj?
— Bywałem tu częściej w ostatnich czasach i zajeżdżałem zawsze do pani Thick.
— W interesach?
— Hm! Moje zatrudnienie to nie są właściwie interesa — rzekł z uśmiechem.
— Nie jesteście więc tutaj w interesie, lecz jako urzędnik?
— Tak.
— Wciąż jeszcze jako detektyw?
— Tak.
— Chcecie może kogo z nas złapać?
— To nie. Jestem pewien, że znajdują się tu tylko gentlemani, którzy nie potrzebują obawiać się policyi. Zamieszkałem u pani Thick na kilka dni i siedziałem w tamtej izbie, a drzwi były tylko przymknięte. Słyszałem wasze opowiadania. Kiedy zaczęliście mówić o Samie Firegunie, Picie Holbersie i Dicku Hammerdullu, nie mogłem dłużej wytrzymać i wszedłem tu, by się przysłuchać.
— Czy poznaliście mnie?
— Natychmiast!
— Oczywiście! Było to głupiem z mojej strony pytać detektywa, czy mnie poznał. Cieszę się nadzwyczajnie, że was znów widzę. Bądźcie tak łaskawi i usiądźcie przy naszym stole! Ci gentlemani znają was przecież z mego opowiadania, zbyteczne więc są długie przedstawiania. Ale wasza obecność popsuła mi przecież cokolwiek szyki, a raczej opowiadanie.
— Jakto?
— Bo kazałem umrzeć Sandersowi l Letrierowi, a oni wtenczas zostali przy życiu.
— To była istotnie licencya, niezgodna z prawdą.
— Licencya, licencya, to jest słowo właściwe. Człowiek pozwala sobie opowiadać coś nieprawdziwego, ażeby przez to osiągnąć silniejsze wrażenie, albo dobre i zgrabne zakończenie. Tak było z moją opowieścią. Sandersa i Letriera nie zabito wtedy, bo Firegun nakazał swoim ludziom oszczędzać ich i żywcem pochwycić. Wam także na tem zależało bardzo, żeby żywcem dostać Sandersa w ręce. Ale ja nie miałem wtedy czasu, nie mogłem zostać w obozie i odjechałem z moimi ludźmi nazajutrz. Do dziś dnia zatem nie wiedziałem, co zrobiliście z tymi dwoma, a ponieważ sprawiedliwość wymagała ich ukarania, przeto uśmierciłem ich poprostu w parowie podczas naszego ataku. Przez to osiągnąłem zakończenie, które mogło zadowolnić wszystkich. Spodziewam się, że ci gentlemani wybaczą mi tę małą licencyę.
Zaprowadził Treskowa do stołu, gdzie wszyscy obecni przyjęli go bardzo chętnie. Oczywiście, że chcieli się dowiedzieć, jaka kara spotkała Sandersa. Ajent był najciekawszy ze wszystkich i nalegał na Treskowa, żeby uczynił zadość prośbie obecnych.
— A może to — spytał jeszcze — jest urzędową tajemnicą, co się stało po moim odjeździe od Sama Fireguna.
— Bynajmniej — odrzekł Treskow. — Chętnie opowiem wam wszystko.
— Ślicznie, sir! Zaczynajcie, zaczynajcie! Widzicie, że wszyscy niecierpliwimy się bardzo. A więc Sandersa i Letriera pojmano i zabrano do „obozu“. Rano ja odjechałem. Co się potem stało?
— Zanim to opowiem, muszę zrobić kilka uwag.Przedewszystkiem nietylko Sanders i Letrier zdołali ujść śmierci. Udało się to jeszcze jednemu z jego ludzi, o czem nie wiedzieliśmy narazie, a usłyszeliśmy na nieszczęście dopiero później. Spotkał on się po drodze z gromadką młodych Ogellallajów, którzy wyjechali byli na własną rękę naprzeciwko swoich starszych wojowników, chcąc się odznaczyć przy tej sposobności. Dowodził nimi syn poległego wodza. Natrafili na ślady walki, domyślili się, co zaszło i ruszyli naszym śladem, ażeby się zemścić za klęskę i śmierć towarzyszy. Spotkał się z nimi ów biały. Była to chytra sztuka, której węchowi udało się znaleźć hide-spot traperów.
— Czy macie na myśli „obóz“, do którego pojechaliśmy z parowu?
— Nie. Hide-spot nazywało się całkiem inne miejsce, kryjówka o wiele lepsza. „Obóz“ uchodził tylko, żeby tak rzec, za filię, za fort zewnętrzny hide-spotu, dającego o wiele większe bezpieczeństwo. Tam to zabrano pojmanych, kiedy wy rozstaliście się z nami. Hide-spot miał dwa wejścia czy też wyjścia. Jedno z nich znali wszyscy członkowie towarzystwa, a drugie trzymał Firegun w tajemnicy. To właśnie tajemne wejście wytropił ów biały i zdradził Ogellallajom, co naszym zamiarom i stosunkom nadało zwrot zupełnie inny. Zaraz się o tem dowiecie, panowie. Druga uwaga dotyczy tego, że pochwyciwszy Sandersa, uzyskaliśmy daleko znaczniejszą zdobycz, aniżeli nam się początkowo zdawało. Myśleliśmy, że wpadł nam w ręce oszust i złodziej, poszukiwany oddawna daremnie przez policyę, lecz on był czemś znacznie większem.
— Czem, mr. Treskow? Mordercą?
— Jeszcze gorzej!
— Jeszcze gorzej? Cóż może być gorszego od mordercy?
— Hm! Czy słyszał kto z was o niejakiej „miss admiral“?
— Miss admiral! Miss admiral! Miss admiral! — zawołało kilku naraz. — Oczywiście, oczywiście! Któż nie wie o tej kobiecie, która była dyabłem w ludzkiej postaci?
— Czy wiadomo wam, jak skończyła?
— Tak. Powieszono ją w Nowym Jorku.
— A znacie jej zbrodnie?
Były ajent indyański odpowiedział:
— Niepodobna znać wszystkie jej zbrodnie. Była jedynem dzieckiem starego, oryginalnego marynarza, który nie chciał się z nią rozstać. Włożył na nią ubranie chłopca i brał ją z sobą na wszystkie podróże. Dzięki temu nauczyła się służby dokładnie i przeszła z czasem wszystkie stopnie od chłopca okrętowego aż do oficera. Miała już nie dar, lecz wprost talent do marynarki, a przez praktykę i naukę, udzielaną jej przez ojca, doprowadziła do tego, że potrafiła w każdą pogodę i przy jakimkolwiek wietrze panować nad okrętem. Ale ludzie, którzy jeździli z jej ojcem, nie cieszyli się z tego. Już jako dziecko była dziką kotką, a w miarę jak dorastała i dochodziła do lat, rozwijał się w niej także dyabeł, który trzymał ją w opętaniu aż do jej śmierci, czyli aż do stryczka. Czy tak jest, mr. Treskow?
— To prawda. Skoro wiecie, że ją powieszono, to słyszeliście także zapewne, że nie poszła na szubienicę bez towarzystwa?
— Tak. Z nią powieszono „czarnego kapitana“, który był równie zły, a może jeszcze gorszy od niej.
— Czy znacie jego przeszłość?
— Nie wiem, co rozumiecie przez jego przeszłość. Niewątpliwie już w młodości był nadzwyczajnym żeglarzem, bo kiedy zakładano mu stryczek na szyję, nie miał więcej jak trzydzieści lat, a przedtem już oddawna odbywał dalekie podróże morskie. Był to handlarz niewolników, najokrutniejszy pod słońcem, zabierał towar murzyński z Afryki i dostarczał go tu zawsze szczęśliwie, a nikomu nie udało się przeszkodzić mu w tem rzemiośle. Z nim nie mógł się porównać żaden z kapitanów, ani oficerów marynarki.
— To prawda. Ale powodzenie jego nie zależało tylko od niego samego, lecz także od doskonałości statku, którym kierował.
— Macie na myśli „L’ horrible’a“? Był to długi bryg trójmasztowy, z którym żaden statek nie mógł iść w zawody. „Czarny kapitan“ nie bał się nawet parowców, dopóki miał w żaglach garść wiatru. „Miss admiral“ była jego żaglomistrzem, czy jak to się nazywa. Można sobie wyobrazić, co się dzieje, jeśli takie dwie osoby się zejdą. Polowali nietylko na murzynów, lecz uważali za dobrą zdobycz każdy spotkany statek, jeśli go tylko potrafili pokonać. Ile okrętów ograbiono i zatopiono, to nigdy nie wyjdzie na jaw. Byłoby zajmującem usłyszeć, jak „miss admiral“ i „czarny kapitan“ zetknęli się z sobą.
— Mogę wam to powiedzieć, sir.
— Rzeczywiście? Jakżeż to było?
— Wybadałem to z aktów. On był urodzonym żeglarzem i na dobrej drodze mógł doprowadzić bardzo daleko. O ile „miss admiral“ była kocicą, o tyle on już jako chłopak był nieposkromionym i szczwanym lisem. Żaden z jego nauczycieli nie wróżył mu dobrego końca, chociaż wprawiał ich w zdumienie nadzwyczajnymi postępami w nauce. Żeglarstwo było jego żywiołem, na którym w piętnastym roku życia znał się lepiej od niejednego oficera wojennego okrętu. Ale siedział w nim także dyabeł, który nie znosił prostych dróg. Młodzieniec popełniał jedno głupstwo za drugiem, które mu przebaczano, dopóki się miarka nie przebrała. Pomimo jego pożyteczności napędzano go haniebnie. Włóczył się więc przez pewien czas z jednego statku na drugi, lecz wszystkie one były wątpliwej sławy. Tem trudniej też mu to wybaczyć, że mógł być innym, już choćby dlatego, że nie był ubogi, bo odziedziczył znaczny majątek w spadku po rodzicach. W tym to czasie zetknął się z „miss admiral“, której ojciec umarł był właśnie niedawno i zostawił jej także cały worek złota. Oboje przekonali się rychło, że sobie odpowiadają. Nie myśleli jednak o małżeństwie! „Miss admiral“ nie była do tego stworzona. Założyli spółkę dla interesów. Postanowili złączyć swoje pieniądze i kupić okręt do handlu hebanem[55], oraz do zabierania wszystkiego, co im w ręce wpadnie. Chodziło im oczywiście o statek znakomity, żaglowiec pierwszej klasy i dyabeł pchnął im taki właśnie w ręce. Był to „L’ horrible“, który niebawem tak strasznie się wsławił. Wkrótce też znaleźli się majtkowie, którzy nie mieli nic do stracenia i szukali osłony pod flagą korsarską. Interes się rozpoczął i zamienił niebawem w wydatne przedsiębiorstwo. Początkowo miał statek dwu kapitanów, bo „miss admiral“ uważała siebie za równą swemu zacnemu sprzymierzeńcowi, ale z czasem zdołał on ją opanować, gdyż przewyższał ją jako żeglarz uczony. Musiała więc zadowolnić się niższą rangą żaglomistrza. Gniew swój z powodu tej, jak mówiła, degradacyi, wylewała na podwładnych, dla których była potworem. Na pokładzie miała nieograniczoną władzę, a kto się ośmielił zlekceważyć jej rozkaz, tego zabijano i rzucano do morza. Ludzie musieli to znosić, bo stanąwszy poza prawem, nie mogli u żadnej władzy znaleźć ochrony, ani pomocy.
Niebawem zaczęto nazwę „L’ horrible’a“ wymawiać ze strachem, a jego dowódzca znany był jako „czarny kapitan“. Nie należy sądzić, jakoby on z „miss admiral“ żył w zgodzie. Przeciwnie panowała między nimi otwarta wojna i żadne nie czuło się pewnem swego życia. Najzuchwalszym czynem „czarnego kapitana“ było to, że raz zapuścił się do portu nowojorskiego pod fałszywą flagą i z papierami okrętu, który przedtem ograbił i zatopił. Podczas walki z załogą tego okrętu odniósł „czarny kapitan“ rany i przybył do Nowego Jorku, by się tam leczyć. Jeśli to był jego czyn najzuchwalszy, to „miss admiral“ wypłatała mu nie mniejszego figla. Kiedy on leżał złożony chorobą, uciekła mu z okrętem i ze wszystkimi pieniądzmi. Planowała ona już dawno coś takiego, coby ją uwolniło od niego. Lecz nie powiodło się jej tak, jak się spodziewała. Umiała kierować okrętem, lecz nie posiadała sztuczek, potrzebnych korsarzowi do wyśliźgnięcia się chociażby najuporczywszej pogoni. Pewnego dnia wytropił ją okręt wojenny i zahaczył. Zawrzała rozpaczliwa walka, w której wszystko, co żyło na pokładzie, wyrznięto bez miłosierdzia lub wywieszano na rejach. Zdołało ujść tylko kilku ludzi, którzy znajdowali się chwilowo na lądzie.
Zwycięzcy szukali oczywiście „czarnego kapitana“, lecz nie znalazłszy go, sądzili, że jest między zabitymi, a nie ma odznaki, po której możnaby go poznać. Podczas przeszukiwania kajut znaleziono kobietę, która była przedtem podróżną na splądrowanym przez korsarzy okręcie i którą trzymano, aby za nią wielki okup uzyskać. Czuła się naturalnie nieskończenie szczęśliwą z odzyskania wolności, obchodzono się z nią z największą czcią i uprzejmością, a potem wysadzono na ląd. Nikt nie przeczuwał, że ta pani to „miss admiral“, która na podobny wypadek miała przygotowane suknie kobiece. Zrozumiawszy, że wszelki opór daremny, uciekła z pokładu i w kajucie się przebrała.
Można sobie wyobrazić, w jaką wściekłość wpadł „czarny kapitan“ na wieść o pochwyceniu „L’ horrible’a“ i zajęciu go w nieuszkodzonym stanie. Przypuszczał napewno, że okręt stoi jeszcze na kotwicy w przystani i dopiero później dowiedział się o przeniewierstwie „miss admiral“. Kiedy się z ran wyleczył, znalazł się bez środków do życia. Chwytał się tego, to owego, aby zarobić na chleb, lecz ani przez myśl mu nie przeszło, żeby zostać uczciwym człowiekiem. Był dalej tak samo wyrafinowanym łotrem i oszustem, jakim przedtem był korsarzem. Zmiarkowawszy potem, że policya zwróciła na niego uwagę, wybrał się na dziki Zachód, aby tam szczęścia spróbować. Przedtem jeszcze doszła go wiadomość, że jego „L’horrible’a“ po przeprowadzeniu pewnych zmian wcielono do marynarki wojennej.
Zapytacie mię może panowie, dlaczego tracę tyle słów dla „czarnego kapitana“. Oto kiedy pojmaliśmy Sandersa u Fireguna, a potem przeszukaliśmy mu kieszenie, znaleźliśmy rozmaite notatki, których znaczenia inni nie mogli odgadnąć. Kiedy je mnie oddano, kiedy zbadałem je troskliwie, zrozumiałem, że Sanders, to „czarny kapitan“. Jean Letrier był jednym z jego korsarzy. Co za zdobycz! Nieprawdaż? Nie zdołam wam opisać radości, jakiej wówczas doznałem. W rękach swoich widziałem już nagrodę. Nie pokazałem jednak tego po sobie i nawet przed Sandersem nie zdradziłem się z tem, że go przejrzałem.
— Nie powiedzieliście nawet towarzyszom? — zapytał ajent indyański.
— Nie.
— Dlaczego?
— Bo jedno nieostrożne słowo byłoby naprowadziło Sandersa na domysł, że znam jego tajemnicę. Miał to usłyszeć dopiero przed sądem. Takie niespodzianki przygniatają często najzatwardzialszych zbrodniarzy. Niestety stało się inaczej, aniżeli myślałem.
— Chyba wam nie uciekł?
— Niestety! Zanim jednak opowiem, jak do tego doszło, poprowadzę was o wiele dalej na zachód do Gór Skalistych, przez Arizonę i Newadę, dopóki nie znajdziemy się w San Francisko, gdzie spotkamy pewną znajomą osobę, chociaż ona usiłuje nie dać się poznać.
— Kto to taki?
— Zaraz usłyszycie.
— Kto dziś w San Francisko, tej metropolii złotego kraju i Oceanu Spokojnego, stanie na portowym chodniku i przypatrzy się gmatwaninie ludzkiej, znajdującej się w ustawicznym ruchu, kto zobaczy szerokie, wydłużone ulice, rozległe place, wspaniałe pałace i budynki, za których szybami nagromadzono wszystko, co powstało ze złota lub pozostaje z niem w jakimkolwiek stosunku, temu nie przyjdą na myśl nędzne początki, z których wyrosła ta stolica błyszczącego kruszcu.
Jak fale w porcie i na morzu wznoszą się i opadają, jak ta pstra mieszanina ludzi posuwa się, trąca, ciśnie i popycha bezustannie po ulicach, placach i publicznych lokalach, tak samo wznosi się i opada chwiejne szczęście, tak rzuca także niewierne przeznaczenie piłkę, zwaną człowiekiem, do pozornie pewnej ostoi, a w następnej chwili strąca go na dno, gdzie roi się od społecznego plugastwa. Kto wczoraj jeszcze cieszył się uwielbieniem ogółu jako milioner, wyruszy już może dziś z łopatą i strzelbą do pól złotodajnych, by odzyskać utracone bogactwo. Osobniki to przeważnie zagadkowe. Niejedno błyszczące w salonach zjawisko demaskuje się, gdy gra końca dobiegnie, jako niepewne awanturnicze indywiduum, którego istnienie zależało od tego, jak padną kości.
Linią z Acapulco do San Francisko płynął statek. Był to silnie zbudowany, chyży trójmasztowiec. W tyle na gwieździe miał ze złotych liter napis „L’ horrible“. Odzież załogi wskazywała, że okręt należał do floty wojennej Stanów Zjednoczonych, chociaż wiele drobnostek w budowie, oraz układ lin świadczyły, że nie zbudowano go w tym celu.
Dowódca stał na pomoście i spozierał w górę, gdzie siedział jeden z ludzi i z lunetą w ręku patrzył bystro na morze.
— No, Jimie, masz go? — zapytał.
— Ay, ay, kapitanie! Płynie prosto przed lunetą — odpowiedział zapytany, wskazując ręką w stronę wiatru. Nazwał dowódcę kapitanem, choć ten nosił tylko odznaki porucznika marynarki. Stopień wyższy w tytule nigdy nie zaszkodzi, zwłaszcza gdy człowiek zasługuje na to.
— Jaki kierunek?
— Płynie naszym śladem, master. Zdaje mi się, ze zdąża od Guayaquil, albo Limy, może nawet z Valparaiso, bo żegluje więcej z zachodu aniżeli my.
— Jaki statek, Jimie?
— Nie mogę jeszcze powiedzieć, sir. Niech się jeszcze trochę przybliży!
— A zdoła?
— Napewno, kapitanie!
— Trudno mi w to uwierzyć — brzmiała odpowiedź. — Chciałbym widzieć okręt, któryby potrafił prześcignąć „L’ horrible’a“.
— Hm — rzekł majtek, złażąc z góry i oddając lunetę porucznikowi. — Znam jeden taki, któremuby się to udało.
— Który to?
— „Swallow“, sir.
— Tak, tylko jej, ale żadnemu innemu. Skąd jednak wzięłaby się „Swallow“ na tych wodach?
— Nie wiem, sir. Ale ten okręt za nami, to nie bostońska beczka na śledzie, lecz mały, a szybki klipper. Gdyby był większy, możnaby go z tej odległości lepiej widzieć. A „Swallow“ to także klipper.
— Well, zobaczymy — rzekł kapitan, odprawiając majtka i udając się z lunetą ku sterowi.
— Czy widać żagiel? — spytał sternik.
— Tak.
— Gdzie, sir?
— Za nami.
— Może każecie spuścić trochę żagli?
— Nie potrzeba — odrzekł komendant, patrząc przez szkła. — To nadzwyczajny statek! Dopędzi nas, choćbyśmy nie spuścili żagli.
— Chciałbym to widzieć, sir!
— Tak jest — odezwał się porucznik z odcieniem obrażonej dumy żeglarskiej. — Chwyta przestrzeń potężnie. Patrzcie, przed trzema minutami było go widać tylko z gniazda, a teraz widzę go już z pokładu.
— Czy mam trochę zejść z wiatru?
— Nie. Chcę widzieć, ile czasu potrzeba, żeby zaczął płynąć obok nas. Jeśli to Amerykanin, to cieszyłbym się, a jeśli nie, to życzyłbym mu chętniej dyabła, niż takiego statku.
Niebawem można było gołem okiem rozpoznać szczyty masztów, a potem wysmukły kadłub okrętu.
— To klipper z linami jak u szonera — rzekł sternik. — Trójmasztowiec, jak nasz „L’ horrible“.
— Yes. Wspaniały statek, do wszystkich dyabłów! Patrzcie, jak skośnie biegnie pod wiatrem i to pełnymi żaglami. Dowódca nie obawia się widocznie, że dziś jest garść wiatru więcej niż zwykle. Teraz podnosi nawet żagle szczytowe tak, że okręt podnosi ster i tańczy prawie na grzbiecie.
— Dzielny chłop, sir! Ale niechno przyjdzie niespodziane uderzenie wiatru, to statek położy się na wodzie, jakem sternik i Perkins. Ten człowiek żegluje przecież trochę zbyt zuchwale!
— Nie. Czy nie widzicie, że małe żagle nie przywiązane i trzymają je tylko. Przy nagłym wichrze puszczą je.
— Wywiesza flagę. Zaiste Amerykanin! Widzicie gwiazdy i pasy? On poprostu pożera wodę i za pięć minut będzie przy naszym boku.
— Pożera wodę. To określenie właściwe na taką jazdę. By god, on ma po sześć otworów armatnich z każdej strony, a na przednim pokładzie i tuż przed sterem ruchome podstawy do dział. Czy poznajecie to już, sterniku?
— Nie jeszcze, ale jeśli mnie wszystko nie myli, to będzie to „Swallow“. Byłem raz na niej w Hoboken i przypatrywałem się każdej drobnostce, każdemu przyrządowi i linom.
— Kto na niej wtenczas dowodził?
— Zapomniałem nazwiska. Był to stary, napół rozbity, wilk morski z brunatnym nosem, przypominającym gin i brandy. Ale znałem dobrze sternika. Nazywał się Piotr Polter i pochodził z Europy. Był to dzielny człowiek, na którego można było zdać się ze wszystkiem. Czy macie go teraz dość blizko szkieł?
— Tak. To Jest „Swallow“. Skręćcie jedną albo dwie kreski na bok. Widać, że chce z nami mówić.
Wrócił na pomost i zawołał:
— Hola, chłopcy do lin!
Ludzie poskoczyli na miejsca.
— Ty na szczycie wyciągnij flagę!
W górę wybiegł gwiaździsty i paskowany sztandar Stanów Zjednoczonych.
— Dalej zwijać!
Rozkazy wykonywano z uznania godną dokładnością.
— Konstablu!
Zawołany przystąpił do działa.
— Spuścić żagle! Ognia!
Żagle opadły, a równocześnie huknął wystrzał na morze.
— Baczność, sterniku, tylko pod wiatr!
W tej chwili usłuchał ster rozkazu. Z możliwie małą ilością płótna na rejach obrócił się „L’ horrible“, ażeby zaczekać na „Swallow“.
Z pokładu drugiego okrętu także huknął strzał. Z bajeczną niemal szybkością nadbiegł statek, pod którego dzióbem drewniana niebieska jaskółka rozłożyła pozłacane na końcach skrzydła. Napisu na gwieździe nie było teraz widać. Żwawy wietrzyk wydymał jej żagle, a cały statek pochylał się tak, że omal krawędzią wody nie dotykał. Mimo to leciał naprzód z pewnością i zgrabnością, która przynosiła zaszczyt jego nazwie.
— Hola, zwijać! — zawołał dowódca.
W jednej chwili opadły żagle, statek podniósł dziób w górę, wyprostował się, przechylił na chwilę w drugą stronę i zatrzymał się dumnie i silnie na zwyciężonych falach.
— Ahoi, co za okręt? — zapytał z ręką przy ustach komendant „L’ horrible’a“, wiedząc, jaki statek ma przed sobą, lecz zachowując przepisaną zwyczajem formę.
— „Swallow“, porucznik Parker z Nowego Jorku prosto z Nowego Orleanu dokoła Cap-Horn. A wy?
— „L’ horrible“, porucznik Jenner z Bostonu do krążenia po tych wodach, sir!
— Bardzo mi przyjemnie, sir! Chciałbym wam coś doręczyć. Czy mam do was przybyć szalupą, czy mogę przyłożyć się do was burtem do burtu?
— Spróbujcie, jeśli zdołacie, poruczniku!
— „Swallow“ potrafi trudniejsze rzeczy!
Odstąpił i dał znak swoim. „Jaskółka“ obróciła się lekko, zatoczyła mały łuk i przysunęła się tak blizko do pierwszego statku, że jego załoga mogła pochwycić jej krawędzie. Na taki manewr z taką pewnością i przy takim wietrze mógł sobie pozwolić tylko bardzo dzielny człowiek.
Kiedy oba statki kołysały się na falach, przyskoczył Parker zręcznie do porucznika Jennera.
— Polecono mi wręczyć wam zapieczętowaną depeszę, sir! — rzekł, przyczem obaj uścisnęli się przyjaźnie za ręce.
— Ach! Proszę do kajuty! Musicie się napić ze mną na pokładzie „L’ horrible’a“.
— Brak czasu, poruczniku. Każcie ten łyk przynieść na górę!
Jenner wydał odpowiedni rozkaz, a potem zasalutowawszy, z respektem otworzył kopertę.
— Czy wiecie, co zawiera depesza? — zapytał Parkera.
— Nie, ale domyślam się trochę.
— Muszę płynąć natychmiast do San Francisko, dokąd się już zresztą zwróciłem. Mam wam to oznajmić.
— Well. W takim razie mam oddać wam depesze do stacyonowanych tam kapitanów w Unii. Wiecie chyba, że Południe się buntuje.
— Słyszałem o tem, choć od niedawna dopiero krążę w tych szerokościach. Ale buntownicy przeliczyli się chyba, co?
— Ja też tak sądzę, lecz Południe posiada najlepsze porty i ogromne środki. Będzie walka długa, a ciężka i potrzeba będzie wielkich wysiłków, ażeby ich pokonać. Życzę sobie, żebyśmy znaleźli się obok siebie naprzeciw nieprzyjaciela, sir.
— Cieszyłbym się bardzo, sir, gdybym ze statkiem, jak wasza „Swallow“ mógł dobrać się do przeciwnika. Dokąd dążycie teraz?
— Także do San Francisko, gdzie otrzymam nowe rozkazy. Przedtem jednak polecono mi przez pewien czas krążyć po rucie japońskiej. Fare well, „L’ horrible“!
— Fare well, „Swallow“!
Obaj wypróżnili szklanki, poczem Parker wskoczył na swój statek. „Swallow“ odbiła od „L’ horrible’a“, podrzuciła znowu żagle na reje, nabrała wiatru w płótna i odpłynęła wśród głośnych okrzyków pożegnalnych obydwu załóg. Jak prędko pojawiła się od południowego widnokręgu, tak szybko zniknęła na zachodnim, tonącym w blaskach słońca.
Robiło to takie wrażenie, jak gdyby zgrabna nimfa wynurzyła się z fal, by powitać samotnego rybaka, a potem nieubłaganie musiała wrócić do swego mokrego państwa tajemniczego.
„L’ horrible“ rozwinął teraz także wszystkie żagle, ażeby po przerwie popłynąć dalej ze zdwojoną szybkością. Podróż trwała jeszcze kilka dni. Z każdym dniem mnożyły się spotykane i płynące w tym samym kierunku statki. Wreszcie stanął na kotwicy w przystani Królowej Złota.
Tu poruczył Jenner sternikowi uporządkowanie spraw portowo-policyjnych, a sam udał się natychmiast na pokład stojącego tuż przy nim pancernika. Do jego kapitana była adresowana jedna z depesz. Resztę statków musiał dopiero odszukać, gdyż znajdowały się na krótkich wycieczkach na morzu.
Kapitan przyjął depeszę i sprowadził porucznika do kajuty, gdzie rozwinęła się koleżeńska rozmowa.
— Zabawicie tu pewnie jakiś czas — rzekł komendant pancernego olbrzyma. — Czy macie w mieście jakie znajomości?
— Niestety, nie. Pod względem towarzyskim będę musiał ograniczyć się na hotelach i restauracyach.
— To pozwólcie, że będę wam służył moimi stosunkami.
— Przyjmuję to z wdzięcznością i przyjemnością.
— Znam tu naprzykład pewną znakomitą damę, która wynajmuje całe piętro jednego z najelegantszych domów. To wdowa po plantatorze z Martyniki, nazwiskiem Voulettre. Należy do rzędu tych kobiet, które zawsze młodo wyglądają, bo wykształcenie, umysł i miłe obejście paraliżują potęgę wieku. Prowadzi wielki dom, niezawodnie posiada niewyczerpany majątek, bo salony jej otwarte są tylko dla przedstawicieli arystokracyi ducha, pieniędzy i władzy politycznej. Mnie ona dlatego bardzo zajmuje, że odbywała wielkie podróże morskie i przyswoiła sobie takie wiadomości z naszego zawodu, że mógłby ich jej pozazdrościć niejeden dzielny wilk morski.
— Wobec tego pragnę istotnie ją poznać.
— Dziś już dam wam do tego sposobność. Jestem na dziś zaproszony. Pójdziecie ze mną?
— Oczywiście, kapitanie.
— Dobrze. Ja was przedstawię, a potem już sami będziecie mogli swobodnie się poruszać, jak na pokładzie swojego „L’ horrible’a“. To ładny statek, poruczniku. Szczerze wam winszuję tej komendy. Wyglądało to niezmiernie ładnie, gładko i zgrabnie, kiedyście nadpłynęli i odrazu spadły żagle i kotwica. Czy on nie dostał się od Anglików do floty Stanów Zjednoczonych?
— Tak, ale przedtem był najniebezpieczniejszym okrętem między Grenlandyą a południowymi przylądkami. Słyszeliście co o „czarnym kapitanie“?
— Jakżeby nie? Może więcej niż wy. Nie mogłem tylko odrazu sobie przypomnieć, który to okręt nazywał się „L’ horrible“. Teraz już wiem. Statek przyłapano w drodze z transportem „hebanu“[56] i zabrano. Załogę wywieszano na rejach, a „czarnego kapitana“... ach, cóż to z nim się stało?
— Nie było go na statku. Za to znaleziono kobietę, którą rozbójnicy podczas zrabowania kupieckiego okrętu zachowali przy życiu i z sobą zabrali, ażeby wymusić na niej okup.
— Kto ona była?
— Nie wiem. Od tego czasu nigdy więcej nie słyszano o korsarzu. Albo nauczka, którą dostał, poskutkowała, albo był na statku i zawisnął na rei razem z innymi.
— Toby go było całkiem słusznie spotkało! A zatem dzisiaj wieczorem u pani Voulettre, Przyjdę po was, poruczniku. Dobrze?
— Ten zaszczyt...
— Pshaw! Proszę, żebyście mi pozwolili obejrzeć swój dzielny statek, zanim popłyniemy na ląd.
Podczas tej rozmowy przyszedł powoli na wybrzeże człowiek, którego postawa i zachowanie się wskazywały, że jest zupełnym panem swojego czasu. Średniego wzrostu, ale smukłej budowy ciała, miał na sobie odzież poszukiwacza złota, wracającego do wielkiego miasta z kopalń na wypoczynek po natężającej pracy. Bardzo pomięty kapelusz z szerokiemi kresami spadał mu na twarz, lecz nie zakrywał dostatecznie wielkiej i brzydkiej oparzeliny, przechodzącej od ucha przez policzek aż do nosa.
Kto zobaczył tę twarz odwracał się od wstrętnego widoku. Właściciel jej widział to dobrze, lecz nie martwił się tem, a nawet nie tracił spokoju, gdy padło przypadkowo kilka głośnych uwag o nim.
Wtem zatrzymał się i rzucił okiem na przystań.
— Znów jakiś na kotwicy! — mruknął. — Żaglowiec i, jak się zdaje, dobrze zbudowany. Gdyby...
Przerwał monolog, przysłonił oczy dłonią, ażeby lepiej widzieć i dodał:
— Sacrè nom du dieu, to on, to on, to „L’ horrible“, dla którego stoję tu na kotwicy już od miesiąca. Nareszcie, nareszcie znowu go widzę i... Ale za daleko od brzegu. Mogę się mylić. Przekonam się, czy mię oczy nie łudzą!
Zeszedł po schodach, obok których unosiło się na falach kilka łodzi i wskoczył do jednej.
— Dokąd? — zapytał właściciel, który, siedząc na ławce, wygrzewał się na słońcu.
Przybyły wskazał na przystań i odrzekł:
— Na przejażdżkę.
— Jak długą?
— Dopóki mnie się spodoba.
— Macie czem zapłacić?
Pytający zmierzył gościa niezbyt ufnym wzrokiem.
— Po jeździe dobrymi pieniądzmi, a przed jazdą pięściami. Wybieraj zatem!
— Hm, hm! — mruknął marynarz, stropiony groźną błyskawicą, która zamigotała w oczach obcego. — Pakujcie swoich dziesięć palców, gdzie chcecie, tylko nie mnie w twarz! Czy umiecie sterować?
Krótkie skinienie głową było odpowiedzią. Potem odwiązano łódź i zaczęto wśród chaosu statków najrozmaitszego rodzaju szukać drogi na wolne morze.
Obcy umiał sterować, jak mało kto, co marynarz zauważył już po kilku pierwszych uderzeniach wiosła. Nie dał poznać, dokąd zmierza, opłynął wielkim łukiem pancernik i „L’ horrible’a“ i odprowadził potem łódź na miejsce, gdzie zapłacił za przejażdżkę tak sowicie, jak się tego po zewnętrznej jego postaci żadną miarą nie można było spodziewać.
— To on — westchnął z ulgą, wchodząc na schody. — Teraz pani Voulettre zniknie tak samo bez śladu, jak niegdyś przepadła „miss admiral“. A teraz do szynku!
Zwrócił swe kroki ku tej stronie miasta, w której osobniki z pod ciemnej gwiazdy wiodą nędzne i zbrodnicze życie. Szedł po gruncie nierównym, który zwłaszcza w nocy był prawdziwie karkołomny, przez plątaninę wązkich ulic i uliczek, nie zasługujących prawie na tę nazwę. Chatki, baraki i namioty, które mijał, wyglądały jak obóz cygański, nie wskazywały na to, że są częścią dobrze urządzonego miasta, gdzie silna dłoń służby bezpieczeństwa publicznego obowiązana jest usuwać, a przynajmniej dobrze pilnować wszelkich szkodliwych lub choćby podejrzanych żywiołów.
Nareszcie zatrzymał się przed długą budą z desek, nad której drzwiami widniał kredą nasmarowany napis „Taverne of fine brandy“. Napis illustrowały dwie flaszki, narysowane kredą na chropawem drzewie.
Wstąpił do środka.
Długą izbę zapełniali goście, których wygląd świadczył o tem, że nie należeli do kół towarzyskich, mających prawo do określenia gentlemanlike. Wstrętne wyziewy spirytusu i dym tytoniowy odrzucał poprostu wchodzącego, a zgiełk, który tam panował, wydobywał się chyba z gardzieli zwierząt, a nie ludzi.
Przybysz ze znakiem od ognia na twarzy nie zrażał się bynajmniej temi nieprzyjemnościami. Przystąpił do szynkwasu i zwrócił się do paradującego za nim oberżysty:
— Czy jest tu długi Tom, master?
Gospodarz zmierzył go podejrzliwem spojrzeniem i odrzekł niezbyt uprzejmie:
— Dlaczego pytacie?
— Bo chcę z nim pomówić.
— Kto to jest długi Tom, he?
— Nie bawcie się w chowankę! Znam go równie dobrze, jak wy. On mnie tutaj zamówił.
— Kto wy jesteście?
— Co was to obchodzi? Ja was także nie pytałem jeszcze o rodowód i nazwisko.
— Hej! Jeśli tak zaczynacie, to będziecie długo pytali, zanim usłyszycie odpowiedź. Prędzej możecie dostać odemnie pięścią!
— O tem dałoby się może jeszcze pomówić. Na razie przestrzegam was, że długi Tom dyabelnie wam to weźmie za złe, jeśli nie pozwolicie mi z nim mówić.
— Tak? To przypuśćmy, że go znam. Rozumiecie mnie, sir? Jeśli on was rzeczywiście zamówił, to musiał wam powiedzieć słowo, słóweczko, bez którego nikt doń nie przychodzi.
— Owszem.
Nachylił się przez szynkwas i szepnął kilka słów, a gospodarz skinął głową na znak zgody:
— Dobrze! Teraz wam ufam. Toma niema jeszcze. O tym czasie przychodzi tu zwykle policya, ażeby się nieco rozglądnąć wśród moich gości. Skoro tylko odjedzie, dam znak, a on zjawi się za pięć minut. Usiądźcie i zaczekajcie do tego czasu!
— Tu nie. Tom mi powiedział, że macie izbę, w której człowiek nie jest wystawiony na pociski wzroku wszystkich obecnych.
— Mam taką izbę, lecz również nie dla wszystkich.
— Nie dla wszystkich? A dla kogóż?
— Skoro muszę wam to mówić dopiero, to widocznie ciemno jest pod waszym kapeluszem.
— Nie tak bardzo, jak wam się zdaje!
Wyjął złotówkę i podsunął ją spekulantowi.
— Dobrze! Z wami przecież nie jest tak źle, jak myślałem. Czy wiecie jednak, że jeśli komu robi się przyjemność trzymaniem zdala od niego węszących za nim ludzi, to całkiem naturalne, że ta przysługa warta innej. Napijecie się czego?
— Szklankę wina.
— Wina? Zwaryowaliście? Co jabym tu robił z takim głupim napojem? Dostaniecie flaszkę brandy wedle zwyczaju i obyczaju. Oto wódka i szklanka! Usiądźcie tam pod szerokim piecem. Zaraz obok są małe drzwi, których nikt nie dostrzeże. Otworzę je, a wy uważajcie i w chwili, kiedy nikt nie będzie na was patrzył, wśliźnijcie się do środka!
— Niech tak będzie.
— Teraz tam pusto, ale nadejdą goście, których nie radzę wam zaczepiać, bo to żwawi chłopcy, a nóż niedaleko u nich od słowa!
Obcy postąpił wedle wskazówki gospodarza i siedział niebawem w ukrytej izbie. Zastał w niej niezajęte dwa stoły z dwunastu może krzesłami. Ale stosownie do zapowiedzi gospodarza wkrótce nadeszli goście jeden po drugim i pozajmowali miejsca. Łatwo było po nich odgadnąć, iż przywykli do tego odosobnienia.
Zwrócili uwagę na już obecnego o tyle, że rzucili ku niemu krótkie badawcze spojrzenie, poza tem jednak nie troszczyli się o niego i prowadzili półgłosem rozmowę tak swobodnie, jakby nie było z nimi nikogo obcego. Wszyscy wyglądali na marynarzy, a przynajmniej w rozmowie okazali wielką znajomość szcze- gółów z żeglugi, oraz ostatnich wypadków w tej dziedzinie. Omawiali także statki, stojące na kotwicy w przystani.
— Czy wiecie — spytał jeden z nich — że „L’ horrible“ stanął na kotwicy?
— „L’ horrible“? Dawny okręt korsarski?
— Tak. Dowódcą jest porucznik Jenner. Wspaniały statek, niezrównany w budowie i w uzbrojeniu! Dowiódł tego „czarny kapitan“.
— Szkoda biedaka, że musiał skosztować stryczka! Prawda?
— Wierutna szkoda! On potrafił coś zrobić z siebie i swoich chłopców.
— On sam może mniej, ale miał znakomitego żaglomistrza, który właściwie dowodził.
— O tem także słyszałem. Podobno nie był to mężczyzna, lecz kobieta, prawdziwy szatan. Wierzę w to chętnie, gdyż dyabeł, ilekroć chce sobie zrobić szczególną przyjemność, włazi w babę.
— Słusznie! — rzekł trzeci. — Była to kobieta i nazywano ją „miss admiral“. Miała być córką starego wilka morskiego, który ją brał z sobą na wszystkie podróże. Przez to stała się istnym mężczyzną, czuła się dobrze tylko na wodzie i doprowadziła z czasem do tego, że lepiej kierowała okrętem, niż niejeden doświadczony kapitan. Każdy marynarz wie, że bywały takie kobiety i że dzisiaj są jeszcze. A kto chce o niej więcej słyszeć, niech spyta długiego Toma. Zdaje mi się, że ten hultaj jeździł już z „czarnym kapitanem“ i zna „L’ horrible’a“ lepiej, niż to okazuje.
— Tego można się po nim spodziewać. Jeśli tak było rzeczywiście, to nie myślę mu tego brać za złe. Na statku korsarskim przynajmniej nie żyje się tak nędznie, jak na kupieckim. Nie chcę dłużej mówić, ale wy się dorozumiecie, co mam na myśli!
— Tere fere! Mów śmiało! Albo ja powiem, jeśli ty się boisz. Gdyby „czarny kapitan“ żył jeszcze i to jako właściciel „L’ horrible’a“, poszedłbym zaraz do niego na pokład. Sądzę, że przyznacie mi słuszność.
W tej chwili otworzyły się drzwi i wszedł w pochylonej postawie człowiek, którego wszyscy przywitali jak dobrego znajomego.
— Długi Tom! Chodź stary kamracie i usadów się na krześle! Właśnie mówiliśmy o tobie.
— O tobie i o „L’ horrible’u“ — wtrącił inny z obecnych.
— Zostawcie „L’ horrible’a“ na wodzie, starzy kłapacze — odpowiedział przybysz, siadając i mrugając okiem do człowieka z oparzelizną na twarzy. — Co was obchodzi ten statek?
— Nas może nic, ale ciebie z pewnością. Zdaje się, że znasz go lepiej niż my. Może nie biegałeś po jego burtach?
— Nie przeczę, ani nie potwierdzam waszych domysłów. Być to mogło. Jest niemało dobrych statków, które widziały Toma. Któż więc może coś mieć przeciw temu, że i „L’ horrible“ był między nimi?
— Oczywiście, że nikt. Ale powiedz nam, czy naprawdę kobieta była jego żaglomistrzem?
— Tak słyszałem.
— Hm, w takim razie musiała na tym statku panować nędzna gospodarka.
— Jakto?
— Jeśli kobieta dowodzi okrętem, to ja nie chciałbym służyć na takim okręcie. Myślę nawet, że tylko z tego, a nie innego powodu schwytano „L’ horrible’a“.
— Tak sądzicie? — odezwał się przeciągłym głosem obcy z oparzelizną.
— Tak. Czy macie co przeciwko temu?
— To was nic nie obchodzi. Chciałem tylko wiedzieć, czy naprawdę tak sądzicie!
— Nic mnie nie obchodzi? Gdy obcy miesza się do tego, co ja mówię, to mnie to nie ma obchodzić? Trzymajcie język za zębami, bo jak wam raz dam w gębę, to w piętach poczujecie!
— Istotnie wyglądacie mi na tak silnego!?
— To się zaraz przekonacie!
Szybkim krokiem przystąpił do obcego, szczupłego i o głowę mniejszego od niego i zamachnął się do uderzenia, które pewnie byłoby nie podziałało jak pieszczota. Ale zagrożony pochwycił napastnika w jednej chwili i grzmotnął nim o ziemię z taką siłą, że zaledwie zdołał się podnieść.
W tej chwili przyskoczył najbliższy sąsiad pokrzywdzonego, ażeby pomścić haniebną klęskę towarzysza. Ale spotkał go los podobny. Z iście kocią zręcznością uniknął przeciwnik jego ciosów, podbiegł ku niemu i rzucił nim o ziemię, aż zahuczało.
Już chciał trzeci pójść za ich przykładem, kiedy długi Tom wmieszał się w sprawę.
— Stop! — rzekł, chwytając go za ramię i zatrzymując. — Nie rób głupstw, stary chłopie! Jemu nie dorównasz ani ty, ani nawet dziesięciu, tobie podobnych.
— Oho! Zobaczymy!
— Spróbuj, jeśli już chcesz koniecznie. Sądzę jednak, że uszanujecie oficera z „L’ horrible’a.“
— Z „L’ horrible’a“?
Również tamci dwaj, którzy podnieśli się teraz z ziemi z zamiarem ponowienia ataku, powtórzyli ze zdumieniem to pytanie.
— Z dawnego, czy obecnego?
— Oczywiście, że z dawnego. Myślicie, że lada głupiec z marynarki Stanów Zjednoczonych odważyłby się wejść tu do naszej kajuty?
— Prawda to?
Obcy skinął zlekka głową i rzekł:
— Niewątpliwie, moi ludzie. Długi Tom zna mnie trochę lepiej z owych czasów, kiedy to chodziliśmy razem po statku i wykonywali niejedną piękną rzecz.
— To co innego! Jeśli tak, to możecie spokojnie u nas zostać. Pięści naszych już wam kosztować nie damy.
— Przed waszemi pięściami — rzekł lekceważąco obcy — dyabelnie mało czuję strachu, jak to sami widzieliście. Ale niezłe z was zuchy, dlatego nietylko wam przebaczam, lecz nawet usadowię się trochę przy was na krześle.
— Przebaczacie? Mnie się zdaje, że kłótnia nie wyszła od nas, lecz od was. Jako obcy powinniście byli nie wtrącać się do tego, o czem myśmy mówili.
— Hm, może macie słuszność. Ale ja mam zwyczaj wystawiać swoich ludzi na próbę, zanim przyjmę od nich rękę na zgodę.
— Waszych ludzi? — rzekł jeden.
— Wystawiać na próbę? — drugi.
— Zanim przyjmiecie rękę na zgodę? — trzeci.
— Tak jest! Czy nie powiedzieliście przedtem, że chcielibyście dostać się na „L’ horrible’a“?
— To się tak tylko mówiło. Dodaliśmy też warunek: gdyby żył i dowodził „czarny kapitan“.
— Czy wiecie napewno, że nie żyje?
— Do kroćset piorunów! Czy chcecie przez to powiedzieć, że jeszcze żyje?
— Właśnie.
— Wiecie to napewno?
— Napewno.
— Gdzież siedzi, he?
— To nie wasza rzecz, tylko moja!
— W każdym razie nie na „L’ horrible’u“.
— To prawda. Ale jeśliby go napowrót odzyskał?
— Odzyskał? Hola, sir! To byłby wspaniały figiel z jego strony!
— I z waszej!
— I naszej? Jakto?
— Bo możecie przyczynić się do tego, jeśli zechcecie — rzekł teraz cicho i ostrożnie.
— Jak mamy to rozumieć, master?
— Myślę, że ludziom, których długi Tom nazywa swoimi przyjaciółmi, można cokolwiek zaufać. A może nie?
— Do wszystkich dyabłów! Nie chybiliście, macie słuszność! Jesteśmy chętnie wszędzie tam, gdzie płacą dobry pieniądz, albo żołd dobry. Tomie, poleć nas!
— To się już stało — odrzekł wymieniony. — Ten sir zna was tak samo jak ja. Zaprosiłem go tutaj, ażeby mógł was zobaczyć i pomówić z wami.
Chcecie usłyszeć coś nowego?
— No!
— Ja zostanę majtkiem na „L’horrible’u“.
— Majtkiem? A nami chcesz dziury zatykać?
— Ani mi się śni! Wy moglibyście dostać także dobre stanowiska, gdybyście chcieli.
— Czy chcemy? Ależ okręt należy do pstrych kabatów!
— Teraz, lecz już nie na długo, to pewna.
— Jakto?
Przechylił się przez stół i szepnął:
— Bo go im odbierzemy.
— A do kroćset! To byłby figiel, jakiego jeszcze nikt nigdy nie spłatał! Mówionoby o tem w całych Stanach i jeszcze dalej.
— Czy boicie się tego?
— Bać się? Co nam może zaszkodzić ta gadanina. Z „L’ horrible’m“ pod nogami możemy kpić sobie z całego świata!
— I żyć jak Mogoł Wielki, czy jak się ten drab nazywa, który tyle ma dolarów, że morzeby zapełniły, gdyby był taki głupi i tam je wsypał. Od was tylko zależy, żeby i wam tak dobrze było.
— Od nas? Mówcie dalej, sir!
Obcy z czerwoną pręgą sięgnął do kieszeni, wyjął pękaty pugilares, dobył zeń kilka banknotów i położył po jednym przed każdym.
— Przyjmiecie te świstki? — spytał.
— Nie będziemy tacy głupi, żebyśmy je odrzucili. Ale co mamy za to uczynić?
— Nic. Daruję wam je. A jeśli jesteście tacy, jak ja sobie wyobrażam, to możecie jutro lub pojutrze dostać pięć razy tyle.
— Jakto?
— Czy przejechalibyście się po przystani?
— Owszem!
— Ażeby odwiedzić pstre kabaty?
— Z całą gotowością!
— Będą przytem noże trochę czynne.
— To nic!
— Może też wszystko pójść gładko.
— Tem lepiej.
— Potem zostaniecie oczywiście na statku.
— To się rozumie! A kto będzie dowodził?
— Kapitan. Któżby inny?
— Czarny?
— Czarny.
— Żyje więc rzeczywiście?
— Żyje i zadowoli was, jeśli zrobicie, co do was będzie należało.
— W żadnej sprawie nas nie zabraknie. Możecie być tego pewni!
— Dobrze! Posłuchajcie zatem, co wam powiem!
Przysunęli się bliżej z zaciekawieniem.
— Kupicie sobie lepsze ubrania, bo takimi, jak jesteście, nikt was nie powinien zobaczyć!
— Tak się stanie.
— Nie wychodźcie wieczorem, lecz czekajcie tu na mnie, albo mego posłańca!
— Bardzo nam będzie przyjemnie. Wierzyciele dają nam na dworze zbyt wiele do czynienia.
— Skoro po was przyślę, pójdziecie z Tomem do... do... do mieszkania pani de Voulettre.
— Do wszystkich dyabłów! To piekielnie dostojna i bogata miss! Słyszałem o niej. Co tam będziemy robili?
— U niej będą oficerowie z „L’ horrible’a“.
— Aha!
— Wy oświadczycie, że chcecie służyć na statku, ona przedstawi was tym panom.
— Do kroćset! Przedstawi... nas...? Ta bogata, dostojna miss? Macie wy jeszcze rozum, sir?
— Tak mi się zdaje.
— Wszyscy patrzyli nań napół z powątpiewaniem, a napół z respektem.
— To chyba znacie się z nią trochę?
— Być może! Zostaniecie zaraz najęci i pójdziecie na pokład.
— Wedle rozkazu, sir!
— Następnie postaramy się o to, żeby oficerowie poszli na ląd. Później przybije do was „czarny kapitan“ ze swoimi ludźmi, a reszta to już nie moja rzecz. Jestem tylko jego ajentem. Bliższe szczegóły powie wam Tom.
Wszyscy skinęli głową na znak zgody. Plan rzekomego ajenta zajął wszystkich tak, że nie było czasu na długie rozmowy. On zaś ciągnął dalej:
— A teraz jeszcze jedno: Tom jest majtkiem i od tej chwili wy macie go słuchać we wszystkiem. Rozumiecie?
— Yes, sir!
— Wiernością i milczeniem pozyskacie życzliwość kapitana, ale w razie najmniejszego objawu zdrady będziecie zgubieni. O to się już postarano. A więc trzymajcie się dobrze!
— Bez obawy, master! Wiemy, do czego się bierzemy. Już dawno życzyliśmy sobie podobnego zajęcia, a skoro to życzenie spełnia się tak pięknie, nie będziemy sobie psuć przyjemności.
— To dobrze! Macie tu jeszcze trochę. Napijcie się sami za to, bo ja odchodzę. Do widzenia!
— Do widzenia, sir!
Kiedy wszyscy podnieśli się do postawy, pełnej uszanowania, podał rzekomy ajent Tomowi łaskawie rękę i zniknął w drzwiach.
— Do kroćset! A to miał chwyt! — zauważył jeden.
— I, co jeszcze dziwniejsze, w tych małych rękach! — dodał drugi. — Nie widać tego po nim, ale on ma naprawdę dyabła w sobie!
— Usiądźcie! — wezwał ich Tom. — Muszę wam niejedno jeszcze powiedzieć.
Wszyscy siedzieli jeszcze długo, słuchając słów towarzysza. Jako doświadczony i wprawny sternik tak potrafił ich pozyskać dla zamierzonego przedsięwzięcia, że zdrady z ich strony nie należało się wcale obawiać. Przekonał ich dostatecznie, że właśnie teraz, podczas wojny Stanów północnych z południowymi, dobrze prowadzony kaper[57] może ukradkiem robić dobre interesa.
Komnaty pani de Voulettre były wieczorem tego dnia jasno oświetlone. Było tam wielkie przyjęcie. W salonie tańczono przy dźwiękach fortepianu, przy bufetach spożywano najsmaczniejsze delikatesy i pito orzeźwiające napoje, a starsi panowie usunęli się do bocznych pokoi, gdzie rozprawiano nad rozmaitemi sprawami, albo grano w karty, przyczem dolary setkami przechodziły z rąk do rąk.
Zawiść sama byłaby musiała przyznać, że wśród pań należała się korona pani domu. Każde słowo wymawiała tak mile, każdy ruch wykonywała tak zgrabnie, że ujmowała tem raz na zawsze dla siebie tych, którzy na to patrzyli.
Spoczywała właśnie w wygodnej postawie na aksamitnej kanapie i chłodziła się wachlarzem, wysadzanym perłami. Ciemne jej oko spoczywało z widocznem zajęciem na poruczniku marynarki Jennerze, którego przedstawił jej kapitan pancernika.
— Przybywasz pan z przylądka Horn, poruczniku? — zapytała.
— Nie wprost. Krążę już od dłuższego czasu naprzeciwko międzymorza.
— Ach, to nudne zajęcie! Nieprawdaż? Czy nie miał pan przedtem czasu zawinąć tutaj?
— Niestety służba na morzu surowa.
— Czy pan wiesz, poruczniku, że mimo to żegluga zajmuje mnie nadzwyczajnie?
— Ach! Morze ma istotnie w sobie coś pociągającego, nawet dla kobiet, ale to, co się zazwyczaj przez żeglugę rozumie, jest rzeczą suchą i niebezpieczną. Kiedy o tem pomyślę, trudno mi uwierzyć, żeby pani rzeczywiście...
— O! — wtrąciła. — Nie każda kobieta boi się niebezpieczeństwa, podobnie jak nie każdy mężczyzna jest herkulesem. Ojczyzną moją jest wyspa oblana ze wszystkich stron wodą, a wielu krewnych moich mieszka na kontynencie. Jeździłam wiele razy tam i napowrót, bywałam często w Nowym Jorku i w Bostonie, a raz byłam nawet na przylądku Dobrej Nadziei. Dzięki tym wędrówkom polubiłam morze i to wszystko, co z niem stoi w związku. Nawet zdobyłam wiele wiadomości z żeglugi, które, jak pan powiadasz, dla laika nudne są i trudne. Gdybyś pan zechciał zajrzeć do mojej pracowni, mogłabym panu dać najpewniejszy dowód na to twierdzenie.
— Może moja noga jako profana nie powinnaby stanąć w takiem sanktuaryum.
— Tak pan sądzi? Tu żyje się tak swobodnie i niezależnie od zwyczajnych reguł etykiety, że z pewnością nie popełnię wobec moich gości żadnego faux pas, jeśli pana poproszę, żeby mi pan podał ramię.
Wsunęła mu rękę pod ramię i przeszła z nim przez kilka komnat do pokoju, który, co prawda, nie zasługiwał na nazwę pracowni. Był to buduar kobiecy, urządzony z przepychem wprost wyrafinowanym.
Tu przystąpiła pani domu do drogocennego biurka, otworzyła szufladę i wydobyła z niej zbiór najlepszych i najcenniejszych map morskich. Reszta szuflad zawierała żeglarskie przyrządy, potrzebne do prowadzenia okrętu.
Jenner nie mógł ukryć podziwu na widok niespodziewanego skarbu i wyznał otwarcie:
— Muszę powiedzieć, miss, że w mojej kajucie niema lepszych map i przyrządów!
— Być może. Ja nie lubię nabywać rzeczy bezużytecznych.
— Ależ tych przedmiotów można użyć tylko w praktyce, po głębokich studyach!
— A pan nie przypuszczasz ich u kobiety?
— Nie znalazłem takiej, któraby przekonała mnie o czemś przeciwnem.
— To proszę mnie wyegzaminować!
Oko jej spoczywało z wyrazem rozbawienia na jego uczciwej twarzy, ale uważny obserwator mógł w niem dostrzec coś z szyderstwa, albo pogardy.
— Egzaminować? — roześmiał się. — Któż potrafi tu wobec pani zachować spokój odpowiedni! Na pokładzie mojego statku byłbym śmielszy.
— „L’ horrible“ to przepyszny okręt, sir. Najlepszy ze wszystkich, jakie znam. Ale wiesz pan, że powinnam pana nienawidzić z powodu tego okrętu?
— Nienawidzić? Dlaczego?
— Ponieważ przebyłam na nim najgorsze godziny mojego życia.
— Pani była na „L’ horrible’u“?
— Tak. Wszak znasz pan historyę tego słynnego, a raczej osławionego statku?
— Mniej więcej.
— W takim razie słyszałeś pan także o pewnej pani, która znajdowała się na nim, kiedy go zabrano.
— Słyszałem.
— Jechała statkiem kupieckim z przylądka i dostała się w ręce „czarnego kapitana“.
— Tak jest.
— Ja byłam tą panią.
— Pani? Co za spotkanie, miss! Poproszę, żeby mi pani opowiedziała o tej nadzwyczajnej przygodzie.
— Czy mogę nawzajem objawić pewne życzenie?
— Słucham panią!
— Chciałabym bardzo zobaczyć „L’ horrible’a“ i jeszcze raz wejść na to miejsce, w którem tak straszne chwile przeżyłam, ażeby obecnością swoją powetować sobie to, co na niem straciłam.
— Zapraszam panią najuprzejmiej! — odparł porucznik uradowany, że będzie mógł oprowadzić ją po swojem w ładzie utrzymanem państwie.
— A kiedy?
— Kiedy pani rozkaże!
— W takim razie jutro, sir, jutro przed południem!
— Bardzo chętnie, miss. Stopa pani uświęci miejsce, które teraz jest moją ojczyzną.
— Tam znajdzie się sposobność do egzaminu — rzekła filuternie. — Pragnęłabym jednak, żeby moje odwiedziny nie sprawiły panu jakich trudności. Nie jestem ani admirałem, ani komodorem i nie mam najmniejszego prawa do żeglarskich honorów.
— Bez obawy, miss! Nawet gdybym chciał i gdyby mi wolno było pokazać pani „L’ horrible’a“ w paradzie, natrafiłbym na pewne trudności. Właśnie jutro rano kilku moich ludzi wysiada na stałe na ląd, a ja muszę dla uzupełnienia załogi rozejrzeć się za innymi.
— Ach! Czy przyjąłby pan odemnie pomoc w tym względzie?
— Z wdzięcznością, łaskawa pani!
— O, wdzięczność ja będę panu winna! Kłopot pański przypomniał mi kilku dzielnych ludzi, którzy dawniej służyli u mnie i chcieliby dostać się na dobry statek. Są to dobrze wyszkoleni żeglarze, których jak najgoręcej mogę panu polecić.
— Polecenie pani uwalnia mnie od trudu starania się o odpowiednich ludzi. Czy wolno zapytać, gdzie ich mogę znaleźć?
— Mieszkają tu w pobliżu. Każę ich zawołać do przedpokoju. Będzie pan mógł dobrze ich wybadać.
— Dobroć pani przygniata mnie poprostu. Jestem przekonany, że żaden z poleconych przez panią nie dostanie odmownej odpowiedzi!
— Dziękuję! Pozwoli pan, że wydam odpowiedni rozkaz!
Wróciła do towarzystwa.
Jenner był oczarowany uprzejmością tej kobiety, która wyświadczyła mu tyle grzeczności. On, człowiek prosty, niewymagający pod względem towarzyskim, a w stosunku do kobiet jeszcze całkiem niedoświadczony, niczego nie podejrzewał, a kiedy mu doniesiono, że wspomniani ludzie czekają w przedpokoju, wyszedł pod ramię z gospodynią, rzucił Tomowi — jemu to bowiem i towarzyszom kazała przyjść z tawerny — kilka łatwych pytań, dał mu odpowiedni zadatek i kazał stawić się nazajutrz rano na pokładzie „L ’horrible’a“.
— No, poruczniku — spytał go kapitan pancernika, kiedy razem wracali do domu — jak się panu podoba ta pani?
— Nadzwyczajnie! — odrzekł Jenner. — Chce mnie odwiedzić na „L ’horrible’u“.
— Ejże! A kiedy?
— Jutro przed południem.
— Hm, gratuluję, panie poruczniku! Przyjęcie będzie godne osoby.
— Uprzejme i nic więcej!
— Czy mam się na nie zaprosić?
— Raczej czy ja mogę wystąpić wobec pana z taką prośbą?
— Nie, nie — roześmiał się kapitan. — Nie chcę być natrętnym towarzyszem i nie zamierzam uszczuplać wam waszej radości, ale pod pewnym warunkiem!
— Pod jakim?
— Przyprowadzicie swego gościa na kwadrans do mnie.
— Zgoda!
Obaj oficerowie podali sobie ręce i wsiedli do czekającej na nich łodzi, ażeby się udać na swoje statki.
Nazajutrz rano panował na „L’ horrible’u“ ruch bardziej ożywiony niż zwykle. Załodze oznajmiono, że pewna wysoko postawiona osoba pragnie zwiedzić „L’ horrible’a“. Porządek i czystość, panujące stale na wojennych okrętach, czyniły wprawdzie zbędnemi wszelkie przygotowania, mimo to zbadał Jenner cały statek dokładnie i zarządził jeszcze to i owo, ażeby swoje chwiejące się mieszkanie pokazać w jak najlepszem świetle.
Ukończył był właśnie tę czynność, kiedy na pokładzie zjawili się nowozaciężni majtkowie. Przyjął ich do służby, kazał im wyznaczyć miejsca i nie troszczył się o nich więcej. Nadzór nad nimi bezpośredni należał nie do niego, lecz do sternika.
Gdy później przypłynęła pani Voulettre, przyjął ją z wyszukaną grzecznością.
— Wspaniały okręt! — rzekła, gdy po obejrzeniu go wracała z Jennerem do ustawionego na pokładzie namiotu, gdzie kucharz czekał już na nich z najdoborowszymi przysmakami. — Muszę przyznać, sir, że zmienił się bardzo na korzyść. Obecny układ żagli i lin jest znakomity i statek zapewne zyskał znacznie na szybkości, odkąd jest w ręku marynarki Stanów Zjednoczonych.
— Nie znam liczby węzłów, którą przedtem przebywał, ale mogę przyłączyć się do zdania pani, chociaż nie dlatego, ażeby podnieść przez to swoje zasługi. Cała rzecz w tem, że zarząd marynarki Stanów ma więcej niż człowiek prywatny umysłowych i pieniężnych środków do odpowiedniego zaopatrzenia okrętu.
— Ja sądzę, że „L’ horrible“ wytrzyma porównanie z każdym innym statkiem.
— I z tem się zgadzam, ale znam wyjątek, chociaż jeden jedyny.
— Jaki?
— „Swallow“ porucznika Parkera.
— „Swallow“? Zdaje mi się, że o niej słyszałam. Jaki to okręt?
— Klipper[58] z urządzeniem szonera[59].
— Gdzie stacyonowany?
— Jest w drodze tu z depeszami. O kilka stopni na południe stąd spotkałem się z nim i odebrałem od Parkera zlecenia. Zwrócił się na linię japońską, ale wkrótce stanie tu na kotwicy.
— Pragnę bardzo zobaczyć ten znakomity statek. Skąd Parker pochodzi?
— Prawdziwie nie mogę pani powiedzieć, bo sam tego nie wiem. Proszę panią uprzejmie coś przekąsić, chociaż obawiam się, że zastawa moja nie zadowoli smaku pani. Kucharzowi wojennego okrętu bardzo rzadko zdarza się przyrządzać menu dla pań.
— A pani będzie przyjemnie skosztować menu dzielnych marynarzy. Czy mogę o coś pana poprosić, panie poruczniku?
— Do usług, łaskawa pani!
— Zapraszam pana na dziś wieczór do siebie i spodziewam się, że pan przyprowadzi także resztę szarży.
— O ile tylko służba na to pozwoli.
— Dziękuję! Będzie to kolacya entre nous, którą będę się starała wedle sił odwzajemnić się za pańskie tak uprzejme przyjęcie.
— Pani de Voulettre może być wszędzie pewną takiego przyjęcia. Mam na przykład polecenie zaprosić panią tam na pancerną fregatę, choćby na kilka minut. Kapitan byłby za tę uprzejmość bardzo zobowiązany.
— Przyjmuję zaproszenie, ale pod warunkiem.
— A warunkiem tym będzie?
— Pańskie towarzystwo, panie poruczniku.
— Zgadzam się z całego serca!
Po śniadaniu kazał się z nią razem przewieźć na pancernik. Nie przeczuwający niczego oficer nie miał pojęcia o ukrytym celu tych odwiedzin. Również oczywiście nie wiedział, że majtkowie, których przyjął na statek na polecenie tej pani, planowali zamach na jego okręt. Nawet oni sami dali się oszukać; nie uwierzyliby, że pani de Voulettre i ów obcy z wielką blizną od ognia to jedna i ta sama osoba.
— A teraz, panowie — mówił dalej urzędnik policyjny — muszę w swem opowiadaniu wykonać wielki skok z San Francisko aż w owe strony Dzikiego Zachodu, w których znajduje się Sam Firegun z towarzyszami.
Wicher, który z wyciem przelatywał po równinie, wpada na skały i idzie na spoczynek. Chmury, które albo majestatycznie płynęły powoli po niebie, albo też gnane przez burzę przewalały się po firmamencie jak skłębione gromady upiorów, wylały swą zimną krew na ziemię i poszły na spoczynek. Rwący strumień i poważna rzeka, pędzona bez przestanku i wytchnienia przez nieubłagane prawo ciężkości pomiędzy brzegami, staczają się wkońcu do morza i idą na spoczynek. Ruch i spoczynek, to treść każdego życia jednostkowego jak i ogólnego, a zatem i ludzkiego.
Dzika prerya nie wie, co to gniazdo rodzinne, nie zna domowego ogniska, przy którem rodzina mogłaby używać szczęścia. Jak dzika zwierzyna pędzi, lub skrada się ostrożnie myśliwiec przez rozległe sawanny, a przed nim, obok niego i za nim pomyka niebezpieczeństwo i wiecznie grożąca śmierć. Lecz ciągle trwać to nie może, bo wkońcu uległaby jego olbrzymia siła fizyczna, jego wytrwała odwaga i niezłomna energia. On potrzebuje także odświeżenia sił, wytchnienia i spoczynku. Znajduje go w troskliwie wyszukanych miejscach, które urządza częścią w tym celu, a częścią dla gromadzenia tam zdobyczy; w tak zwanych „hiding-holes“ albo „hide-spots“.
W kilka dni po zaprowadzeniu traperów i gości przez Fireguna z „obozu“ do właściwego hide-spot, jechali przez prerye trzej ludzie, prowadząc na linewkach kilka mułów. Okoliczność ta wskazywała, że jechali „po mięso“, czyli na polowanie, ażeby swoich w żywność zaopatrzyć.
Jeden z nich był krótki i gruby, drugi niesłychanie chudy i długi, a trzeci wisiał na koniu, jak gdyby każdej chwili oczekiwał gwałtownego ataku cholery.
— Zounds! — rzekł ten trzeci, usiłując się wyprostować. — Szkoda, że nie zostałem w naszej dziurze, zamiast jeździć na tym dyable i włóczyć się z wami po tej smutnej łące jak statek, który utracił ster i kompas. Ci dyabelscy synowie wmawiają w człowieka, że bizony chodzą tutaj jak mrówki, tymczasem od dwu dni jesteśmy w drodze, a nie widzieliśmy ani wołu, ani krowy, ani nawet nędznego cielęcia. A przytem trzęsie mną ten koń, jak flaszką z lekarstwem, że pewnie się rozlezę i wkońcu nie będę znał własnego imienia. Zarzućmy czemprędzej kotwicę! Komu się zachciewa mięsa, niech sobie rusza po nie! Ja go nie potrzebuję!
— Czy ci mięsa potrzeba, czy nie, to wszystko jedno, mój Piotrze — zauważył grubas — ale co będziesz jadł, jeśli go nie dostaniemy?
— Kogóżby, jeśli nie ciebie, tłusty Hammerdullu, hę? A może myślisz, że zabiorę się do Pitta Holbersa, na którym, prócz kości i skóry niegarbowanej, nic więcej nie znajdziesz?
— Co ty na to, Picie Holbersie, stary szopie? — roześmiał się Dick Hammerdull.
— Jeśli sądzisz, Dicku, że ten stary rekin powinien sam troszczyć się o siebie, to przyznaję ci zupełną słuszność. Ja nie nadkąsiłbym go za żadną cenę.
— Ja też wyprosiłbym to sobie! Ktoby chciał ukąsić sternika Piotra Poltera, musiałby być nieco innym zuchem, niż... Do kroćset! Popatrzcieno tu na ziemię! Tu ktoś przechodził. Nie wiem, czy to był człowiek, czy zwierzę, ale jeśli zbadacie trawę, to pokaże się, jaka to była kreatura.
— Egad, Picie Holbersie! — rzekł Hammerdull. — To prawda. Trawa stratowana. Zsiadajmy!
Obaj myśliwcy zeskoczyli z koni i zaczęli badać ziemię, jak gdyby szło o ich życie.
— Hm, co ty na to, stary Picie? — spytał Hammerdull.
— Co ja na to? Jeśli sądzisz, Dicku, że to czerwonoskórcy, to przyznaję ci zupełną słuszność.
— Czy to byli oni, czy nie, to wszystko jedno, ale to pewna, że nikt inny. Piotrze Polterze, zsiądź, żeby cię nie było widać tak daleko!
— Dzięki Bogu, moi drodzy, że spotykamy tych czerwonych łotrów, bo nareszcie mogę zleźć z mojej bestyi! — odpowiedział, zeskakując z konia z taką miną, jak gdyby uniknął strasznego niebezpieczeństwa. — Iluż ich było?
— Pięciu. To pewne, a że to Ogellallajowie, to także nie ulega wątpliwości.
— Po czem poznajesz?
— Bo czterej z nich mają świeżo schwytane konie. Koń piątego uciekł nam, kiedyśmy ich zaskoczyli, i tego użyto do chwytania drugich. Bądźcie gotowi do walki! Musimy podążyć za nimi, ażeby zobaczyć, czego szukają!
Wszyscy trzej zbadali swe strzelby, przygotowali do użycia i ruszyli dalej śladami. Z kierunku śladów nie można było poznać, po co tamtędy szli ci, którzy je zostawili. Wreszcie doprowadziły one do wązkiej, ale głębokiej rzeczki, którą Indyanie musieli przepłynąć, bo świadczyły o tem ślady na drugim brzegu. Hammerdull zbadał, kryjąc się ostrożnie w krzakach, pagórkowaty teren, leżący po drugiej stronie wody.
— Musimy tam przejść. Czerwoni nie noszą się z dobrymi zamiarami. Jeśli nam się uda przedtem...
Nie dokończył. W powietrzu świsnęło lasso, owinęło mu się dokoła szyi i ściągnęło go z konia na ziemię. To samo stało się z obydwoma jego towarzyszami. Zanim zdołali pomyśleć o obronie, już byli owinięci straszliwymi rzemieniami i leżeli pod nieprzyjaciółmi, którzy im odebrali broń i skrępowali ich. Było to pięciu Indyan.
Z iście gigantycznym wysiłkiem bronił się sternik przed tem, żeby go nie związano, ale nie podołał; bawole rzemienie były zbyt mocne. Spowodował tem tylko pogardliwe mruczenie Indyan. Dick Hammerdull natomiast i Pitt Holbers przyjęli to spokojniej. Milcząc poddali się swemu losowi bez ruchu.
Teraz przystąpił do nich najmłodszy z dzikich. Trzy orle pióra zdobiły jego czuprynę, a z ramion jego zwieszała się skóra jaguara. Przypatrzył im się groźnym wzrokiem, a potem rzekł z pogardliwym ruchem ręki:
— Biali mężowie są słabi, jak szczenięta kujotów; nie zdołają rozerwać więzów!
— Co ten drab mówi? — zapytał towarzyszy Piotr Polter, który nie rozumiał języka dzikich.
Nie dostał odpowiedzi.
— Biali ludzie nie są myśliwcami. Nie widzą nic, nie słyszą i nie mają rozumu. Czerwony mąż ich zobaczył, gdy szli za nim. Przeprawił się przez wodę, ażeby ich zwieść, a potem wrócił. Biali nie nauczyli się chytrości i leżą, jak ropuchy, które się kijem rozbija.
— Mille tonnere, czy powiecie mi nareszcie, co ten drab pyskuje, he? — krzyknął sternik, daremnie usiłując rozerwać krępujące go więzy.
Zagadnięci dalej milczeli.
— Biali ludzie są tchórzliwi, jak myszy. Boją się nawet mówić z czerwonym mężem. Wstydzą się, że leżą przed nim, jak...
— Do kroćset piorunów, pytam się, co on mówi, łajdaki! — ryknął Piotr, rozwścieczony z powodu ich milczenia raczej, aniżeli wskutek położenia, w jakie przez nieostrożność popadli.
— Czy on co mówi, czy nie, to wszystko jedno — rzekł Hammerdull — ale ciebie nazywa głupią i tchórzliwą ropuchą za to, że byłeś tak nieostrożny i dałeś mu się pochwycić.
— Głupią... tchórzliwą... ropuchą mię nazywa? I to tylko mnie? Czy was nie złapał także? Czekaj, hultaju, poznasz ty Piotra Poltera! Mnie samego przezywał, hahaha! Zaczekaj, pokażę ja ci, że ja jeden nie potrzebuję ciebie się obawiać!
Skurczył powoli napowrót żylaste członki. Indyanie odeszli na bok, by się pocichu naradzić i nie zauważyli tego ruchu.
— Raz, dwa, trzy! Do widzenia Hammerdullu, do widzenia Holbersie! A nadpłyńcie tam wkrótce za mną!
Ufność we własne siły nie zawiodła go w tym nadludzkim wysiłku. Rzemienie pękły, on poderwał się, poskoczył do konia, wsiadł nań i popędził.
Dzicy uważali za niepodobieństwo ucieczkę któregoś z pojmanych, a ruchy sternika były tak błyskawiczne, że ujechał był już dość znaczną przestrzeń, zanim chwycili za broń palną. Kule go nie dosięgły, ale dwaj, Indyanie dosiedli koni i puścili się w pogoń. Reszta pozostała przy jeńcach.
Podczas tego całego zdarzenia nie dał się słyszeć ani jeden okrzyk, nie padło ani jedno słowo. Teraz ten sam młody Indyanin, który mówił przedtem, przystąpił znowu do jeńców i zapytał:
— Czy znacie białego myśliwca, Sama Fireguna?
Zapytani nie zaszczycili go odpowiedzią.
— Znacie go, bo jest waszym wodzem. Ale znaliście także Matto-Siha, Łapę Niedźwiedzią, którego krew popłynęła z rąk waszych. On teraz już w wiecznych ostępach, a przed wami stoi syn jego, który postanowił pomścić na białych jego śmierć. Syn Matto-Siha poszedł z młodzieńcami za starszymi wojownikami, którzy chcieli pojmać konia ognistego i znalazł po dwakroć trupy swoich braci. Pochwycił potem nowe konie dla tych, którzy uszli z życiem i wyda teraz morderców na pal ognisty.
Odstąpił. Obydwu myśliwców przywiązano bez oporu z ich strony do koni, poczem ruszono przez rzeczkę do lasu, ciągnącego się wzdłuż pagórkowatego widnokręgu. Dzicy wiedzieli, że nie potrzebują troszczyć się o tych dwu, którzy pojechali za sternikiem.
Kiedy dotarli do lasu, zapadł był już wieczór. Trzymali się wobec tego skraju lasu, a potem zapuścili się nieco w głąb, dopóki nie spotkali gromady młodych Indyan, siedzących dokoła małego, przytłumionego ogniska. Jakkolwiek nie byli wojownikami dorosłymi, mimoto wyruszyli pod dowództwem syna Matto-Siha naprzeciw starszych w tym czasie, kiedy ci już wracali z napadu na pociąg. Zauważyli oczywiście przy tej sposobności ich klęskę. Zapłonęli żądzą zemsty za śmierć swoich i wpadli teraz w zachwyt na widok jeńców. Wysłuchali z uwagą sprawozdania młodego wodza, który stojąc wśród nich wyprostowany opowiadał im o wzięciu białych do niewoli, a potem objawił swe dalsze zamiary.
Częste okrzyki „uff“ dowodziły, że słowa jego zyskały ich poklask. Potem wystąpił jedyny znajdujący się wśród nich biały i zaczął:
— Niech Wielki Duch otworzy uszy czerwonych braci, ażeby zrozumieli to, co im chcę teraz powiedzieć.
Odchrząknąwszy kilka razy, mówił dalej:
— Sam Firegun to wielki myśliwiec; mocny jak niedźwiedź, a mądry jak kot za pniem sykomory, ale to wróg czerwonych mężów i zabrał im więcej niż sto skalpów. On to zabił słynnego wodza Ogellallajów, Matto-Siha, on wybił pół plemienia i wyswobodził się, kiedy wpadł w nasze ręce. Firegun zgromadził w swoim wigwamie złoto gór i ukrywał starannie przed okiem ludzkiem swoje mieszkanie. To mój wróg, dlatego zebrałem moich ludzi, ażeby znaleźć jego wigwam i odebrać mu złoto. W drodze spotkaliśmy czerwonych braci, połączyliśmy się z nimi i zgodziliśmy się, że oni wezmą krew, a my złoto nieprzyjaciół. Ale nie przyświecała nam szczęśliwa gwiazda na niebie. Wszyscy biali z wyjątkiem mnie wyginęli, a z czerwonych braci także tylko niewielu zostało przy życiu. Byliśmy bez broni i bez koni. Byłaby nas zniszczyła ostatnia nędza, gdybyśmy się byli nie natknęli na młodych wojowników plemienia, którzy wyruszyli, ażeby pokazać, że są godni walczyć w pierwszych szeregach. Oni pomszczą zabitych i zabiorą skalpy nieprzyjaciół, lecz w inny sposób, niż chce młody wódz.
Okrzyk zaciekawienia przebiegł grono słuchaczy, mowca zaś ciągnął dalej:
— My odkryliśmy wejście do wigwamu nieprzyjaciela. Mieszka on w jaskini, do której dochodzi się wzdłuż wody, przez co ślady nogi jego i konia są zawsze zatarte. Moi bracia wejdą tam w ciemnościach nocy i zabiją go we śnie. Niechaj jednak czerwoni bracia rozważą, że on nie jest bez straży i że im teraz uszedł jeden z ludzi, który mu doniesie, że zbliżają się czerwoni wojownicy. Ja znam lepszą drogę do jego kryjówki.
— Niech biały człowiek powie, jaką zna lepszą drogę! — rzekł młody wódz.
— Woda, która wpływa do jego wigwamu, nie zostaje w nim pewnie, lecz odpływa. Ja znalazłem to miejsce i zaprowadzę tam teraz młodego wodza, żeby zobaczył, czy można się tam dostać także po ziemi. Trzeba o to spytać jeńców!
Radę jego przyjęto z powszechnem uznaniem. Krąg Indyan rozdzielił się, a dowódca przystąpił do Pitta Holbersa i Dicka Hammerdulla, którzy leżeli w pobliżu związani i zakneblowani.
Słyszeli oni każde słowo. Domysł wrogiego trapera, że Firegun będzie przygotowany na napad uważali za trafny, lecz nie wiedzieli nic o drugiem wejściu do hide-spot.
Kryjówkę Fireguna tworzyła jaskinia, powstała z natury we wnętrzu wapiennej góry. Dojście do niej wyżłobił potok, który w głębi jaskini rzucał się w ciemną otchłań wnętrza góry i znikał tam zdaniem myśliwców. Firegun odkrył sam tę jaskinię i urządził ją na kryjówkę, a o jej właściwościach mówił zawsze zaledwie tyle, że tylko do wodospadu można po niej chodzić.
Pojmanym wyjęto z ust kneble, potem zaprowadzono ich w obręb koła, gdzie biały traper rozpoczął przesłuchanie:
— Jesteście ludźmi Sama Fireguna?
Hammerdull nie spojrzał nań nawet, lecz zwrócił się do przyjaciela:
— Cóż, Picie Holbersie, ty stary szopie, czy będziemy odpowiadali temu zdrajcy i drabowi?
— Hm, jeśli sądzisz, Dicku, że to nam nie zaszkodzi, ani wstydu nie przyniesie, to wpakuj mu parę słów w uszy!
— Czy mu wpakuję, czy nie, to wszystko jedno, ale mógłby naprawdę pomyśleć, że ze strachu przed nim i przed Indyanami utraciliśmy mowę. Odezwiemy się więc trochę!
Traper nie rozgniewał się za nazwanie go zdrajcą drabem i powtórzył pytanie:
— Czy należycie do ludzi Sama Fireguna?
— My należymy, ale wy nie, bo kolonel otacza się tylko ludźmi uczciwymi.
— Przezywajcie, ile chcecie, jeśli sądzicie, że wam coś z tego przyjdzie. Ja nie mam na razie nic przeciwko temu. Jak się nazywacie?
— Gdybyście byli przed dwudziestu laty przeszli przez Mississipi i szukali przez lat czterdzieści, to bylibyście spotkali może kogoś, ktoby wam mógł powiedzieć, jak się nazywam. Ale teraz zapóźno.
— Nazwiska wasze są mi zresztą obojętne. Macie złoto w hide-spot?
— Nawet dużo, bardzo dużo, a w każdym razie więcej, niż wy stamtąd sobie potraficie zabrać.
— Gdzie zakopane?
— Gdzie jest zakopane, to wszystko jedno. Wam wolno je tylko znaleźć!
— Ilu was jest w towarzystwie?
— Tylu, że każdy z osobna poświeci wam na drogę.
— Kto był ten Indyanin, który dopomógł kolonelowi do wydobycia się z więzów?
— To mogę wam powiedzieć. Nazywa się mniej więcej Winnetou.
— Apacz?
— Apacz, czy nie, to wszystko jedno, ale to był on.
— Ile wyjść jest z kryjówki?
— Tyle, ilu tam ludzi przebywa.
— To znaczy?
— Dla każdego jedno i to samo. Nieprawdaż, Picie Holbersie, ty stary coonie?
— Jeśli tak sądzisz, Dicku, to ja to samo twierdzę.
— Opiszcie mi tę jaskinię!
nim i przed Indyanami utraciliśmy mowę. Odezwiemy się więc trochę!
Traper nie rozgniewał się za nazwanie go zdrajcą drabem i powtórzył pytanie:
— Czy należycie do ludzi Sama Fireguna?
— My należymy, ale wy nie, bo kolonel otacza się tylko ludźmi uczciwymi.
— Przezywajcie, ile chcecie, jeśli sądzicie, że wam coś z tego przyjdzie. Ja nie mam na razie nic przeciwko temu. Jak się nazywacie?
— Gdybyście byli przed dwudziestu laty przeszli przez Mississipi i szukali przez lat czterdzieści, to bylibyście spotkali może kogoś, ktoby wam mógł powiedzieć, jak się nazywam. Ale teraz zapóźno.
— Nazwiska wasze są mi zresztą obojętne. Macie złoto w hide-spot?
— Nawet dużo, bardzo dużo, a w każdym razie więcej, niż wy stamtąd sobie potraficie zabrać.
— Gdzie zakopane?
— Gdzie jest zakopane, to wszystko jedno. Wam wolno je tylko znaleźć!
— Ilu was jest w towarzystwie?
— Tylu, że każdy z osobna poświeci wam na drogę.
— Kto był ten Indyanin, który dopomógł kolonelowi do wydobycia się z więzów?
— To mogę wam powiedzieć. Nazywa się mniej więcej Winnetou.
— Apacz?
— Apacz, czy nie, to wszystko jedno, ale to był on.
— Ile wyjść jest z kryjówki?
— Tyle, ilu tam ludzi przebywa.
— To znaczy?
— Dla każdego jedno i to samo. Nieprawdaż, Picie Holbersie, ty stary coonie?
— Jeśli tak sądzisz, Dicku, to ja to samo twierdzę.
— Opiszcie mi tę jaskinię!
— Przypatrzcie się jej własnemi oczyma, to wam większą korzyść przyniesie!
— Dobrze, jeśli tak chcecie! Moglibyście sobie ulżyć w swem położeniu, ale wy wolicie widocznie, żeby was wbito na pal i spalono. Zabiorą was oczywiście do wsi Ogellallajów, a co się tam z wami stanie, to możecie sobie wyobrazić.
— Czy nas wbiją na pal, czy spalą, to wszystko jedno, ale na razie jesteśmy jeszcze tutaj. Tymczasem pilnujcie się wy, bo mógłbym was trochę potłuc, ażebyście potem lepiej się prażyli i piekli, jeśli was zamiast nas spotka to szczęście!
Traper odwrócił się i rzekł do Indyan:
— Niechaj czerwoni bracia nałożą białym jeszcze silniejsze pęta. Oni zasługują na śmierć pod słupem męczeńskim!
Hammerdulla i Holbersa związano mocniej i obalono na ziemię. Ognisko płonęło, lecz podsycane tak skąpo i powoli, że woń dymu czuć było zaledwie o kilka kroków. Blaski wieczorne, które jeszcze przez pewien czas igrały na liściastem sklepieniu puszczy, zniknęły, zaczął coraz ciemniejszy zmrok zapadać, a pod powałą z liści panowała już taka ciemność, że chyba tylko bystre oczy westmana lub Indyanina mogły rozróżnić najbliższe przedmioty.
Wtem wyruszył traper z młodym wodzem, ażeby mu pokazać jaskinię Fireguna. Reszta wojowników została. Młody wódz miał dokonać pierwszego czynu wojennego, a chociaż zwyczajem swej rasy nie dał nic poznać po sobie, przecież w duchu pragnął udowodnić, że jest godzien wliczenia w szeregi dorosłych wojowników.
Szedł w milczeniu za białym. Droga, której traper nie zmylił mimo ciemności, wiodła w prostym kierunku przez las, pomiędzy olbrzymie pnie tysiącletnich dębów i buków, aż do rzeczki, wzdłuż której posuwali się ze zdwojoną ostrożnością.
W pewien czas dostali się na miejsce, gdzie woda otoczona gestemi zaroślami wypływała ze stóp góry. Traper rozsunął zarośla i zniknął za niemi, a Indyanin poszedł za nim. Znaleźli się w nizkiej, naturalnej sztolni, której dno tworzyło łożysko potoku.
Droga, którą odbywali, była pełna trudów i uciążliwa. Traper szedł nią także po raz pierwszy, a dawniej był tylko u wejścia. Już pół godziny leźli we wnętrzu góry przeciw prądowi małej, lecz szybko płynącej, wody, kiedy naraz doleciał ich szum, który wzmagał się z każdą chwilą, a wkońcu zamienił się w łoskot, przygłuszający najdonioślejszy dźwięk głosu ludzkiego.
Stanęli przed prostopadłym prawie wodospadem. W górze nad nimi znajdował się hide-spot Sama Fireguna, a tuż pod nogami pewnie bardzo głęboki, przez wodę wyżłobiony, kocioł, z którego wypływały wartko fale. Traper pomyślał sobie, że jeśli tego strumienia używano rzeczywiście jako wyjścia tajemnego, to musiał tam być jakiś przyrząd, za pomocą którego wydostawano się w górę lub na dół obok wodospadu.
Począł szukać, macając po ścianach. Oczekiwania go nie zawiodły, bo wkrótce uchwycił ręką mocną, dobrze przytwierdzoną, linę z włókien wijących się roślin, pozwiązywaną w węzły tak, że bez wielkiego wysiłku można było poruszać się po niej w górę i na dół.
O tem odkryciu zawiadomił towarzysza za pomocą znaków, danych palcami, bo mówić nie mógł, powiedział, co należy teraz zrobić, popróbował raz jeszcze, czy lina dobrze przytwierdzona i zaczął zwolna piąć się w górę.
Indyanin uczynił to samo.
Dla niewtajemniczonych była to niebezpieczna, straszna nawet droga. Trzeba było piąć się mozolnie w górę w deszczu rozbitej w wodospadzie wody, która, mocząc im ubranie, ogłuszała ich niemal łoskotem w tej ciasnej przestrzeni. Równocześnie czyhała pod nimi nieznana głębia, a nad nimi może czujny nieprzyjaciel. Ale nie cofnęli się, jeden powodowany żądzą czynu, a drugi żądzą złota.
Szczęśliwie stanęli w górnem łożysku potoku. Wskutek szumu wodospadu nie mogli dosłyszeć przed sobą żadnego szmeru. Posuwali się powoli dalej, macając po ścianach, aż szum przycichł prawie zupełnie. Wtem zatrzymał się traper, bo wydało mu się, że doleciały go jakieś głosy ludzkie. Wyjąwszy nóż i ukryty dotąd z powodu wody rewolwer, skradał się możliwie cicho, a za nim Indyanin, również gotowy do walki. Głosy stały się wyraźniejsze. Podchodzący pokładli się teraz na ziemi i zaczęli nadsłuchiwać. Ktoś mówił:
— To przeklęte! Te rzemienie wcinają mi się w ciało, jak noże. Niech dyabeł porwie Fireguna i jego całe towarzystwo!
— Nie uskarżaj się daremnie, bo to położenia naszego nie naprawi! Sami jesteśmy temu winni. Gdybyśmy byli lepiej czuwali, byliby nas tak haniebnie nie zaskoczyli. Winnetou, to prawdziwy dyabeł, kolonel to olbrzym, a reszta to ludzie, którzy nieraz mieli już w swojem ciele ostry nóż. Pozostaje nam jednak przynajmniej ta pociecha, że nas nie zabiją. To dużo znaczy. Wkrótce będę miał ręce wolne, a potem, sacrebleu, policzę się z nimi, bo...
— Sandersie, mr. Sandersie, to wy? — zabrzmiało ciche pytanie z głębi jaskini, w której leżeli związani Sanders Letrier.
— Kto tam? — szepnął zapytany z uczuciem największej niespodzianki.
— Powiedzcie pierwej, kto wy?
— Henryk Sanders i Piotr Wolf, nikt więcej. Leżymy tu pojmani i skrępowani. Nasi wrogowie są daleko na przedzie i nie mogą nas dosłyszeć. A kto wy jesteście?
— Zaraz się dowiecie. Podajcieno rzemienie! Zdejmiemy je wam.
Kilku cięciami wyswobodzono jeńców z więzów. Wszyscy czterej poznali się nawzajem i porozumieli rychło.
— Jak dostaliście się do jaskini? — zapytał Sanders. — Ona ciągnie się tylko do wodospadu!
— Tak, ale tylko dla głupca, nie umiejącego myśleć, ja natomiast bez najmniejszego trudu przejrzałem sztuczki Fireguna. Przecież woda nie może gubić się tu w górze.
— Prawda!
— Musi mieć jakieś ujście!
— Oczywiście! Że też ja o tem nie pomyślałem!
— Ja odnalazłem to wyjście i coś jeszcze w dodatku.
— Co, co? — nalegał Sanders.
— Obok wodospadu wisi lina. Po niej można się dostać na dół do spokojnie płynącego potoku, a stamtąd na świat. Idziecie oczywiście z nami?
Sanders namyślał się przez kilka sekund.
— Poszlibyśmy chętnie, ale nie możemy.
— Czemu nie? Boicie się liny?
— Ba! Z podobnemi linami my mieliśmy może więcej do czynienia, niż wy. Ale jeśli pójdziemy za wami, zepsujemy wam i sobie całą rzecz.
— Jakto?
— Będzie lepiej, jeśli nas napowrót zwiążecie i zostawicie tutaj, dopóki nie wrócicie ze swoimi Indyanami.
— Sądzę, że wam tu zbyt dobrze się nie powodzi!
— Gdybym się bał kogokolwiek, nie zostałbym tu pewnie. Ale zważcie, ile tu złota nagromadzono! Jeśli zawcześnie odkryją naszą ucieczkę, będzie ono dla nas stracone, a jeśli później po nie wrócimy, urządzimy sobie poszukiwanie za niem, że nam tchu zabraknie.
— Do dyabła, macie słuszność! Powinienem byt prędzej o tem pomyśleć! Żeby tu wrócić, potrzebujemy kilku godzin, a przez ten czas mogłoby wszystko przepaść. Czy rzeczywiście odważycie się zostać tu nadal?
— Niepotrzebne pytanie! Spodziewam się tylko, że nas nie opuścicie.
— Bądźcie o to spokojni! Czerwoni gentlemani muszą to towarzystwo wziąć na słówko, a ja nie jestem taki głupi, żebym zostawiał tu szlachetny kruszec.
— Skrępujcie więc nas napowrót!
— Zwiążę was niezbyt mocno, a tu macie nóż na wszelki wypadek. Tak, to już gotowe, a teraz precz!
Obaj śmiałkowie zniknęli bez szmeru, a jeńcy zajęli poprzednie położenie. Czuli się o wiele pewniejsi i silniejsi na duchu, aniżeli przed chwilą.
Kiedy to działo się w kryjówce, stał mały Bill Potter przed nią, wsparty o drzewo i słuchał uważnie każdego szmeru, który go w ciszy nocnej dochodził. Objął ten posterunek, żeby dbać o bezpieczeństwo całego towarzystwa.
Wtem usłyszał plusk szybkich kroków w potoku. Rzucił się na ziemię, ażeby zbliżającego się lepiej poznać, a jemu się nie pokazać. Przybysz stanął w pobliżu, starając się przebić wzrokiem ciemności.
— Have-care — attention, czy tu niema nikogo na straży? — spytał.
— Piotrze Polter, czy to ty?.
— No, kimże miałbym być, jeśli nie Piotrem Polterem, he? Kogóż właściwie kolonel tutaj postawił?
— Kto ja jestem? Hihihi! Piotr Polter nie poznaje Billa Pottera, a stoi przed nim o dwie stopy taki długi, jak pień sykomory! Gdzie są tamci?
— Jacy tamci, stary trutniu?
— No, Hammerdull i Holbers! A co się stało z mięsem, które mieliście przynieść?
— Idźcie sami po mięso, oraz po Grubasa i Cienkosza. Znajdziecie wszystko u Indyan tam nad rzeką, jeśli przedtem nie pojadą dalej.
— U Indyan, nad rzeką? Co to ma znaczyć?
— To znaczy, że nie mam czasu wdawać się z tobą w długie rozmowy! — odparł Polter. — Muszę iść do kolonela, a ty potem dowiesz się o wszystkiem.
Zwrócił się ku wejściu do jaskini, gdzie myśliwi siedzieli przy ognisku. Sam Firegun poznał nadchodzącego.
— Już tu, sterniku? — spytał. — A tamci zostali z mięsem?
— Tak, z czerwonem mięsem, sir! Są pojmani, a teraz zostaną powieszeni, zastrzeleni, albo pożarci; zresztą mnie to wszystko jedno.
Wszyscy zerwali się na równe nogi.
— Pojmani? Przez kogo? Opowiedz! — zawołali.
— Zaraz. Podajcie mi najpierw stamtąd jaki łyk i kąsek. Płynąłem, jak kuter awizowy[60] i trzeszczę we wszystkich spojeniach, jak podziurawiony. Niech mnie dyabeł porwie, jeśli jeszcze kiedy pójdę na tę nieszczęsną preryę i usadowię się na grzbiecie takiej bestyi, która mi tak dmie w szmaty, że tracę kierunek i nie mogę go znaleźć! Żeby to bydlę samo było nie przeczuło hide-spot, byłbym jeszcze z dziesięć lat uganiał po trawach!
Dano mu zjeść i wypić. Teraz dopiero zaczął opowiadać, czem wywołał niemałe rozdrażnienie, chociaż u przywykłych do milczenia i panowania nad sobą myśliwców nie wybuchło ono tak hałaśliwie.
— Hammerdull i Holbers pojmani? — pytał Firegun. — Trzeba ich uwolnić i to jak najrychlej, bo czerwoni załatwią się z nimi krótko!
— Wyruszymy natychmiast! — rzekłem ja, gdyż polubiłem tych oryginalnych traperów i chciałem im jak najprędzej pośpieszyć z pomocą.
— Tak — potwierdził Wallerstein — bo Indyanie się oddalą i nie zdołamy ich potem doścignąć!
Sam Firegun uśmiechnął się.
— Musicie zaczekać do rana, bo w ciemności nie rozpoznamy śladów. Wątpię nawet, czy nas sternik potrafi zaprowadzić nad rzekę, gdzie ich zaskoczono.
— Ja? Nad rzekę? — spytał rozzłoszczony. — Co mnie obchodzi ta nędzna woda, gdzie doznaliśmy takiego rozbicia? Każę się przepiłować od góry do dołu, jeśli zdołam powiedzieć, czy ta bajura leży na prawo, czy na lewo. Nie miałem przy sobie ani kompasu, ani liny. Grubas i Cienkosz holowali mnie tak, że nie starałem się ani trochę zważać na kierunek. Potem sadziła ze mną ta bestya tak, że wzrok i słuch postradałem. Co ja mogę wiedzieć o waszej wodzie? Dajcie mi spokój!
— Hihihi — śmiał się Bill Potter, który nadszedł w tej chwili. — Ten wielki człowiek jeździ po preryi i nie wie, gdzie był! Teraz będziemy musieli iść jego tropem, zanim znajdziemy ślady Indyan. Czy to nie śmieszne, he?
— Czy zamkniesz dziób, ty kreaturko maleńka? — huknął nań sternik, dotknięty tą obelgą. — Kiedy stoję na pokładzie dobrego okrętu, to znam kierunek, w którym płynę, ale na sawannie i do tego na grzbiecie cholerycznego bydlęcia tak jest źle człowiekowi, że z bólu serca nie pamięta o rozumie. Jeśli tęsknisz za czerwonymi, to sam ich sobie poszukaj!
— Ja sądzę, że nie potrzeba szukać tropu ani sternika, ani Indyan — przerwał Firegun tę zabawną kłótnię. — Młodzi Ogellallajowie wyjechali w wojennym zapale naprzeciwko starszych wojowników, znaleźli ich trupy i pragną teraz zemsty. Wyszukali sobie pewnie bezpieczne obozowisko i zawlekli tam pojmanych. Tam będą wypytywali o hide-spot, lecz Hammerdull i Holbers zginą raczej, a nie zdradzą nas. Indyanom więc niełatwo będzie znaleźć naszą kryjówkę, ale ich zbiegli towarzysze musieli się z nimi połączyć, a że znają okolicę tej kryjówki, przeto postanowią na nas napaść i to rychło, ażeby zbiegły sternik nie mógł nas ostrzec. Z tego powodu pewnie już są w drodze, wystarczy więc, jeśli na nich zaczekamy. Niech zatem straż wróci na swoje miejsce. My będziemy w pogotowiu. Precz z ogniskiem! Tylko smolaki mogą się palić w jaskini. Ja popatrzę do jeńców.
— Ja pójdę ze stryjem — rzekł Wallerstein. — Mnie najbardziej zależy na tem, żeby się upewnić, czy jeszcze są.
Wziął jedną z płonących smolnych gałęzi i poświecił idącemu przodem kolonelowi.
Przybywszy do pojmanych, rzucił Firegun na nich badawcze spojrzenie. Oko jego padło przy tem na wilgotny grunt wapienny jaskini. Po twarzy przemknął mu błyskawicznie wyraz niespodzianego zdziwienia, którego nie można było zauważyć, bo ponury blask padał nań z boku.
— Wszystko bezpieczne. Chodź! — rzekł spokojnie i opuścił to miejsce z bratankiem. Kiedy jednak wrócił do towarzyszy, wystarczył półgłośny okrzyk, ażeby ich czemprędzej zwołać.
— Słuchajcie, ludzie! Dobrze odgadłem. Indyanie są nietylko w drodze do nas, lecz byli już w naszej kryjówce! Odnaleźli ją!
Ździwienie, graniczące z przestrachem, odbiło się na twarzach myśliwców, którzy natychmiast chwycili noże i rewolwery.
— Muszę wam teraz wyjawić tajemnicę, o której ze względu na ogólne bezpieczeństwo nie mówiłem dotąd ani słowa. Jaskinia ma ukryte wyjście.
— Ach! — zabrzmiało dokoła.
— Znalazłem je w tym samym dniu, co i samą jaskinię. Woda spada w tyle w głąb i wybiła tam kocioł, z którego wypływa wnętrzem góry. Przymocowałem wówczas dobrze zwiniętą podwójną linę obok wodospadu, spuściłem się na dół i zobaczyłem, że wzdłuż potoku można się całkiem dobrze wydostać na świat. Lina wisi tam jeszcze i znajduje się w dobrym stanie. Teraz, kiedy byłem u więźniów, zauważyłem na ziemi ślady stóp obcych, a rzut oka przekonał mnie, że więzy ich rozluźnione.
— Jak to się stało? — zapytałem. — Sam ich mocno związałem. Rozluźnić im rzemienie mógł tylko ktoś obcy.
— Indyanie wysłali kilku ludzi na zwiady i tym udało się znaleźć to wyjście. Weszli w nie, wydostali się po linie na górę, znaleźli więźniów, rozluźnili im pęta i zostawili pewnie broń jakąś. Potem wrócili po swoich.
— Czemuż nie zabrali Sandersa i Letriera z sobą? — spytał Wallerstein.
— Bo wszystko byłoby zdradzone, gdybyśmy przedwcześnie odkryli ich nieobecność. Przedewszystkiem należy tych dwu drabów uczynić nieszkodliwymi i związać ich nanowo. Dalej chłopcze! My pójdziemy naprzód, a reszta cicho za nami, ażeby rzucić się na nich, gdyby próbowali oporu. Unikać wszelkiego rozlewu krwi!
Podczas tej rozmowy odbywała się w grocie druga półgłosem.
— Janie, czy widziałeś to spojrzenie? — zapytał Sanders szeptem po oddaleniu się Fireguna i Wallersteina.
— Jakie spojrzenie?
— Które kolonel rzucił na ziemię.
— Nie patrzyłem wcale na niego.
— On odkrył wszystko.
— Nie może być! Przecież odszedł zupełnie uspokojony.
— To było tylko chytrze udane! Zobaczył ślady myśliwca i Indyanina i twarz drgnęła mu podejrzanie. Potem popatrzył krótko na nasze więzy, a brzmienie słów jego „wszystko bezpieczne“ utwierdziło mię w tem przekonaniu, że wszystko przejrzał.
— Szatan! A jeśli poszedł teraz po ludzi, by nas związać nanowo? Możnaby zwaryować!
— Przyjdzie z nimi napewno.
— W takim razie ja będę się bronił do ostatniej kropli krwi; bo jeśli nas znowu skrępują, to wszystko przepadnie. Wsadzą nas gdzie indziej, a tu na naszym miejscu przyjmą Indyan.
— To pewnie się stanie, ale opór byłby zupełnie bez celu.
— Dlaczego?
— Pokonanoby nas przecież. Najprostszą i jedyną drogą jest natychmiastowa ucieczka.
— A jeśli ty się mylisz, kapitanie, jeśli stary nic nie zauważył?
— To byłoby jeszcze lepiej dla nas. Nie przyszliby tu przed przybyciem Indyan i nie zauważyliby naszej ucieczki, a plan napadu nie byłby zdradzony. Ja się zabieram. Wszak słyszeliśmy, gdzie droga. Prędzej, Janie, żeby nie było zapóźno!
Powstali z ziemi i uwolnili się od rzemieni, poczem ruszyli za szmerem wody. Po dłuższe m szukaniu znaleźli sznur i zaczęli się po nim spuszczać. Gdy zawiśli nad wzburzonem i szumiącem wyżłobieniem, zbadał naprzód Sanders nogami ściany skalne i znalazł nizki boczny otwór, w który wciskały się odpływające fale. Jednym rozmachem dostał się doń i przyciągnął linę do siebie, ażeby wskazać kierunek towarzyszowi. Była to chwila niebezpieczna dla zbiegów, bo z powodu łoskotu wody nie mogli się z sobą porozumieć. Ale śmiałe przedsięwzięcie się udało. Brodząc w wodzie w pochylonej postawie wyszli w kilka minut mokrzy, ale zdrowi na wolne powietrze.
Wyprostowali zmęczone członki i zatrzymali się na chwilę, aby odsapnąć ze zmęczenia.
— Tu musimy zaczekać na Indyan — rzekł Letrier.
— To niebezpieczne. Firegun każe nas z pewnością zaraz ścigać, gdy spostrzeże naszą ucieczkę. Chodźmy dalej!
— Ależ nie wiemy, gdzie jest obóz Indyan!
— To nic! Nie potrzebujemy iść daleko. Wyszukamy sobie tutaj kryjówkę i zaczekamy na dalsze wypadki.
— Masz słuszność, kapitanie; gdybyśmy bowiem teraz natknęli się na Indyan, musielibyśmy z nimi wrócić, a ja do tego wcale nie czuję ochoty. Spróbujmy zamiast siebie posłać tych zacnych ludzi w ogień, a potem zobaczymy, jak będzie można najpraktyczniej dobrać się do kasztanów.
— I ja tak sądzę. Chodź!
Weszli kilka kroków w zarośla i ukryli się w ich splątanym gąszczu. Zachowując się jak najciszej, nadsłuchiwali uważnie w ciemności nocnej.
Wtem dał się słyszeć szelest, podobny do szmeru, wywołanego przez chrząszcza.
— Indyanie! — szepnął Sanders.
Nie mylił się istotnie. Z białym strzelcem i synem Matto-Siha na czele zbliżali się oni jeden za drugim z nadzwyczajną ostrożnością. Stanąwszy przed ukrytem wejściem, odbyli krótką naradę, poczem jeden po drugim zniknęli w małym otworze. Dwaj zostali na straży.
Upłynęło sporo czasu. Niebo, którego przedtem nie można było odróżnić od czarnego dachu listowia, zaczęło odeń odbijać; potem poszczególne pnie, grubsze konary i gałęzie stały się wyraźniejsze. Tu i ówdzie zbudzony ptak odezwał się porannym okrzykiem, noc ustępowała powoli przed dniem, wreszcie świt zaczął szarzeć na dobre.
Czuwający Indyanie stali bez ruchu nad brzegiem potoku tam, gdzie wypływał z góry. Z pewnością niecierpliwili się tem, że towarzysze ich tak długo nie wracali, nie okazywali tego jednak najmniejszym rysem swych spiżowych twarzy, bo już jako chłopcy nauczyli się bezwzględnie panować nad sobą i przytłumiać najgwałtowniejsze uczucia. Wyglądali jak dwa posągi, wsparte na lufach strzelb i uzbrojone rozmaitą bronią indyańską.
Naraz huknęły dwa strzały tak równocześnie, że zabrzmiały jakby jeden, a strażnicy padli na ziemię z przestrzelonemi głowami. W następnej chwili podniosły się obok nich dwie postaci, które niepostrzeżenie przeszły przez otwór wodny. Byli to Sam Firegun i mały Bill Potter.
— Hihihi! — zaśmiał się drugi. — Zawcześnie wyleciały z gniazda te dzieci, nie nauczywszy się jeszcze dobrze słuchać i patrzeć. Widzicie teraz, kolonelu, że miałem słuszność. Zapomnieli zatrzeć swoje ślady i teraz możemy znaleźć ich obóz, w którym znajduje się nasz Gruby i Cienki.
— Czy odważysz się sam wrócić do jaskini?
— Czemu nie? Czy sądzicie może, że Bill Potter boi się dwu kropel wody, któreby musiał połknąć?
— To wracaj! Ja poszukam tu śladów, a ty sprowadź tamtych dokoła góry na to miejsce. Niech zostanie tylko zwyczajna straż, bo plac oczyszczony zupełnie. Ja pójdę naprzód, a wy za mną, ale śpieszcie się, żebyście mnie doścignęli niedługo!
Mały traper zniknął w otworze, a Sam Firegun ruszył tropem Indyan, który był tak wyraźny, że przynajmniej na początek pościgu nie potrzeba było zwracać nań zbytnio uwagi. Myśliwiec przeto pobieżnie tylko obejmował go okiem razem z przyległym terenem, wskutek tego nie zauważył śladów, zostawionych w ciemnościach nocnych przez obu zbiegów. Idąc za tropem Ogellallajów, znalazł się wkrótce między drzewami lasu.
I znowu upłynął pewien czas, poczem Sanders wyszeptał:
— To nieszczęście, okropne nieszczęście! Poczciwi Indyanie wydostali się po linie do jaskini, ale tam natychmiast pozabijano ich wszystkich. Szkoda! I znowu stoimy dwaj przeciwko Firegunowi i jego ludziom.
— Czy byłoby lepiej, kapitanie, żebyśmy chyłkiem poszli za nimi? — spytał Letrier. — Jeśli chcemy umknąć szczęśliwie, to musimy bezwarunkowo mieć konie, a zostają nam tylko konie czerwonych.
— To jest niemożliwe. Myśliwcy przyszliby po nas i zauważyliby natychmiast nasze ślady.
— Co nam zaszkodzi, jeśli starego zrobimy raz na zawsze nieszkodliwym. Mamy przecież nóż!
— Dokonaliśmy, mój Janie, wielu trudnych rzeczy, ile westmanami nie jesteśmy. Kolonel cieszy się nawet bystrym słuchem i ma nad nami przewagę broni. Gdyby nawet udało nam się pchnąć go dobrze i dostać się do koni, to w kilka minut potem pędziłaby za nami cała wściekła zgraja.
— Gdy starego nie będzie, to przed resztą nie ma obawy. Głupi sternik, Wallerstein i ten szpieg policyjny nie znają preryi i są...
— A Apacz Winnetou? — wtrącił Sanders.
— Do dyabła! Zapomniałem o nim. Chez dieu, on sam potrafiłby nas doścignąć i roztrzaskać swoim przeklętym tomahawkiem. Ale co robić? Wiecznie nie możemy tu przecież leżeć.
— Masz słabą głowę, mój Janie. W jaskini Fireguna nagromadzono ogromne skarby.
— I cóż z tego?
— Nam trzeba złota.
— Czy poprosimy Fireguna, żeby nam je darował?
— Ba! Sami sobie weźmiemy.
— Kiedy?
— Skoro tylko traperzy się oddalą.
— A jak?
— Bardzo łatwo. Czy nie przychodzi ci żadna myśl do głowy?
— Nie; przychodzi mi tylko to na myśl, że wpadliśmy w nędzną pułapkę.
— Z której wydostaniemy się wkrótce.
— W jaki sposób?
— Zaczekamy, dopóki myśliwi nie odejdą.
— A potem?
— Potem — szepnął Sanders, choć nikt ich nie podsłuchiwał — potem wrócimy tą samą drogą, którą przyszliśmy tutaj.
— Do jaskini?
— To się rozumie!
— I damy się tam pozabijać!
— Albo nie. Słyszałeś, że tylko jeden myśliwiec ma pozostać na straży. Będzie stał daleko od jaskini nad potokiem i nie zauważy nas.
— Słusznie! Kolonel popełnił gruby błąd, nie zostawiwszy straży tu nad potokiem.
— Oczywiście. Wrócimy zatem do groty.
— Wrócimy do groty! — zawołał Letrier, któremu zaczęło się to podobać.
— I poszukamy złota.
— Złota...?
— Zabierzemy je i...
— I...?
— Uzbroimy się, bo w kryjówce jest dość narzędzi do strzelania i kłucia.
— To prawda. Tam jest cała zbrojownia.
— Następnie zakłujemy strażnika.
— To konieczne.
— Potem weźmiemy sobie dwa dobre konie.
— Gdzie one stoją, kapitanie?
— Nie wiem jeszcze, ale znajdą się pewnie. Myśliwcy jeżdżą zawsze wzdłuż potoku, w pobliżu więc musi być jakieś miejsce, w którem przywiązują konie. Jeśli zbadamy uważnie brzegi, to natrafimy na nie całkiem pewnie.
— A potem? — zapytał Letrier.
— Potem w świat! Dokąd, to się dopiero pokaże, ale w każdym razie na zachód, bo na wschodzie nie mamy co robić. Tyle tam na nas nacięli karbów nietylko w ostatnich, lecz także w dawniejszych czasach, że nie możemy się pojawić w Stanach wschodnich. Gdy dostaniemy pieniądze lub złoto, będziemy się starali dotrzeć do San Francisko...
Przestał mówić, bo szelest, który go z boku doszedł, zmusił go do milczenia.
Odezwały się ciche kroki. To Bill Potter przedzierał się przez zarośla, a za nim wszyscy z wyjątkiem tego, który został na straży. Winnetou był także z nimi. Nie zatrzymując się, szli śladami Fireguna, który przedtem zaznaczył je dla nich wyraźnie. Obaj ukryci przestali oddychać, bo za jednem spojrzeniem swych bystrych i wprawnych oczu Indyanin mógł spostrzec zatarte nieco ich ślady. Ale niebezpieczeństwo ominęło ich szczęśliwie, bo Winnetou zdał się na idącego przodem trapera i nie zwracał wcale uwagi na ziemię.
— Grace à dieu! — rzekł Letrier, kiedy w dali przebrzmiały odgłosy kroków. — Teraz rzeczywiście wisiało życie nasze na włosku. Choć przemokłem do nitki, mimoto spociłem się, jak w łaźni.
— Teraz czas. Musimy jednak być ostrożni i zacierać wszelkie ślady za sobą.
Czynność ta sprawiała im, jako niewprawnym, takie trudności, że upłynęła dobra chwila, zanim zniknęli w otworze potoku. Znali już drogę i dostali się szczęśliwie na górę. Letrier, który wspinał się za swoim panem, puścił właśnie linę i stanął na ziemi, kiedy poczuł, że go Sanders zatrzymał. Stali przed mnóstwem leżących dokoła ciał ludzkich. Ze zgrozą przekonali się, że to młodzi Indyanie. Przeszli przez trupy i dostali się tak do groty, w której przedtem leżeli skrępowani. Tutaj mogli pomówić.
Letrier wstrząsnął się.
— Brr, kapitanie! Tych biednych chłopców chwytano jednego po drugim i zabijano, kiedy wchodzili do kryjówki. To szczęście, żeśmy się tam w lesie zatrzymali, bo bylibyśmy musieli pójść z nimi na niechybną śmierć.
— Teraz niema czasu na takie rozważania. Naprzód i to najpierw do broni!
Powrócili do kryjówki, opuszczonej teraz przez traperów. Tylko jeden człowiek stał na straży po drugiej stronie.
W głównym przedziale jaskini były wejścia do komór bocznych. Jedna z nich obwieszona była najróżnorodniejszemi narzędziami wojennemi, jakich wymaga życie na preryi. Znajdowało się tam również mnóstwo prochu, ołowiu i form na kule. Żywność, chociaż w małym zapasie, nagromadzona była w drugiej komorze. W głównej grocie paliła się lampa łojowa, służąca do oświetlenia.
Obaj zaopatrzyli się najpierw we wszystko, czego potrzebowali do uzbrojenia się i ubrania, a potem zaczęli szukać bogactw ukrytych.
Wszelkie trudy okazały się daremnemi. Czas drogi upływał szybko, wobec czego musieli z każdą chwilą coraz pośpieszniej szukać.
— Schowane zanadto troskliwie, Janie — rzekł wkońcu Sanders, gdy przyszli do ostatniej komory. — Zresztą, gdybyśmy je nawet znaleźli, jak moglibyśmy je zabrać? Złoto jest ciężkie.
— Włożylibyśmy je na konie rezerwowe.
— To byłby sposób jedyny, ale opóźniłby naszą ucieczkę. Patrz, to zapewne osobne mieszkanie Fireguna!
Ściany tej komory obwieszone były niegarbowanemi skórami w celu powstrzymania wilgoci. Kilka z gruba ciosanych krzeseł i skrzyń stanowiło jej urządzenie. Szukający rzucili się natychmiast do skrzyń, lecz złota nie znaleźli tylko ubrania i inne przedmioty.
Rozrzucili to w pośpiechu po ziemi. Wtem wydał Sanders słaby okrzyk radości. Znalazł stary portfel, który, owinięty troskliwie, leżał na dnie jednej ze skrzyń.
— To nie złoto, ale może mimo to ma jakąś wartość! — rzekł.
Wszedł do głównej groty, gdzie było jaśniej i otworzył portfel.
— Co tam jest, kapitanie? — zapytał Letrier z zaciekawieniem.
— Nic, zupełnie nic. Znowu się zawiodłem — odpowiedział spokojnie, lecz w duszy jego przewalały się fale wzruszenia.
Zawartość składała się z bardzo wartościowych kwitów depozytowych. Oto Sam Firegun odwiózł mnóstwo złota do rozmaitych banków na Wschodzie i kazał sobie na te sumy wystawić kwity. Obecny ich właściciel mógł je każdej chwili zmienić na bieżącą monetę. Ale tego Letrier nie potrzebował wiedzieć.
Sumy, zapisane na tych kwitach, nie należały wyłącznie do Fireguna, lecz do całego towarzystwa, dlatego były tak wysokie. W kryjówce było z pewnością mnóstwo złotego pyłu i nuggetów, ale nie można było ich znaleźć. W chwili właśnie, kiedy szukający wygłaszali na ten temat niechętne uwagi, usłyszeli szmer. To strażnik wchodził do groty. Sanders, który nabił był jeden ze znalezionych rewolwerów, zastrzelił go natychmiast.
— A teraz precz! — zawołał — Musimy dostać konie. Mam nadzieję, że je znajdziemy.
Zabrali wszystko, co znaleźli i skierowali się ku zwykle używanemu, przedniemu wchodowi do jaskini. Wyszedłszy z niej, udali się wzdłuż potoku i dostali się wkrótce na wązką drogę, która wiodła na polanę, zarosłą trawą, gdzie znajdowały się konie myśliwców.
Nie tracąc czasu, osiodłali szybko dwa, bo siodła i rzędy wisiały na drzewach, dosiedli ich i odjechali.
Tymczasem wszyscy myśliwcy z wyjątkiem tego, którego na jego zgubę zostawiono na straży, podążyli śladami Indyan, by wyswobodzić Dicka Hammerdulla i Pitta Holbersa. Sama Fireguna, który udał się przed nimi, doścignęli niebawem. Zabrał on z sobą wszystkich, bo nie wiedział, z ilu czerwonymi będzie sprawa. Szedł naprzód z Winnetou i obydwaj odczytywali ślady, wydeptane zresztą wyraźnie, bo czerwoni szli nocą. Mimo że podróż nie nastręczała trudności, dopiero w kilka godzin ujrzeli przed sobą las, w którym obozowali czerwoni wraz z jeńcami. Nie mogli zbliżyć się tam w prostej linii, bo byliby ich Indyanie dostrzegli stamtąd, zboczyli więc teraz z tropu i dostali się do lasu w punkcie, oddalonym może o milę angielską od tego miejsca, gdzie ślad gubił się między drzewami.
Teraz skręcili pod kątem do pierwotnego kierunku tak, że posuwali się do obozu nie z przodu lecz z boku. Z każdym krokiem musieli zachować większą ostrożność. Szukając ciągle osłony, pomykali wszyscy z krzaka do krzaka, od drzewa do drzewa, aż Winnetou, który pierwszy usłyszał głosy, dał znak idącym za nim, żeby się zatrzymali. Z Firegunem poczołgali się dalej i niebawem ujrzeli miejsce, o które im chodziło. Równocześnie zauważył kolonel, że niepotrzebnie zabrał z sobą wszystkich swoich ludzi, gdyż oprócz obydwu pojmanych leżących na ziemi, znajdowało się tam tylko trzech ludzi: dwaj Indyanie i biały, który doradził czerwonym napad na hide-spot. W kilku minutach otoczono to miejsce, owych trzech ludzi, którzy byliby musieli poddać się bez oporu, zastrzelono, choć wbrew woli Winnetou i Fireguna, poczem przecięto więzy jeńcom.
— Czemuż byliście tak nieostrożni, Dicku, że daliście się złapać takim chłopcom! — rzekł Sam Firegun.
— Czy ostrożni, czy nie, to wszystko jedno — odrzekł Grubas, prostując członki. — Pojmali nas i nic nie można było na to poradzić. Cóż ty na to, Picie Holbersie, stary szopie?
— Hm! — mruknął Długi. — Jeśli sądzisz, Dicku, że nie można było na to poradzić, to masz słuszność, gdyż nic na to nie poradziliśmy.
— I biały był z nimi! — dziwił się Firegun. — W takim razie oprócz Sandersa i Letriera umknął nam jeszcze jeden!
— Tak — potwierdził Hammerdull. — Ten właśnie drab odkrył hide-spot. Zaprowadził młodego wodza, aby mu drogę pokazać, ale nie poszedł, kiedy miano wykonać napad i tutaj został. Jakże wam się powiodło? Czerwoni nie powrócili.
— Zdmuchnięci wszyscy, a w jaki sposób, o tem w drodze się dowiesz. Ruszamy zaraz, bo zostawiliśmy w domu tylko jednego człowieka.
Jaki błąd przez to popełnił, to aż nadto dobrze zrozumiał, kiedy wrócili. Znaleźli bowiem zwłoki strażnika i zobaczyli, że przeszukano wszystkie przedziały jaskini. Kto to uczynił, to nie ulegało żadnej wątpliwości. Ku swemu uspokojeniu przekonał się kolonel najpierw, że nie znaleziono zapasu pyłu złotego i nuggetów, ale przeraził się tem więcej, gdy zauważył brak portfelu z kwitami depozytowymi. Gniew jego z tego powodu udzielił się drugim i postanowiono jednogłośnie ścigać Sandersa i jego towarzysza. Chodziło bowiem nietylko o to, żeby pochwycić zbiegów, lecz także o portfel, którego zawartość przedstawiała znaczny majątek.
Te pieniądze właśnie mogły im ułatwić ucieczkę, skoroby tylko dostali się do miejsc zamieszkałych. Nie należało wobec tego zwlekać ani chwili z pościgiem. Musieliśmy jednak zaopatrzyć się w odpowiednie środki, ażeby nie wybierać się w pogoń bez pieniędzy. W całem nieszczęściu więc prawdziwem szczęściem było to, że zbiegowie nie znaleźli nuggetów.
Jeśli przedtem zrobiłem w opowiadaniu wielki skok z San Francisko aż na Dziki Zachód, to proszę teraz panów skoczyć ze mną z powrotem. Jesteśmy zatem znowu we Frisko, a raczej w pobliżu, w Oaklandzie, położonym nad zatoką. Kto bowiem jak my przybywa z Zachodu, musi się zatrzymać w Oaklandzie, bo zastępuje mu tam drogę zatoka San Francisko o jedenastu kilometrach szerokości. Nie jest to jednak przeszkodą, gdyż sposobności do przeprawienia się jest podostatkiem. Przewożono się podówczas nawet konno na szerokim promie oaklandzkim.
Jednym z takich promów przeprawili się dwaj jeźdźcy, nie zsiadłszy ze swoich wierzchowców, choć były bardzo zdrożone. Jeźdźcy również wyglądem swoim przypominali ludzi, którzy przez dłuższy czas nie korzystali wcale z błogosławieństwa cywilizacyi. Brody zwisały im na piersi bezładnie, kapelusze z szerokiemi kresami straciły kształt pierwotny i spadały im głęboko na twarze, a skórzane ubrania wyglądały, jakby zrobione z zeschłej, popękanej kory drzewnej.
Całe ich wyekwipowanie wskazywało, że przebyli w ostatnim czasie ogromne trudy.
— Nareszcie, grace à dieu! — odetchnął jeden z nich głęboko — jesteśmy, Janie, tutaj, gdzie, jak przypuszczam, nic nam już bieda nie zrobi.
Drugi potrząsnął smętnie głową.
— Darujcie, kapitanie, ale ja nie podzielam z wami tej nadziei. Dopiero wtedy poczuję się bezpiecznym, gdy będę siedział na pokładzie dobrego okrętu, który w dodatku będzie płynął o kilka mil stąd. Niech mnie dyabeł porwie, jeśli kolonel ze swymi ludźmi nie następuje nam na pięty!
— To możliwe, ale nieprawdopodobne. Wobec tego, żeśmy go tak na wszystkie strony wodzili, pomyślał pewnie, że przez góry zwróciliśmy się do Brytańskiej Kolumbii. W każdym razie nienapróżno tak krążyliśmy.
— Życzę sobie, żebyście się nie mylili, ale nie ufam temu dyabelskiemu plemieniu traperów i uważam za najlepsze udać się jak najrychlej na pokład okrętu, który nie chce nic wiedzieć o tym nieszczęsnym kraju.
— Przedewszystkiem musimy zrobić się podobnymi do ludzi.
— Na to potrzeba dużo pieniędzy.
— Tyle musimy dostać i to zaraz. Popatrzno tam!
Wskazał ręką na barak, nad którego nizkim dachem widniał napis: „Jonatan Livingstone, horse-haggler“.
— Handlarz końmi? — rzekł Jean. — Dużo da za nasze zagłodzone zwierzęta!
— Zobaczymy!
Zwrócili konie ku wspomnianemu budynkowi. Kiedy tam zsiedli, wyszedł człowiek, w którym na odległość tysiąca kroków poznać było żyda handlarza.
— Do kogo, gentlemani? — zapytał.
— Do szanownego mr. Livingstone’a.
— Ja nim jestem.
— Czy kupujecie konie?
— Hm, tak... ale nie takie — odpowiedział z lekceważącem, lecz bystrem, spojrzeniem na ofiarowany mu towar.
— Well, w takim razie good bye, sir!
Sanders dosiadł konia, udając, że chce się oddalić.
— Slow, master, powoli, powoli. Pozwolicie chyba, żebym najpierw zwierzęta obejrzał!
— Skoro „takich“ nie kupujecie, to was żegnamy. Nie macie do czynienia z greenhornem!
— Tak, tak! To zsiądźcie znowu! Hm, nędzne, strasznie nędzne! Przybywacie pewnie z sawanny?
— Yes!
— Niewiele mogę za nie dać, bo muszę być na to przygotowany, że mi padną — rzekł, mierząc konie wzrokiem dokładniej. — Ileż chcecie?
— Co dajecie?
— Za oba?
— Za oba.
— Hm, trzydzieści dolarów, nie więcej, ani też mniej.
Sanders wskoczył znów na siodło i odjechał, nie rzekłszy ani słowa.
— Stop, sir, wy dokąd? Ja myślałem, że chcecie sprzedać konie!
— Tak, ale nie wam.
— Wróćcież! Dam czterdzieści.
— Sześćdziesiąt!
— Czterdzieści pięć!
— Sześćdziesiąt!
— Pięćdziesiąt!
— Sześćdziesiąt!
— Nie mogę! Pięćdziesiąt pięć i ani centa!
— Sześćdziesiąt i ani centa mniej. Żegnam.
— Sześćdziesiąt? Nie, ani mi się śni. Ale stańcie, zaczekajcie! Zostańcie, dostaniecie sześćdziesiąt, choć te bydlęta nie warte tych pieniędzy!
Sanders wrócił z uśmiechem i zsiadł z konia.
— Bierzcie je sobie i to ze wszystkiem.
— Wejdźcie do środka master. Niech tamten potrzyma je tymczasem.
Handlarz wprowadził go do małej izdebki, przedzielonej na dwie części starą zasłoną perkalową, za którą zniknął. Po chwili wyszedł z pieniądzmi.
— Oto sześćdziesiąt dolarów. Wzięliście okropne pieniądze!
— Nie róbcie się śmiesznym! Ale hm, czy znacie miasto?
— Nieźle.
— Możecie mi coś o niem powiedzieć?
— Pewnie chodzi warno boardinghouse?
— Nie, o porządny bank, albo lombard.
— Lombard? A tam czego chcecie?
— To rzecz uboczna.
— To rzecz główna, sir, jeśli sobie życzycie dobrej wiadomości.
— Chcę sprzedać kwity depozytowe.
— Na co?
— Na pył złoty i nuggety.
— Do kroćset piorunów! Na ile kwit opiewa?
— Mam ich więcej.
— To sprzyjało wam dyabelskie szczęście. Pokażcie!
— To do niczego nie doprowadzi.
— Czemu nie? Jeśli to dobry papier; to ja go sam kupię. Załatwiam czasem takie interesa, jeśli oczywiście przy tem można co zarobić.
— Oto jest!
Wydobył z portfelu, znalezionego w jaskini, jeden z kwitów i wręczył handlarzowi. Żyd zdziwił się i rzucił pełne szacunku spojrzenie na obdartego przybysza, który posiadał taki majątek.
— Dwadzieścia tysięcy dolarów, opiewające na właściciela, złożone w Banku Charles Brockmann, Omaha! Kwit jest dobry. Ile żądacie?
— Ile dajecie?
— Połowę.
Sanders wziął papier z jego ręki poszedł do drzwi.
— Żegnam, mr. Livingstone!
— Stójcie! Ile chcecie?
— Ośmnaście tysięcy wypłaci mi natychmiast każdy bankier. Ponieważ jednak jestem już u was i śpieszę się bardzo, to dacie szesnaście, a kwit będzie wasz.
— To niemożliwe. Nie wiem, czy jesteście prawnym...
— Well, sir, nie chcecie, to dobrze!
Handlarz zatrzymał go za rękę, podnosił cenę coraz wyżej, aż wkońcu przyniósł z za kotary żądaną sumę. Należał on do tych kupców do wszystkiego, którym pomimo ich ubogiego wejrzenia i nędznego urządzenia domu nigdy nie brak gotówki.
— Oto pieniądze. Dziś znowu mam słaby dzień. Czy tamte kwity sprzedacie także?
— Nie. Żegnam!
Wyszedł, a Livingstone wyprowadził go i odebrał konie. Obydwaj przybysze oddalili się, a zjawił się służący, żeby konie rozsiodłać i uwolnić od uzdy.
— Dobry interes! — mruknął handlarz koni. — Przepyszna rasa i tęgo zbudowane. Dużo wytrzymały i przy dobrej opiece przyjdą do siebie.
Jeszcze nie oderwał był oczu od kupionych koni, kiedy zabrzmiał na ulicy głośny tętent. Nadjechali cwałem dwaj ludzie, którzy przeprawili się następnym promem. Jeden z nich był Indyaninem, a orle pióra, wplecione we włosy, wskazywały na godność wodza. Drugi był biały, herkulesowej postaci z jasnymi włosami, spływającymi mu na kark. I po nich widać było trudy podróży, ale ani oni, ani wspaniałe, wierzchowce nie okazywały śladów znużenia.
Przebiegając cwałem, rzucił Indyanin mimowolnie okiem ku domowi handlarza i zawrócił w tej chwili.
— Niech biały brat spojrzy na te konie! — zawołał.
Drugi pośpieszył za nim do baraku. Wystarczyło mu jedno spojrzenie. Ujrzawszy szyld, podjechał tuż do handlarza i pozdrowił go:
— Good day, sir! Kupiliście właśnie te konie?
— Yes, master — odrzekł handlarz.
— Od dwu ludzi, którzy dopiero co tu przyjechali?
Teraz podał dokładny opis Sandersa i Letriera.
— Zgadza się, master.
— Czy są jeszcze tutaj?
— Nie.
— Dokąd odeszli?
— Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi.
— Ale z pewnością znacie kierunek, w którym się udali?
— Skręcili tam za róg. Więcej nie potrafię powiedzieć.
Pytający zamyślił się na chwilę, rzucił na handlarza ostre, badawcze spojrzenie i mówił dalej:
— Czy kupujecie tylko konie?
— Konie i inne rzeczy.
— A nuggety?
— Także. Macie może?
— Tu nie, ale wiozą je za nami. Kupicie?
— Jeśliby można nieco później. Wydałem właśnie wszystkie pieniądze.
— Tym dwu ludziom?
— Jednemu.
— Czy sprzedał wam może depozyty?
— Tak.
— Jak wysokie?
— Na dwadzieścia tysięcy dolarów.
— Czy bylibyście tak dobrzy pokazać mi ten kwit na chwilę?
— Na co?
— Chcę zobaczyć, czy to ten gentleman, z którym pragniemy się spotkać.
— Hm! Kwit zobaczycie, ale nie dostaniecie do ręki.
Wszedł do baraku i wrócił niebawem z papierem.
Obcy przypatrzył się dokładnie i mruknął potem do siebie:
— Dostaliście od niego tylko ten jeden?
— Tak.
— Dziękuję, sir! Ci ludzie pewnie już nie wrócą. Gdyby to jednak nastąpiło, to nie kupujcie od nich nic, lecz każcie ich uwięzić. Te depozyty są moje, oni mi je ukradli. Może będę jeszcze u was.
Zawrócił konia, taksamo Indyanin, poczem odjechali obaj cwałem wzdłuż ulicy.
Nie zamienili z sobą ani słowa aż do bulwaru nad portem. Tam zapytał kolonel, gdyż on był tym białym:
— Mój czerwony brat towarzyszył mi na tropie rozbójników w sawannie. Czy zostanie przy mnie, gdy wsiądę na okręt?
— Wódz Apaczów, Winnetou, pójdzie z Firegunem przez całą ziemię i na wielką wodę. Howgh!
— Zbóje będą się pewnie starali umknąć na morze, będą więc dopytywali się o odchodzące okręty. My uczynimy to także i będziemy pilnowali tych statków. W ten sposób ich pochwycimy.
— Niech mój brat tak zrobi. Niech jednak zostanie tutaj nad wodą aż do mojego powrotu, ażebym go mógł odszukać. Winnetou uda się przed domy wielkiego miasta, aby zaczekać na myśliwców i sprowadzić ich tutaj. Musieli oni zostać w tyle, bo konie ich były zmęczone.
Sam Firegun skinął głową na zgodę i odpowiedział:
— Mój brat jest rozumny. Niechaj czyni, jako rzekł.
Zsiadł z konia, którego oddał jednemu z parobków poblizkiej gospody, Apacz zaś sam wrócił tą drogą, którą razem przybyli.
Podczas tego szli Sanders i Letrier dalej w obranym kierunku. Spostrzegli po drodze człowieka, który wyszedł z bocznej uliczki i nie zważając na nich, przeszedł przez ulicę. Zaledwie średniego wzrostu, lecz smukle zbudowany, miał na sobie ubranie poszukiwacza złota, który wraca na odpoczynek po natężającej pracy, a przy tem chciałby rozglądnąć się trochę po mieście. Kapelusz z szerokiemi kresami zwisał mu na twarz, lecz nie zakrywał dostatecznie brzydkiej oparzeliny, ciągnącej się od ucha przez policzek aż do nosa.
Sanders stanął, jak człowiek zaskoczony niespodzianką i pochwycił towarzysza za rękę.
— Janie, czy znasz tego? — spytał pośpiesznie.
— Tego? Nie, kapitanie.
— Naprawdę nie?
— Nie.
— Właściwie zapytałem niestosownie. Należało powiedzieć: czy znasz ją?
— Ją? Do stu piorunów! Wygląd, postawa, chód. Kapitanie, to chyba niemożliwe!
— To ona. Powiadam ci, że ona, a nikt inny! Wyglądamy, jak dzicy, dlatego nas nie poznała z tego oddalenia. Szczęśliwy przypadek sprowadza ją nam przed oczy. Musimy pójść za nią!
Poszli za tym przechodniem, który wkrótce wstąpił do szopy, zbudowanej z desek. Na przedniej jej ścianie widniał napis: „Taverne of fine brandy“. Po obu stronach napisu wyobrażona była flaszka wódki.
— Co ona robi w tej budzie? Ma dość pieniędzy i mieszka pewnie porządnie. Jej obecne odzienie jest przebraniem, a jej zjawienie się tutaj ma jakiś cel tajemniczy.
— Musimy tam za nią wejść, kapitanie.
— Nie można, Janie. Poznałaby nas pomimo naszego zdziczałego wyglądu, zwłaszcza że widziała nas na preryi jako myśliwców. Buda zbita ze zwykłych desek. Od przodu nie możemy się zbliżyć, ale może od tyłu znajdę jaką dziurę z sęka, albo szparę, przez którą będę mógł objąć okiem całe wnętrze. Gdyby stąd wyszła, przyjdziesz czemprędzej i zawiadomisz mnie.
Zwrócił się w bok i znalazł sprzyjające warunki. Chałupa nie miała drugiego wyjścia, a trzystopowy zaledwie odstęp oddzielał ją od sąsiedniego domu. Sanders wsunął się i znalazł wkrótce dziurę, przez którą mógł widzieć wielką część szynkowni.
Człowiek z blizną od ognia usiadł przy wielkim piecu, ale później zniknął gdzieś w tyle. Sanders wywnioskował, że po tej stronie musi znajdować się dalej odosobniona izba, służąca do celów prywatnych. Posunął się więc dalej tuż pod cienką ścianę, aż usłyszał kilka głosów ludzkich. Przyłożył ucho do deski i słuchał.
W izbie toczyła się taka rozmowa:
— Gdzie się spotkamy, sir?
— Nie tu. To byłoby nieostrożnością. Również nie na bulwarze, lecz w małej zatoce, powyżej ostatniego domku rybackiego.
— A kiedy?
— Kiedy ja przyjdę, to jeszcze niepewne, ale musicie się zebrać o jedenastej. Przed mojem przybyciem nie wolno wam nic przedsięwziąć.
— Pięknie. Porządna walka się rozegra, zanim statek będzie nasz.
— Nie tak bardzo, jak wam się zdaje. Oficerowie i podoficerowie zaproszeni dzisiaj na ląd, a na pokładzie odbędzie się uczta, która pewnie ułatwi nam robotę.
— To niezłe. Czy na pokładzie niema nikogo nam życzliwego?
— Jest długi Tom z jeszcze kilkoma, którzy na nas czekają.
— Do stu dyabłów! To dobrze zabraliście się do tej sprawy! I „czarny kapitan“ będzie tam rzeczywiście?
— Napewno! Podniesiemy natychmiast kotwicę, wiatr mamy dobry, odpływ odpowiedni i jeśli nie zajdzie jaki nieprzewidziany wypadek, to niebawem zaczną o „L’ horrible’u“ opowiadać takie same historye, jak dawniej.
— Na nas możecie liczyć, sir. Nas będzie około trzydziestu, a z dzielnymi oficerami i na takim żaglowcu możemy drwić sobie z marynarki całego świata.
— Ja też tak sądzę. Macie tu zadatek i coś ponad to na napiwek. Ale bądźcie trzeźwi, ażeby zamach nam się dobrze udał!
Posunęło się krzesło i wyszedł z izby gość, który umawiał się z tymi ludźmi. Sanders poznał go także po głosie, pomimo że był teraz niższy o kilka tonów. Dowiedział się tak nadzwyczajnych rzeczy, że stał przez długą chwilę bez ruchu i byłby tak może stał dłużej, gdyby ciche „pst“ nie wyrwało go z odrętwienia. Jean Letrier stał przed domem i wołał go.
— Już poszła. Prędzej, prędzej!
Sanders wybiegł z pomiędzy domów i zobaczył jeszcze przedmiot swej obserwacyi, gdy ten znikał za rogiem ulicy. Obydwaj ruszyli za nim i ścigali go przez brudne uliczki przedmieścia i szerokie ulice lepszych części miasta, aż do sztachet samotnie położonego ogrodu. Tu rozglądnął się ów człowiek dokoła, a nie widząc nic podejrzanego, przeskoczył przez sztachety z iście kocią zręcznością. Oni stali tam na czatach z godzinę, ale napróżno; nie wrócił.
— Ona tu pewnie mieszka, Janie. Poszukajmy domu, do którego należy ten ogród!
By tego dokonać, musieli przejść boczną ulicą. Wyszedłszy z niej, ujrzeli wspaniały ekwipaż przed bramą domu, którego właśnie szukali. Wsiadła doń jakaś pani i dała znak woźnicy. Sanders i Letrier cofnęli się w ulicę, a elegancki pojazd przeleciał obok nich tak blizko, że rysy twarzy jego właścicielki poznali bez wątpliwości.
— To ona! — zawołał Jean.
— Tak jest, to ona. Złudzenie jest tu wykluczone. Ja zostanę tutaj, a ty idź i dowiedz się o jej obecnem nazwisku.
Jean usłuchał rozkazu i wrócił wkrótce z pożądaną wiadomością.
— No?
— Pani de Voulettre.
— Ach! Gdzież mieszka?
— Zajmuje całe pierwsze piętro.
— Chodź do portu! Tam powiem ci więcej.
Skierowali się w stronę portu i wstąpili po drodze do „Store of dressing“, z którego wyszli zupełnie zmienieni pod względem zewnętrznego wyglądu. Przeciskając się powoli przez tłumy ludzi, drgnął Letrier nagle jakby pod wpływem strachu, pochwycił Sandersa za rękę i pociągnął go za wielki stos nagromadzonych tam tobołów.
— Co tam? — zapytał Sanders.
— Patrzcie prosto, kapitanie i powiedzcie, czy znacie człowieka, który stoi tam pod żurawiem?
— Ach! Do wszystkich dyabłów, to kolonel Sam Firegun! Nie dali się więc wywieść w pole i podążyli za nami. Gdzie mogą być jego towarzysze?
— Rozdzielił ich zapewne po mieście ten przeklęty policyjnik, ażeby czatowali na nas i dowiedzieli się o naszem mieszkaniu.
— Niewątpliwie! Czy stary już nas zauważył?
— Zdaje mi się, że nie. Twarz miał zwróconą na bok, kiedy go spostrzegłem, a w tych nowych ubraniach trudnoby mu było poznać nas z tej odległości.
— To słuszne. A teraz popatrz tam na przystań! Czy znasz ten okręt, który stoi w pobliżu pancernika?
— Hm,... tak... to... jest... Do stu piorunów! To nasz „L’ horrible“. Zawszebym go poznał natychmiast, choćby nie wiem jak zmieniono porządek jego lin i masztów.
— To chodź!
Udali się przez najgęstszy tłum ludzi do oddalonego szynku i kazali sobie dać osobny pokój. Tam mogli rozmawiać bez przeszkody.
— Poznałeś więc naszego „L’ horrible’a“? — spytał Sanders.
— Odrazu, kapitanie.
— Czy wiesz, kto nim teraz dowodzi?
— Nie.
— A kto będzie nim dowodził jutro o tym czasie?
— Ten sam człowiek, co dzisiaj.
— Nie.
— Nastąpi więc zmiana służby?
— Tak jest. Dzisiejszy musi „napić się z wielkiej filiżanki“[61], a na jego miejsce wstąpi niejaki Sanders, albo jeśli wolisz „czarny kapitan“.
— Hm, to niezła mrzonka, kapitanie.
— Mrzonka? To będzie rzeczywistość!
Jean Letrier uśmiechnął się nieznacznie.
— A „miss admirał“ zostanie oczywiście sternikiem? — rzekł, godząc się na domniemany żart.
— Pewnie.
— I jak dawniej będzie szastać się po pokładzie?
— Albo nie. Ułaskawimy tę panterę. Zobaczysz.
— A jaką służbę pełnić będzie wierny Letrier?
— Znajdzie się coś i dla ciebie.
— Szkoda tego pięknego domku z kart!
— A gdyby to nie był domek z kart, lecz mocny, pewny i niewywrotny budynek?
Letriera stropił naprawdę poważny i ufny ton jego pana. Spojrzał mu badawczo w twarz i mruknął:
— Hm, na świecie niejedna niemożliwość możliwa, przynajmniej dla takich, jak my.
— Istotnie. Posłuchaj, co ci powiem.
Opowiedział mu, co słyszał przez deski i dodał do tego wnioski i domysły, do których uprawniała go usłyszana rozmowa. Jean się zdumiał.
— A do dyabła! Po tej kobiecie można się czegoś podobnego spodziewać.
— Wykona to. Bądź pewien.
— A my?
— Czy nie powiedziałem ci, że dzisiaj w nocy będę dowodził „L’ horrible’m“?
— Ona będzie się bronić.
— Byłem przedtem jej przełożonym i teraz także nim będę. Ona się nic nie zmieniła. Ukraść okręt ze środka portu w San Francisko, to dla niej nic. Ale nam przyda się to znakomicie. Co za szczęście, że zobaczyliśmy ją i poznaliśmy pomimo przebrania.
Gdy ci tu rozmawiali, przygotowywano się u pani de Voulettre do wspaniałego przyjęcia. Przysmaki ze wszystkich krajów, wina wszelkich stref stały do rozporządzenia gości. Pani domu, wróciwszy z przechadzki, wglądała osobiście do wszystkiego. Otworzyła także kilka flaszek i wsypała do nich białego proszku, poczem zapieczętowała je nanowo.
Wieczór się zbliżał, zmrok już zapadał, a z jej okien biło światło, przewyższające swą siłą blask latarń ulicznych.
Goście, a więc i komendant pancernika wraz z oficerami innych statków, poschodzili się i zaczęli używać podanych im rozkoszy. Tłumy ludzi stały przed portalem, ażeby choć zaglądnąć do ozdobionego wnętrza, lub nasycić powonienie płynącym stamtąd zapachem.
Pomiędzy nimi znajdowali się także dwaj ludzie w ubraniu majtków. Stali w milczeniu i rzucali na drugich wielce obojętne spojrzenia. Wzrok ich zwracał się wyłącznie na jedno z oświetlonych okien. Czekali długo. Nareszcie spuszczono zasłonę, za nią przesunął się kilka razy cień ręki w górę i na dół, poczem światło zgasło.
— To znak — szepnął jeden z nich.
— Chodź! — odrzekł drugi.
Poszli i skręcili w uliczkę, którą przechodzili za dnia Sanders i Letrier. Przy furtce ogrodowej zauważyli kufer, a obok jakąś męską postać. Z powodu ciemności niepodobna było rozpoznać szczegółów, tyle jednak było widać, że ten człowiek był zaledwie średniego wzrostu i miał potężną, ciemną, pełną brodę. Była to pani de Voulettre, która się znowu przebrała, a kufer jej zawierał drogocenne narzędzia żeglarskie.
— Czy powóz zamówiony? — zapytał człowiek z ciemną brodą.
— Tak — brzmiała odpowiedź.
— To idziemy.
Głos jego brzmiał ostro, jak gdyby od młodości przywykł do rozkazywania. Majtkowie podnieśli kufer i poszli przodem, a on za nimi. Na rogu ulicy stał powóz. Kufer z trudnością umieszczono na koźle, wszyscy trzej wsiedli i powóz potoczył się szybko za miasto. Przybywszy na wolne pole, wysiedli wszyscy, wzięli kufer, zwrócili się ku wybrzeżu, a powóz wrócił do miasta.
Nie dotarli byli jeszcze do wybrzeża, kiedy w zaroślach dał się słyszeć głos.
— Stój! Kto idzie?
— Czarny kapitan.
— Witamy!
Gromada ciemnych postaci otoczyła z uszanowaniem brodatego człowieka.
— Łodzie w porządku? — spytał.
— Tak.
— A broń?
— Również.
— Nie brak nikogo?
— Nikogo.
— To come on; ja biorę łódź pierwszą!
Wniesiono kufer, założono owinięte szmatami wiosła i statki ruszyły naprzód bez szmeru.
Z początku dążyły prosto na pełne morze, ale potem skręciły ostro w przeciwnym kierunku i zbliżały się od strony morza z nadzwyczajną ostrożnością do „L’ horrible’a,“ na którego dziobie i tyle płonęło po jednej latarni.
Podpłynęli tak blizko do statku, że przy zwykłej uwadze musianoby ich spostrzec. Ten, który nazwał się kapitanem, stał na dziobie łodzi i patrzył badawczo na ciemną postać okrętu. W tej chwili musiało się wszystko rozstrzygnąć.
Wtem zabrzmiał ochrypły krzyk mewy.
Ludzie w łodziach odetchnęli. To był umówiony z Tomem znak, że na statku wszystko dobrze się zapowiada. Kilka lin zwieszało się z tyłu okrętu.
— Przybić, a potem w górę! — padła cicha komenda.
W kilka chwil potem wszyscy ludzie z łodzi stali na pokładzie, gdzie na nich czekał Tom.
— Jak tam? — zapytał brodacz.
— Dobrze! Ja i nasi mamy straż. Reszta ucztuje w kajucie, albo leży już pijana na ziemi.
— Dać ich na dół, ale oszczędzać! Skrępować ich i zamknąć! Potem muszą przyłączyć się do nas. Im więcej będziemy mieli rąk, tem lepiej.
Rozkaz ten wykonano szybko i bez hałasu. Załoga, nie przeczuwając nic złego i upita grogiem, została pokonana, związana i zamknięta na samym dole. Wciągnięto potem kufer na pokład i zaniesiono do kajuty kapitana, poczem łodzie, któremi przybyli, puszczono na morze. Były już niepotrzebne, bo „L’ horrible“ znajdował się w mocy korsarzy.
Czarnobrody zgromadził teraz swoich ludzi i wyznaczył każdemu miejsce.
— Wypływamy na morze. Nasmarujcie windę kotwiczną i panewki oliwą, żeby uniknąć hałasu. Komenderować nie mogę, bo usłyszeliby mię na pancerniku. Spodziewam się jednak, że każdy wie, co ma czynić.
Załoga podzieliła się, a komendant biegał z miejsca na miejsce i wydawał ciche rozkazy. Kotwica się podniosła, żagle wybiegły na maszty, a pomyślny wiatr zaczął je wydymać. Wspaniały statek, posłuszny sterowi, obrócił się powoli, wreszcie ruszył na pełne morze.
Teraz dopiero huknął na pancerniku strzał jeden, drugi i trzeci. Wiedziano tam, że oficerowie „L’ horrible’a“ wysiedli na ląd, ale zapóźno niestety spostrzeżono ruch okrętu. Domyślono się zaraz czegoś niezwykłego i bezprawnego i strzałami armatnimi pobudzono uwagę wszystkich.
Nowy komendant „L’ horrible’a“ udał się na pomost, a długi Tom stał obok niego.
— Słuchaj, Tomie! Oni spostrzegli, że się zabieramy! — rzekł.
Zagadnięty rzucił badawcze spojrzenie na wydęte wiatrem żagle, odcinające się ostro od nieba.
— To im się na nic nie przyda. Otworzyli oczy zapóźno. Ale, czy znacie moje nazwisko, sir?
— „Czarny kapitan“ zna je chyba. Przecież dość nażeglowałeś się ze mną.
— Z wami? Nie gniewajcie się, sir! Że jesteście dzielnym oficerem, to już zauważyłem, ale „czarnym“ nie jesteście.
— Ba, ale nim zostanę!
— To wam się nie uda. Ludzie chcą służyć tylko pod nim, a człowiek z czerwonym znakiem, który nas werbował, przyrzekł nam przecież, że on jeszcze dzisiaj będzie na pokładzie.
— Z czerwonym znakiem? Czy rzeczywiście nie poznałeś tego człowieka?
— Ja miałem go poznać? Nigdy w życiu go nie widziałem!
— Tysiąc razy, Tomie, tysiąc razy widziałeś już jego, albo raczej ją. Przypomnij sobie!
— Jego? Ją? Do kroćset piorunów! Ją... ją? Czyżby... czyżby „miss admiral“?
— To ona była. Czy sądzisz, że nie potrafi odegrać roli „czarnego kapitana“?
Tom cofnął się o kilka kroków.
— Do pioruna, sir... miss, chciałem powiedzieć, to niezwykła historya. Myślałem, że powieszono was, kiedy czerwone kabaty zabierały „L’ horrible’a“!
— Nie doszło do tego. Ale posłuchaj! Jesteś tu na statku jedynym, który zna kapitana. Zamilcz przed nimi, że ja i ajent to jedna i ta sama osoba i zostaw ich w mniemaniu, że ja jestem „czarnym“. Rozumiesz?
— Rozumiem!
— Jakże będzie? Zapewniam, że źle na tem nie wyjdziesz.
— Hm, mnie wszystko jedno, czy dowodzi sir, czy miss, jeśli tylko zarobek będzie dobry. Możecie mi zaufać.
— Dobrze! Ale patrz! W przystani mnożą się światła. Zabierają się do pogoni. Ale my w dzień za dwie godziny zniknęlibyśmy im z oczu, a cóż dopiero w nocy.
Kazał rozwinąć wszystkie żagle, a okręt, pochyliwszy się na bok, ze zdwojoną szybkością pruł fale morskie. Kapitan wsparł się o maszt i rozkoszował się uczuciem, że ma znów pod nogami pokład znakomitego żaglowca.
Dopiero gdy dzień zaczął szarzeć, a obecność jego na pokładzie była zbyteczna, zeszedł do kajuty. Tam stał jego kufer, a u stropu paliła się lampa.
— Hm — rzekł, rozglądając się z widocznem zadowoleniem po ładnym pokoju — ten Jenner nie jest taki do niczego, jak sądziłam! Urządził się tu wspaniale. Ale przedewszystkiem muszę zobaczyć, czy jest jeszcze moja skrytka, o której nawet Sanders nie wiedział.
Odsunęła na bok lustro i pocisnęła znajdujący się za niem ledwie widzialny guzik. Otworzyły się podwójne drzwiczki i odsłoniły wnęk, w którym leżały najrozmaitsze papiery.
— Zaprawdę, wszystko nienaruszone! Zaraz użyję nanowo skrytki.
Wydobyła klucz i otworzyła kufer. W jednym z przedziałów znajdowały się same rulony złota i paczki banknotów.
Schowała to w skrytce, zamknęła ją potem i zasunęła napowrót lustro. Następnie wyjęła z kufra bieliznę i odzież, którą włożyła do szafy, a potem wydobyła te same drogocenne instrumenta żeglarskie, które jako pani de Voulettre pokazywała porucznikowi Jennerowi.
— Żeby ten porucznik wiedział, dlaczego jego piękna pani zajmowała się temi nudnemi rzeczami! Na Boga! Dzisiejszy figiel to najlepszy w mojem życiu. Ciekawam, co by powiedział na to Sanders, gdyby tu stanął i...
— Woła: brawo — zabrzmiało za jej plecami, a jakaś ręka spoczęła na jej ramieniu.
Odwróciła się z przerażeniem i wpatrzyła się szeroko rozwartemi oczyma w wymienionego przed chwilą.
— Sa... Sa... Sanders! — wyjąkała prawie z krzykiem.
— Sanders! — potwierdził on ze spokojnym, pełnym przewagi, uśmiechem.
— To nie może być! Jego duch... jego... jego...
— Tere fere! Czy żaglomistrz „L’ horrible’a“ wierzy w duchy?
— Ale jak... gdzie.... kiedy... skąd wziąłeś się w San Francisko i tu na statku?
— Jak, to wyjaśnię ci później, ale dlaczego, to wiesz sama.
— Nie, nic nie wiem!
— Czy także nic nie wiesz o mojej kasie, która zniknęła, gdy uznałaś za stosowne opuścić mnie w Nowym Jorku jak nędznego rozbitka.
— Nic nie wiem!
— Tak! Szczęściem jestem w tem położeniu, że mogę ci służyć dowodami. Ale najpierw załatwimy się z tem, co teraz zrobiłaś. Uprowadziłaś „L’ horrible’a“.
Milczała.
— I zwerbowałaś sobie ludzi do tego?
Znowu się nie odezwała.
— A przyrzekłaś im chytrze, że dowództwo obejmie „czarny kapitan“.
Walczyła jeszcze widocznie z przestrachem, który w niej wywołało nagłe zjawienie się Sandersa.
— Ażeby ci ułatwić dotrzymanie słowa, przypłynąłem do okrętu przed tobą, ukryłem się między linami i czekałem na sposobność przedstawienia się tobie. Jesteś rzeczywiście dyabelską kobietą, chociaż ajent był trochę brzydszy od pani de Voulettre. Ponieważ urządziłaś wszystko tak dobrze, zostawię ci, wprawdzie tylko narazie, dopóki się nie policzymy, twoje dawne stanowisko na „L’ horrible’u“. Zdejm zatem brodę! Zawadza ci, a „czarnego“, nawet z taką brodą naśladować nie potrafisz.
Mówił to spokojnie i z widoczną przewagą. Jej krew uderzyła do twarzy, a oczy zabłysły jak u kota.
— Ja mam zostać przy żaglach? A jeśli ciebie nie poznam? — syknęła.
— To znają mnie długi Tom i Letrier. Oni bardziej są przywiązani do mnie, aniżeli do okrutnej pantery, która nazywała się „miss admirał“.
— Jean Letrier? Gdzie on?
— Tu na statku. Przybył ze mną i rozmawia teraz na górze z Tomem, by mu powiedzieć, że rzeczywiście tu jestem obecny.
— To nie pomoże ani tobie, ani jemu — szepnęła z zawziętością. — „L’ horrible“ jest okrętem korsarskim, a ja jego kapitanem. Kto bez mego pozwolenia przestąpi jego poręcze, odpokutuje to śmiercią.
Wyrwała rewolwer z za pasa i wymierzyła do Sandersa. On zaś błyskawicznie wytrącił jej broń, a potem pochwycił ją za ramiona i przycisnął jej gibką postać do ściany.
— Posłuchaj — rzekł do niej groźnie — co ci powiem. Za dawniejsze twe przewinienia względem mnie policzę się z tobą później. Byłbym cię nawet mimo wszystko zostawił na stanowisku drugiego oficera. Ty jednak chciałaś mej śmierci i życie moje byłoby w niebezpieczeństwie, gdybym ci był ufał. Ja jestem kapitanem okrętu, a ty... ty zaraz będziesz nieszkodliwa!
Strasznem uderzeniem pięści ugodził ją w głowę. Ona, jak piorunem rażona, padła bez życia na podłogę. Sanders związał ją tymi samymi sznurami, na których wniesiono kufer, i udał się na górę.
Dzień już był jasny, można więc było położenie okrętu ogarnąć jednem spojrzeniem. Wszyscy ludzie, zgromadziwszy się na pokładzie, utworzyli krąg dokoła Toma i Letriera, którzy opowiadali im coś widocznie.Wtem wzrok tego drugiego padł na Sandersa. Wierny towarzysz wywinął czapką w powietrzu i krzyknął:
— Oto on, ludzie! Wiwat „czarny kapitan“!
Kapelusze wyleciały w powietrze i ze wszystkich piersi wyrwał się ten sam okrzyk.
Sanders skinął im łaskawie głową i wszedł dumnym krokiem w środek koła. W krótkim czasie złożyli mu wszyscy przysięgę i otrzymali wysoko odmierzony żołd marynarski. Potem rozdzielono broń i straże, regulamin służbowy wyznaczono narazie ustnie, a kiedy wszystko już było w porządku, wrócił kapitan z Letrierem do kajuty, ażeby zajrzeć do „miss admirała.“
Ona tymczasem odzyskała przytomność, lecz na widok Sandersa zamknęła oczy. On pochylił się nad nią i zapytał:
— Gdzie pieniądze, które mi porwałaś?
Otworzyła powieki, a z pomiędzy nich wystrzelił ku pytającemu błysk, pełen nienawiści.
Powtórzył pytanie.
— Pytaj, ilekroć chcesz. Odpowiedzi nie otrzymasz — oświadczyła kobieta zajadle.
— Jak wolisz! — uśmiechnął się. — Znaczna część naturalnie już poszła, pani de Voulettre miała z pewnością wielkie potrzeby, ale reszta jest tu na statku. Znam ciebie.
— Szukaj!
— Zrobię to, a jeśli nie znajdę pieniędzy, to przynajmniej znajdę środki, które cię zmuszą do mówienia.
A zwróciwszy się do Letriera, rzekł:
— Ta kobieta związana pójdzie do mojej kajuty. Ja tylko będę jej stróżem, nikt inny nie ma do niej przystępu, nawet ty. Kto spróbuje z nią się porozumiewać, dostanie kulą w łeb. Zresztą nikomu prócz ciebie nie wolno wiedzieć, gdzie na się znajduje. Teraz sprowadź na pokład pojedynczo członków dawnej załogi „L’ horrible’a“. Może się co da zrobić dla tych ludzi.
Jean poszedł, a Sanders wciągnął pojmaną do swojej kajuty i wzmocnił tutaj jej więzy.
Sam Firegun wypytał się o statki pasażerskie, które miały odpłynąć. Dowiedział się, że tego dnia i nazajutrz nie odejdzie żaden, ale przy tej sposobności usłyszał, że stoi na kotwicy „L’ horrible“. Wiedział, że ten okręt należał ongiś do „czarnego kapitana“, i domyślił się, że na Sandersa podziała ta okoliczność przyciągająco, ustawił się więc tak, że musiał widzieć każdego, kto udawał się na ten statek, lub wracał z niego.
Nadszedł wieczór, godzina dziesiąta, a Sam Firegun ciągle jeszcze stał na wybrzeżu, ażeby żadnej odbijającej łodzi nie stracić z oczu. Dla jednego człowieka było to zadanie trudne, prawie niemożliwe do spełnienia i rzeczywiście odpłynęła od brzegu niejedna barka, a uważny traper nie mógł poznać siedzących w niej osób. Panowała bowiem taka ciemność, że światła portowe i uliczne ledwie ją przebijały. Firegun przestał na chwilę dla odpoczynku rozglądać się za łodziami, kiedy pod jego stopami, przy schodach, prowadzących do wody, zjawił się przewoźnik w próżnej łodzi.
— Good evening, człowieku, skąd wy? — zapytał go Sam Firegun.
— Z morza.
— Z którego statku?
— Z żadnego.
— Z żadnego? Przejeżdżaliście się sami?
— Ani mi się śni! — odpowiedział marynarz, wyskoczył z łodzi i siadł obok Fireguna, wyciągając znużone wiosłowaniem ręce.
Traper zaczął znowu uważać i pytał dalej:
— A zatem wieźliście kogoś?
— Nie inaczej, master.
— Nie przybiliście do żadnego okrętu i wracacie teraz sami. Czy utopiliście gościa?
Marynarz roześmiał się.
— Coś podobnego. Ale wstrzymajcie się narazie z pytaniami, to wam na nie odpowiem.
— Czemu nie prędzej?
— Bo mi nie wolno.
— A dlaczego?
— Bo to przyrzekłem.
Temu człowiekowi podobało się widocznie to, że go o coś pytano, na co on nie chciał dać odpowiedzi. Myśliwiec jednak badał dalej pod wpływem wewnętrznego popędu.
— A dlaczegoście obiecali milczeć?
— Bo, bo... (Słuchajcie, człowieku! Pytacie dyablo natrętnie)... bo każdy chętnie przyjmuje napiwek.
— Ach tak! Nie wolno więc wam powiedzieć z powodu napiwku?
— Tak.
— A jeśli ja dam lepszy napiwek?
Marynarz spojrzał niedowierzająco na podarte ubranie myśliwca.
— Lepszy? Byłoby wam trudno!
— Ile dostaliście?
— Wynagrodzenie i dolara ponadto.
— Tylko?
— Co tylko? Wam może przez podartą bluzę wpadają do kieszeni dolary?
— Dolary nie. Nie mam pieniędzy, tylko złoto.
— Rzeczywiście? To jeszcze lepsze od pieniędzy.
Rybak wiedział z doświadczenia, że niejeden obdarty górnik posiadał przy sobie więcej aniżeli stu elegantów razem.
— Tak sądzicie? Przypatrzcie się temu nuggetowi!
Sam Firegun podszedł pod latarnię i pokazał rybakowi kawałek wypłukanego złota.
— Do wszystkich dyabłów, sir! Ten kawałek wart między braćmi pięć dolarów — zawołał.
— Słusznie! Dostaniecie go, jeśli mi powiecie to, co chcecie zataić.
— Naprawdę?
— Napewno. Kogo przewieźliście?
— Dwu ludzi.
— Aha! Myśliwców?
— Nie. Marynarzy w nowych ubraniach.
— Także możliwe. Jak wyglądali?
Rybak podał mu opis, który, pominąwszy ubrania, zgadzał się dokładnie z wyglądem Sandersa i Letriera.
— Dokąd dążyli?
— Na wodę w pobliżu „L’ horrible’a“, który tam jeździ na kotwicach.
— „L’ horrible’a!“ — powtórzył Sam Firegun, uważając lepiej. — Co mówili z sobą?
— Nie mogłem zrozumieć.
— Czemu?
— Zapytali mnie, czy umiem po francusku, a gdy zaprzeczyłem, zaczęli paplać, że mi w uszach dzwoniło.
— To oni! Gdzie wysiedli?
— Na wodzie.
— Nie może być.
— Tak jest. Powiedzieli, że należą do statku, że wyrwali się na krótki czas, ażeby się pobawić na lądzie, a teraz chcą, żeby nie zauważono ich powrotu. Podpłynęli więc sami pod statek.
— A przedtem musieliście im przyrzec...
— Że nie będę mówił o tem, zanim nie upłynie kilka godzin.
Firegun chciał dalej pytać, kiedy nagle poczuł czyjąś rękę na swoje m ramieniu.
— Niech mój brat idzie ze mną!
Był to Winnetou. Poprowadził go o kilka kroków na bok i zapytał:
— Jak się nazywa to wielkie kanoe, które stoi na wodzie z tamtej strony?
— „L’ horrible“.
— A jak się nazywa kanoe, na którem biały, nazwiskiem Sanders, był wodzem?
— „L’ horrible“. To ten sam okręt.
— Czy biały nie wypłynie, ażeby odzyskać swoje kanoe?
Sam Firegun stropił się i zapytał:
— Skąd memu bratu przyszła ta myśl?
— Winnetou zeszedł raz ze stanowiska, by zobaczyć ciebie i przejechał promem, na którym biali mówili o tem kanoe. Opuściwszy prom, zaczekali jakiś czas, a potem wsiedli z innymi ludźmi i z kufrem do kilku łodzi.
— Czy mój brat słyszał wszystko, co mówili?
— Chcieli udać się na wielkie kanoe i zabić jego ludzi, bo miał przyjść czarny wódz.
— Czarny kapitan?
— Mój brat wymawia to słowo, ale ono za trudne dla języka Apacza.
— I wypłynęli na przystań?
— Tak. Widziałem u nich noże i topory za pasem.
Firegun zamyślił się na chwilę, a potem rzekł:
— Niech mój brat wróci na swoje stanowisko! Myśliwcy muszą nadejść przed świtem.
Apacz spełnił to polecenie. Także rybak oddalił się z nuggetami i traper został sam.
Czyżby na „L’ horrible’u“ działo się istotnie coś niezwykłego? Winnetou nie pomylił się pewnie, ale, jeśli rzeczywiście miano napaść na okręt, to skąd mogli ci ludzie wiedzieć o przybyciu Sandersa?
Gdy się jeszcze nad tem namyślał, zabrzmiały w przystani strzały i mimo spóźnionej pory zaroiło się na bulwarze od tłumu ludzi, których zastanowiły strzały alarmowe. Ciemność nie pozwalała rozpoznać wszystkich statków, stojących w samym porcie i w przystani, ale poruszanie się latarń na okrętach było pewną oznaką, że stało się coś niespodziewanego.
Barka wojenna z sześciu żołnierzami pod dowództwem kadeta wylądowała tuż obok myśliwca. Znajdujący się przypadkiem na lądzie sternik, któremu kadet obowiązany był odpowiedzieć, przystąpił do niego i pytał:
— Co tam wodzie, sir?
— „L’ horrible“ płynie wszystkiemi żaglami na pełne morze.
— Cóż z tego?
— Cóż z tego? Wszyscy jego oficerowie znajdują się na lądzie. Stało się jakieś łajdactwo, a ja mam rozkaz zawiadomić was o tem natychmiast.
— Kto strzelał?
— My na pancerniku. Nasz kapitan jest z panami z „L’ horrible’a“. Good night, sir!
Kadet pośpieszył do pani de Voulettre.
Sam Firegun zrozumiał te słowa, poszedł mimowolnie za kadetem i dostał się do domu, zamieszkałego przez panią de Voulettre. Tu panowało także zamieszanie. Pani domu zniknęła bez śladu, a wszyscy goście leżeli w salonie bez przytomności, struci winem, jak stwierdzili sprowadzeni czemprędzej lekarze. Razem z panią de Voulettre zniknął kufer ze zbiorem cennych map i przyrządów żeglarskich.
Traper słyszał to wszystko. Lekarze i urzędnicy policyjni wbiegali i wybiegali, a przed domem zrobiło się ogromne zbiegowisko. Teraz i Firegun wpadł w rozdrażnienie. Nie mógł zrozumieć, jaki stosunek łączył panią de Voulettre z Sandersem, ale że on porwał okręt z jej pomocą, to stało się dlań prawdą niezbitą, chociaż nie pojmował dobrze szczegółów.
Czy miał zawiadomić policyę o tem, co Apacz zauważył? To doprowadziłoby do przesłuchań, szkodliwych dla jego zamiarów. Pozostawała tylko jedna szybka i pewna droga, wiodąca do celu, na którą też wpadła policya: „L’ horrible’a“ postanowiono ścigać. Sam Firegun chciał uczynić to także na własną rękę. Do tego potrzebował przedewszystkiem pieniędzy na wynajęcie pośpiesznego parowca, musiał więc zaczekać na przybycie reszty towarzyszy, którzy wieźli skarby, przechowywane dotąd w jego kryjówce. Zadanie jego na brzegu było skończone. Musiał zapanować nad swą niecierpliwością i mógł wrócić do Winnetou.
Pojechał na Oakland do Apacza i położył się obok niego. Indyanin spał, ale jego sen odlatywał. Myśl, że Sanders czuje się bezpiecznym na pełnem morzu, a on, który ścigał go krok za krokiem, wśród niewysłowionych trudów i niewczasów, przywiązany do lądu musi mu teraz pozwolić umknąć, ta myśl tak go dręczyła, że przewracał się niespokojnie i liczył minuty, dzielące go od jego towarzyszy.
Skarby, które oni wieźli, opóźniały ich jazdę, dlatego on wyprzedził ich z Apaczem, ażeby zbiegów nie stracić z oczu. Według jego obliczenia mogli jego ludzie przybyć nad ranem, z gorączkowym więc niepokojem oczekiwał świtu.
Gwiazdy nie troszczą się o życzenia serca ludzkiego, idą obojętnie po drodze, wytyczonej im od milionów lat, ale wkońcu przecież zachodzą, a zwycięzkie światło dnia rzuca na ziemię, powódź swych promieni. Sam Firegun zazdrościł Apaczowi twardego snu i namyślał się nad tem, czy już czas go obudzić, kiedy Winnetou zerwał się sam, spojrzał dokoła siebie bystremi oczyma i położył się znów, przytknąwszy ucho do ziemi. Potem podniósł się napowrót i rzekł:
— Niech mój brat przyłoży ucho do ziemi!
Traper uczynił to i usłyszał bardzo słaby odgłos, zbliżający się do miasta. Syn sawanny posłyszał go nawet we śnie. Winnetou zaczął jeszcze raz nadsłuchiwać.
— Zbliżają się jeźdźcy na zmęczonych koniach. Czy mój brat słyszy rżenie? To zły koń obcego człowieka, który jeździł po wielkiej wodzie.
Miał na myśli kłusaka z Dakoty, na którym jechał Piotr Polter. Sama Fireguna nie zdziwiła ta bystrość Indyanina, bo znał zalety jego bardziej zdumiewające. Powstał pełen oczekiwania i patrzył na skraj zarośli, kryjący oczekiwanych.
Po pewnym czasie ukazali się jeźdźcy. Ja i bratanek kolonela byliśmy pierwsi, a za nami podążał sternik, który, jak zwykle, miał z koniem wiele do czynienia. Potem jechali Dick Hammerdull, Bill Potter i kilku innych. Każdy z nich prowadził na linewce po jednym lub po dwa konie i muły, ciężko obładowane.
— Czy widzicie tam na przedzie to gniazdo? — zawołał Piotr Polter. — Zdaje mi się, że to San Francisko, którego stąd nie poznaję, bo widziałem je tylko z morza.
— Czy widzimy, czy nie, to wszystko jedno — rzekł Hammerdull — ale co ty na to, ty stary szopie, Holbersie?
— Jeśli sądzisz Dicku, że to San Francisko, to nie mam nic przeciwko temu — odrzekł zapytany swoim sposobem. — Gdy nas tam nad rzeką napadli czerwoni, nie myślałem, że kiedy zobaczę te strony.
— Tak, stary maszcie — zauważył sternik. — Żeby nie sternik Piotr Polter, byliby z was skórę zdarli. Teraz siedzielibyście bez skóry na łonie Abrahama. Ale popatrzcie no tam! Pozwolę się podziurawić i ponaprawiać smołą i szmatami, jeśli to nie kolonel i...
— I Apacz Winnetou — wtrąciłem ja, przynaglając konia do szybszego biegu i pierwszy stanąłem obok wymienionych.
— Dzięki Bogu, że jesteście nareszcie! — zawołał Sam Firegun. — Czekaliśmy na was, jak bawoły na deszcz.
— Nie można było prędzej, stryju — odpowiedział Wallerstein. — Jechaliśmy przez całą noc. Przypatrz się naszym biednym zwierzętom! Zaledwie stać mogą.
— Cóż, kolonelu — zapytałem — czy doścignęliście ich?
— Przybyliśmy o chwilkę zapóźno. Umknęli.
— Dokąd?
Sam Firegun opowiedział wszystko, a przekleństwa wściekłości wyrwały się z ust traperów.
— Czy byliście w policyi? — pytałem.
— Nie, to byłoby tylko drogi czas zabrało.
— Słusznie. Jest tylko jeden sposób. Wynajmiemy dobry parowiec i ruszymy za nimi.
— I ja tak myślałem, dlatego czekałem na was niecierpliwie. Nie mamy przecież obiegowej monety i musimy czemprędzej wymienić złoto.
— To się na nic nie przyda! — rzekł sternik, rozgniewany w najwyższym stopniu.
— Czemu?
— Ja nie chcę parowca. To najnędzniejszy rodzaj statków. Dobry żaglowiec zawsze wiatr znajdzie, a taka szalupa z dymem potrzebuje węgli, których nie wszędzie można dostać. Potem stoi się na kotwicy w porcie, albo na pełnem morzu i nie można ruszyć się ani w tył ani naprzód.
— To weźmiemy dostateczną ilość węgli.
— Wybaczcie, kolonelu! Jesteście dobrym myśliwcem, ale nie żeglarzem. Najpierw musimy mieć parowiec, a pytanie, czy taki jest pod ręką. Trzeba i o tem pamiętać, że jankesi będą się z wami targowali przez cały dzień, zanim wam dadzą statek.
— Zapłacę, ile zechcą.
— Nie bronię! Potem będziemy ładowali żywność, amunicyę i węgiel, ażeby wytrzymać długą podróż. Wkońcu oglądnie się okręt, czy można płynąć, a na tem stracimy dnie i godziny, a „L’ horrible“ minie przylądek, zanim my wyruszymy. Niech go dyabeł porwie!
Drudzy milczeli, uważając za uzasadnione słowa dzielnego żeglarza.
— Ja również przyznaję słuszność zdaniu sternika — odezwałem się wkońcu — ale stać tutaj i patrzeć na morze, to także na nic. Z pewnością wielu już ściga „L’ horrible’a“ i w tem dla nas jedyna pociecha. My jednak także musimy puścić się za nim w pogoń. Oczywiście trzeba rozstrzygnąć, w którym kierunku.
Wszyscy spojrzeli na sternika pytająco.
— To nie tak łatwo powiedzieć — rzekł on. — Jeśli „L’ horrible“ miał podostatkiem żywności, to obrał pewnie kierunek do Japonii, albo Australii. W tamtą stronę morze wolne i łatwa ucieczka. Jeśli jednak mało miał prowiantu, to pojechał na południe, ażeby gdziekolwiek na zachodniem wybrzeżu zaopatrzyć się w potrzebne mu rzeczy.
Prawdę tego zapatrywania pojęli wszyscy.
— Chodźmy więc dowiedzieć się, co w tym względzie można będzie zrobić — wezwałem ludzi.
Przejechaliśmy przez Oakland i przeprawiliśmy się na drugą stronę. Tam zapytałem Fireguna:
— Czy znacie jaki bank, kupujący nuggety, kolonelu?
— Bellhourst i Spółka — odpowiedział. — Miałem z tymi ludźmi już dawniej do czynienia, może mnie jeszcze nie zapomnieli.
— Czy to daleko?
— Nie. Ich kantor w drodze do portu.
Gdy dojechaliśmy do tego domu, zsiadł kolonel z konia i wszedł do wnętrza. Po jakimś czasie powrócił i kazał swoim ludziom zanieść do kantoru przywiezione złoto. Po zbadaniu i odważeniu kruszcu wypłacono Firegunowi sumę, przedstawiającą ogromny majątek.
— To zatem załatwione — rzekł. — Teraz każdy dostanie przypadający nań udział.
Na to wystąpił Hammerdull.
— Czy dostaniemy, czy nie, to wszystko jedno., kolonelu, ale co ja będę robił z tymi starymi papierami? Ja ich nie potrzebuję, a wam są one teraz niezbędne. Cóż ty na to, stary szopie, Holbersie?
— Jeśli sądzisz, Dicku, że powinniśmy zostawić kolonelowi te świstki, to nie mam nic przeciw temu. Ja się bez nich obejdę. Wolę tłustą łapę niedźwiedzia, albo kawał soczystej polędwicy bawolej. A ty nie, Billu Potterze?
— Zgadzam się — potwierdził mały. — Ja nie jadam papieru, a mój koń także nie, hihihi! Kolonel odda nam je, kiedy sam już nie będzie potrzebował.
— Dziękuję wam za zaufanie — odrzekł Firegun. — Narazie nie wiem, jak się stosunki ułożą. Wypłacę więc wam, co wam się należy, a mnie zostanie aż nadto. Jeślibym jednak więcej potrzebował, to będziecie tu zawsze, przynajmniej kilku z was, bo wątpię, czy wszyscy ruszycie ze mną na morze.
— Czy wątpicie, czy nie, to wszystko jedno, kolonelu. Ja z wami!
— I ja! — wtrącił Holbers.
— I ja! — zawołał mały Potter.
— I ja... i ja! — przyłączyli się drudzy.
— To dopiero rozstrzygniemy — rzekł Firegun, odsuwając od siebie wiernych ludzi. — Teraz się podzielmy!
Zaraz w kantorze otrzymał każdy należną mu sumę, poczem wyszedłszy z tego domu, dosiedli koni i pojechali do portu.
Oprócz żaglowców, stojących tam na kotwicy, widać było tylko kilka ciężkich holowników i okrętów kupieckich. Wszystkie lżej zbudowane parowce opuściły port, aby przez pewien czas towarzyszyć okrętom wojennym w pogoni za „L’ horrible’m“. Został tylko pancernik, którego komendant leżał jeszcze nieprzytomny na lądzie.
Ruchliwej policyi udało się już było wprowadzić trochę światła w ciemności nocnego zdarzenia. Jeden z mieszkańców parteru w domu, którego pierwsze piętro zajmowała pani de Voulettre, był przypadkiem w ogrodzie, kiedy owi trzej ludzie wychodzili z kufrem. Znaleziono także dorożkarza, który wywiózł ich za miasto. Właściciel najdalej położonego domku rybackiego zgłosił się dobrowolnie z zeznaniem, że poprzedniej nocy kilka łodzi zatrzymało się w jego pobliżu, że wsiadło do nich około czterdziestu ludzi, których dowódca przybył jeszcze z dwoma i z kufrem i na wołanie strażnika odpowiedział nazwą „czarny kapitan“. Rybak był oczywiście na tyle ostrożny, że nie zdradził swej obecności.
Zeznania te w połączeniu z powszechnem podaniem, że żaglomistrz „czarnego kapitana“ był kobietą, a wreszcie rozmaite papiery, znalezione w domu pani de Voulettre, oraz inne dokumenty, pozwoliły wglądnąć w nieprzejrzyste z początku zdarzenie. O tem wszystkiem dowiedzieli się myśliwcy na wybrzeżu od przewalających się tam tłumów ludzi, którzy na wieść, że straszny niegdyś rozbójnik morski porwał z pewnego bardzo ożywionego portu dobrze obsadzony statek wojenny, wpadli w nadzwyczajne rozdrażnienie.
Sternik przypatrzył się okrętom.
— No? — zapytał kolonel niecierpliwie.
— Niema stosownego dla nas. Same beczki na sól i kadzie na śledzie, które robią zaledwie dwa węzły na dziesięć miesięcy. A tam dalej...
Zamilkł. Chciał powiedzieć, że i dalej na morzu nie widać odpowiedniego statku, ale bystre oko jego zauważyło coś widocznie, co przerwało mu zaczęte zdanie.
— Co tam dalej? — spytał kolonel.
— Hm, niech się nie nazywam Piotr Polter, jeśli tam, całkiem daleko, nie widać białego punktu, który może być tylko żaglem.
— Tu więc w porcie naprawdę nie znajdziemy dobrego statku?
— Nie. Te niecki lezą, jak ślimaki, a zresztą nie dostalibyśmy ich nawet za grube pieniądze. Nie widzicie, że je wyładowują?
— A tamten na morzu?
— Musimy spokojnie zaczekać. Może przepłynie tylko, a może wstąpi tu. Nie róbcie sobie nadziei. Do jednego okrętu wojennego trzeba trzydziestu statków kupieckich, a takie pudło nic nie wskóra w pościgu za kaperem, nawet gdyby nam je właściciel gotów był wynająć. Okoliczność, że może być zatopione, znaczy bardzo dużo, wymaga znacznych zachodów i kosztuje wielkie pieniądze.
— A jednak spróbujemy. To jedyna rzecz, która nam pozostaje. W jakim czasie może ten okręt tu być?
— Za godzinę, lub później. Zależy od tego, jak zbudowany i kto nim dowodzi.
— To mamy czas. Znajdziemy okręt, to popłyniemy, a nie znajdziemy, to zaczekamy na wynik pogoni, zanim postanowimy, co dalej czynić. Gdybyśmy byli przyjechali o dziesięć minut rychlej, mielibyśmy obecnie tych łotrów w swej mocy. Teraz przedewszystkiem umieśćmy gdziekolwiek konie i zajdźmy do jakiego sklepu, ażeby nasze obdarte łachmany zmienić na lepsze szaty.
Zaiste wszyscy podobniejsi byli do opryszków, niż uczciwych ludzi. Udali się do gospody, gdzie zaopatrzyli konie i, zaspokoili własny głód i pragnienie. Potem znaleźli „store“, w którem dostali wszystko, czego potrzebowali.
Potem wrócili do portu, ażeby zobaczyć, co się stało z żaglem, który przedtem widzieli.
Sternik, idący przodem, stanął na miejscu, skąd był wolny widok na port i przystań. Zatrzymał się z głośnym okrzykiem, jakby na widok niespodzianki.
— Behold, co za żaglowiec! Wpada właśnie do portu, jak... mille tonnere, sacre bleu, święty kadłubie, to klipper, klipper z urządzeniem szonera, to „Swallow“, „Swallow“, Jezus Marya, hejhahaha!
Zaczął klaskać żylastemi rękoma, sprawiając taki łoskot, jakby strzelano z moździerzy. Chwycił potem jedną ręką Hammerdulla, a drugą Holbersa i zaczął z nimi tańczyć w kółko, że to aż zwróciło uwagę tłumu, który z ciekawością otoczył myśliwców.
— Czy hejhahaha, czy nie, to wszystko jedno — ryczał Hammerdull, opierając się przymusowemu tańcowi. — Puść mnie, ty bezmyślny potworze morski! Co nas obchodzi twoja „Swallow“?
— Co nas obchodzi? Zaraz, zaraz wam to powiem — oświadczył Piotr Polter, puszczając obu uciśnionych. — „Swallow“ to okręt wojenny, jedyny, który szybkością przewyższa „L’ horrible’a“. A kto jest komendantem? Porucznik Parker, a ja go znam. Teraz nam nie umkną te łotry! Teraz już są nasi!
Radość sternika udzieliła się drugim. Omyłka była niemożliwa, gdy na dzióbie zbliżającego się statku rozłożyła wyrzeźbiona z drzewa niebieska jaskółka swoje śpiczaste skrzydła. Porucznik Parker był widocznie śmiałym i bardzo zręcznym żeglarzem, zupełnie pewnym każdego ze swoich dobrze wyszkolonych ludzi, skoro nie spuścił jeszcze ani jednego żagla, choć wpływał już do przystani. Leżąc prawie na boku, pędził wysmukły statek pod naporem żagli, jakby pędzony parą. Na przednim pomoście wykwitł obłoczek dymu, huknęły powitalne wystrzały, a z portu im odpowiedziano. Potem odezwał się donośny, dźwięczny głos komendanta:
— Sterniku, w lewo!
Statek zatoczył krótki zgrabny łuk.
— Żagle w dół, chłopcy!
Płótna wypuściły wiatr i spadły z łoskotem na dół. Statek podniósł się z przodu, potem z tyłu, przechylił się na drugi bok, znów się podniósł i stanął, spokojnie na szerokich kręgach fal, odbijających się od potężnych ciosów mola.
— Hurra, „Swallow“, hurra! — brzmiało z tysiąca piersi. Znano ten znakomity okręt, a przynajmniej słyszano o nim i domyślano się, że pójdzie w pogoń, na którą zwracała się teraz uwaga całego San Francisko.
Przez tłum przecisnęli się dwaj ludzie w ubraniach marynarskich. Wyglądali bardzo rozdrażnieni i wyczerpani. Jeden miał odznaki porucznika marynarki, a drugi sternika.
Nie zapytawszy poprzednio, wskoczyli do próżnej łodzi, założyli wiosła i pośpieszyli ku przybyłemu statkowi. Dowódca jego stał na pomoście i patrzył na nadpływających.
— Ahoi! Poruczniku Jenner, czy to wy? A gdzież wasz „L’ horrible“? — zawołał do nich.
— Prędzej spuście linę, albo drabinkę, sir! — odpowiedział Jenner. — Idę do was na pokład!
Schodki spadły, obaj marynarze przybili do nich i weszli na statek.
— Mój sternik Perkins — przedstawił Jenner towarzysza. — Panie, musicie mi w tej chwili pożyczyć swego okrętu! — dodał niemal bez tchu z wielkiego rozdrażnienia.
— Jakto..? Na co?
— Muszę ścigać „L’ horrible’a“.
— Musicie... Nie rozumiem was.
— Ukradziono mi go, porwano, uprowadzono!
Parker spojrzał nań jak na szaleńca.
— To chyba żarty, poruczniku!
— Żarty? Niech dyabeł porwie takie żarty! Nie do żartów mnie teraz. Jestem otruty, zmęczony przez lekarza, wydręczony przez policyę i wysekowany przez władze portowe. To nie żarty.
— Mówicie w zagadkach!
— Pozwólcie, że wam wszystko opowiem!
Ze straszliwą wściekłością, od której trząsł się cały, przedstawił Parkerowi zdarzenie, którego padł ofiarą. Gotów był z rozdrażnienia popełnić najkrwawszy czyn. Zakończył swe opowiadanie powtórzeniem żądania:
— Jak powiedziałem, musicie mi dać swój okręt.
— To nie może być, sir!
— Jakto nie może być? — zawołał Jenner z iskrzącemi oczyma. — Czemu?
— „Swallow“ jest oddana mnie, porucznikowi Parkerowi. Mogę ją tylko na wyższy rozkaz powierzyć komuś drugiemu.
— To wstyd, to tchórzostwo, to...
— Panie poruczniku...!
Jenner odskoczył na groźny dźwięk tego głosu. Starał się opanować rozdrażnienie, a Parker mówił dalej spokojnie:
— Uważam tę obelgę za niebyłą, bo gniew nie rozważa tego, co mówi. Znacie prawa i instrukcye równie dobrze, jak ja i wiecie, że na własną rękę nie wolno mi nikomu oddać komendy nad moim statkiem. Ale was pocieszę. Ruszę czemprędzej w pogoń za „L’ horrible’m“. Czy będziecie mi towarzyszyć?
— Dziwne pytanie! Przecież ja muszę go odebrać, żebym miał przejść przez tysiąc piekieł!
— Dobrze! Czy „L’ horrible“ był zaopatrzony w żywność?
— Conajmniej na tydzień.
— To musiał stanowczo przybić do lądu w Acapulco. Do Guayaquilu, albo Limy nie zdoła dotrzeć.
— To dostaniemy go niebawem. Sami dowiedliście mi, że „Swallow“ ma przewagę nad „L’ horrible’m“. Podnieście sir, kotwice i jazda!
— Nie tak skwapliwie, kolego! Zbyt wielki pośpiech gorszy czasem od powolności. Przedewszystkiem muszę tu załatwić kilka spraw.
— Spraw? Mój Boże, któżby myślał o jakichś tam sprawach w takiem położeniu! Musimy zaraz ruszyć na morze.
— Nie, ja muszę w tej chwili wysiąść na ląd, ażeby wedle instrukcyi spełnić swoje zadanie. Nadto nie mam podostatkiem żywności, wody i amunicyi. Trzeba się postarać o parowiec, któryby mię wyholował z portu pod przypływ. Ile armat ma „L’ horrible“?
— Ośm po obu bokach, dwie na tyle i jedną do obracania na przodzie.
— To w bitwie będzie ode mnie silniejszy. Forster!
— Ay, sir! — odrzekł, przystępując bliżej sternik, któremu nie uszło ani jedno słowo z całej rozmowy.
— Ja idę zgłosić się na lądzie i postaram się, żeby dostawiono wszystko aż na bulwar. Poślijcie tam kogoś na holownik. Ma widocznie czas, niech więc za godzinę podpłynie przed nas. Dłużej nie zabawię.
— Well, sir!
— Nie przychodzi wam na myśl jeszcze jaka sprawa?
— Nie, kapitanie. Wiem dobrze, że sami o wszystkiem pamiętacie!
Parker chciał znowu zwrócić się do Jennera, kiedy jeden z jego ludzi oznajmił:
— Łódź pod burtem, sir!
— Jaka?
— Cywilni, ośm osób, a między nimi Indyanin, jak się zdaje.
Porucznik podszedł na krawędź, spojrzał na dół i zapytał:
— Co tam, ludzie?
Poprosiłem w imieniu nas wszystkich, żeby nam pozwolono wejść na pokład. Znalazłszy się na statku, wyjaśniłem porucznikowi naszą sprawę. Jakkolwiek nie miał czasu, wysłuchał mnie spokojnie i zgodził się, żebyśmy mu towarzyszyli w pogoni. Było nas ośmiu: kolonel, jego wnuk, sternik, Holbers, Hammerdull, Potter, Winnetou i ja.
— Każcie sobie wyznaczyć miejsca! — rzekł Parker. — Odchodzę wprawdzie ze statku, ale za godzinę podnosimy kotwicę.
— Weźcie mnie z sobą — poprosił Jenner. — Mogę wam pomóc w załatwianiu sprawunków, a tu zginąłbym z niecierpliwości.
— To chodźcie!
Obaj wsiedli do tej samej łodzi, którą Jenner przybył na statek, i powiosłowali ku lądowi. Zaledwie odbili od statku, rozegrała się na nim zabawna scena.
Piotr Polter przystąpił do sternika.
— Forsterze, Johnie Forsterze, stary wilku, widzę, że zostałeś sternikiem! — zawołał.
Zagadnięty spojrzał ogorzałemu i zarośniętemu Polterowi w twarz ze zdumieniem.
— Johnie Forsterze? Stary wilku? Ty? Mówi do mnie „ty“ i zna moje nazwisko, chociaż ja go sobie nie przypominam. A ktoś ty, he?
— Heigh day, ten chłop nie poznaje już sternika, od którego nieraz dobrze dostał po nosie! Cóż do dyabła!
Przystąpił do Perkinsa, którego teraz dopiero poznał.
— Widzę tu także, mr. Perkinsa, czy jak się ten człowiek nazywał, którego w Hoboken oprowadzałem po „Swallowie“, a on w nagrodę za to spoił mnie tak u pani Thick, że omal pod stół nie upadłem!
Ten także spojrzał na niego ze zdumieniem. Nic dziwnego, że go nie poznali. Cała załoga obstąpiła tę grupę, a Piotr chodził pełen radości od jednego do drugiego.
— Plovis, Miller, Oldstone, krzywy Baldings...
— Sternik Polter! — zawołał naraz jeden z nich, wybadawszy, kto jest ten obcy olbrzym.
— Polter, Polter, hurra Piotr Polter! W górę ze starym, w górę, hurra!
Tak wołało wszystko, krzyczało i ryczało, a sześćdziesiąt rąk wyciągnęło się po niego. Pochwycono go i podniesiono w górę.
— Holla, holla, holla! — zaczął ktoś silnym głosem basowym, a jemu zawtórowała reszta do taktu, holla, holla, holla! — i orszak ruszył, obnosząc kilka razy dokoła ulubionego człowieka.
On klął, złościł się i przezywał, prosił, żeby go puścili na ziemię, ale nic nie wskórał. Wreszcie sternik wdał się w sprawę, wołając:
— Zejdź z tronu, Piotrze Polterze i chodź na pomost! Musisz opowiedzieć, gdzie żeglowałeś, stary rekinie!
— Owszem, opowiem wam, ale wypuśćcie mnie nareszcie, dyabelskie dzieci! — krzyczał i walił dokoła siebie potężnemi pięściami, że ludzie odpadali na bok, jak małe dzieci.
Wśród śmiechu i radości popchnęła go wesoła zgraja na przedni pomost i tam musiał w krótkich zarysach opowiedzieć, co przeżył.
Mimo tego zamieszania nie zaniedbano w niczem służby. Sternik wykonał dane mu polecenie, a ludzie, przeznaczeni do robót bieżących, oddzielili się od wesołej gromady, chociaż byliby chętnie przy niej dłużej zostali.
Myśliwcy, cisi świadkowie tej sceny, radzi byli z tryumfów zacnego żeglarza, którego sami polubili. Rozgościli się na pokładzie swobodnie o tyle, o ile na to pozwalały niezwykłe dla nich stosunki.
Indyanin nie był jeszcze nigdy na statku. Oparł się na rusznicy i wodził wzrokiem spokojnie i obojętnie po obcem dlań otoczeniu. Kto go jednak znał, wiedział, że pod tą obojętnością kryła się wielka ciekawość, której nie uszedł nawet najmniejszy przedmiot.
Jeszcze przed upływem połowy oznaczonej godziny złożono na wybrzeżu zapasy broni i amunicyi, zamówionej przez porucznika. Marynarze popłynęli po nie łodziami i sprowadzili na statek. Wkrótce wrócił także Parker, a równocześnie zaszumiał parowiec, który miał „Swallow“ wziąć na linę holowniczą.
Ten manewr dał kapitanowi i załodze tyle do czynienia, że dopiero gdy wypłynęli na morze i parowiec się pożegnał, mogli pomyśleć o rozmowie.
Co obaj porucznicy mieli z sobą omówić, to załatwiono już podczas ich nieobecności na okręcie. Teraz zbliżył się Parker do steru, przy którym stał Polter obok Forstera.
— Czy to wy jesteście Piotr Polter? — zapytał.
— Piotr Polter, kapitanie, — rzekł zagadnięty, kłaniając się w służbowej postawie. — Marynarz na statku wojennym jej angielskiej mości „Nelson“, a potem sternik na klipperze Stanów Zjednoczonych „Swallow“.
— A teraz sternik par honneur na tym samym okręcie — dodał porucznik.
— Kapitanie! — zawołał uradowany Polter, zamierzając wygłosić dziękczynną przemowę, lecz komendant dał znak, żeby tego nie czynił.
— Co sądzicie, sterniku, o kierunku drogi, którą mógł obrać „L’ horrible“?
Polter zmiarkował zaraz, że porucznik zadał mu to pytanie dlatego, żeby trochę zbadać jego żeglarskie wiadomości. Poczuwszy się w swoim żywiole, odpowiedział krótko, jak należało wobec oficera:
— Dla braku żywności do Acapulco.
— Czy dościgniemy go przedtem?
— Tak, wiatr pomyślny, a my robimy więcej węzłów.
— Czy będziecie się przy sterze dzielili z Forsterem?
— Chętnie.
— To patrzcie dobrze na kompas i mapę, ażebyśmy ściśle zachowali kierunek!
Chciał się odwrócić, kiedy powstrzymało go niespodziane pytanie Piotra:
— Do Acapulco, czy do Guyaquil?
— Czemu do Guyaquil?
— Ażeby „L’ horrible’a“ prześcignąć i wziąć od przodu. Pewniej go weźmiemy, bo pogoni on się tylko za sobą spodziewa.
Oczy Parkera zabłysły z zadowolenia.
— Sterniku, niezły z was żeglarz. Macie słuszność. Posłucham was bez wahania, chociaż zbieg może nam umknąć z Acapulco linią sandwichską.
— To będziemy krążyli między kursem wschodnim i zachodnim, dopóki go nie zobaczymy.
— Słusznie! Przełóżcie o dwie kreski na zachód, Forsterze. Każę podnieść wszystkie żagle. Muszę natychmiast wracać do Nowego Jorku, awantura z „L’ horrible’m“ będzie więc tylko krótkiem intermezzo.
Powiedział to tak spokojnie, jak gdyby droga dokoła przylądka Horn i do Nowego Jorku i pojmanie korsarza było codzienną drobnostką. Potem przystąpił do grupy myśliwców, pozdrowił ich i kazał im wyznaczyć miejsca. Indyanin zajmował go widocznie.
— Czy Winnetou nie tęskni do ojczyzny Apaczów? — zapytał go.
— Ojczyzną Apacza jest walka! — brzmiała dumna odpowiedź.
— Walka na morzu jest gorsza od walki na ziemi.
— Wódz wielkiego kanoe nie zobaczy Winnetou drżącego!
Parker skinął głową. Nie wątpił, że Indyanin powiedział prawdę.
Podniecenie, które dzień przyniósł, ustało zwolna i życie na statku potoczyło się znów zwykłym trybem. Dzień mijał za dniem, a każdy tak był podobny do poprzedniego, że myśliwcom, przywykłym do nieograniczonej wolności na preryi, zaczynało się nudzić.
Szerokość Acapulco leżała już od wczoraj za nimi, a Parker kazał zboczyć, ażeby mieć na oku oba kursy do Guyaquil i do wysp sandwichskich. Zerwał się wiatr bardzo silny, a słońce zapadło między małemi, lecz ciemnemi chmurkami.
— Będziemy jutro mieli garść wiatru, kapitanie — rzekł Piotr Polter do Parkera, kiedy ten, przechadzając się, mijał sternika.
— Byłoby dla nas dobrze, gdyby wtedy wpadł nam korsarz w ręce. On nie potrafi podczas burzy tak się poruszać, jak my.
— Widać żagiel! — zabrzmiało z gniazda, w którem siedział jeden z majtków.
— Gdzie?
— Północny wschód na północ.
W jednej chwili był porucznik na górze i wziął szkła z rąk majtka, ażeby przypatrzyć się temu żaglowi. Potem zlazł z widocznym pośpiechem i wszedł na pomost, gdzie nań czekał Jenner.
— Do lin rejowych! — rozległ się rozkaz.
— Co tam? — zapytał Jenner.
— Dobrze jeszcze nie widać, ale trójmasztowiec, jak „L’ horrible“. My jesteśmy mniejsi i pod promieniami słońca, dlatego nas jeszcze nie widział. Każę zmienić żagle.
— Jak?
Parker się uśmiechnął.
— Jest to sposób, który czyni okręt na większą odległość niewidzialnym. Na reje!
Majtkowie wdrapali się na górę, jak koty.
— Zwinąć żagle na przednim maszcie i na dzióbie!
Rozkaz wykonano w tej chwili, a statek płynął dalej ze zmniejszoną do połowy szybkością.
— Czarne płótno. Baczność!
Na pokładzie trzymano w pogotowiu kilka ciemnych żagli.
— Zmienić żagiel główny, spodni i przedni!
W kilka minut znajdowało się ciemne płótno na miejscu białego. „Swallow“ była teraz niewidzialną dla zbliżającego się statku.
— Sterniku, przełóż z południowego zachodu na południe!
„Swallow“ płynęła teraz powoli przed drugim statkiem. Cała załoga zebrała się na pokładzie. Parker wylazł znowu na górę, by stamtąd patrzeć na morze. W pół godziny potem, kiedy już ciemność zapadała, zeszedł na dół. Na jego obliczu przebijało się wewnętrzne zadowolenie.
— Wszyscy na pokład!
Komenda ta nie była właściwie potrzebna, bo wszyscy stali już dokoła niego.
— Chłopcy, to jest „L’ horrible“. Uważać, co powiem!
Wszyscy zbliżyli się z zapartym oddechem.
— Chcę uniknąć boju burtą o burtę. Wiem, że nikt z was walki się nie boi, lecz muszę „L’ horrible’a“ dostać nieuszkodzonym. On stanął poza prawem narodów, dlatego można obejść się z nim, jak z rozbójnikiem. Weźmiemy go podstępem.
— Ay, ay, kapitanie, to dobrze!
— Teraz jest nów i morze ciemne. Jedziemy przed „L’ horrible’m“ tylko żaglami głównymi. Będzie nas uważał za rozbitków i zawróci ku nam, jakby już po swój łup.
— Tak jest! — zabrzmiało zgodnym chórem.
— Zanim na nas najedzie, spuścimy łodzie. Na „Swallowie“ zostanie tylko sternik z sześciu ludźmi. My przygotowani do zabrania statku wsiądziemy w łodzie i kiedy on będzie się zajmował naszym okrętem, dostaniemy się na jego pokład od strony steru. Teraz baczność!
Był to plan śmiały, lecz Parker ufał okolicznościom i szczęściu, które go dotąd nigdy nie opuszczało.
„Swallow“ sunęła się po wodzie powoli, a „L’ horrible“ pędził ze zwykłą sobie szybkością. Była już noc, żagli nie było widać, przeto załoga czuła się zupełnie bezpieczną. Sanders skończył był właśnie rozmowę z uwięzioną, jak zwykle, bez pożądanego wyniku i zabierał się na spoczynek, kiedy nagle huknął z oddalenia słaby wystrzał.
Szybko znalazł się Sanders na pokładzie. Zabrzmiał drugi strzał, a potem trzeci.
— Strzały na pomoc, kapitanie — rzekł długi Tom, który stał obok niego.
— Gdyby za nami, to mógłby to być podstęp wojenny, ale przed nami, to niemożliwe. Niewątpliwie jest w niebezpieczeństwie jakiś statek bez masztów, bo bylibyśmy przed wieczorem widzieli żagle. Konstablu, rakieta i trzy strzały!
Rakieta wyleciała wysoko i zagrzmiały trzy strzały. Na drugim okręcie powtórzyły się znaki o pomoc.
— Zbliżamy się, Tomie. To będzie łup i nic więcej — rzekł Sanders, przyłożywszy do oka nocną lunetę. — Popatrz, tam stoi! Ma tylko stary żagiel główny. Powietrze trochę nieruchome, zawrócę jednak, ażeby się z nimi rozmówić.
Wydał odpowiednie rozkazy, a okręt obrócił się i płynął potem w niewielkiem oddaleniu obok „Swallowa“.
— Ahoi! Co za okręt? — zapytano ze statku „Swallow“.
Prawie cała załoga „L’ horrible’a“ stłoczyła się na lewym boku okrętu.
— Krążownik Stanów Zjednoczonych — odpowiedziano. — A tam jaki?
— Klipper Stanów Zjednoczonych, porucznik Parker! — zabrzmiało zamiast ze „Swallowa“ na „L’ horrible’u“ od strony steru.
Dobrze wymierzona salwa padła prosto na brygantów, a zaraz potem rzuciła się na nich gromada ciemnych postaci. Rozbójnicy, uważając wszelki napad za niemożliwy, byli prawie nieuzbrojeni. Parker wykonał swój plan, spuścił łodzie i dostał się na „L’ horrible’a“ od strony niestrzeżonej.
Tylko jedna osoba zobaczyła zbliżanie się łodzi, a to „miss admirał“. Zaledwie kapitan zamknął za sobą drzwi, podniosła się mimo więzów z niewysłowionym trudem i przystąpiła do ściany kajuty, w której tkwił gwóźdź. Pracowała nad tem już przez kilka nocy, żeby na nim przetrzeć swoje więzy, a dziś doprowadziła już do tego, że miała się uwolnić. Zajęta była właśnie pracą, kiedy dały się słyszeć trzy strzały, a potem plusk zbliżających się wioseł.
Co to było? Napad? Walka? Ratunek nieszczęśliwych? Każda z tych możliwości była jej na rękę. Po krótkim wysiłku rozkrępowała ręce i z nóg odrzuciła pęta, kiedy na pokładzie rozległ się trzask wystrzałów rewolwerowych i tupot jakby w okropnej walce na pięści. Nie pytała o przyczynę walki. Wiedząc, że Sanders jest jeszcze na górze, silnem kopnięciem wywaliła drzwi jego kajuty i porwała ze ściany tyle broni, ile potrzebowała dla swej obrony. Potem rzuciła okiem na wodę przez okienko przy sterze i zobaczyła trzy łodzie, przyczepione do liny, którą nierozważnie zostawiono zwisającą z tyłu okrętu.
— Napadnięci — mruknęła. — Ale przez kogo? Ha, to kara! „L’ horrible“ znowu stracony, a ja sama wydam pod nóż Sandersa. Jeńcy jeszcze zamknięci! Uwolnię ich, a potem umknę. Znajdujemy się na szerokości Acapulco. Jeśli dostanę się niepostrzeżenie do łodzi, będę za dwa dni na lądzie.
W rogu kajuty stała ręczna waliza. Miss wzięła ze stołu talerz sucharów i dwie flaszki limoniady, potem otworzyła skrytkę, wyjęła z niej swoje skarby i schowała w walizce. Następnie zakradła się na górę do okienka i zaczęła badać teren. Rozbójnicy byli już zepchnięci na tylny pokład, widać było, że ulegną.
Szybko zanurzyła się znów pod pokładem, zeszła na dół i dostała się do uwięzionej dawnej załogi „L’ horrible’a.
— Czy nie śpicie? — zapytała jeńców.
— Nie, nie! Co się dzieje na górze?
— Napad na korsarzy. Jesteście skrępowani?
— Nie.
— To śpieszcie na górę i czyńcie, co do was należy! Jeśli „czarny kapitan“ dzisiejszą noc przeżyje, to powiedzcie mu, że „miss admiral“ kazała mu się kłaniać.
Wybiegła do kajuty, pochwyciła kufer, wyszła na pokład i dostała się na tył okrętu. Wetknąwszy jedną rękę przez ucho walizy, chciała po linie spuścić się do łodzi. Wtem ją ktoś zatrzymał. To Piotr Polter, spostrzegłszy ją, przyskoczył i pochwycił z tyłu.
— Stój, chłopcze! — zawołał. — Dokąd chcesz odpłynąć z tym kufrem? Zaczekaj jeszcze trochę i zostań tutaj!
Nie odpowiedziała nic, lecz usiłowała mu się wyrwać, ale daremnie. Jego olbrzymiej sile nie mogła podołać. Trzymając ją tak mocno, że nie zdołała się ruszyć, zawołał Polter kilku towarzyszy, którzy ją skrępowali. Oczywiście nie wiedzieli oni, co to za zdobycz.
Sanders, dla którego napad był straszną niespodzianką, opanował się jednak wkrótce.
— Do mnie! — krzyknął, przyskakując do głównego masztu, ażeby zdobyć silne stanowisko dla siebie i swoich ludzi.
Podwładni posłuchali.
— Kto uzbrojony, niech się broni! Reszta przez tylny otwór po haki!
Te słowa podawały jedyną drogę ocalenia. Gdy ci, którzy mieli broń, rzucili się na nieprzyjaciół, pośpieszyli nieuzbrojeni na dół i wrócili w mgnieniu oka ze sztyletami i halabardami do zahaczania okrętów.
Wprawdzie pierwszy atak pochłonął kilka ofiar, rozbójnicy mieli jednak liczebną przewagę nad załogą „Swallowa“. Rozpoczęła się zatem walka, tem straszliwsza, że niepodobna było widzieć szczegółów, ani objąć okiem terenu.
— Pochodnie! — ryknął Sanders.
I ten rozkaz spełniono natychmiast. Zaledwie jednak blask światła padł na krwawą scenę, odskoczył kapitan w tył, jak gdyby spostrzegł upiora. Tuż przed nim stał z tomahawkiem w prawej ręce, a nożem do skalpowania w lewej Winnetou, wódz Apaczów, a obok niego powiewały białe, podobne do grzywy włosy Fireguna.
— Biały wąż wypluje swą truciznę! — zawołał Apacz, odrzucił na bok stojących mu w drodze i pochwycił Sandersa za gardło. Korsarz chciał go strząsnąć z siebie, lecz mu się to nie udało, bo i kolonel ujął go zaraz także. Uczuł, że go podniesiono, a potem grzmotnięto nim o ziemię, że utracił przytomność.
Napad zaskoczył rozbójników jakby przerażający sen. Jego nagłość obezwładniła ich siły, a upadek dowódcy odebrał im zarówno spójność, jak i resztę odwagi.
Nagle wysypała się na pokład uwięziona załoga „L’ horrible’a“. Pierwszym, kogo ujrzał idący na czele, był porucznik Jenner.
— Hurra, porucznik Jenner, hurra! Dalej na tych łotrów!
Każdy pochwycił z rozrzuconej broni, co mu w ręce wpadło, i zbóje dostali się w dwa ognie. Teraz byli beznadziejnie zgubieni.
W samym środku walczących stali dwaj ludzie, wsparci o siebie plecami, a kto zbliżył się do nich zanadto, przepłacał to życiem. Byli to Hammerdull i Holbers. Drugi odwrócił naraz głowę, żeby towarzysz mógł go zrozumieć, i rzekł:
— Dicku, jeżeli sądzisz, że tam stoi ten łotr, Piotr Wolf, to ja nie mam nic przeciwko temu.
— Piotr... (przeklęte nazwisko, nie wymówię go nigdy!) Gdzie?
— Pod tem drzewem, które ci dziwni ludzie nazywają — masztem.
— Czy masztem, czy nie, to wszystko jedno. Chodź, stary szopie, pochwycimy go żywcem!
Także Piotr Polter spostrzegł Letriera. Odłożył nóż, rewolwer i hak, a pochwycił drąg, którym lepiej umiał władać. Każdem uderzeniem kładł człowieka. W ten sposób wywalczył sobie drogę wśród zbitej gromady rozbójników, aż wkońcu ujrzał Letriera.
— Mille tonnere, to Jean! Znasz mnie, łajdaku? — spytał, stanąwszy przed nim.
Zapytany opuścił podniesioną rękę i zbladł jak trup. Poznał przeciwnika, któremu nie dorównywał ani w połowie!
— Chodźno, mój chłopcze! Powiem ci, że wybiła twoja ostatnia godzina.
Chwycił go za czuprynę i biodra, poderwał w górę i rzucił nim z taką siłą o tylny maszt, dokoła którego wrzała teraz zacięta walka, że aż zatrzeszczało, a Letrier jakby roztrzaskany padł na pokład. Obaj myśliwcy przyszli zapóźno.
Wreszcie stracili korsarze nadzieję zwycięstwa i złożyli broń, chociaż nie mogli sobie tem zasłużyć na łaskę.
Wielogłośne „hurra“ zabrzmiało na pokładzie, a „Swallow“ odpowiedziała armatnimi strzałami. Złożyła nowy dowód, że sława, którą się cieszyła, słusznie się jej należała.
A teraz, gentlemani, zrobimy trzeci skok, ostatni, ale największy, bo z nad Oceanu Spokojnego aż do Hoboken, siostry Nowego Jorku. Tam, podobnie jak tu, znajduje się także powszechnie lubiana pani Thick, poważana wysoce przez zajeżdżających do niej żeglarzy. Tożsamość nazwiska nie zawiera w sobie nic uderzającego, ponieważ amerykański żeglarz nazywa panią Thick każdą zażywną gospodynię. U hobokeńskiej oberżystki był Piotr Polter szczególnie ulubionym gościem.
W dniu, który mam na myśli, obracała się ogólna rozmowa w jej lokalu około politycznych i wojennych nowin. Powstanie południowych Stanów rozszerzało się z dnia na dzień, a szczęście sprzyjało szczególnie baronom niewolnictwa. Tylko odosobnione małe epizody pozwalały się spodziewać, że Północ zdobędzie sobie jeszcze przychylność zawodnej bogini wojny. Im rzadziej zdarzały się takie wypadki, z tem większą radością przyjmowali wiadomości o nich ci, których zapatrywania zgadzały się zarówno z humanitarną, jak energiczną polityką prezydenta Abrahama Lincolna.
Wtem otwarły się drzwi i weszło kilku marynarzy w dobrem widocznie usposobieniu.
— Hola, ludzie! Chcecie usłyszeć najświeższą nowinę? — spytał jeden z nich, uderzając ciężką pięścią w stół, żeby zwrócić na siebie uwagę.
— Co jest? Co się stało? Gadajcie! — wołano ze wszystkich stron.
— Co jest, albo raczej, co było? Cóż by innego, jak nie bitwa na morzu, potyczka, jakich mało.
— Bitwa morska? Potyczka? Gdzie, kiedy, między kim?
— Gdzie? Na wysokości Charlestown. Kiedy? Dnia nie wiem, ale w każdym razie bardzo niedawno. A między kim? Zgadnijcie sami!
— Między nami a buntownikami! — zawołał jeden z obecnych.
Wszyscy roześmiali się serdecznie, a przybyły zawołał:
— To z ciebie mądry i sprytny chłopak, skoro odgadłeś zaraz tak trudną rzecz! Że bitwa między nami a Południem, to każde dziecko może wiedzieć, ale jak zowią się okręty, he? Tego swoją mądrością nie zgłębisz chyba tak prędko!
— Które okręty? Kto zwyciężył? — brzmiały dokoła natrętne pytania.
— Co to jest okręt taranowy „Florida“...
— To była „Florida“? — przerwała mu pani Thick, przeciskając się grubemi rękoma przez gości w bezpośrednie pobliże sprawozdawcy. — „Florida“ to najnowszy, największy i najsilniejszy okręt południa i podobno trudno bardzo stawić opór jego dyabelskiej ostrodze. Zbudowany z samego żelaza. Kto ośmielił się zaczepić tego lewiatana?
— Hm, kto? Mały porucznik na równie małym okręcie, na żaglowcu, który znużył się jazdą dokoła przylądka Horn. Mam na myśli „Swallow“ i porucznika Parkera.
— „Swallow“, porucznik Parker? To niemożliwe! „Floridzie“ nie da rady dziesięć liniowych okrętów, jak mógłby klipper ośmielić się takiego potwora...
— Stop — wtrąciła pani Thick. — Nie wyjeżdżaj ze swoim klipperem, o którym nic nie wiesz! Ja znam „Swallow“ i porucznika Parkera, który sam jeden więcej wart, niż twoich dziesięć okrętów liniowych. Dobry żeglarz wie, że wielkość okrętu nie stanowi o wygranej. Wchodzi tu raczej w grę mnóstwo innych okoliczności, które pozwalają małemu Dawidowi powalić olbrzymiego Goliata, jak to zresztą i w biblii można wyczytać. Ale „Swallow“ jest na wodach kalifornijskich, he?
— Była, była. Otrzymała jednak rozkaz, żeby opłynęła przylądek Horn i udała się do Nowego Jorku. Musi to być dyabelny statek. Wszak słyszeliście wszyscy o historyi z „L’ horrible’m“, który „czarny kapitan“ zabrał z przystani w San Francisko, a potem Parker tak wspaniale odebrał. Od tej chwili „Swallow“ i „L’ horrible“ trzymały się razem, płynęły od południa obok Brazylii, dotarły do wysokości Charlestown i tu natknęły się na „Floridę“, która natychmiast rozpoczęła pogoń za nimi. Parker miał komendę nad obu żaglowcami, wysłał „L’ horrible’a“ pozornie w ucieczce na pełne morze, a na „Swallowie“ pościągano sporą część rej i żagli, żeby się wydawało, jakoby tak dalece od burzy ucierpiała, że musi wpaść w moc „Floridy“.
— A to dyabeł, ten Parker! — rzekła pani Thick. — Opowiadajcie dalej!
— Okręt taranowy dał się zwieść rzeczywiście i puścił się za „Swallowem“ na mielizny Blackfoll, gdzie zarył się mocno w dno. Teraz dopiero podnosi Parker wszystkie reje i żagle, przywołuje „L’ horible’a“ i zaczyna się bombardowanie bezsilnego kolosa, co go też dobiło. Jeden z pierwszych strzałów zgruchotał mu ster. Przyszło nawet do walki na pokładzie, przyczem krew się lala obficie, ale „Florida“ leży na dnie, a tamte dwa są już w drodze i mogą tu lada chwila zarzucić kotwicę.
— To prawie nie do uwierzenia! Skąd o tem wiesz?
— Słyszałem w admiralicyi, gdzie o tem wiedzianoby już od dłuższego czasu, gdyby buntownicy nie poniszczyli telegrafów.
— W admiralicyi? W takim razie to jest prawda. Cieszę się, że biednemu Jennerowi udało się tak dobrze naprawić błąd, popełniony z winy „czarnego kapitana“.
— Nareszcie mamy wiadomość, która serce raduje i ducha podnosi — rzekła gospodyni. — Słuchajcie, chłopcy, każę dla was nabić gratysową beczułkę. Pijcie, dopóki wam się spodoba na cześć Stanów Zjednoczonych, prezydenta, „Swallowa“ i na cześć... na cześć...
— Na cześć pani Thick! — zawołał jeden z nich, podnosząc szklankę.
— Wiwat pani Thick! — odpowiedziano ze wszystkich kątów.
— Wiwat pani Thick, stara szalupa! — zabrzmiał z otwartych drzwi potężny głos basowy.
Wszyscy popatrzyli na człowieka z tak mocnem gardłem. Ledwie jednak gospodyni go spostrzegła, pośpieszyła ku niemu z radosnym okrzykiem.
— Piotr, Piotr Polter, witam serdecznie w Hoboken! Skądże to, stary chłopcze. Z Zachodu?
— Tak, witam serdecznie w Hoboken — odpowiedział. — Pójdź do mnie, muszę cię trochę podusić w moich objęciach i pocałować! Hale-là, heigh day, hejże, ludzie, pozwólcie mi tam przejść. Przytul się do mojej kamizelki, moja luba!
Poroztrącał zawadzających mu jak słomę, ujął obszerną kibić gospodyni, podniósł w górę mimo jej ciężkości i mlasnął ją głośno w usta.
Ona zniosła tę pieszczotę mimo tylu świadków z takim spokojem, jakby to było coś zwykłego i zupełnie zrozumiałego.
— Skądże to? — powtórzyła pytanie.
— Skąd? Ze „Swallow“, która płynęła trochę dokoła przylądka Horn!
— Ze „Swallow“? — zawołano dokoła.
— Tak, jeśli nie macie nic przeciwko temu!
— Walczyliście więc także przeciw „Floridzie“?
— To się rozumie. A może myślicie, że sternik Piotr Polter boi się „Floridy“?
— Opowiedzcie nam o tem, master, opowiedzcie! Czem jesteście na statku? Czy on już tutaj?
— Stop! Wam lezą z ust pytania, jak chłopcu okrętowemu śpiewki. Ja natomiast wolno i po porządku rzecz przedstawię. Jestem Piotr Polter. Byłem sternikiem na okręcie jej angielskiej mości „Nelson“, potem na żaglowcu Stanów Zjednoczonych „Swallow“, następnie porucznikiem policyjnym na preryi, potem znowu sternikiem i to par honneur na „Swallowie“, a teraz jestem...
— Dobrze, dobrze, mój Piotrze! — przerwała mu pani Thick. — Na to i potem czas. Teraz przedewszystkiem na moje pytania odpowiedz! Napisałeś mi z Valparaiso list, w którym było tyle nazwisk, historyi i błędów pisarskich, że z początku nie mogłam sobie tego ułożyć. Co słychać z tymi wszystkimi ludźmi, którzy z tobą byli? Gdzie są teraz? Co się stało z Wallersteinem, Henrykiem Sandersem i Piotrem Wolfem? Zdaje mi się, że szukaliście ich na Zachodzie, a tymczasem „Swallow“ pochwyciła ich na morzu. Czy spotkaliście Fireguna i czy on był stryjem prawdziwym? Co tam z ajentem policyjnym? A w których stronach właściwie...
— Czy ty skończysz raz, stara? — zawołał, śmiejąc się sternik. — Czy może będziesz tak gadać jeszcze przez kilka godzin? Na Boga i wszystkich świętych, a to ma gadaczkę ta baba! Daj tu dzban pełny, bo inaczej nie powiem ani słowa! Przedtem jednak przedstawię tym gentlemanom wypadek z „Floridą“. Tamte rzeczy nie wszystkich obchodzą. Usłyszysz je w drugiej izbie.
— Nie dostaniesz ani kropli, dopóki nie dowiem się choć cośkolwiek.
— O ciekawości! Pytaj więc jeszcze raz, ale jedno po drugiem i krótko!
— Gdzie Wallerstein?
— Na „Swallowie“.
— Ajent policyjny?
— Na „Swallowie“.
— Czarny kapitan?
— Na „Swallowie“, pojmany.
— A zły Jean?
— Także.
— A stryj Sam Firegun?
— Również tam.
— A porucznik Parker?
— Oczywiście także. Jest ranny.
— Ranny? Mój Boże, spodziewam się, że nie...
— Tere fere! Kilka szram i nic więcej. Weźmie urlop na pewien czas. Było nam trochę ciepło na „Floridzie“, ale na przeklętej preryi przeżyliśmy jeszcze gorsze zdarzenia. Nawet zwierzęta dawały nam się we znaki. Na przykład mój koń! To była bestya z szatańską paszczęką, a nie bydlę. Jeszcze dziś nie mogę powiedzieć, czy nie wyjeździłem sobie kilku kóp kości. Ale ty chciałaś pytać!
— Gdzie teraz „Swallow“?
— Krąży przy niepomyślnym wietrze przed lądem, a Forster stoi przy sterze. Kapitan wysiadł ze mną na ląd, aby zgłosić swoje przybycie i ja czekam tutaj na niego.
— Czekasz na niego? U mnie? Więc on tu wstąpi?
— To się rozumie! Prawy wilk morski wstępuje najpierw do pani Thick, jeśli stanie na kotwicy w Nowym jorku. Za godzinę będzie „Swallow“ już w porcie. Potem nadejdą drudzy, Pitt Holbers...
— Pitt Holb...
— Dick Hammerdull.
— Dick Hammerd...
— Kolonel Firegun.
— Kolonel Firegun?
— Wallerstein, Treskow, mały Bill Potter, wódz Apaczów Winnetou i...
— Wódz Winnetou?
Ze zdumienia i radości, że zobaczy u siebie towarzystwo tak znakomitych ludzi, nie mogła pani Thick mówić. Przypomniała sobie też nagle o obowiązkach gospodyni.
— Winnetou — powtórzyła poprzedni okrzyk — Ależ ja stoję tu i próżnuję, a za godzinę trzeba będzie obsłużyć tych panów. Śpieszę, lecę, idę, ażeby się przygotować. Ty tymczasem opowiedz tym ludziom historyę o „Floridzie“, którą pogrążyliście w falach.
— Uczynię to, lecz ty postaraj się, żebym zawsze coś miał w dzbanku, bo potyczka morska musi nawet w opowiadaniu być mokra.
— Nie bójcie się, sterniku — uspokajali go drudzy — sami was będziemy polewali!
— To dobrze! Słuchajcie więc, jak to było z „Floridą“. Mieliśmy już dawno za sobą równik i Antyle i zbliżaliśmy się do Charlestown. Oczywiście trzymaliśmy się zdala od lądu, bo Charlestown należy do Stanów Południowych, które wysyłają daleko swoje łapacze i krążowniki, ażeby pochwycić każdego uczciwego mieszkańca Północy.
— Czy „L’ horrible“ był z wami?
— To się rozumie. Od początku płynął ciągle naszą brózdą, my rozwinęliśmy tylko połowę żagli, bo byliśmy szybsi od niego. Tak posuwaliśmy się naprzód szczęśliwie i niepostrzeżenie. Minąwszy Charlestown, skierowaliśmy się znów ku wybrzeżu.
— Tam spotkaliście się z „Floridą“?
— Czekać, żółtodzióby! Pewnego ranka stoję przy sterze (a przypominam, że otrzymałem od kapitana stanowisko sternika par honneur) i myślę o pani Thick, jak ona się ucieszy, kiedy mnie u siebie zobaczy. Płyniemy trochę naprzód, a „L’horrible“ pełnem płótnem za nami, kiedy człowiek z gniazda zawołał:
— Dym z północnego wschodu na wschód!
— Możecie sobie wyobrazić, że natychmiast byliśmy wszyscy na pokładzie, bo z parowcem, jeśli ma flagę nieprzyjacielską, niema żartów. Kapitan był w tej chwili na górze, spojrzał przez szkła, potrząsnął głową, zeszedł i kazał spuścić żagle, żeby „L’ horrible“ zbliżył się na odległość głosu. Gdy się to stało, zawołał:
— Widziałem parowiec, poruczniku!
— Ay, sir!
— Który to może być?
— Nie wiem — odrzekł porucznik Jenner. — Ten nie ma masztów, ani kadłuba. Idzie głęboko, bardzo głęboko, sir.
— To będzie jeden z południowych statków taranowych. Czy chcecie zejść mu z drogi?
— Uczynię to, co i wy.
— Dobrze. Przypatrzmy mu się cokolwiek!
— Well, sir, ale jesteśmy dziesięć razy słabsi.
— Słabsi, ale szybsi. Kto będzie dowodził?
— Wy!
— Dziękuję! Przypuścimy go bliżej. Jeśli wywiesi flagę nieprzyjacielską, to wy umkniecie zwolna na morze, a ja postaram się o to, żeby się puścił za mną i zawiodę go na piasek. Potem wy nadpłyniecie i dacie mu skosztować waszych kul!
— Well, well!
Następnie wyciągamy wielkie żagle, a zdejmujemy małe razem z rejami i drągami. Wyglądamy przez to jakby nas burza uszkodziła i jakbyśmy się nie mogli dobrze ruszać. Pozwalamy mu zbliżyć się na odległość strzału. On daje sygnał do wywieszenia flagi, my pokazujemy mu gwiazdy i pasy, a on szmatę Stanów Południowych. Był to nowy statek taranowy „Florida“ z podwójnym pancerzem i z ostrym taranem, którym mógł przebić najlepszą fregatę.
— I wy odważyliście się uderzyć na niego?
— Ba! Jestem Piotr Polter i rozbijałem się z drabami Ogellallajami. Dlaczegóż miałbym bać się konwi blaszanej? Dobry statek drewniany lepszy od takiej skrzyni żelaznej, z której nie można nawet wystrugać nędznego wykłuwacza. Tak samo twierdzi nasz admirał Farragut. Wzywa nas zatem „Florida“ do poddania się, lecz my śmiejemy się i pomykamy pod jego kulami. „Florida“ skręca, by nas doścignąć i zderzyć się z nami, ja przekładam ster i wymijam ją, ona znów skręca, ale ja odwracam się od niej i tak idzie to dalej wśród skręcania i wymijania, aż komendant się zapalił i stracił rozum. Kule jego nic nam nie zrobiły, natomiast on zbliżył się niebacznie do wybrzeża i wpadł tam na ławicę piaskową, nad którą my przemknęliśmy lekko, bo nie płynęliśmy tak głęboko.
— Brawo, hallo, niech żyje „Swallow“!
— Tak, niech żyje, chłopcy, pijcie!
Pociągnąwszy tak, że pokazało się dno dzbanka, mówił dalej:
— Teraz zbliżamy się do tyłu statku. Gdy jego ludzie wszyscy są zajęci na dole, my kulami odbijamy mu ster. Teraz był stanowczo zgubiony. „L’ horrible“ nadpływa także, „Florida“ nie może się bronić. Trąc się w piasku, uszkadza się i nabiera wody do środka. Potem zwija flagę i poddaje się, my zaś zabieramy jej załogę na pokład. Zaledwie to uczyniliśmy, pochyliła się na bok i fale ją pochłonęły.
— Hola, to dobrze! Niech żyje „Swallow“!
— Dziękuję wam, chłopcy, ale nie zapominajcie o „L’ horrible’u“, on także zrobił swoje.
— To ładnie! Niech żyje „L’ horrible“! Trąćcie się!
Brzęknęły dzbany. Wtem zabrzmiały zdala strzały powitalne na znak, że statek wpływa do portu, a zaraz potem dał się słyszeć chaos głosów ludzkich i bieganina na ulicy, jak gdyby zaszło coś nadzwyczajnego.Piotr Polter wstał, przystąpił do okna i otworzył je.
— Hola, człowieku, gdzie pędzicie? — zapytał, uchwyciwszy za ramię jednego ze śpieszących.
— Wesoła wiadomość, master! „Swallow“ wpływa właśnie do portu, „Swallow“, która spotkała się tak sławnie z „Floridą“. Wszystkie statki powywieszały natychmiast flagi na cześć dzielnego kapitana, a wszyscy teraz lecą, żeby popatrzyć na lądowanie.
— Dziękuję, master!
Zamknął okno, a odwróciwszy się, zauważył, że wszyscy goście, usłyszawszy przez okno odpowiedź, pośpieszyli przypatrzyć się wylądowaniu. Zapomnieli nawet o piwie gratysowem.
— Biegnijcie sobie! — śmiał się. — Niewiele zobaczycie. Kapitan już na lądzie, a ci, którzy zejdą ze statku, to nieprawdziwe wilki morskie, chociaż pracowali, aż trzeszczało. Ja zostanę u pani Thick i zaczekam na mr. Parkera.
Upłynęło sporo czasu, zanim nadszedł wymieniony, a jeszcze drzwi był dobrze nie zamknął, kiedy rozległy się już blizko hałaśliwe wołania i okrzyki radości. Mnóstwo ludzi nadchodziło od strony portu, a na czele ci, którzy wysiedli na ląd ze „Swallowa“. Weszli zaraz za Parkerem do izby, a lud tak się cisnął za bohaterami zuchwałej morskiej potyczki, że gospoda nie mogła ich pomieścić. Rezolutna gospodyni, która tymczasem skończyła przygotowania, potrafiła temu zaradzić. Otworzyła honorowy pokój, wsunęła się doń razem z oczekiwanymi i zamknęła drzwi, pozostawiając swemu personalowi obowiązek obsługiwania reszty gości.
— Welcome, sir! — brzmiała jej radosna przemowa do Parkera, który jako jej dawny znajomy podał jej przyjaźnie rękę.
Innych przywitała także serdecznym uściskiem dłoni. Wszyscy musieli usiąść i zabrać się do jedzenia, przygotowanego obficie, choć w tak krótkim czasie.
— Pani Thick, jesteś najdoskonalszą brygantyną, jakiej kiedykolwiek przypłynąłem w objęcia! — zawołał sternik. — Na nędznej preryi niema nic oprócz prochu, mięsa i czerwonoskórców, na morzu także skąpili, gdyż było za wiele głodnych żołądków, ale u ciebie jada się i pije, jak u Wielkiego Mogoła. Gdy tu pobędę z tydzień, pozwolę się powiesić, jeśli nie będę miał takiego brzucha, jak tłusty master Hammerdull.
— Czy tłusty, czy nie, to wszystko jedno — rzekł grubas, zajadając z apetytem — byle tylko dostać porządny kąsek między zęby. Mnie to potrzebniejsze, aniżeli drugim, gdyż odkąd musiałem zostawić w San Francisko moją starą, dobrą klacz, spadłem bardzo z ciała z tęsknoty za nią. Czy mówię prawdę, ty stary szopie, Holbersie?
— Jeśli sądzisz, Dicku, że ci żal klaczy, to nie mam nic przeciwko temu. Mnie tak samo ciężko bez mojego bydlęcia. A jak tobie, Billu Potterze?
— Mnie? — Gdzie jest mój koń, to mi zupełnie obojętne, hihihi! Główna rzecz w tem, że u pani Thick czuje się dobrze.
— To jeszcze najlepsze — potwierdziła gospodyni. — Jedzcie i pijcie, jak długo wam się podoba. Ale nie zapomnij o przyrzeczeniu, Piotrze!
— O jakiem?
— Miałeś nam coś opowiedzieć!
— Ach tak! No, jeśli będziesz dobrze nalewała, to nie poskąpię słów.
Kiedy on, jedząc, prowadził wyobraźnię słuchaczy po terenie przeżytych przygód, siedział Winnetou na swojem miejscu, niewiele biorąc z niezwykłych dlań potraw bladych twarzy. Wina nie tknął. Wiedział, że „woda ognista“ była największym wrogiem jego narodu, nienawidził więc jej i wstręt czuł do niej. Uwaga jego kupiła się na rozmowie, prowadzonej półgłosem, co zawsze jest dowodem ważności jej przedmiotu.
— Jakżeż tam było w admiralicyj? — spytał Sam Firegun porucznika.
— Zupełnie tak, jak się tego można było spodziewać — odrzekł Parker, który trzymał rękę na temblaku. — Uzyskałem stopień kapitana i uwolnienie od służby aż do wyzdrowienia.
— A co będzie ze statkiem?
— „Swallow“ ucierpiała trochę i pójdzie dla naprawy do doków.
— A nasi jeńcy?
— Stanie się z nimi to, co przewidziałem.
— To znaczy?
— Będą wisieli, jak się korsarzom należy.
— Korsarzom? Wszak Sanders twierdzi, że zabrał „L’ horrible’a“, ażeby chwytać okręty na korzyść Stanów Południowych. Czy się tem nie wykłamie?
— Nie, gdyż nie ma listu, któryby mu to polecał. Gdyby nawet miał taki list, to mimo to zawiśnie jako „czarny kapitan“ z powodu handlu niewolnikami i uprawianego przytem korsarstwa.
— A „miss admiral“?
— Będzie także wisiała. To samo spotka prawdopodobnie pomocników Sandersa, którzy nie zginęli, gdyśmy okręt brali do niewoli. Nie będą oni ze swego losu tak zadowoleni, jak wy z wiadomości, którą wam przynoszę z admiralicyi.
— Dobra?
— Bardzo dobra. Po pierwsze: wielka suma, znaleziona przez nas u „miss admiral“, z którą ona chciała nam umknąć, zostaje naszą zdobyczą. Za odebranie „L’ horrrible’a“ „czarnemu kapitanowi“ będzie wyznaczona wysoka nagroda. Nadto otrzymamy znaczne pieniądze za zwycięstwo nad „Floridą“. Leży ona wprawdzie teraz na dnie, ale wydobędą ją później. Pieniądze te rozdzielimy między siebie, a na każdą osobę wypadnie tyle, że...
— Na mnie nic — przerwał mu Firegun.
— Dlaczego?
— Bo nie wezmę pieniędzy, które mi się nie należą.
— Wszak zasłużyliście je sobie!
— Nie. Byłem gościem na waszym statku, a zdobycz należy się tylko jego załodze.
— Nie byliście gościem, lecz walczyliście wespół z nami, macie więc prawo do udziału w nagrodzie.
— Być może, ale ja nic nie wezmę. Odebrałem Sandersowi depozyty, które mi ukradł. Jeden kwit sprzedał on już wprawdzie, ale wydał z tego niewiele. Jestem więc zupełnie zadowolony. Winnetou również nic nie przyjmie, a co do moich dzielnych traperów, to także nie przyjdzie im na myśl pozbawiać pieniędzy waszych żeglarzy, którym właśnie to zawdzięczamy, że odzyskaliśmy nasze pieniądze. Powiedz, Dicku Hammerdullu, czy chcesz pieniędzy?
— Czy chcę, czy nie chcę, to wszystko jedno, nie wezmę jednak ani centa — odpowiedział grubas. — Cóż ty na to, stary szopie, Holbersie?
Długosz odpowiedział spokojnie:
— Jeśli sądzisz, Dicku, że nic nie wezmę, to nie mam nic przeciw temu. Wogóle nikt z nas nic nie weźmie. A gdyby nam je narzucono przemocą, to mój udział otrzyma Piotr Polter, choćby tylko dlatego, żeby nabrał chęci przybycia do nas na Zachód. Bardzo lubię widzieć go na koniu!
— Dajcie mi spokój z koniem! — zawołał sternik. — Prędzej dałbym się potłuc i zrobić z siebie suchary okrętowe, niżbym miał jeszcze raz wsiąść na taką bestyę, jak ten kłusak, na którym mnie do was przywiało. Więcej wam nic nie powiem, gdyż lepiej o tem zamilczeć, co bym wam mógł powiedzieć. Tak mi wtedy było okropnie.
— Nie potrzebujesz udawać znowu westmana — rzekł Parker. — Wspomniałem w admiralicyi, ile tobie mamy do zawdzięczenia i jak dzielnie się trzymałeś. Pomyślą o tobie przy najbliższym wakansie i powierzą ci miejsce, z którego będziesz dumny.
— Czy rzeczywiście wspomnieliście o mnie przed tymi wysokimi gentlemanami?
— Tak.
— I chcą mi dać takie miejsce?
— Obiecali mi to napewno.
— Dziękuję wam, sir, dziękuję! Zrobię zatem karyerę! Hej ha, hurra, hurra! Piotr Polter...
— Czego tak okropnie wrzeszczysz, stary lwie morski? — przerwała mu gospodyni, która weszła była właśnie do izby.
— Ty jeszcze pytasz? — odparł sternik. — Skoro jestem lwem, to muszę ryczeć! A mam do tego ważny powód. Czy wiesz, ty stara matko Thick, że za moje zasługi chcą mię zrobić admirałem?
— Admirałem? — roześmiała się. — Wierzę, bo posiadasz do tego warunki. Ale co będzie z twoim nowym zawodem, z którego jesteś taki dumny, do którego tak się przywiązałeś.
— Z jakim nowym zawodem?
— Westmana, leśnika, łowcy bobrów...
Skończywszy opowiadanie, musiał Treskow jeszcze odpowiedzieć na mnóstwo pytań, których mu słuchacze jego nie szczędzili. Historya ta, a szczególnie przy końcu, była dla wielu za mało dokładną, każdy więc chciał to wiedzieć, czego mu nie dostawało. Nie mogli sobie, wyobrazić Indyanina w podróży na morzu, ja jednak znałem już dawno te dzieje i wiedziałem, że Winnetou nie tylko raz był na morzu.
Tymczasem zjawili się nowi goście w liczbie sześciu osób, a weszli z hałasem, bo wypili zapewne więcej spirytusu, aniżeli mogli. Oglądnęli się za miejscami, a choć było więcej wolnych, usiedli przy moim stole.
Byłbym najchętniej powstał i uwolnił się od ich towarzystwa. Lecz ponieważ oni byliby się może za to obrazili, a ja nie chciałem dać powodu do ordynarnych sporów, przeto zostałem na swojem miejscu.Oni zażądali brandy i dostali, ale z tego, jak ich pani Thick obsługiwała, widać było, że byłaby wolała, żeby byli ominęli jej gospodę.
Nie byli zapewne mieszczanami, bo oprócz nożów i rewolwerów mieli jeszcze strzelby. Wyglądali, jak zbóje, cuchnęli wódką tak mocno, że nie mogłem wytrzymać z nimi przy jednym stole, a rozprawiali tak głośno i nieustannie, że z rozmowy reszty gości prawie nic nie słyszałem. Spokój i miły nastrój poprzedni zniknęły zupełnie.
Najgłośniej zachowywał się silnie, ale niezgrabnie zbudowany drab z twarzą, podobną do pyska buldoga. Zdawało się, że jego członki i rysy twarzy tylko niedbale wyciosano z drzewa. Uważał siebie za dowódcę, a towarzysze jego na swój sposób darzyli go szacunkiem.
Rozmawiali o czynach bohaterskich, jakich już dokonali i jeszcze zamierzali dokonać i o majątkach, które mieli i roztrwonili, a teraz postanowili odzyskać. Wychylali szklankę za szklanką, a kiedy pani Thick upominała ich, żeby pili powolniej, zagrozili, że obejmą szynkwas w posiadanie i sami zaczną sobie podawać.
— Jabym to sobie wyprosiła — odparła śmiało gospodyni. — Tu leży rewolwer. Pierwszy, który porwałby się na moją własność, dostałby kulą w łeb.
— Może od ciebie? — roześmiał się buldog.
— Tak, ode mnie!
— Nie ośmieszaj się! Dla takich rąk stosowna jest igła, a nie rewolwer. Czy zdaje ci się naprawdę, że mogłabyś nas przestraszyć?
— Co mnie się zdaje, to was nic nie obchodzi. W każdym razie, ja się nie boję, a gdybym potrzebowała pomocy, to jest tutaj dość gentlemanów, którzy się ujmą za bezbronną wdową.
— Dość gentlemanów? — powtórzył wśród śmiechu szyderczego, wstając z krzesła i wodząc dokoła wyzywającem spojrzeniem. — Niech przyjdą i spróbują, kto na tem gorzej wyjdzie!
Nie odpowiedział mu nikt, a więc i ja nie. Oporu z mojej strony widocznie on się nie spodziewał, bo popatrzył na wszystkich, na mnie zaś nie. Może łagodny wyraz mej twarzy uspokoił go w tym względzie. Ja bowiem należę do tych ludzi, których oblicze potrafi okazać obojętność wtedy, kiedy duch się burzy. Pewien człowiek, który uważał się za wielkiego psychologa, objaśnił mi to w następujących słowach: Gdy duch usuwa się do wnętrza, musi twarz z wierzchu wyglądać głupio.
Widząc, że nikt nie posłuchał wezwania, rozzuchwalił się buldog jeszcze bardziej.
— Przewidziałem to słusznie. Nikt się nie zbliży! — śmiał się. — Chciałbym zobaczyć śmiałka, któryby się odważył stanąć z Tobym Spencerem! Przekręciłbym mu twarz na plecy! Nazywam się Toby Spencer, a kto się chce przekonać, co to za człowiek, niech tu przyjdzie!
Podniósł zaciśnięte pięści i jeszcze raz powiódł wyzywająco wzrokiem dokoła. Czy rzeczywiście ze strachu, czy też z odrazy do człowieka tego rodzaju, nikt nie ruszył się z miejsca. Na to on roześmiał się jeszcze głośniej i zawołał:
— Widzicie, chłopcy, jak wam serca do pięt pouciekały na skutek jednego słowa Spencera. Ani jeden nie ośmielił się mruknąć. I to mają być gentlemani?
Na to podniósł się przecież jeden z obecnych, a to Tim Kroner, ten sam, który opowiedział był pierwszą historyę i podał się za „męża z Colorado“. Nie odwaga, lecz chęć pokazania, że jest zuch, skłoniła go do zabrania głosu. Zbliżył się o kilka kroków i powiedział:
— Mylicie się bardzo, mr. Toby Spencer, jeśli sądzicie, że nikt nie porwałby się na was. Może wszyscy tu obecni są tacy, ale ja nie.
— Wy zatem nie? Podziwiam was! — odrzekł zbój pogardliwie. — Czemuż się zatrzymaliście, skoro jesteście tak odważni? Przystąpcie bliżej!
— Już idę! — powiedział Kroner, robiąc z wahaniem kilka powolnych kroków. Zatrzymał się jednak znowu, a głos jego nie brzmiał już tak pewnie, jak wtedy, kiedy przyskoczył był do stołu, ażeby mnie zaczepić. Ponieważ Spencer także naprzód postąpił, stali niedaleko od siebie.
— Wy więc jesteście mężem, który się nie boi? — pytał Spencer. — Człowieczek, którego jednym palcem wytrącę z równowagi. Chciałbym doprawdy, zanim was pożrę, usłyszeć, jak się nazywacie?
— To bardzo łatwo! Jestem Tim Kroner.
— Tim Kroner? To nadaliście sobie wcale słynne nazwisko.
— Nadałem? To jest moje właściwe nazwisko!
— Powiedzcie to komu innemu, ale nie mnie!
— Oświadczam jeszcze raz, że tak jest, jak mówię.
— Hm! Możliwe, że się tak nazywacie, lecz nie będziecie chyba twierdzić, że jesteście Tim Kroner z Colorado.
— Właśnie, że to twierdzę!
— Do stu piorunów! Jak taki królik, jak wy, może zdobić się mianem lwa! Ja wam powiadam, że to nie jest wasze nazwisko, że więc jesteście oszustem.
— Oszustem? Pilnujcieno swego języka w gębie! Każdy wie, że Kroner z Colorado nie pozwoliłby, żeby do niego w ten sposób mówiono. Czy mam na to złożyć wam dowód?
— Proszę!
Po tem wezwaniu postąpił Spencer groźnie o dwa kroki naprzód, tamten zaś cofnął się ostrożnie o taką samą odległość i odrzekł:
— To zbyteczne zresztą. Cały świat wie o tem. Pocóż będę jeszcze składał na to dowody?
— To słuszne, bo Tim Kroner, to zuch, jakich mało. Ponieważ ty nie jesteś prawdziwym, przeto musisz pokazać, czy odwaga twoja dosięga aż tutaj do mnie. A więc go on!
Postąpił znów o dwa kroki.
— Tak, come on! — zawołał drugi, ustępując o dwa kroki.
— Stójże, wielki bohaterze na gębę! I on podaje się za Kronera z Colorado, którego ja znam tak dobrze, jak siebie! Na tę pychę trzeba nałożyć tłumik. Stań więc już raz, bo porwę cię i przygwożdżę do ściany, że się przylepisz.
Ruszył znów naprzód, lecz fałszywy Tim Kroner znowu ustąpił, ograniczając się do obrony językiem.
— Jestem Tim Kroner z Colorado! Jeśli ktoś inny podaje się za mnie, to jest kłamcą!
— Pshaw! Chciałbym zobaczyć rozumnego człowieka, któremu przyszłoby na myśl podawać się za ciebie! Jeśli ci się zdawało, że wystarczyłoby to nazwisko, ażeby mnie odstraszyć, to nietylko się pomyliłeś, lecz nawet przeliczyłeś, a wynik, przez ciebie oczekiwany, będzie całkiem przeciwny. Muszę cię trochę wyżej powiesić, ażeby ludzie widzieli, jaki to z ciebie Kroner z Colorado. Chodźno tu, chłopczyku, chodź do mnie!
Uderzył go błyskawicznie dwa razy po ramionach, chwycił go za ręce, przycisnął mu je do ciała, przysunął go do ściany i powiesił na haku za kołnierz. Była to niezwykła próba siły, a wykonana tak, że nie poznać było po nim, żeby się choć trochę natężył. Powieszony zaczął krzyczeć i szarpać się przyczem jego długa i wychudła postać przedstawiała bardzo dziwaczny widok, potem rozdarł się kołnierz bluzy bawolej, jej zaś właściciel upadł na ziemię. Spencer roześmiał się na całe gardło, towarzysze jego zawtórowali mu, a także inni goście nie mogli zachować się poważnie, chociaż mu nie sprzyjali wcale. On zaś odprowadziwszy swą ofiarę śmiechem na miejsce, wpadł widocznie w nastrój bardziej pokojowy, bo nie wyzywał już dalej i usiadł obok towarzyszy, aby z nimi wieść dalej hałaśliwą rozmowę. Wtedy dopiero spotkało mnie wielkie szczęście: Spencer zaszczycił mnie wreszcie swoją uwagą. Wpatrzył się we mnie ciekawym wzrokiem i zadał mi trochę dziwne pytanie:
— Czy wy może także, z Colorado, jak tamten, he?
— Zdaje mi się, że nie, sir — odpowiedziałem spokojnie.
Przy wszystkich stołach zapanowała cisza. Każdy był ciekaw, co teraz nastąpi i oczekiwał na nową sposobność do śmiechu.
— A zatem nie? — mówił dalej Spencer. — Ale wy także nie wyglądacie mi na bohatera!
— Czy ja udaję bohatera? Nie mam zwyczaju zdobić się cudzemi piórkami.
— To szczęście wasze, bo powiesiłbym was także na haku!
Ponieważ na to zamilkłem, huknął na mnie:
— Nie wierzycie mi może?
— Hm, owszem wierzę.
— Naprawdę? Toby Spencer nie jest człowiekiem, z którymby można żartować!
Widać było, że szuka sprzeczki ze mną. Ujrzałem zaniepokojenie pani Thick o mnie i zrobiłem jej tę przyjemność, że odpowiedziałem bardzo uprzejmie:
— Jestem tego pewien, sir. Kto jest tak silny, że potrafi powiesić na haku tak wysokiego mężczyznę, ten może nie pozwolić, żeby z niego żartowano.
Wzrok jego gniewny złagodniał, a twarz nabrała niemal przychylnego wyrazu, kiedy rzekł z zadowoleniem w głosie:
— Macie słuszność, sir. Przedstawiacie się wcale nieźle. Może mi powiecie, jakiemu zawodowi się poświęcacie?
— Hm, właściwie żadnemu.
— Jak to rozumiecie?
— Tak, że teraz niczem się nie zajmuję.
— Macie więc teraz wakacye?
— Yes.
— I dużo czasu?
— Bardzo dużo!
— A co robicie, kiedy nie macie wakacyi? Musicie przecież czemś być, albo coś robić. Nie?
— Oczywiście.
— A co?
— Próbowałem już różnych zajęć.
— Ale nie doprowadziliście do niczego?
— Niestety.
— Czem byliście ostatnimi czasy?
— Byłem na preryi.
— Na preryi? A więc myśliwiec?
— Coś podobnego.
— A umiecie strzelać?
— Dość znośnie.
— A jeździć konno?
— Na tyle, że nie spadnę.
— Ale wydajecie mi się trochę trwożliwym!
— Rzeczywiście?
— Tak.
— Hm! To zależy od warunków. Odwagę trzeba okazywać tylko tam, gdzie to jest konieczne. Inaczej bywa to tylko chełpliwość.
— To bardzo słuszne! Słuchajcie, zaczynacie mi się podobać. Skromny z was chłopiec, który może się na coś przydać. Niewielki z was wprawdzie westman, to widać na pierwszy rzut oka, lecz gdybym wiedział, że nie jesteście greenhornem, to...
— To...? — spytałem, gdyż nie skończył całego zdania.
— To zapytałbym was, czy nie mielibyście ochoty pójść z nami.
— Dokąd?
— Na Zachód.
— Zachód wielki! Wolałbym usłyszeć jakieś bliżej, oznaczone strony.
— To wam mogę powiedzieć. Macie więc czas nic was nie powstrzymuje?
— Nic.
— To oświadczcie, czy będziecie nam towarzyszyć!
— Zanim to powiem, muszę wpierw wiedzieć, dokąd jedziecie i co zamierzacie tam robić.
— Well, i to rozumne i słuszne. Zdążamy na pewien czas do Colorado, do St. Louis mniej więcej. Czy byliście tam już kiedy?
— Tak.
— Co? Tak daleko? Nie spodziewałem się tego po was. Czy znacie także strony foam cascade[62]?
— Nie.
— Tam właśnie się udajemy. W parkach znajdują w nowszych czasach znowu tyle złota, że nie powinno się zaniedbać tej sposobności.
— Chcecie kopać?
— Hm, taaak... taaak! — rzekł przeciągle.
— A jeśli nic nie znajdziecie?
— To drudzy coś znajdą — odrzekł ze znaczącem wzruszeniem ramion. — Nie trzeba być koniecznie górnikiem, ażeby w kopalniach coś znaleźć.
Nie chciał wyrazić się dokładnie, mimo to wiedziałem, co miał na myśli. Gotów był zbierać, nie posiawszy.
— Wy nie troszczcie się o to, czy co znajdziemy — mówił dalej, ażeby mnie zachęcić, gdyż, im wiekszem rozporządzał towarzystwem, tem lepsze mógł robić interesa. Uważał mnie widocznie za człowieka, którego można wyzyskać, a potem napędzić, jeśli nie gorzej z nim postąpić. — Jesteśmy wszyscy pewni, że zdobycz będzie dobra, bo mamy pośród siebie człowieka, rozumiejącego się na tem.
— Geologa?
— Jest czemś więcej niż geologiem, a posiada wszelkie wiadomości i doświadczenia, potrzebne w kopalniach. Powiem wam odrazu, że to oficer najwyższej rangi, generał.
— Generał? — zapytałem, bo przyszło mi coś na myśl. — Jak się nazywa ten gentleman?
— Douglas. Walczył w wielu bitwach, a potem przeprowadzał dokładne badania naukowe, których wynikiem jest pewność, że znajdziemy bardzo dużo złota. No, zgadzacie się na nasz plan?
Gdyby rzeczywiście zamierzał był kopać złoto, byłby nie mówił o tem wśród tylu świadków. Zamyślał widocznie coś całkiem innego. Że to nie było nic dobrego, wynikało już z tej okoliczności, że do towarzystwa należał generał. Dlaczego ten nazywał siebie wciąż jeszcze Douglasem, a nie przybrał innego nazwiska, to wydawało mi się wielkim brakiem rozwagi z jego strony.
— Nie, sir, wcale nie mam ochoty — rzekłem.
— Czemu?
— Bo mi się to poprostu nie podoba.
— Dlaczego się nie podoba?
Przychylne przedtem rysy jego twarzy zasępiały się coraz bardziej i przybierały wyrazu groźnego.
— Bo nie lubię tego rodzaju postępowania.
— A jakież postępowanie pochwalacie?
— Takie, które się opiera na uczciwości.
Na to się zerwał i krzyknął na mnie:
— Do kroćset dyabłów! Czy chcecie mi przez to powiedzieć, że nie jestem uczciwy?
Powstało także kilku innych gości, którzy chcieli zobaczyć groźną scenę, wiszącą w powietrzu.
— Mnie tak samo nic do waszej uczciwości, jak wam do tego, co ja lubię — odpowiedziałem mu, siedząc spokojnie dalej, lecz nie spuszczając go ani na chwilę z oka. — Was nie obchodzą moje sprawy, a mnie wasze, zostawmy więc siebie w spokoju!
— W spokoju? Tego się nie spodziewajcie! Obraziliście mnie tak dotkliwie, że muszę wam pokazać, kto jest Toby Spencer.
— To zbyteczne.
— Tak? Wy to już wiecie?
— Tak.
— No, któż ja jestem?
— To samo, co i ja, mianowicie gość u pani, Thick, a gość powinien zachowywać się przyzwoicie, jeśli chce, żeby się z nim przyzwoicie obchodzono.
— A jak wy chcecie ze mną się obejść?
— Jak na to zasługujecie. Nie wzywałem was, żebyście przy mnie usiedli. Było innych miejsc podostatkiem. Nie prosiłem was, żebyście ze mną mówili, a kiedy wciągnęliście mnie w rozmowę, odpowiadałem wam uprzejmie i rzeczowo. Wasze zamiary i plany są mi zupełnie obojętne. Skoro zapytaliście mnie, czy chcę udać się do Colorado, oświadczyłem spokojnie, że nie mam chęci. Nie pojmuję, jak może was to w gniew wprawiać!
— Wspomniałeś coś o uczciwości, chłopcze! Tego ja nie zniosę!
— Nie? Hm! Ja sądzę, że człowiek uczciwy może spokojnie słuchać o uczciwości i nie potrzebuje z tego powodu wpadać w taką wściekłość.
— Człowiecze, miejcie się na baczności! To jest nowa obelga, która mi...
Gospodyni przerwała mu wezwaniem do spokoju, a on podniósł na nią rękę.
— Nie narażajcie się, pani Thick! — poprosiłem ją. — Ja zawsze sam o siebie się troszczę i bronię własnemi siłami.
To wprawiło awanturnika w jeszcze większą wściekłość, bo krzyknął do mnie:
— Własnemi siłami? To się broń! Masz tu za obrazę!
Zamierzył się na mnie pięścią, ale ja będąc na to przygotowany, pochwyciłem w mgnieniu oka szklankę od piwa i odparowałem nią cios. Zamiast mnie uderzył w szklankę, że rozprysła się na drobne kawałki.Równocześnie ja zerwałem się i palnąłem go pięścią z taką siłą od dołu w brodę, że mimo całej swej grubości i ciężaru odleciał na drugą stronę i runął tam na ziemię, przewracając sobą stół i kilka krzeseł.
Uporawszy się z nim, zwróciłem całą uwagę na jego towarzyszy, gdyż byłem pewien, że zechcą pomścić jego upadek. Z dzikim wrzaskiem skoczyli wszyscy do mnie. Dwa uderzenia pięścią powaliły jednego w prawo, drugiego na lewo, a trzeciego tak poczęstowałem oboma pięściami w brzuch, że padł z niedokończonym okrzykiem na ustach. Ostatni dwaj cofnęli się ze strachem.
Tymczasem jednak Spencer podniósł się z ziemi. Krew ciekła mu z ręki, a jeszcze więcej z ust, albowiem ukąsił się w język, gdy go palnąłem w dolną szczękę. Plując na mnie krwią, ryknął:
— Psie, to twoja śmierć! Taki drab, który nie wie nawet, jaki ma zawód, porywa się na Spencera! Ja ci...
— Stać! Ręce od pasa! — przerwałem mu, gdyż sięgnął po rewolwer, a ja wydobyłem w tej chwili mój i wymierzyłem do niego.
— Właśnie ręka do pasa! — wrzasnął, pieniąc się ze złości. — Moja kula...
— Jeszcze raz mówię: precz z bronią, bo strzelam! — krzyknąłem ja znowu.
On mimoto wyjął rewolwer. Wymierzyłem w jego rękę, on zaś krzyknął, spuścił rękę, a rewolwer upadł na ziemię.
— Ręce w górę! Wszyscy ręce w górę! Kto nie posłucha, dostanie kulą w łeb! — rozkazałem stanowczo.
„Ręce w górę!“ to niebezpieczne słowa na Zachodzie. Przeciwnik, który pierwej chwyci za broń, jest w położeniu korzystniejszem. Chcąc ocalić siebie, nie może oszczędzać drugiego. Jeśli na okrzyk: „ręce w górę!“ nie słucha go, strzela bezwarunkowo. O tem wie każdy. Także tych sześć osób pamiętało o tym zwyczaju Dzikiego Zachodu. Widząc, że wyjąłem jeszcze drugi rewolwer, byli pewni, że spełnię moją groźbę. We własnej obronie mogłem ich zupełnie prawnie wystrzelać. To też zaledwie wydałem ten okrzyk, podniosło się w górę dwanaście rąk, a między niemi także ręce Spencera. Trzymając przed nimi lufy rewolwerów, upomniałem ich:
— Potrzymajcie ręce do góry, dopóki z wami się nie załatwię! Mam jedenaście kul. Cóż tam, Toby Spencer, słynny, wielki bohater? Teraz się przekonałeś, że nie masz do czynienia z fałszywym Kronerem z Colorado i pojmiesz zapewne, że rozumiem się na swojem rzemiośle. Pani Thick, odbierzcie tym drabom strzelby, rewolwery i noże, a potem je zamknijcie! Niech sobie jutro po nie przyślą, albo sami przyjdą. Poszukajcie także pieniędzy w ich kieszeniach. Niech zapłacą za to, co wypili i za szklankę, rozbitą przez Spencera. Potem niech się wyniosą.
Pani Thick wykonała czemprędzej te polecenia, co bardzo zabawnie wyglądało, bo sześciu dorosłych ludzi stało z podniesionemi rękami dokoła stołu, nie mogąc się poruszyć. Jacy to ludzie byli, pokazało się po ich majątku. Wszyscy razem mieli kilka centów ponad koszta tego, co wypili. Gdy gospodyni schowała te pieniądze, powiedziałem:
— Teraz otwórzcie drzwi, pani Thick, a oni niech wyjdą. Na dworze mogą ręce spuścić, ale pierwej nie, bo strzelę w ostatniej chwili.
Otwarto drzwi.
— Precz! Teraz wiecie, czy jestem trwożliwej natury, czy też nie!
Wyszli jeden za drugim z podniesionemi rękami. Ostatni był Spencer. Kiedy jeszcze stał w drzwiach, odwrócił się i zagroził napół rycząc, a napół sycząc:
— Do widzenia! Ale wtedy ty podniesiesz ręce, psie!
Gdy gospodyni drzwi za nimi zamknęła, schowawszy napowrót rewolwery, usiadłem i poprosiłem o drugą szklankę. Ogólne naprężenie znalazło upust w westchnieniu, które przebiegło po izbie. Zacni gentlemani nie wyobrażali sobie takiego zakończenia sprawy. Przyniósłszy mi piwo, wzięła mię pani Thick za rękę i rzekła:
— Muszę wam znów podziękować, sir. Uwolniliście mnie od ludzi, którzy, kto wie, co byliby tu zrobili. A jak dokonaliście tego! Z początku naprawdę byłam w strachu o was, ale teraz widzę, że istotnie dajecie sobie sami radę w niebezpieczeństwie. Ale miejcie się na baczności przed tymi drabami! Pewnie opadną was przy najbliższej sposobności.
— Pshaw! Ja się nie boję.
— Nie bierzcie tego zbyt lekko! Takie łotry nie podchodzą z przodu, lecz z tyłu.
Widziałem potem, że goście pytali panią Thick o mnie, lecz ona nie mogła dać żadnych wyjaśnień. Byliby może chętnie dowiedzieli się, kto jestem, lecz ja nie chciałem zawierać znajomości na dwa lub trzy dni najwyżej. Dłużej nie zamierzałem zabawić w Jefferson City.
Teraz poprosiłem panią Thick, żeby mi wskazała izbę na nocleg. Z pokoju byłem zupełnie zadowolony. Mieszkałem dobrze i czysto, a spałem nawet lepiej, niż się spodziewałem. Jeśli bowiem westman śpi po raz pierwszy w zamkniętym pokoju, to pewnie oka nie zmruży.
Nazajutrz rano udałem się do banku Wallace et Comp., aby się zapytać o Old Surehanda. Byłem bardzo ciekaw, jaki stosunek łączy tego człowieka z tym domem.
Od pani Thick nie było mi daleko, bo bank znajdował się na tej samej ulicy. Gdy w kantorze zapytałem o mr. Wallace’a, powinienem był wymienić moje nazwisko. Nie wiedząc jednak, jak rzeczy stoją, zamilczałem je. Często lepiej jest być nieznanym. Ja niejedną korzyść, uzyskaną w moich wędrówkach, zawdzięczałem tylko temu, że nie zawsze wiedziano, kim byłem.
— Oświadczcie mr. Wallace’owi, że jestem znajomym Old Surehanda! — poleciłem.
Zaledwie te słowa wymówiłem, zwróciły się na mnie oczy wszystkich kantorzystów. Oznajmiono mnie, jak tego zażądałem i zaprowadzono do pokoju, w którym tylko jeden pan siedział przy biurku. Ten na mój widok podniósł się szybko z krzesła. Był to jankes średniego wzrostu z dość sympatycznem obliczem. Z okiem zwróconem na mnie badawczo i z oczekiwaniem przedstawił się:
— Jestem Wallace, sir.
— A mnie nazywają Old Shatterhand. Nie wiem, czy słyszeliście kiedy to nazwisko.
— Owszem, nawet bardzo często. To, co o was wiem, skłania mię do oświadczenia, że wasza bytność u mnie przynosi mi zaszczyt. Witam was serdecznie i proszę usiąść blizko mnie. Zapewne niedawno przybyliście do Jefferson-City?
— Jestem tu od wczoraj.
— Co? I nie przyszliście do mnie natychmiast? Gdzie mieszkaliście, sir?
— U pani Thick, przy tej samej ulicy.
— Znam ją. To zacna i uczciwa kobieta, ale nie jest odpowiednią gospodynią dla takiego gentlemana, jak Old Shatterhand.
— O, mieszkam tam znakomicie i jestem zupełnie zadowolony.
— Przywykliście do obozowania na wolnem powietrzu i przy każdej pogodzie, dlatego tak skromne macie wymagania. Ale skoro już znajdujecie się w miejscu cywilizowanem, to powinniście należycie wypocząć i użyć wszystkiego, na co tutejsze warunki pozwalają.
Tego wymaga od was wzgląd na wasze duchowe i fizyczne zdrowie.
— Właśnie dla zdrowia nie pragnę zbyt wielkich zmian.
— Niech i tak będzie! Spodziewam się jednak, że przyjmiecie moje zaproszenie i będziecie moim gościem przez czas pobytu tutaj?
— Wybaczcie, że z podziękowaniem odmówię. Po pierwsze: odjadę stąd prawdopodobnie już jutro, a po drugie lubię być całkiem niezależnym, a to byłoby niemożebne, gdybym u was zamieszkał. Wreszcie nie chciałbym wam się naprzykrzać ze względu na Old Surehanda.
— Jakto?
— Czy znacie go dobrze?
— Tak.
— Dokładnie?
— Może lepiej, niż ktokolwiek. Powiem wam nawet otwarcie, że jesteśmy krewni.
— Well! On mię prosił, żebym nie pytał o jego stosunki. Gdybym u was zamieszkał, nie uszłoby pewnie niejedno mojej uwagi, lub odgadłbym niejedno, czego nie powinienem wiedzieć.
— Hm! — rzekł, skinąwszy głową w zamyśleniu. — Ten powód, oraz chęć korzystania ze swobody, muszę oczywiście uznać, nie będę więc już nalegał, ale zapewniam was, że bardzo chętnie widziałbym was u siebie.
— Dziękuję, sir! Przybyłem tu tylko w celu zapytania, gdzie Old Surehand teraz się znajduje.
— Udał się do parków.
— Których?
— Najpierw do San Louis.
— Ach! Kiedy wyruszył?
— Dopiero przed trzema dniami.
— To go jeszcze dopędzę.
— Chcecie tam pojechać za nim?
— Tak, Winnetou mi towarzyszy.
— Winnetou także? To mię cieszy, niezmiernie cieszy! Zawsze bardzo obawiamy się o Surehanda, lecz powodu nie mogę wyjawić. Wiedząc, że tacy dwaj ludzie będą przy nim, będziemy spokojni. Raz już ocaliliście mu życie, dlatego sądzę, że...
— O, proszę! — przerwałem pochwały Wallace’a. — Nie chcę, jak zaznaczyłem, wdzierać się w jego tajemnice, ale może mi wolno będzie zapytać, czy znalazł wtenczas w forcie Terrel owego Dana Ettersa?
— Ettersa tam wcale nie było.
— To generał skłamał?
— Tak.
W tej chwili wszedł do pokoju jeden z kantorzystów i przedstawił Wallace’owi papier z zapytaniem, czy można go wypłacić.
— Czek na pięć tysięcy dolarów od firmy Grey i Word w Little Rock — czytał Wallace. — Dobry jest i można go wypłacić.
Kantorzysta oddalił się, a pod naszem oknem przeszedł człowiek, którego zobaczyliśmy i ja i bankier.
— Nieba! — zawołałem. — To był generał!
— Co? Czy ten, który tak niepotrzebnie wysłał Old Surehanda do fortu Terrel?
— Tak.
— Przechodził tędy, niezawodnie więc był w kantorze. Pozwólcie, że dowiem się, czego żądał!
— A ja muszę zobaczyć, dokąd poszedł.
Wybiegłem, lecz on już zniknął. Puściłem się do najbliższego zbiegu ulic, lecz i tam go już nie było. Nie doznałem przez to wielkiego zawodu, gdyż on właściwie nic mnie już nie obchodził. Byłbym tylko musiał się strzec przed podstępnym napadem, gdyby mię był zobaczył. Wróciwszy do Wallace’a, dowiedziałem się, że to generał czek przedłożył. Oczywiście w kantorze nikt go nie znał.
Wallace uprosił mię, żebym przynajmniej został na śniadaniu, skoro nie miałem u niego zamieszkać. Rodzina jego przyjęła mnie tak serdecznie, że dałem się nakłonić do zostania na obiedzie, a potem ciągle mnie zatrzymywano, że nawet się nie spostrzegłem, kiedy nadeszła pora wieczerzy. Była już prawie dziewiąta godzina, kiedy zacząłem odwrót do pani Thick. Przedtem musiałem przyrzec Wallace’owi, że przed odjazdem odwiedzę go jeszcze.
Gospodyni miała ochotę dąsać się na mnie za moją długą nieobecność. Przyznała mi się, że upiekła dla mnie coś osobliwego, co jednak zjadł mr. Treskow, wobec tego, że mnie nie było.
Powiedziała mi również, że Toby Spencer zaraz po mojem odejściu przysłał po swoją broń. Wczorajsi goście poschodzili się znowu i zaczęła się rozmowa, podobna do wczorajszej.
Ja usiadłem przy drzwiach i pierwszy zobaczyłem, jak weszło dwóch ludzi, na których zwróciła się od razu uwaga wszystkich, albowiem ich zewnętrzna postać mogła rzeczywiście wzbudzić największe zajęcie.
Jeden z nich był krótki i gruby, a drugi wysoki i cienki. Grubas miał twarz ogorzałą bez zarostu, oblicze chudego było także opalone, ale słońce odebrało widocznie skórze jego płodność, bo zarost jego stanowiło kijka włosów, zwisających z policzków, brody i górnej wargi. Zarost ten wyglądał wskutek tego tak, jakby go mole zjadły i przerzedziły. O ile już sam wzrost przybyszów wskazywał na to, że to niezwykli ludzie, to strojem swoim w dwójnasób zwracali na siebie uwagę. Ubrani byli od stóp do głów zielono, jak czyżyki. Mieli na sobie zielone bluzy, zielone spodnie, zielone kamasze, zielone rękawiczki i zielone czapki z daszkami z przodu i z tyłu jak hełmy na Wschodzie. Brakowało im jeszcze monokli, żeby mogli uchodzić za przedstawicieli dzisiejszych gogów. Podnosiły to wrażenie dwa bardzo grube i niekształtne zielone parasole.
Oczy wszystkich skierowały się ku nim. Ja poznałem ich odrazu pomimo przebrania, które można było nazwać strojem na maskaradę, a ponieważ chciałem im zrobić niespodziankę, obróciłem się z krzesłem tak, że nie mogli mnie zobaczyć. Nie przyszło im wcale na myśl pozdrowić kogokolwiek z obecnych w izbie. Czuli się ludźmi, którzy nie potrzebują zniżać się do tego. Nie uważali też za stosowne cicho rozmawiać. Rozglądnęli się dokoła, poczem gruby stanął przed niezajętym stołem i zapytał cienkiego, który powoli do niego przystąpił:
— Jak sądzisz, Picie, stary szopie, czy zatrzymamy się tu przy tym czworonogu?
— Jeśli sądzisz, że to dla nas odpowiednie, to nie mam nic przeciw temu, stary Dicku — odpowiedział drugi.
— Well! W takim razie usiądźmy!
Zajęli miejsca, a gospodyni, przyszedłszy do nich, zapytała, czego sobie życzą.
— Czy wy jesteście gospodynią tego pałacu do picia i do mieszkania? — zapytał Dick.
— Yes! Czy chcecie u mnie zamieszkać?
— Czy chcemy zamieszkać, czy nie, to wszystko jedno. Mamy już na to chatę. Co macie do picia?
— Wszystkie gatunki brandy. Szczególnie mogę wam polecić miętówkę i kminkówkę mego wyrobu. Są bezsprzecznie znakomite.
— Czy znakomite, czy nie, to wszystko jedno, ale my nie pijamy wódki. Piwa nie macie?
— Owszem jest, nawet bardzo dobre.
— To przynieście dwie szklanki, ale duże!
Gdy dostali piwo, Hammerdull przyłożył szklankę do ust i wypił duszkiem. Widząc to Holbers, wychylił swoją również do ostatniej kropli.
— Jak sądzisz, Picie, każemy jeszcze raz nalać?
— Jeśli sądzisz, Dicku, że się nie utopimy, to nie mam nic przeciw temu. To lepsze, aniżeli woda na sawannie.
Otrzymali znów dwie szklanki i teraz dopiero zaczęli przypatrywać się lokalowi i znajdującym się w nim gościom. Przytem padł wzrok grubasa najpierw na dawnego ajenta indyańskiego, który, podobnie jak Treskow, świdrował ich obydwu zdziwionemi i pełnemi ciekawości oczyma.
— Do wszystkich piorunów! — zawołał. — Popatrz, Picie, ty stary szopie, tam na ten długi stół! Czy znasz tego gentlemana, który spogląda na nas i uśmiecha się, jak gdybyśmy byli jego teściami, lub w innem pokrewieństwie z nim pozostawali?
— Jeśli sądzisz, Dicku, że go znam, to ja nie mam nic przeciw temu.
— Czy to nie ajent, który wtenczas... Nieba! — przerwał sam sobie, gdyż oko jego spoczęło teraz na Treskowie. — Holbersie, spojrzyj na prawo! Tam siedzi ktoś, kogo już raz widziałeś. Wejdź w siebie i przypomnij sobie!
— Hm! Jeśli sądzisz, że to urzędnik policyjny, który wówczas miał taki apetyt na Sandersa, to masz słuszność. Jak myślisz, czy uściśniemy im przednie nogi?
— Czy ja myślę, czy nie, to wszystko jedno, ale uściśniemy. Chodź, stary szopie!
Poszli do stołu, od którego równocześnie ruszyli z radością obaj wymienieni. Nie chcieli oni pierwsi powitać westmanów, by się przekonać, czy ci ich poznają. Dick Hammerdull i Pitt Holbers, o których wczoraj opowiadano, znaleźli się teraz u pani Thick! Było to, oczywiście niezwykłe i radosne zdarzenie. Wszyscy, siedzący przy stole, ściskali ich za ręce, poczem oni musieli przysiąść się do starych i nowych znajomych.
— Właśnie wczoraj mówiliśmy tu o was — rzekł Treskow. — Opowiadaliśmy nasze ówczesne przygody, nie dziwcie się tedy, że jesteście dla tych gentlemanów bardzo miłymi znajomymi. Czy wolno zapytać, jak wam się później powodziło? Musiałem z wami się rozstać, ażeby w Nowym Jorku być obecnym przy straceniu Sandersa, „miss admiral“ i towarzyszy.
— Jak nam się powodziło? Bardzo dobrze — odrzekł Hammerdull. — Udaliśmy się prosto na Zachód do hide-spot.
— Czy istniał jeszcze?
— Yes. Skąd ta pytanie?
— Wszak Ogellallajowie go znaleźli.
— To nam nie zaszkodziło, bo sprzątnęliśmy ich wszystkich ze świata, a towarzysze, których zostawiliśmy tam, kiedy puszczaliśmy się w podróż do San Francisko, pozacierali wszelkie ślady. Czy wiecie, że wtedy, kiedy wsiedliśmy na pokład, kilku z naszych zostało na lądzie?
— Przypominam sobie.
— Czy sobie przypominacie, czy nie, to wszystko jedno. Ci ludzie nie czekali na nas w San Francisko, lecz wrócili do hide-spot. Dzięki temu zastaliśmy tam nasze konie po przybyciu.
— A wasza klacz była także?
— Oczywiście. Poczciwe, stare bydlę omal nie zwaryowało, ujrzawszy swego kochanego, grubego Hammerdulla. Winnetou dostał także swego karego.
— Był z wami w hide-spot?
— Yes.
— Czy znowu spotkaliście się z nim?
— Yes. Przybył do nas z Old Shatterhandem.
— Old Shatterhandem? Chciałbym tego także kiedyś zobaczyć. Zazdroszczę wam jego znajomości.
— Czy mi zazdrościcie, czy nie, to wszystko jedno. Ja sam sobie tego zazdroszczę. Ja uważałem siebie zawsze za tęgiego westmana, a ty także, Holbersie, stary szopie, co?
— Hm, jeśli tak sądzisz Dicku, to nie mam nic przeciw temu.
— Tak jest istotnie. Wyobrażaliśmy sobie zawsze, że z nas nadzwyczajne zuchy, lecz Old Shatterhand dowiódł nam, że jest inaczej. On we wszystkiem ma odrębny sposób, a czego się chwyci, to mu się udaje. Był u nas z Winnetou przez trzy miesiące, a powiadam wam, że zdobyliśmy przez ten czas dziesięć razy więcej skórek i futer, aniżeli kiedyindziej przez pół roku. Po sprzedaniu dostaliśmy za nie całą kupę złota. Wkrótce po ich odjeździe poznaliśmy innego westmana, prawie tak sławnego jak oni. Prawda, ty stary szopie, Holbersie?
— Jeśli masz na myśli Old Surehanda, to nie mogę nie przyznać ci słuszności.
— Tak, mam na myśli Old Surehanda. Czy słyszeliście już o nim, panowie?
Potwierdzili to pytanie, a on mówił dalej:
— To także mąż, którego warto otaczać szacunkiem. Niestety, ma on tę właściwość, że nie posiedzi długo na jednem miejscu. Strzela tylko tyle, ile mu potrzeba do życia, dlatego nie jest właściwie myśliwcem, choć z jego strzelby nie chybiła ani jedna kula. Nie zastawia sideł, nie szuka złota, nikt nie mógłby powiedzieć, dlaczego on żyje na Dzikim Zachodzie. Wygląda to, jakby czegoś szukał, czego nie może znaleźć. A zatem zawsze nam się dobrze powodziło, mr. Treskow, a wydatne polowania tak napełniły nam kieski, że nie wiemy, co zrobić z pieniądzmi.
— To można wam pozazdrościć, mr. Hammerdullu!
— Pozazdrościć? Nie gadajcie głupstw! Co robić z pieniądzmi, skoro nic z nimi zrobić nie można. Co ja mam począć na Dzikim Zachodzie z mojemi złotówkami, czekami i kwitami, he?
— Idźcie na Wschód i użyjcie sobie!
— Dziękuję! Czego tam można użyć? Czy to przyjemność zasiąść w hotelu i jeść według spisu, skoro w tem niema nic upieczonego na dworze, przy obozowem ognisku, lecz wszystko w rurze przy piecu? Albo czy warto tam w tłumie sali koncertowej dawać się na pół miażdżyć, połykać najgorsze na kuli ziemskiej powietrze i narażać uszy na niebezpieczeństwo rozdarcia przez puzony i bębny, skoro tutaj daje Pan Bóg każdemu, kto tylko do tego zmysł posiada, w szmerze boru i głosach tajemniczych puszczy taki koncert, jakiemu nie dorównają choćby najlepsze wasze skrzypce i trąby? Czy mam usiąść w teatrze, wystawić nos na zapachy piżma i paczuli i patrzeć na sztukę, podkopującą moje zdrowie, bo albo muszę się śmiać do rozpuku, albo złościć tak, że choruję? Czy mam sobie wynająć mieszkanie, gdzieby nie wolno było zawiać wiatrowi, ani spaść kropli deszczu? Czy mam spać na łóżku, nad którem niema gwiazd, ani chmur, ani jasnego nieba i tak się zawijać w pióra, żebym sam sobie wydawał się oskubanym ptakiem? Nie. Dziękuję wam za wasz Wschód i jego rozkosze! Ja jedynie prawdziwe rozkosze znajduję na Dzikim Zachodzie, gdzie za nic nie płacę. Tam nie potrzebuję ani złota, ani pieniędzy; możecie więc sobie wyobrazić, jak to złości, kiedy się jest bogaczem, a nie ma się najmniejszej rozkoszy, ani korzyści z bogactwa. Zaczęliśmy tedy myśleć nad tem, co zrobić z pieniądzmi, których nam nie potrzeba. Łamaliśmy sobie nad tem głowę przez całe miesiące, aż wkońcu Pitt Holbers wpadł na bardzo dobry, wprost wyśmienity pomysł. Nieprawdaż, ty stary szopie?
— Jeśli sądzisz istotnie, że wyśmienity, to i ja zgadzam się z tobą. Czy masz na myśli moją starą ciotkę?
— Czy to ciotka, czy nie, to wszystko jedno, ale ten pomysł wykonamy. Pitt Holbers stracił rodziców jeszcze jako dziecko, a wychowywała go stara ciotka, której on jednak umknął, bo jej wychowawcza metoda była zbyt bolesna. Przyznacie, moi panowie, że są pewne uczucia, które człowiekowi odbierają spokój duszy, zwłaszcza gdy się je odświeża dzień po dniu zapomocą kijów i cybuchów. W swej młodocianej mądrości uważał Pitt metodę wychowawczą starej ciotki za zbyt natrętną, wobec pewnej bardzo czułej części ciała jego. Teraz jednak przyszedł do rozumu i uznał, że powinien był właściwie dostawać więcej batów. Zacnej ciotki nie wyobraża sobie już teraz w postaci starego smoka, lecz jak lubą rusałkę, która froterowała kijem jego zewnętrzną powłokę, ażeby uszczęśliwić jego ducha. To wywołało w nim uczucie wdzięczności i obudziło myśl dowiedzenia się, czy ciotka jeszcze żyje, jeśli umarła, to prawdopodobnie żyje jej potomstwo, gdyż prócz siostrzeńca miała ona także swoje dzieci, które wychowywała podług tej samej metody, które dlatego zasługują na to, żeby teraz były szczęśliwe. My dopomożemy im do tego szczęścia. Jeśli ciotkę znajdziemy, dostanie nasze pieniądze. Ja swoje dam jej także, bo ich nie potrzebuję, a zresztą to wszystko jedno, czy jest moją ciotka, czy Pitta. Wiecie teraz, panowie, dlaczego widzicie mnie tu na granicy Wschodu. Chcemy odszukać dobrą boginię Holbersa, a ponieważ nie można przed oczyma takiej istoty ukazać się tak, jak się włóczymy po puszczy, zrzuciliśmy połatane bluzy myśliwskie i legginy, a wdzialiśmy te piękne ubrania zielone, przypominające nam barwę preryi i lasów.
— A jeśli tej ciotki nie znajdziecie, sir? — zapytał Treskow.
— To odszukamy jej dzieci i damy im pieniądze.
— A jeżeli one także umarły?
— Umarły? Nonsens! Żyją z pewnością! Dzieci, wychowane wedle takiej metody, mają twarde życie i nie tracą go tak łatwo.
— Zapewne macie pieniądze z sobą?
— Yes.
— A dobrze schowane, mr. Hammerdullu? Pytam o to, bo wiem, że są westmani, którzy w sprawach pieniężnych okazują często wprost naiwną nieoględność.
— Czy oględność, czy nieoględność, to wszystko jedno, ale my schowaliśmy je tak dobrze, iż najsprytniejszy opryszek nie zdoła nam ich zabrać.
Miał tak samo jak Holbers zieloną torebkę u pasa, uderzył po niej ręką i powiedział:
— Nosimy je zawsze z sobą w tych torebkach, które w nocy kładziemy pod głowę. Zmieniliśmy nasz majątek na dobre kwity i czeki, wystawione przez bank Grey i Word w Little Rock, a każdy inny bank wypłaci nam pełną sumę. Zaraz wam pokażę papiery.
Gdy wymienił firmę Grey i Word w Little Rock, przypomniałem sobie zaraz „generała“, który dzisiaj u Wallace’a przedstawił taki czek do wypłaty. Dick Hammerdull odpiął torebkę i Wyjął z niej skórzany portfel, który otworzył malutkim kluczem.
— Tu są pieniądze — rzekł — schowane podwójnie, nikt więc nie może dostać się do nich. Jeśli te czeki...
Zamilkł. Dalsze słowa uwięzły mu w gardle. Chciał wyjąć z portfelu czeki i pokazać. Widziałem zdaleka, że trzymał w ręce jasną paczkę, a twarz jego miała wyraz zdumienia i przerażenia.
— Co to jest? — spytał. — Czy ja owinąłem czeki gazetą, kiedy je wczoraj miałem w ręce? Nie przypominasz sobie tego, Picie Holbersie?
— Nie wiem nic o gazecie — odrzekł Pitt.
— Ja także nie, a przecież jest to gazeta. To szczególne, to osobliwe!
Rozwinął papier i zawołał, blednąc ze strachu:
— A do stu dyabłów! Czeków niema, a gazeta pusta!
Sięgnął do innych przedziałów portfelu, lecz przekonał się, że są próżne.
— Czeków niema, ani tu, ani tu, ani tu. Popatrz zaraz, czy twoje są, ty stary szopie Holbersie! Spodziewam się, że je masz.
Holbers odpiął swoją torbę i odrzekł:
— Jeśli sądzisz, że zniknęły, to nie wiem, jakby się to mogło stać.
Wkrótce pokazało się, że także Holbersa czeki przepadły. Obaj westmani zerwali się, wpatrzyli się w siebie nieruchomo i bezradnie. Długa i wązka twarz Holbersa przedłużyła się jeszcze o połowę, a Dick Hammerdull zapomniał po ostatnich słowach zamknąć usta.
Nietylko goście z tego stołu, lecz i dalsi przejęli się przestrachem okradzionych, wszystkim nam bowiem było zupełnie jasne, że tu kradzież popełniono, mnie zaś nawet się zdawało, że odgaduję, kto był złodziejem. Zewsząd zaczęto mówić do Holbersa i Hammerdulla, którzy nie umieli odpowiedzieć na pytania. Dopiero Treskow położył kres bezładnemu gwarowi, wołając głośno:
— Cicho, gentlemani! Zgiełkiem nic nie osiągniemy. Trzeba się inaczej zabrać do rzeczy. Sprawa ta wchodzi w zakres mojego zawodu, przeto proszę was, Hammerdullu, żebyście mi odpowiedzieli spokojnie i z rozwagą na kilka pytań. Czy jesteście pewni, że pieniądze znajdowały się w tym portfelu?
— Tak pewny, jak tego, że nazywam się Dick Hammerdull.
— A tej gazety w nim nie było?
— Nie.
— Złodziej więc wyjął pieniądze, a zamiast nich włożył gazetę, ażeby jak najdłużej utrzymać was w mniemaniu, że są tam jeszcze. Portfel był równie gruby, jak przedtem, a wy biorąc go do ręki, sądziliście, że go nie otwierano. Ale kto ukradł?
— Tak... kto... ukradł? — powtórzył przeciągle Hammerdull.
— Czy się nie domyślacie?
— Ja nie! A ty, Picie?
— Ja także nie, kochany Dicku — odrzekł Holbers.
— Musimy więc szukać złodzieja — rozstrzygnął Treskow. — Czy wiedział kto o tem, że mieliście w torbie pieniądze, względnie wartościowe papiery.
— Nie — odrzekł grubas.
— Rzeczywiście?
— Nikt!
— Odkąd nosiliście je w portfelu?
— Od przedwczoraj.
— Kiedy otwieraliście go po raz ostatni?
— Wczoraj przed spaniem.
— I były jeszcze?
— Tak.
— Gdzie mieszkaliście?
— W gospodzie Hilleya przy Waterstreet.
— Gospodarz uczciwy człowiek, na niego nie można rzucić podejrzenia. Ale tam niema osobnych pokoi, tylko wielka wspólna sypialnia.
— Tak. Tam stały nasze łóżka.
— Aha! I w tej izbie otwieraliście torby?
— Nie, na dole w izbie gościnnej.
— Patrzył kto na was wtedy?
— Nie, w owej chwili byliśmy jedynymi gośćmi, nikt więc nie mógł nas podpatrzeć. Potem poszliśmy spać, a torby położyliśmy pod poduszkami.
— Tak! Hm! To nie daje mi żadnej wskazówki. Musimy zaraz udać się do Hilleya, ja oglądnę miejsce i poszukam innych śladów. Chodźcie, mr. Hammerdull i mr. Holbers! Śpieszmy się!
Na to ja się odezwałem, siedząc wciąż jeszcze na swojem miejscu, gdy tymczasem wszyscy inni, powstawszy już przedtem, skupili się byli dokoła stołu.
— Zostańcie tu, na Boga, mr. Treskow! Tam nie znajdziecie złodzieja.
Oczy wszystkich zwróciły się na mnie, a Treskow zapytał szybko:
— Kto to mówi? Ach to wy! Skąd przyszło wam to twierdzenie do głowy?
— Na podstawie domysłów.
— Czy jesteście prawnikiem?
— Nie.
— Urzędnikiem policyi?
— Także nie, ale zdaje mi się, że można nie być ani jednym, ani drugim, a mimo to dobrze wziąć się do rzeczy. Pozwólcie, że zadam mr. Hammerdullowi i mr. Holbersowi kilka pytań!
Powstawszy z krzesła, podszedłem do ich stołu, dzięki czemu zobaczyli mnie obaj, mimo że dokoła cisnęło się wielu ludzi. Teraz nastąpiło to, czego się spodziewałem. Dick Hammerdull wyciągnął obie ręce, pokazał na mnie palcem i krzyknął:
— Heavens! Kogo ja widzę! Czy to być może? Czy mię oczy nie mylą? Ty stary szopie, Holbersie, czy widzisz tego gentlemaną?
— Hm, jeśli sądzisz, że go widzę, to prawdopodobnie masz słuszność, kochany Dicku — odrzekł długosz rozradowany.
— Ale czy znasz go także?
— Jeszcze jak! To człowiek, jakiego nam właśnie potrzeba! On rozjaśni tę dyabelską historyę. Jestem tego pewny!
— I ja także, ja także! Welcome, welcome, mr. Shatterhand! To dopiero niespodzianka i radość! Czy przybyliście dopiero teraz?
— Nie. Byłem tu już, nim wyście przyszli.
— A myśmy was nie widzieli!
— Odwróciłem się umyślnie, ażebyście mnie zaraz nie poznali.
— Słyszeliście zatem wszystko, o czem tu mówiono, i wiecie, że nas okradziono?
— Tak.
— Czy nam dopomożecie?
— A wy jesteście pewni, że ja potrafię tu coś poradzić? — zapytałem z uśmiechem.
— Myśmy już dawno przywykli do mniemania, że niema sytuacyi, z której Old Shatterhand nie znalazłby wyjścia.
Od chwili, kiedy wymieniono moje nazwisko, zapanowała w izbie głęboka cisza. Odstąpiono od stołu, ażeby mi zrobić miejsce, a dokoła mnie utworzył się krąg ludzi, przypatrujących mi się ciekawie. Wtem gospodyni przecisnęła się przez koło gości, wyciągnęła do mnie obie ręce i zawołała:
— Wy jesteście Old Shatterhand, Old Shatterhand? Witam was, sir, witam! Dziś dla mnie zaszczytny dzień, którego nigdy nie zapomnę. Old Shatterhand u mnie! Mieszka tu już od wczoraj, a ja nic o tem nie wiedziałam! Co prawda, powinniśmy byli pomyśleć to sobie, gdy wczoraj kazał wynieść się tym sześciu drabom! Teraz chciałabym...
— O tem potem, pani Thick — przerwałem jej. — Powiem wam na razie, że mi u was jest dobrze, że jestem zadowolony, a później usłyszycie to ode mnie, o co wam chodzi. Ale teraz mamy do czynienia z kradzieżą. Czy pozwoli mi pan, mr. Treskow, dodać kilka pytań do pańskich?
Urzędnik odstąpił skromnie i odrzekł:
— Pozwolić, sir? Chciałbym wiedzieć, kogo musiałby Old Shatterhand pytać o pozwolenie!
— Well! A zatem, mr. Hammerdull, włożyliście papiery wartościowe przedwczoraj do portfelu?
— Tak.
— Czemu nie prędzej?
— Bo nie mieliśmy portfelów. Kupiliśmy je dopiero tutaj przedwczoraj.
— A kiedy włożyliście papiery?
— Zaraz w sklepie.
— Czy nikt tam oprócz was nie kupował?
— Nie. Był tylko jakiś człowiek, któremu tak podobały się te torebki, że zaraz kupił sobie dwie takie same.
— Czy widział, że włożyliście papiery?
— Tak.
— Czy wiedział, lub domyślał się, jakie to papiery?
— Wiedzieć nie wiedział, a czy się domyślał, tego znowu ja nie wiem. Prawda, ty stary szopie?
— Jeśli sądzisz, że tego nie można było wiedzieć, to jesteś w błędzie, kochany Dicku — odrzekł Pitt, nie zgadzając się z nim tym razem.
— W błędzie? Dlaczego?
— Bo sam się wygadałeś!
— Ja?
— Nie kto inny.
— To nieprawda! Nie zamieniłem z tym człowiekiem ani słowa.
— Ale z kupcem. Powiedziałeś do niego, wkładając pieniądze, że takie portfele nadają się bardzo dobrze do przechowywania tak wysokich czeków.
— Była to wielka nierozwaga — zabrałem ja ponownie głos. — Czy ten człowiek kupił portfele, zanim to usłyszał?
— Nie, dopiero potem — odpowiedział Holbers.
— Kto pierwej odszedł, wy, czy on?
— My.
— Nie zauważyliście, czy szedł za wami?
— Nie.
— To nie ulega wątpliwości, że poszedł, oczywiście potajemnie. Chciał zobaczyć, gdzie mieszkacie.
Na to wtrącił Hammerdull skwapliwie:
— Czy chciał zobaczyć, czy nie, to wszystko jedno, ale był tam potem.
— W waszej gospodzie?
— Tak.
— I zamieszkał tam?
— Właśnie.
— I spał tam?
— Spał.
— W tej samej izbie?
— Oczywiście, bo nie było innego miejsca.
— W takim razie on ukradł!
— Do stu piorunów! Jak pewnie wy to twierdzicie, sir! Skoro mówi to Old Shatterhand, to jest to oczywiście prawda. Ale jak mógł on dostać się do naszych portfelów?
— Wcale się nie dostawał.
— Jakto? Musiał je przecież otworzyć, skoro, wyjął papiery.
— Nie.
— Nie? Nie pojmuję was, sir!
— Papiery są jeszcze w portfelach z wyjątkiem jednego, który złodziej zmienił na pieniądze.
— Są jeszcze? Przecież ja ich nie mam!
— Czy rzeczywiście macie tak krótki wzrok, Dicku? Te portfele, które tu macie, nie są wasze.
— Nie? — zapytał, a chytre jego rysy przybrały nagle wyraz przeciwny.
— Nie. To są te, które on kupił. Włożył do nich gazety, a potem, gdy wyście spali, albo przy innej sposobności, zamienił je za wasze.
— Ach! To byłoby bardzo chytrze z jego strony, nadzwyczaj chytrze!
— Niewątpliwie. Musi on być bardzo zręcznym jako złodziej kieszonkowy, gdyż to niełatwa rzecz wyciągnąć z pod poduszek portfele dwu westmanom, przyzwyczajonym do snu bardzo czujnego.
— Niestety, sir, nie spaliśmy czujnie, lecz jak susły. Zaduch i woń oliwy były straszne w tej izbie. Spaliśmy jak ogłuszeni.
— To ułatwiło mu kradzież. Czy znacie jego nazwisko?
— Nie.
— Dowiemy się o tem w gospodzie — wtrącił Treskow.
— Prawdopodobnie nie — odpowiedziałem ja. — Przecież musiał podać nazwisko fałszywe, co jako urzędnik policyjny wiecie lepiej ode mnie. Na nic więc nie przyda nam się wiadomość, jak on się nazywa.
— Ale posłuży nam jako wskazówka w szukaniu.
— Czy sądzicie, mr. Treskow, że on jest jeszcze w Jefferson-City?
— Nie! Pójdę natychmiast zawiadomić policyę...
— Dajcie pokój policyi! — przerwałem mu. — Od niej nie mogą okradzeni spodziewać się niczego.
— Ja sądzę przeciwnie.
— Nie łudźcie się! Jeśli sami nie trafimy w sedno, to tem mniej dokaże tego policya. Naradźmy się nad tem! Ale nie tu, gdzie tak głośno! Chodźcie do małej izby! Pani Tick zaniesie tam nasze szklanki.
Poszliśmy do osobnego pokoju. Wyrazem „my“ objąłem Treskowa, Hammerdulla, Holbersa i siebie. Nie chciałem, żeby wszyscy słyszeli, co będziemy mówili, gdyż wśród gości mógł się łatwo znajdować człowiek wątpliwej wartości i popsuć nam całą sprawę.
Kiedy usiedliśmy do stołu bez świadków, rzekłem im wprost:
— Moi panowie, ja znam złodzieja. Wprowadziłem was tutaj po to, ażeby go wymienić. W tamtej izbie nie chciałem wymówić jego nazwiska, bo mógł w niej znajdować się ktoś, ktoby go ostrzegł.
— Znacie złodzieja, mr. Shatterhand? — zapytał uradowany Hammerdull. — O, teraz jestem spokojny o pieniądze! Pochwycimy tego draba! Skoro Old Shatterhand jest na jego tropie, to nie może nam umknąć!
— Jesteście rzeczywiście nadzwyczajnym człowiekiem, mr. Shatterhand! — rzekł Treskow.
— Przesadzacie! To czysty przypadek, że go widziałem.
— Widzieliście go nawet?
— Tak. Zmienił był wtedy jeden czek na pieniądze. Kwota opiewała na pięć tysięcy dolarów.
— Co? Już pięć tysięcy dolarów! — rozgniewał się Hammerdull. — Niech go kaczka kopnie, jeśli przeputa tę sumę, zanim go pochwycimy! Jak się nazywa ten człowiek?
— Z pewnością przybiera rozmaite nazwiska. Ja poznałem go pod nazwiskiem Douglasa.
— Douglas? Pośród naszych znajomych niema nikogo nazwiskiem Douglas! Cóż ty na to, Holbersie, ty stary szopie?
— Hm, jeśli sądzisz, że nie zetknęliśmy się jeszcze nigdy z żadnym Douglasem, to masz słuszność, kochany Dicku.
— Ale ja to nazwisko znam — wtrącił Treskow. — Hejże, gdyby to był ten Douglas, którego szukam!
— Poszukujecie człowieka o takiem nazwisku? — zapytałem.
— Tak. To znaczy, to nazwisko jest jednem z wielu, które on przybierał. Skoro go widzieliście, to może mi go opiszecie, sir?
— Owszem, mogę dać opis bardzo dokładny. Byłem z nim razem przez dwa dni.
Opisałem postać „generała“, a gdy skończyłem, rzekł Treskow:
— To się zgadza, zgadza się całkiem ściśle. Ażeby się jeszcze upewnić co do niego, potrzebuję jeszcze odpowiedzi na jedno pytanie. Jeśli byliście z nim przez dwa dni, to niezawodnie uderzył was pewien szczegół, dotyczący jego osoby.
— Nie przypominam sobie.
— A jego stan?
— Czy to, że podaje się za generała?
— Czy wobec was także grał tę rolę?
— Tak.
— W takim razie to on napewno. Przyznam się wam w tajemnicy, że przybyłem do Jefferson-City, by go pochwycić. Dowiedzieliśmy się, że prawdopodobnie zwróci się tutaj. Gdzie poznaliście go, mr. Shatterhand?
— Na Llano Estacado?
— Aha! W pustyni?
— Tak. On tam odrazu okazał się złodziejem.
— Jak? Opowiedzcie mi o tem!
Przedstawiłem mu w krótkości ten wypadek.
— Dostał tylko pięćdziesiąt batów? — zawołał Treskow, gdy skończyłem. — To było mało, za mało! On ma daleko więcej rzeczy na sumieniu, niż sądzicie. A gdybyście byli kazali zaćwiczyć go na śmierć, to także nie byłoby go szkoda. Ja go muszę złapać. Będę się starał usilnie wpaść na ślad jego, a potem nie zejdę z jego tropu, dopóki go nie pochwycę.
— Nie zadawajcie sobie trudu, sir! Ślad już znaleziony.
— Przez kogo?
— Przeze mnie.
— Dokąd prowadzi?
— Daleko stąd, bardzo daleko! Tak daleko, że zaniechacie może pościgu.
— Nie obawiam się o to. Sandersa ścigałem na poprzek całego kontynentu, nie cofnę się też przed niczem, ażeby pochwycić „generała“. A zatem dokąd on się uda?
— W Rocky Mauntains.
— Rzeczywiście? Z takimi pieniądzmi w kieszeni?
— To za mądry człowiek na to, żeby miał siedzieć na Wschodzie, trwonić pieniądze i dać się przytem pochwycić.
— Ależ Góry Skaliste ciągną się przez całe Stany Zjednoczone! Czy znacie dokładnie miejsce, do którego on zmierza?
— Tak.
— Które to?
— Ja mam to powiedzieć? Wy wiecie to także.
— Ja? — zapytał zdziwiony.
— Tak.
— Od kogóż mogłem się dowiedzieć?
— Od tego samego człowieka, od którego ja to słyszałem: od Spencera.
— Spencer... Spencer... któż nazywa się... Aha! Myślicie o tym grubijaninie, którego wczoraj wyprosiliście tak doskonale?
— Właśnie. Wszak przypominacie sobie, co do mnie mówił?
— Tak.
— Zrobił mi pewną propozycyę.
— Ażebyście poszli z nim do parku San Louis.
— Tak. Tam udaje się także „generał“.
— Czy Spencer o tem mówił?
— Nie zauważyliście tego?
— Nie wiem, czy wymienił „generała“. W owej chwili zapewne coś odwróciło moją uwagę od waszej rozmowy. „Generał“ więc dąży tam razem z nimi?
— Oczywiście! Przecież to dowódca tych drabów, którzy zamierzają utworzyć bandę zbójecką. Czy pójdziecie za takimi ludźmi, mr. Treskow i zbliżycie się do nich?
— Nie cofnę się przed niczem, żeby go schwytać. Polecono mi, żebym nie pozwolił mu umknąć, gdybym go spostrzegł.
— W takim razie będzie to wielki zbrodniarz, choćby nie miał na sumieniu tego, co ja o nim wiem.
— Tak jest w istocie. Mógłbym o nim opowiedzieć niejedną rzecz. Ale teraz nie mamy na to czasu.
— Zważcie, co to jest droga do parku! Musicie jechać przez terytoryum Osagów.
— Nic mi nie zrobią.
— Tak wam się zdaje? Oni buntują się w ostatnich czasach. Jest to plemię Siouksów, a co to znaczy, to pokazali wam Ogellallajowie. A jeszcze jedno: macie towarzyszy?
— Hm! Jestem sam, ale sądzę, że będę mógł liczyć na mr. Hammerdulla i mr. Holbersa.
— Czemu na nas? — zapytał gruby Dick.
— Bo generał wziął wasze pieniądze. A może mu je zostawicie, sir?
— Ani nam przez myśl nie przejdzie! Gdyby były naszą własnością, moglibyśmy prędzej nie dbać o nie, ale postanowiliśmy dać je ciotce Pitta; pieniądze należą zatem do niej i musimy je dla niej odebrać.
— W takim razie powinniście go ścigać.
— To się rozumie.
— Stoimy więc wobec tego samego zadania. Nie przypuszczam, żebyście sami postanowili działać, a mnie kazali jechać również samemu.
— Jedziemy razem, razem, sir!
— To pięknie! Jest nas zatem trzech, a to potraja moją nadzieję pojmania „generała“.
— Czy potraja, czy nie, to wszystko jedno, ale gdy on raz dostanie się w moje ręce, to z nich już chyba nie wyjdzie. Jak ty sądzisz, Picie, stary szopie?
— Jeśli tak sądzisz, kochany Dicku, to jedźmy razem, odbierzemy mu pieniądze, obijemy go porządnie i oddamy mr. Treskowowi, który już postara się o to, żeby ten łotr zawisnął na szubienicy. Jedziemy więc wszyscy trzej. Ale kiedy?
— Nad tem trzeba się jeszcze zastanowić. Może mr. Shatterhand da nam dobrą radę — rzekł Treskow, patrząc na mnie.
— Z chęcią — odpowiedziałem — i przypuszczam, że mnie usłuchacie.
— Z pewnością! Cóż nam radzicie?
— Nie jedźcie we trzech, lecz weźcie jeszcze kogoś z sobą.
— A kogo?
— Mnie.
— Was? — zapytał pospiesznie.
— Tak.
— Rzeczywiście gotowi jesteście pojechać z nami?
— Napewno!
— Hallo! Tego tylko mogliśmy sobie życzyć! Jeśli wy będziecie z nami, to tyle znaczy, jakbyśmy już mieli „generała“ w rękach.
— Tylko nie tak gorączkowo, sir! Uważacie mnie za znacznie doskonalszego, niż w rzeczywistości jestem. Gdybyście wiedzieli, ile mi się już rzeczy nie udało, nie robilibyście sobie tak wielkiej nadziei. Możecie wprawdzie liczyć i na mnie i być pewnym, że uczynię, co zdołam, ale będzie z nami jeszcze ktoś lepszy ode mnie.
— Lepszy od was? Któżby to mógł być?
— Zgadnijcie!
— Nic mi nie przychodzi na myśl.
— Winnetou.
— Ach, Winnetou! Czy on także jest w Jefferson-City?
— Nie, jest w pobliżu.
— Sądzicie, że przyłączy się do nas?
— Z pewnością. Gdzie ja się udam, tam on także podąży.
— Czy zamierzaliście wybrać się do parku San Louis?
— Nie. Mieliśmy zamiar dowiedzieć się tutaj o kimś i poszukać go, gdyby znajdował się niedaleko. Powiedziano nam, że pojechał do Colorado, ruszymy więc za nim. To ta sama droga, co wasza. Nie róbcie więc sobie wyrzutów, że poniesiemy dla was ofiarę.
— Gdybyśmy nawet nie uważali tego za ofiarę, to w każdym razie jest to tak wielka przysługa dla nas, że odwdzięczyć się wam nie zdołamy. Jest nas zatem pięć osób.
— A później będzie sześć.
— Sześć? Któż będzie szóstym?
— Ten, o którego dowiadywałem się tutaj. Gdy usłyszycie, kto to jest, ucieszycie się jego towarzystwem.
— Powiedzcie, jak się nazywa, sir!
— Old Surehand.
— Co? Znajdziecie Old Surehanda?
— Spodziewam się.
— I sprowadzicie go do nas?
— Tak.
— No, to może sobie „generał“ iść, gdzie chce. My go wytropimy! Czy nie cieszycie się, Dicku Hammerdullu, że będzie z nami trzech takich mężów?
— Czy ja się cieszę, czy nie, to wszystko jedno. Jestem zachwycony tem, że będziemy się znajdowali w takiem towarzystwie. To przecież zaszczyt, który nie da się należycie ocenić. Cóż ty na to, stary szopie Holbersie?
— Jeśli sądzisz, że to zaszczyt, to przyznaję ci słuszność, kochany Dicku i wnoszę, żebyśmy długo nie włóczyli się po tej dziurze, którą nazywają Jefferson-City.
Zacny Pitt Holbers mówił zwykle tylko wtedy, kiedy się do niego odzywał „kochany Dick“, a nawet w takim razie odpowiedzi jego polegały na tem, że się z nim zgadzał. Teraz stał się tak rozmowny, że aż wniosek postawił.
— Istotnie — odpowiedziałem — nie powinniśmy tracić czasu, nie możemy jednak zaniedbać koniecznych przygotowań. Przedewszystkiem potrzebne nam są konie. Byliście na Wschodzie prawdopodobnie bez koni.
— Bez koni? W takim razie nie znacie Dicka Hammerdulla, mr. Shatterhand. Jeśli nawet zmuszony jestem kiedy rozstać się ze swoją starą klaczą, to czynię to dopiero w ostatniej chwili. Mam ją tutaj, a Holbers ma także swojego konia. Chcieliśmy dać je tu na stancyę, a potem zabrać. Teraz to już zbyteczne.
— Dobrze! Macie więc obydwaj konie. Ale wasze ubrania traperskie?
— Z niemi pożegnaliśmy się i ruszymy, jak stoimy.
— A parasole? — spytałem żartobliwie.
— Weźmiemy z sobą, bo zapłacone. Co zapłaciłem, to moje, a co moje, to mogę zabrać. Policya zaś nie ma prawa troszczyć się o to.
— Well! A broń?
— Jest w gospodzie.
— Wszystko zatem w porządku. Ale co będzie z wami, mr. Treskow.
— Mam przy sobie rewolwer, a resztę muszę kupić. Czy pomożecie mi wybrać?
— Chętnie. Strzelbę i amunicyi dostaniecie tutaj, a konia dopiero w Kanzas-City, albo w Topeka.
— Czy tam będziemy?
— Tak. Nie wyjedziemy stąd prosto, lecz popłyniemy parowcem, po pierwsze dlatego, że zyskamy na czasie, a powtóre oszczędzimy koni. Jeśli Old Surehand postąpił rozumnie, to podążył w górę rzeki Republikan, a my także wzdłuż niej ruszymy. Do takiej jazdy trzeba dobrych koni.
— Czy wiecie, kiedy statek stąd odchodzi?
— Zdaje mi się, że jutro zaraz popołudniu. Zostaje więc nam całe przedpołudnie na poszukiwania. Ale o niejedno musimy zaraz się rozpytać, nie czekając jutra.
— O co?
— Generał pewnie już w drodze, nie mamy więc powodu szukać go tutaj, ale byłoby dobrze, gdybyśmy się dowiedzieli, którędy z miasta wyjechał.
— Ja to załatwię, sir. Pójdę do policyi.
— To niepotrzebne.
— Dlaczego?
— Bo nie odniesie żadnego skutku.
— Tak sądzicie?
— Nie inaczej. Prawda, że jesteście tu po to, żeby generała szukać?
— Prawda.
— Ale ani policya, ani wy nie znaleźliście go, chociaż był tutaj. Czy myślicie, że policya zauważyła go w ostatniej chwili?
— Czy nie mogłoby się tak stać?
— Mogłoby, ale się nie stało.
— Skąd o tem wiecie?
— To bardzo proste. Przecież policya wie, że mieszkacie u pani Thick?
— Wie.
— Gdyby go była wyśledziła, lub uwięziła, zawiadomionoby was natychmiast.
— Słusznie.
— Musielibyśmy już wiedzieć o tem, bo to już późny wieczór, a on z pewnością odjechał około południa.
— Świetnie rozumujecie, sir! Jako detektyw powinienem był na to wpaść szybko. Teraz widzę, że wy bierzecie na siebie cały ciężar myślenia.
— Nie będziemy więc naprzykrzali się policyi. Trzeba się też dowiedzieć, gdzie mieszkał Toby Spencer ze swoimi towarzyszami i czy już odjechał.
— To mogę powiedzieć, sir, czy już odjechał, a wiedząc to, możemy nie troszczyć się o to, gdzie mieszkał. Czy nie tak?
— Tak. Niema go więc?
— Nie.
— Kiedy odjechał?
— Pociągiem o godzinie drugiej.
— Aha! A więc koleją? Pojechali do Sto Louis. To nie ulega wątpliwości.
— Czy nie mogą wysiąść po drodze?
— Nie.
— Zresztą to wszystko jedno, czy wysiędą, czy nie. Pojechali koleją Missouri do St. Louis, czyli w przeciwnym kierunku. Czy myślicie, że jadą z „generałem“?
— Z pewnością tak jest!
— Ależ, sir, to wykluczone.
— Jak to?
— On zdąża do parku, a więc na zachód, oni zaś odjechali na wschód!
— Właśnie jadą wstecz, by potem tem prędzej naprzód się puścić. Przecież to jasne, że udadzą się koleją do Kanzas ze St. Louis.
— Do wszystkich dyabłów! Gdzież więc zamierzają spotkać się z „generałem“?
— Wcale nie zamierzają.
— Nie? Ależ to znów niemożliwe!
— Owszem, możliwe. Nie potrzebują dopiero z nim się spotykać, ponieważ są już z nim razem.
— Jakto? Sądzicie zatem, że... że... że... — zapytał osłupiały.
— Mówcie śmiało! Doszliście do słusznego wniosku.
— Że on z nimi pojechał?
— Tak.
— A, do kroćset!
— Gdzie widzieliście Spencera?
— Na dworcu. Siedział już w wagonie ze swoimi pięciu towarzyszami.
— Czy was widzieli?
— Tak; widocznie zapamiętali mnie sobie z wczorajszego wieczora, bo uśmiechali się do mnie z okna szyderczo.
— No, jeden z nich niewątpliwie nie uśmiechał się do was i nie wyglądał przez okno.
— Macie na myśli „generała“?
— Tak. Jestem pewien, że odjechał razem z nimi, mr. Treskow.
— Gdybyż tak było!
— Jest tak. Możecie mi wierzyć.
— To ja go tu po jego odjeździe napróżno szukam, a stałem zaledwie o pięć kroków od wagonu, w którym on siedział!
— Rzeczywiście!
— Jak mnie to złości! Dałbym sobie po twarzy!
— Nie czyńcie tego, bo to nie ma celu, a policzki, dawane sobie samemu, nie wypadają nigdy tak silnie, jak otrzymane od drugich.
— Wy jeszcze z tego żartujecie! Ale ten błąd da się naprawić, jeśli nasz plan zmienimy.
— Jak?
— Nie pojedziemy okrętem, lecz tej nocy jeszcze najbliższym pociągiem do St. Louis.
— Nie radziłbym.
— Dlaczego?
— Już choćby z powodu koni musimy wyrzec się jazdy koleją. Nadto niema jeszcze Winnetou, muszę dopiero posłać po niego, a po trzecie mogą się te draby zatrzymać w St. Louis dla jakiejś przyczyny i nie pojechać zaraz dalej. W takim razie wyprzedzilibyśmy ich i nie wiedzielibyśmy, dokąd się udać.
— To słuszne!
— Widzicie więc, że przez to moglibyśmy udaremnić sobie całą obławę. Musimy tych, których chcemy pochwycić, mieć przed sobą, a nie za sobą. Pójdziemy potem ich śladem i nie zmylimy drogi. Czy zgadzacie się, panowie, na to, co postanowiłem?
— Tak — odrzekł Treskow.
— Czy się zgadzamy, czy nie, to wszystko jedno, to nawet całkiem to samo — oświadczył Hammerdull — ale postąpimy zupełnie tak, jak radzicie. Wolimy słuchać was, aniżeli naszych głupich głów. Cóż ty na to, stary szopie, Holbersie?
Przyjaciel odparł zwykłym swoim sposobem:
— Jeśli sądzisz, że jesteś głupiec, to ja nie mam nic przeciw temu, kochany Dicku.
— Nonsens! Mówiłem o naszych głowach, a nie tylko o mojej.
— Postąpiłeś bardzo niesłusznie. Jak mogłeś mówić o głowie, nie należącej do ciebie, lecz do mnie? Ja nie pozwalam sobie nigdy mówić o twojej głowie, że jest głupia, bo ty sam już to twierdzisz, a wiesz to chyba lepiej ode mnie, kochany Dicku.
— Czy jestem kochanym Dickiem, czy nie, to wszystko jedno, ale skoro mię obrażasz, to nie będę nim już długo. Powiedzcie teraz, mr. Shatterhand, czy my dwaj mamy jeszcze dzisiaj co do czynienia?
— Nie znajduję dziś dla was roboty. Przyjdźcie jutro z końmi tam, gdzie parowiec ląduje. To wszystko, co wam chciałem powiedzieć. Ale, byłbym zapomniał o rzeczy najważniejszej! Okradziono was, brak więc wam pieniędzy.
— Chcecie nam pożyczyć, sir?
— Owszem.
— Dziękuję! My wam także pożyczymy, jeśli będziecie potrzebowali. Dam wam nawet teraz ten cały worek do rozporządzenia, jeśli będziecie tak dobrzy i przyjmiecie go ode mnie.
Przy tych słowach wyciągnął duży skórzany, całkiem pełny worek i rzucił go na stół, że zadźwięczało. Worek zawierał pewnie samo złoto.
— Gdybym go przyjął, wy zostalibyście bez grosza — odrzekłem.
— To nic strasznego, bo Holbers ma taki sam wielki i pełny worek. Byliśmy na tyle mądrzy, że do portfelu włożyliśmy tylko papiery. Kilka tysięcy dolarów kazaliśmy sobie zmienić na złotówki i schowaliśmy w tych workach. Możemy więc opędzić wszystkie nasze wydatki. No, teraz trzeba iść spać, bo stąd aż do Kanzas-City będziemy spali niewiele. Wiadomo, że na parowcu niepodobna oka zmrużyć.
— Jeśli chcecie już spać, to idźcie. Na razie omówiliśmy wszystko.
— Well! To chodź, Picie Holbersie, ty stary szopie! A może masz ochotę jeszcze zostać?
— Hm! Jeśli dobrze rozważę, to piwo, którem nas pani Thick raczy, jest płynem, w którym tam w Górach Skalistych nie będziemy mogli się kąpać.Tobie nie smakuje, Dicku?
— Czy mi smakuje, czy nie, to wszystko jedno, ale to napój wyborny! Jeśli więc chcesz zabawić tu dłużej, to nie zostawię cię samego, zwłaszcza że dlatego tylko wspomniałem o spoczynku, żebyś ty się nie zgodził. Ja mam także pragnienie.
Zostali więc obydwaj, a ja i Treskow nie byliśmy na tyle okrutni, żeby ich porzucić w tej zacisznej izdebce. Rozpoczęła się więc nader ożywiona rozmowa, przyczem ubawiła mnie bardzo oryginalność tych traperów. Zarówno Treskow, jak i były ajent indyański opowiadali o nich, lecz nie wspomnieli o tem, jaką to nazwę im nadano. Nazywano ich: „odwrócone toasty“. Toastami nazywają tu przyrumienione kanapki, albo złożone razem kromki chleba z masłem. Składa się je oczywiście masłem do środka. Tymczasem Hammerdull i Holbers mieli zwyczaj stać podczas walki oparci o siebie plecami, ażeby się kryć nawzajem.Zwracali się więc do siebie przeciwnemi stronami, stąd otrzymali przezwisko „odwróconych toastów“.
Gdybym był ich nie spotkał, byłbym sam pojechał w Góry Skaliste. Teraz się ucieszyłem, że się z nimi tutaj zetknąłem. Wesoły Dick i oschły Pitt byli towarzyszami, w których gronie można było nie obawiać się nudów, ponieważ byli zarazem dużo lepszymi westmanami, niż np. Old Wabble, Sam Parker i Jos Hawley, przeto wolny byłem od troski, żeby mi swojem postępowaniem popsuli dobry humor. Treskow nie był westmanem, ale za to gentlemanem, który mnie zajmował, a mimo swego doświadczenia i znacznych wiadomości był bardzo skromny. Spodziewałem się zatem, że będzie nam razem dobrze.
Pani Thick postarała mi się o godnego zaufania posłańca, którego pchnąłem do Winnetou. Człowiek ten pośpieszył się widocznie, gdyż Apacz przybył nazajutrz rano do gospody, kiedy piłem kawę. Oczywiście przyprowadził i mojego konia. Cieszyłem się w duszy, pełnemi szacunku i podziwu spojrzeniami, z któremi obsługiwała pani Thick Apacza, choć on poprosił tylko o szklankę wody. Wyglądało to, jak gdyby król do niej zajechał.
Opowiedziałem Winnetou, dlaczego posłałem po niego, on zaś, jak zwykle, zgodził się na wszystko, co postanowiłem. Poznał natychmiast Treskowa, ale przypomniał sobie widocznie popełnione wówczas przez traperów błędy, bo rzekł:
— Sam Firegun był wodzem bladych twarzy, to też Winnetou od chwili wejścia do hide-spot nie wydał ani jednego rozkazu, lecz stosował się do niego. Nie było tam także brata Shatterhanda. Ale teraz, kiedy będziemy szukali brata Old Surehanda, wszystko będzie inaczej. Przelejemy mniej krwi i unikniemy błędów. Którą drogą ruszył Old Surehand?
— Tego nie wiem, ale dowiem się, bo pójdę jeszcze raz do mr. Wallace’a, żeby się z nim pożegnać.
Przedtem byłem z Treskowem w mieście, żeby mu pomóc przy zakupach. Na strzelbach on nie rozumiał się zgoła, byliby go pewnie okpili, dając mu błyszczącą, ale nic nie wartą rusznicę. Nawet ja z trudnością tylko poznałem, że w prochu, który nam najpierw podano, było przynajmniej dwadzieścia części na sto tłuczonego węgla.
Po załatwieniu interesów udałem się do bankiera, by mu oznajmić, że zamierzam opuścić miasto. O „generale“ i wypadkach ostatniego wieczora nic nie wspominałem, wychodząc z tego zapatrywania, że zawsze lepiej jest milczeć, aniżeli powiedzieć coś bez przymusu i bez potrzeby. Wtem przyszło mi na myśl pytanie, które jeszcze miałem mu zadać:
— Wiecie, sir, że w drodze do fortu Terrel towarzyszył Old Surehandowi młody wódz Komanczów, Apanaczka?
— Tak, Old Surehand mówił mi o tem — odrzekł Wallace.
— Dokąd udał się ten Indyanin i gdzie rozstał się z Old Surehandem?
— Pojechał był z nim z fortu Terrel nad Rio Pecos, tam się pożegnał, ażeby wrócić do swoich.
— To dobrze! Wiecie może, którą rutę obrał teraz Old Surehand?
— Popłynął statkiem do Topeki, a potem miał ruszyć konno w górę Republican-River.
— Tak przypuszczałem. Jakiego ma konia?
— Tego, którego dostał od was, sir.
— To doskonale! Spodziewam się odnaleźć wkrótce jego ślady.
— Mogę udzielić wam pewnej wskazówki w tym względzie. W Topece poszukajcie winiarni Piotra Lebrunsa. Tam on pewnie zajechał, bo zna się z gospodarzem. O dwa dni drogi wzdłuż Republican-River znajduje się na prawym brzegu rzeki wielka farma, do której należą znaczne obszary ziemi. Właściciel jej utrzymuje ogromne stada koni i bydła, a nazywa się Fenner. Ilekroć Old Surehand tam był, zawsze go odwiedzał. Więcej nie mogę wam nic powiedzieć, mr. Shatterhand.
— To też zbyteczne. To, co powiedzieliście, wystarczy mi aż nadto do moich zamiarów. Dowiecie się kiedyś, że przyjaciela Surehanda znalazłem tak pewnie, jak gdybyście mi opisali byli drogę krok za krokiem.
Pożegnawszy się z nim, opuściłem jego dom.
Gdy nadszedł czas udania się na miejsce lądowania parowca, poprosiłem panią Thick o rachunek. Ale strzeliłem przez to bąka, gdyż ona uraziła się tem tak dalece, że prawie łzy jej w oczach stanęły. Oświadczyła, że to wielka obraza dla niej dawać jej pieniądze za to, że miała niezapomniany zaszczyt widzenia u siebie Old Shatterhanda. Ja zauważyłem ze swej strony, że mogę się tylko wtedy uważać za gościa, kiedy jestem zaproszony, że charakter mój nie pozwala mi przyjmować w podarunku tego, co sam zamówiłem i spożyłem w mniemaniu, że za to zapłacę. Widząc, że ja mam także słuszność, przedstawiła mi ona całkiem niespodziewany sposób wyrównania sprawy.
— No, dobrze, — rzekła — wy chcecie mi partout zapłacić, a ja nie mogę przyjąć. Dajcie mi więc coś, co nie jest pieniądzem!
— Co?
— Coś, co dla mnie będzie cenniejszem, niż wszelki pieniądz, a co jako pamiątkę po Old Shatterhandzie będę uważała za świętość, dopóki życia mego stanie. Proszę was o lok waszych włosów.
Odstąpiłem o kilka kroków.
— Lo... lo... lok... odemnie? Czy dobrze słyszałem? Czy zrozumiałem was dobrze, pani Thick?
— Tak, sir. Proszę was o lok waszych włosów.
Mimo tego zapewnienia trudno mi było uwierzyć. Moje włosy i lok z nich! To było śmiechu warte! Muszę jednak zaznaczyć, że na mej głowie rośnie prawdziwy gęsty bór, można mnie, na co pozwalałem często, pochwycić za czuprynę i podnieść w górę, nie sprawiwszy mi bólu. O ile zaś gęste są włosy, o tyle gruby i silny jest każdy z osobna. Kiedy raz za szkolnych czasów powierzyłem je nożycom wielkomiejskiego fryzyera, zawołał ten po pierwszem cięciu: „Do stu piorunów! Nie widziałem jeszcze czegoś takiego! To już nie włosy, to szczeć prawdziwa!“ A teraz prosiła mnie pani Thick o „lok“ tych włosów. Gdyby choć była powiedziała: pęk sznurków! Uważając moje zdumienie za zgodę, pobiegła po nożyczki.
— Pozwoli więc pan? — zapytała potem, szukając wzrokiem odpowiedniego miejsca na głowie.
— No, jeśli naprawdę sobie tego życzycie, pani Thick, to sobie weźcie.
Schyliłem głowę, a chciwa loków staruszka, bo miała już lat sześćdziesiąt, przesunęła po niej badawczo palcami. Znalazła punkt, gdzie las był najgęstszy, i wsunęła nożyczki w podszycie. Szrrrrrrrr — zgrzytnęły nożyczki, jakby szklane nitki przecinały. Trzymając już „lok“ w ręku, przysunęła mi go pani Thick przed twarz z tryumfem i rzekła:
— Dziękuję wam serdecznie, mr. Shatterhand! Lok ten włożę do medalionu i będę pokazywała każdemu gościowi.
Jej twarz promieniała zadowoleniem, ale moja nie. Co ona trzymała w ręku, nie było ani lokiem, ani kłębkiem, lecz garścią włosów, z których można było zrobić dwa pendzle murarskie do bielenia. Medalion! Bardzo ładne wyrażenie! Gdyby włosy wepchała do puszki z konserw zamiast do medalionu, to zapełniłaby ją tak, że nicby się już w niej nie zmieściło. Sięgnąłem z przestrachem w to miejsce, gdzie przejechały nożyce: było nagie, zupełnie nagie. Jednem słowem: łysina, wielka jak talar. Straszną okazała się pani Thick wobec mnie. Włożyłem czemprędzej kapelusz na głowę i od owego czasu nie pozwoliłem już nikomu odcinać sobie loków.
Po tej stracie łatwiej rozstałem się z zacną gospodynią, niż sobie przedtem wyobrażałem, a przybywszy na parowiec, wyszukałem sobie samotny kącik, w którym niewystawiony na oczy ludzkie mogłem oddać się planimetrycznym badaniom kwestyi, ileby takich cięć było potrzeba, ażeby głowę wojowniczego westmana zamienić w spokojną łysą pałę.
Statek, który nas wziął na pokład, nie był jednym z owych pływających pałaców, jakie sobie każdy wyobraża, słysząc o podróży na Missouri lub Missisipi, lecz niezgrabną barką pakunkową, którą sapiąca maszyna poruszała powoli. Straciliśmy pełnych pięć dni na drogę do Topeki, gdzie w winiarni Piotra Lebrunsa spytałem o Old Surehanda. Powiedziano mi, że był tam przed trzema dniami. Dla Treskowa kupiliśmy tam dobrego konia i ruszyliśmy dalej na falującą preryę wzdłuż Republican-River. Wschód Kanzasu jest bardzo pagórkowaty. Jak daleko okiem sięgnąć, widać fale gruntu, podobne do fal morskich, stężałych nagle w ruchu. Stąd też pochodzi ich nazwa „Rolling prairie“.
Pod wieczór dnia następnego dotarliśmy do farmy Fennera. Dopytaliśmy się o nią, gdyż na łąkach, przez które przejeżdżaliśmy, mnóstwo kowboyów pilnowało trzód. Fenner, człowiek uprzejmy, przypatrywał nam się podejrzliwie z początku, ale, gdy wymieniłem nazwisko Old Surehanda, zaprosił nas do siebie w gościnę.
— Nie dziwcie się, moi panowie — rzekł — że zaraz was nie zaprosiłem, ale tu zbyt rozmaici ludzie włóczą się po kraju. Dopiero onegdaj obozowało u mnie siedmiu drabów, których przyjąłem gościnnie, a kiedy rano odjechali, zniknęło mi siedm sztuk najlepszych koni. Kazałem łotrów ścigać, lecz niepodobna było ich dopędzić, bo zanadto byli daleko, a zabrali mi właśnie co najlepsze konie.
Gdy mi owych gości opisał, przekonaliśmy się, że to był „generał“, Toby Spencer i reszta tego dobranego towarzystwa. Surehand spędził w farmie jedną noc. My postanowiliśmy również dłużej nie zabawić.
Ponieważ woleliśmy siedzieć na wolnem powietrzu, aniżeli w izbie, wyniesiono dla nas na dwór stół i kilka krzeseł. Usiedliśmy do jedzenia i rozmowy przed domem, obok pasły się nasze konie, a dalej uganiali kowboye, spędzając na noc trzody. Wtem nadjechał z lewej strony cwałem jakiś jeździec do farmy. Coś białego powiewało za nim. To natychmiast przywiodło mi na myśl Old Wabble’a.
— Aha, to ten! — rzekł Fenner. — Poznacie teraz bardzo zajmującego człowieka, który słynął w młodości pod nazwą „King of the cowboys“.
— Uff! — odezwał się Winnetou.
— Czy daliście mu miejsce w swojej farmie? — zapytałem Fennera.
— Nie — odpowiedział ten. — Przyjechał dzisiaj w południe z małą gromadką westmanów, z którymi obozuje w zaroślach, a jutro wyrusza w dalszą drogę. Ma przeszło dziewięćdziesiąt lat, a siedzi jeszcze na siodle, jak młodzieniec. Patrzcie, już jest tu!
Tak, to był on. Zbliżył się, nie patrząc na nas dokładniej, prawie do naszego stołu, zatrzymał konia i chciał zeskoczyć, kiedy nagle spojrzawszy na nas lepiej, wsunął natychmiast prawą nogę w strzemię i zawołał:
— All thousand devils! Old Shatterhand i Winnetou! Mr. Fenner, czy oni u was dzisiaj zostają?
— Yes — odparł farmer zdumiony.
— To my odjeżdżamy. Gdzie przebywają takie łotry, tam niema miejsca dla ludzi uczciwych. Bądźcie zdrowi!
Zawrócił konia i odjechał cwałem. Farmera zaskoczyło nietylko zachowanie się starca lecz i nazwiska, które wymienił.
— Sir, wy jesteście Old Shatterhand, a ten czerwony gentleman to Winnetou, wódz Apaczów?
— Tak, mr. Fenner.
— Czemu nie powiedzieliście mi tego pierwej? Byłbym was przyjął całkiem inaczej.
— Jesteśmy takimi ludźmi, jak wszyscy inni i nie wymagamy dla siebie nic lepszego, niż się innym należy.
— Być może; ale jak ja mam was przyjąć, to moja rzecz, a nie wasza. Powiem zaraz żonie, jakich ludzi dziś u siebie gości.
Poszedł do domu. Winnetou nie oderwał był jeszcze oczu stamtąd, gdzie powiewała biała grzywa Old Wable’a.
— Ze wzroku jego biła nienawiść i zemsta — rzekł. — Old Wabble powiedział, że odchodzi, lecz on wróci jeszcze tej nocy. Winnetou i jego biali bracia muszą być bardzo ostrożni!
Nie skończyliśmy byli jeszcze jedzenia, kiedy Fenner powrócił. Pozsuwał mięso, chleb, talerze, jednem słowem wszystko, co było przed nami, i oświadczył:
— Przepraszam was, moi panowie! Żona nakrywa w izbie do innego stołu. Nie sprzeciwiajcie się, lecz zróbcie mi tę przyjemność, żebym mógł wam pokazać, jak chętnie was przyjmuję.
Na to nie można było poradzić. Miał dobre chęci, ulegliśmy więc jego woli. Gdy nas potem żona jego zaprowadziła do środka, ujrzeliśmy na stole wszelakie delikatesy, jakie tylko dać może farma, położona o dwa dni drogi od najbliższego miasta. Zaczęło się więc znowu jedzenie w drugiem, ulepszonem, wydaniu. Przytem wyjaśniliśmy gospodarzowi zagadkowe dla niego zachowanie się Old Wabble’a, a opowiedzieliśmy mu o kradzieży strzelb i ukaraniu go za to. Mimo to nie mógł on pojąć wściekłości starego „króla“. Old Wabble bowiem powinien był nam być wdzięcznym, gdyż właściwie obeszliśmy się z nim bardzo łaskawie. Nie został ukarany, choć wziął udział w kradzieży, prowadząc „generała“ do domu Bloody Foksa.
Tymczasem zrobiło się ciemno. Zaniepokojeni o nasze konie, przedstawiliśmy to farmerowi, on zaś tak nam poradził:
— Jeśli nie chcecie ich zostawić na dworze z powodu Old Wabble’a i jego towarzystwa, możemy je przywiązać w szopie za domem. O wodę i dobrą paszę sam się postaram. Szopa nie jest wprawdzie zamknięta z jednej strony, ale postawię tam na straży człowieka, godnego zaufania.
— My wolimy raczej zaufać samym sobie. Będziemy potem czuwać po porządku; najpierw Pitt Holbers, potem Dick Hammerdull, potem ja, a na końcu Winnetou. Każdy po dwie godziny.
— Well, a spać będziecie obok, w drugiej izbie, gdzie każę wam dobrze pościelić. W ten sposób będziecie zabezpieczeni przed podstępnym napadem. Zresztą mam w polu podostatkiem kowboyów, którzy także będą uważali.
Zarządziliśmy te środki ostrożności dlatego tylko, że przywykliśmy mieć się na baczności nawet w takich warunkach, w których drudzy czuliby się zupełnie bezpieczni. Właściwie z pewnych przyczyn można było nie obawiać się napadu ze strony starego Old Wabble’a. Przekonanie nasze w tym względzie wzmocniło się, gdy wkrótce potem doniósł nam jeden z kowboyów, iż niebezpieczny starzec odjechał ze swoimi ludźmi.
Konie umieszczono zatem w szopie, a Pitt Holbers wyszedł, ażeby stanąć na straży. My, rozmawiając z sobą, siedzieliśmy dalej przy stole. Nie byliśmy zbyt znużeni, a Fenner pchał nas z jednego opowiadania w drugie, chcąc z naszych przygód usłyszeć jak najwięcej. Szczególnie bawił jego i żonę jego Hammerdull swoim dowcipnym sposobem opowiadania epizodów ze swego życia.
Po upływie dwu godzin wyszedł Hammerdull, ażeby zastąpić Holbersa, który nam doniósł, że wszystko spokojne, że nie słyszał, ani nie widział nic podejrzanego. Upłynęła znowu godzina. Ja opowiadałem właśnie jakąś humorystyczną przygodę, która mi się swego czasu wydarzyła pod namiotem Lapończyka i uważałem tylko na śmiejące się twarze słuchaczy, kiedy Winnetou schwycił mnie nagle za kołnierz i tak silnie w bok szarpnął, że spadłem z krzesła.
— Uff! Strzelba! — zawołał, wskazując w okno.
Równocześnie z jego słowami padł strzał ze dworu, kula przebiła szybę i ugrzęzła w słupie, podtrzymującym powałę. Była przeznaczona dla mnie i byłaby mię ugodziła w głowę, gdyby Winnetou nie był mnie pociągnął na bok. W mgnieniu oka miałem w ręku sztuciec i pobiegłem ku drzwiom, a towarzysze za mną.
Z ostrożności nie otworzyłem drzwi zupełnie, ażeby nie być celem dla drugiego strzału. Odchyliłem je tylko szerzej i wyjrzałem na dwór. Niczego nie zauważyłem. Teraz rozwarłem je całkiem i wyszedłem, a Fenner i towarzysze posuwali się za mną. Zaczęliśmy nadsłuchiwać.
Wtem odezwał się za domem tupot i parskanie koni, a równocześnie zabrzmiał głos Hammerdulla:
— Na pomoc! Konie, konie!
Pobiegliśmy naokoło jednego i drugiego rogu i ujrzeliśmy postaci, walczące z końmi, które broniły się przed wyprowadzeniem. Dwaj jeźdźcy chcieli koło nas przemknąć.
— Stać! Na ziemię! — zawołał Fenner.
Gdy padł strzał, wymierzony do mnie, porwał on był dwururkę ze ściany i wycelował z niej teraz do jeźdźców. Huknęły dwa wystrzały, a obaj jeźdźcy pospadali na ziemię. Ci, którzy napróżno mocowali się z końmi, porzucili nieudałą próbę i uciekli. Posłaliśmy za nimi jeszcze kilka kul.
— Dobrze tak, dobrze! — doleciał nas głos Dicka z pobliża. — Dajcie im trochę ołowiu w głowę! Ale potem przyjdźcie tutaj! Łotr nie chce leżeć spokojnie!
Udaliśmy się w stronę tych okrzyków i ujrzeliśmy Dicka, klęczącego na kimś i wytężającego wszystkie siły, aby powalonego pod sobą utrzymać. Był to Old Wabble... Pochwyciliśmy go oczywiście natychmiast.
— Powiedzcie mi, jak się to stało! — poprosiłem teraz grubasa, który stanął przedemną, oddychając głęboko wskutek zmęczenia.
— Jak się to stało — odpowiedział — to wszystko jedno. Leżałem koło szopy, kiedy wydało mi się, że słyszę za nią głosy ludzi, rozmawiających z sobą po cichu. Wychyliłem się tedy i zacząłem nadsłuchiwać. Wtem huknął przed domem wystrzał, a zaraz potem nadbiegł z za rogu człowiek ze strzelbą w ręku. Pomimo ciemności widać było jego białe włosy, poznałem więc Old Wabble’a, poskoczyłem ku niemu, powaliłem go i zawołałem o pomoc. Jego towarzysze siedzieli za szopą, zerwali się teraz i przybiegli po konie. Wasz ogier, koń Winnetou i moja sprytna klacz nie chciały iść, ale konie Holbersa i Treskowa nie były takie mądre. Dwa łotry wsiadły na nie i chciały umknąć, kiedy wyście nadbiegli i sprzątnęliście ich kulami. Tak się ta sprawa przedstawia. Co zrobimy ze starym „king of the cowboys“, którego należałoby raczej nazwać królem opryszków?
— Zabierzcie go do izby, ja zaraz przyjdę!
Nasze strzały sprowadziły do nas kilku kowboyów Fennera. Z ich pomocą zaprowadziłem konie do szopy, a oni musieli zostać na straży. Przeszukaliśmy otoczenie, ale złodziei nie było. Ci dwaj, do których strzelił był Fenner, nie żyli.
Kiedy wszedłem do izby, stał Old Wabble przywiązany do słupa, w który wbiła się jego kula. Nie spuścił wcale oczu, lecz spojrzał mi w twarz zuchwałym wzrokiem. Jak dobrze i pobłażliwie obchodziłem się z nim dawniej! Miałem szacunek dla jego podeszłego wieku, ale teraz budził on we mnie odrazę. Towarzysze moi naradzali się nad tem, jakby go ukarać i w chwili, kiedy ja wchodziłem, powiedział Holbers:
— Nietylko złodziej, lecz wprost niebezpieczny skrytobójca. Musi zawisnąć!
— Strzelił do Old Shatterhanda — odrzekł Winnetou — Old Shatterhand więc rozstrzygnie, co się z nim powinno stać.
— Tak, on jest mój, ja zachowuję go dla siebie — potwierdziłem — niechaj przez noc zostanie przy tym słupie, a jutro rano wydam na niego wyrok.
— Wydaj go zaraz! — syknął skrytobójca. — Wypal mi kulę w łeb, ażebyś potem jako nabożny pasterz mógł poskomleć i pomodlić się o moją duszę!
Odwróciłem się od niego w milczeniu. Fenner wyszedł, ażeby wysłać kowboyów na poszukiwanie za złodziejami. Pasterze jeździli przez całą noc po okolicy, lecz nie znaleźli nikogo. Tej nocy spaliśmy oczywiście bardzo mało, a ledwie zaczęło świtać, porzuciliśmy legowiska. Old Wabble był zupełnie rzeźki. Noc spędzona przy słupie, posłużyła mu widocznie. Kiedy jedliśmy śniadanie, przypatrywał nam się spokojnie, jak gdybyśmy nie mieli z nim żadnych rachunków i jakby był naszym najlepszym przyjacielem. To tak oburzyło Fennera, że zawołał z gniewem:
— To bezczelność, jakiej w życiu nie spotkałem! Ilekroć ten człowiek do mnie przybywał, postępowałem z nim zawsze z poważaniem, choćby już dla jego wieku, ale teraz jestem też za tem, żeby zastosować względem niego prawa preryi. Koniokradów i morderców wiesza się zawsze. Niechaj padnie w grób, w którym oddawna stoi już jedną nogą!
Na to mruknął starzec szyderczo:
— Nie troszczcie się o mój grób! Czy moje ścierwo pożyje jeszcze przez kilka lat, czy zgnije w grobie, to obojętne. Ja gwiżdżę na to!
Wszystkich oburzyły te słowa.
— Co za człowiek! — zawołał Treskow. — Zasługuje na stryczek. Ogłoście wyrok na niego, mr. Shatterhand, a my go natychmiast wykonamy.
— Tak, ja go ogłoszę, ale wy go nie wykonacie. — odrzekłem. — Czy będzie żył, czy nie, to jemu wszystko jedno, ale ja mu dam sposobność przekonania się, że każda sekunda życia ma wartość, przewyższającą wszelkie ziemskie bogactwa. Niechaj skomli do Boga o przedłużenie każdej minuty życia, a jeśli się nie nawróci, niechaj wrzeszczy ze strachu przed sprawiedliwością Boga, z której się śmieje. A gdy kiedyś pięść śmierci skrzywi jego ciało, niechaj wyje o przebaczenie grzechów swoich!
Odwiązałem go od słupa. On stanął, wyciągnął ścierpłe ręce i spojrzał na mnie pytająco.
— Możecie odejść! — powiedziałem.
— Ach! jestem wolny?
— Tak.
Na to on wybuchnął szyderczym śmiechem i zawołał:
— Zupełnie, jak w biblii: zbierać rozżarzone węgle na głowę wroga. Jesteście wzorem chrześcijanina, mr. Shatterhand! Ale to na mnie nie działa, bo mnie takie węgle nie pieką. Może rola wspaniałomyślnego pasterza, puszczającego wolno złe owieczki, jest bardzo wzruszająca, ale mnie ona nie przejmuje. Bądźcie zdrowi, panowie! Jeśli się zobaczymy, to w inny sposób, niż teraz!
Odszedł z podniesioną głową. Jakże rychło miały się spełnić jego ostatnie słowa! Widzieliśmy go potem, ale w zupełnie innym stanie.
Jak krytyka przyjęta utwory Maya, o tem niechaj świadczą następujące oceny, które wyjmujemy z najważniejszych zagranicznych czasopism i gazet ostatnich kilku miesięcy:
„May prowadzi rozum i duszę przez niewidzialne światy, aby robić odkrycia, które sobie zamierzył. May jest metafizykiem, a przedewszystkiem psychologiem. Jeżeli chcemy go pojąć, musimy poza ciałem szukać duszy i to, co się w oczach naszych dzieje, przenosić na niewidzialne pole. Już to, co on materyalnie podaje, jest dużo, a co daje z ducha, to jest jeszcze więcej. Cierpiący znajduje w jego dziełach pociechę i otuchę, stary czerpie z nich nadzieję zbawienia, a młody uczy się posłuszeństwa, wiary w siebie, energii i poczucia obowiązku“.
∗
∗ ∗ |
„Mamy przed sobą twórcę zupełnie nowego sposobu opowiadania, odkrywcę nowych światów, którego wiedzę, dążność, zdolność trzeba najpierw pojąć, jeżeli się go chce należycie ocenić“.
∗
∗ ∗ |
„May jest powieściopisarzem i badaczem. Obleka w ciało ducha i wlewa ducha w ciało, ożywia nawet śmierć. Idzie drogami, po których jeszcze nikt nie stąpał. Nie kieruje się żadnym szablonem i szablonowi ludzie go nie zrozumieją“.
∗
∗ ∗ |
„Karol May jest pozytywny w najszerszem i najlepszem słowa tego znaczeniu. Dlatego stwierdza on religię. Prawdziwie wielkiem jest jego żądanie pojednania się Wschodu z Zachodem, opartego na duchu człowieczeństwa. Coraz wyżej unosi nas jego fantazya ponad szarzyznę życia. Nic nizkiego nie widzi się wokoło siebie. Jest się szlachetnym między szlachetnymi“.
∗
∗ ∗ |
„Po olbrzymich tryumfach stoi ten badacz i myśliciel właściwie dopiero na początku swej poetyckiej drogi. Nietzsche żył za prędko dla nas — czyż miałoby to samo być z Mayem? obaj są tytanami ducha — jakkolwiek tak nieskończenie się różnią“.
∗
∗ ∗ |
„May ma miliony czytelników we wszystkich częściach świata: nawet w Australiii są towarzystwa imienia Maya. Nie ulega wątpliwości, że nazwisko Karola Maya oznacza dzisiaj potęgę. Musimy go tak samo poważnie brać jak Chamberlaina autora „Podstaw XIX. wieku“, albo Haeckla autora „Zagadek świata“.
∗
∗ ∗ |
Podobnych głosów o tygodniku „PRZEZ LĄDY I MORZA“ moglibyśmy przytoczyć znacznie więcej. Sądzimy jednak, że powtórzone powyżej wystarczą do przekonania Czytelników, iż tygodnik na poparcie ogółu zasługuje.
Rzecz jasna, że podejmując się wydania dzieł Maya, zrobiliśmy wszystko, by znakomitej treści odpowiadała strona zewnętrzna.
W tym też celu wydawnictwo „PRZEZ LĄDY I MORZA“ ukazuje się w postaci zeszytów, zawierających 48 stronic druku dużej ósemki, na wytwornym bezdrzewnym papierze, z licznemi rycinami w tekście i osobnemi kolorowemi oraz czarnemi illustracyami na pięknym kredowym papierze. Jedenaście zeszytów stanowi jeden tom.
Na szczegół ten zwracamy baczniejszą uwagę czytelnictwa polskiego. Podczas gdy inne wydawnictwa peryodyczne tracą swą wartość jako przestarzałe, to wydawnictwa „PRZEZ LĄDY I MORZA“, zebrane w tomy, pozostaną zawsze szeregiem świeżych, zwartych w sobie całości, podobnie jak trylogia Sienkiewicza.
Każdego, kto pragnie skorzystać ze sposobności poznania sławnych dzieł Maya, prosimy zeprenumerować illustrowany tygodnik: „PRZEZ LĄDY I MORZA“.
Często zarzucali mi towarzysze moich przygód, a potem czytelnicy moich książek, że z ludźmi złymi, którzy zachowywali się względem nas wrogo i szkodzili nam tylko, postępowałem zbyt łagodnie i pobłażliwie, kiedy dostawali się w moje ręce. Rozpatrywałem te zarzuty w każdym poszczególnym wypadku bezstronnie, ale zawsze dochodziłem do przekonania i dziś to widzę, że postępowanie moje było właściwe. Między zemstą a karą istnieje wielka różnica. Człowiek mściwy nie jest dobrym, działa nietylko nieszlachetnie, lecz nawet niegodziwie. Nie mając do tego prawa, uprzedza sprawiedliwość boską i ludzką, a puszczając wodze swemu egoizmowi i namiętności, okazuje słabość, zasługującą na pogardę. Zupełnie inaczej przedstawia się sprawa karania. Kara jest zarówno naturalnym, jak nieuniknionym skutkiem każdego czynu, potępionego przez głos sumienia. Lecz nie może każdy, ani nawet ten, względem którego dopuszczono się złego postępku, uważać siebie za powołanego do sądzenia. W jednym przypadku bowiem może kara być niedozwoloną, a w drugim może łatwo nabrać cech zemsty, tak samo godnej potępienia. Gdzież znajdzie się człowiek tak czysty, wolny od winy i moralnie wysoki, żeby bez wezwania przez władzę mógł narzucić się na sędziego nad czynami bliźnich swoich?
Nadto nie należy każdego, kto popełnił błąd, grzech lub zbrodnię, uważać za jedynie winnego. Trzeba zbadać także pobudki czynu. Czy tylko cielesne i duchowe braki są wrodzone? A etyczne nie mogą być takimi? Nadto trzeba uwzględniać moc wychowania! Myślę tu o wychowaniu w szerszem znaczeniu, nietylko o wpływie rodziców, nauczycieli i krewnych. Inne tysiączne warunki życiowe działają na człowieka głębiej i donioślej, aniżeli starania tych osób, które wedle zwykłych pojęć są jego wychowawcami. Jeden wieczór w teatrze, jedna zła książka, jeden nieobyczajny obrazek może przyprawić o zgniliznę owoce dobrego wychowania rodzicielskiego. Ileż to grzechów ma na sumieniu ta hydra o milionach głów, zwana społeczeństwem! To społeczeństwo właśnie zabiera się z prawdziwą rozkoszą do sądzenia, ilekroć toczący je rak pokaże się na jednym z jego członków. Z jakiem to nabożnem wzniesieniem oczu, z jak odpychającem kręceniem nosa, z jaką trwogą przed dotknięciem odsuwają się od biedaka, na którego ciele powszechne zakażenie krwi doprowadziło właśnie do zapalenia i ropienia!
Jeśli mówię tak o stosunkach społeczeństw „cywilizowanych“, to w odniesieniu do ludów pół lub całkiem dzikich musi sąd mój wypaść jeszcze łagodniej. Człowiek dziki lub zdziczały, który nigdy nie miał właściwego miernika etycznego dla swych czynów, albo stracił ten miernik, jeszcze mniej może odpowiadać za swe ułomności, aniżeli grzesznik, który potknął się i upadł, pomimo że rozporządzał wszelkiemi podporami naszego wychwalanego umoralnienia. Prześladowany przez białych, chwytający broń w rękę Indyanin godzien jest raczej litości, aniżeli bata. Człowiek, odepchnięty na zawsze od „very moral and virtuous society“, znajdujący schronienie tylko na „Dzikim Zachodzie“ i upadający tam coraz niżej, ponieważ pozbawiony jest wszelkiego oparcia moralnego, pozostaje wprawdzie pod rygorem krwawych praw preryowych, lecz zasługuje, zdaniem mojem, na pobłażliwość. Wielkoduszny zawsze Winnetou nie odmawiał takim zwyrodniałym ludziom względów, ilekroć go o to poprosiłem. Czasem nawet czynił to z własnego popędu, nie czekając na moją prośbę.
Łagodność nasza przysparzała nam nieraz kłopotów — przyznaję — ale korzyści bezpośrednie postępowania naszego wynagradzały nam to sowicie. Gdybyśmy byli tylko dla przykładu tak postępowali, moglibyśmy wykazać się wielu pomyślnymi wynikami. Kto chciał się przyłączyć do nas, musiał się wyrzec okrucieństw i bezwzględności Zachodu i zostawał potem bezwiednie i mimowoli, jeśli nie w słowach, to w uczynkach nauczycielem i szerzycielem zasad ludzkości, które przy nas, żeby tak rzec, wdychiwał.
Old Wabble był także jednym z takich zwyrodniałych, któremu więcej pobłażaliśmy, aniżeli na to zasługiwał. Nietylko nasza zasadniczo i powszechnie stosowana łagodność grała w tem rolę. Przyczyniał się do tego także jego podeszły wiek i pierwsze wrażenie jego niezwykłej osobistości, które wywarła zwłaszcza na mnie. Nadto ja doznawałem w jego obecności osobliwego uczucia, które sprawiało, że postępowałem z nim łagodniej, niż na to zasługiwał za swoje czyny i tak zuchwale okazywaną bezbożność. Zdawało mi się, że niezależna odemnie, a jednak mieszkająca we mnie, wola nie pozwala mi nań godzić, przypominając mi niejako, że ten grzesznik stanie kiedyś przed boskim trybunałem. Puściłem go wolno nazajutrz po usiłowanem morderstwie i kradzieży koni w farmie Fennera i sądzę, że uczyniłem to zgodnie z wolą Winnetou. Wprawdzie Dick Hammerdull i Pitt Holbers sprzeciwiali się temu, a jeszcze bardziej urzędnik policyjny, Treskow, ale nie robili mi przynajmniej takich wyrzutów, jakie słyszałem od właściciela farmy. Ten nie mógł pojąć, jak mogliśmy bezkarnie wypuścić człowieka, od którego kuli ocaliły mnie jedynie bystre oczy Apacza. Mówił, że takiej głupoty nie spotkał nigdy w życiu i przysiągł, że zemstę weźmie w swoje ręce i zastrzeli Old Wabble’a, jak psa, jeśliby się poważył pokazać kiedy w farmie. Zresztą dowiódł Fenner i dzisiaj, jak miłe były mu nasze odwiedziny. Zaopatrzył nas w żywność, której mogło nam wystarczyć przynajmniej na pięć dni. Przez taki czas nie potrzebowaliśmy tracić czasu na zdobywanie mięsa zapomocą polowania. Korzyść z takiego udogodnienia poznaje się dopiero wtedy, kiedy z powodu blizkości czerwonych, albo białych nieprzyjaciół nie wolno strzelać, kiedy trzeba albo głód znosić, albo narażać się na niebezpieczeństwo zdradzenia się przed wrogami. Ten zapas żywności ułatwiał nam także nasze zadanie, bo mogliśmy, nie zatrzymując się, jechać prędko za Old Surehandem.
Właściwie należało nam zaraz po wyruszeniu z farmy poszukać śladów Old Wabble’a, który dał nam do poznania, co z jego strony grozi nam, a szczególnie mnie. Jeśli się wie o blizkości wroga, który chce wziąć na cel naszą głowę, zawsze lepiej jest znać miejsce jego pobytu w danym czasie. Chcieliśmy jednak jak najrychlej doścignąć Old Surehanda, gdyż przed sobą mieliśmy „generała“ i Toby’ego Spencera, którzy także zdążali do Colorado, przeto osoba starego „króla kowboyów“ miała dla nas znaczenie podrzędne.
Ponieważ Republikan-River zakreśla łuk za farmą Fennera, który chcieliśmy przeciąć, przeto, oddaliwszy się od wody, pojechaliśmy prosto na prerye Rolling, aby później znów wrócić do rzeki. Tu widzieliśmy ślady kowboyów, którzy ostatniej nocy bez skutku szukali Old Wabble’a i jego towarzyszy. Później i te ślady zniknęły. Aż do wieczora tego dnia nie napotkaliśmy żadnej istoty ludzkiej.
O tej porze musieliśmy przejść przez Republikan-River, a choć ta rzeka, jak wszystkie w Kanzas, jest szeroka i płytka, a zatem nietrudna do przeprawy, mimoto poprowadził nas Winnetou do brodu, który znał z dawniejszych czasów.
Znalazłszy się na drugim brzegu, przecięliśmy pas zarośli, które ciągnęły się nad rzeką, i wydostaliśmy się znów na otwartą preryę. Tu niedaleko owych zarośli biegł trop równolegle z rzeką w odległości może pięciuset kroków od nas. Dick Hammerdull wskazał nań palcem i rzekł do swego chudego przyjaciela:
— Czy widzisz ten ciemny pas w trawie, ty stary szopie, Picie Holbersie? Jak sądzisz, co to? Czy to nie trop ludzki przypadkiem?
— Jeśli sądzisz, że to trop, to nie mam nic przeciwko temu, kochany Dicku — odparł zapytany z właściwą sobie oschłością.
— Tak, to jest trop. Musimy pójść tam, żeby zobaczyć, skąd i dokąd prowadzi.
Sądził, że my będziemy tego samego zdania i tam się udamy, ale Winnetou zwrócił się w milczeniu na prawo wzdłuż brzegu, nie troszcząc się o trop. Nie mogąc tego pojąć, odezwał się do mnie Hammerdull:
— Czemuż tam nie jedziecie, mr. Shatterhand? Na Dzikim Zachodzie trzeba przecież każdy zauważony trop odczytać, wzgląd na bezpieczeństwo to nakazuje!
— Przyznaję słuszność — potwierdziłem.
— Musimy więc bezwarunkowo się dowiedzieć, w którym idzie kierunku.
— Prowadzi ze wschodu na zachód.
— Jakto? Tego nikt przed dokładnem zbadaniem nie może wiedzieć. Trop może także biec z zachodu na wschód.
— Jeśli tego nikt odgadnąć nie potrafi, to ja i Winnetou nie jesteśmy chyba ludźmi, bo my to wiemy.
— Nie może być, sir!
— Pshaw! Od kilku dni mamy wiatr z zachodu, a z tego powodu wszystka trawa położyła się końcami na wschód. Każdy dobry westman wie, że trop równoległy z tym kierunkiem nie jest tak wyraźny, jak odwrotny. Ten trop leży przynajmniej o pięćset kroków. Skoro go z tej odległości widzimy, w tem dowód, że jechano tędy ze wschodu na zachód.
— All devils, to bystry domysł! Jabym na to nie wpadł. Nieprawdaż, stary szopie, Picie Hojbersie?
— Jeśli sądzisz, że uważam cię za niezdolnego do rozwiązania podobnej zagadki, to masz słuszność — przyznał Holbers.
— Słuszność, czy nie, to wszystko jedno. Ty także łyżką nie jadłeś rozumu. Zapamiętaj to sobie! Ale, mr. Shatterhand, musimy mimo to zbadać trop i przekonać się, ile osób go zostawiło.
— Nie potrzebujemy na to zbaczać z drogi o pięćset kroków. Wszak widzicie, że wkrótce z nim się zetkniemy!
— Słusznie! I nad tem się nie zastanowiłem. Tyle lat uważałem siebie za dobrego westmana, a tu nad tą starą Republikan-River poznaję z przykrością, że powinienbym jeszcze wiele rzeczy się nauczyć. Prawda, mr. Shatterhand?
— To bardzo chwalebna świadomość, bo kto zdaje sobie sprawę ze swoich błędów i braków, ten znajduje się już na drodze poprawy. Jest to pociecha dla każdego, kto poczuje, że mu daleko do mistrzostwa.
Nie odjechaliśmy byli jeszcze zbyt daleko od brodu, kiedy rzeka, zboczywszy pod ostrym kątem ku północy, otworzyła na zachód wolną prerye. Zielony pas, który się ciągnął od tej strony i stykał się z zaroślami nad rzeką, kazał domyślać się obecności potoku, wpadającego do Republikan-River dalej po prawej stronie od nas. Do ostatniego zakrętu tego potoku przytykał lasek w odległości może jednej mili angielskiej od nas. Zatrzymaliśmy się, gdyż wspomniany trop zbliżył się był nagle z lewej strony do zakrętu rzeki, przy którym znajdowaliśmy się właśnie. Były to ślady jedynego jeźdźca, który spędził tam bardzo krótki czas. Nie zsiadał wcale, a odciski przednich nóg konia tworzyły półkole, w którego środku stały nogi tylne. Z tego należało wnosić, że jeździec, przybywszy ze wschodu, rozglądał się w trzech pozostałych kierunkach, czyli szukał kogoś, czy czegoś, poczem ruszył prosto do owego lasku, jako do szukanego miejsca. Na skutek tego naszego domysłu zwróciliśmy obaj z Winnetou wzrok w kierunku owego lasku.
Właściwie mogliśmy się o to nie troszczyć, kto był tym jeźdźcem, a lasek także nie miał w sobie nic szczególnego, ale trop był zostawiony zaledwie przed pół godziną, a ta okoliczność była już dostatecznym powodem do ostrożności i rozwagi.
— Uff! Wo-uh-ke-ca! — odezwał się Apacz, podnosząc rękę, by mi pokazać pewien oznaczony punkt lasku.
„Wo-uh-ke-ca“, to wyraz z narzecza Dakoty, oznaczający dzidę. Dziwiło mnie to, że Winnetou nie użył odpowiedniego słowa Apaczów. Przyczyna tego wyjaśniła mi się wkrótce. Zarazem przekonałem się wtedy znowu nie poraz pierwszy, jak bystre miał Winnetou oczy. Patrząc w kierunku jego wyciągniętej ręki, spostrzegłem na skraju lasku drzewo z wysuniętym daleko konarem, do którego przytwierdzona była dzida. Ja zobaczyłem ją, ale reszta towarzyszy nie zdołała jej zauważyć. W tem oddaleniu od nas wyglądała dzida jak kreska zrobiona ołówkiem na niebie, zaczerwienionem od zachodzącego słońca. Gdyby trop nie był zwrócił naszej uwagi na lasek, nikt z nas nie byłby zobaczył tej włóczni, chyba dopiero pod samem drzewem. Dick Hammerdull, usłyszawszy o naszem spostrzeżeniu, rzekł:
— Nie mogę jej dojrzeć, ale jeśli to rzeczywiście włócznia, jak mówicie, to każdy przecież wie, że włócznie nie rosną na drzewach. To pewnie jakiś znak.
— Znak człowieka, pochodzącego z Dakoty — potwierdził Winnetou.
— To więc jest dzida z Dakoty? — zapytał grubas, niezmiernie zdziwiony.
— Tak, nie wiem tylko, którego szczepu z Dakoty.
— Czy szczepu, czy nie, to wszystko jedno! To jest wprost cud osobliwy, że są oczy, które o milę potrafią rozpoznać włócznię. Teraz główna rzecz w tem, czy ta dzida może mieć jakieś znaczenie dla nas.
Ponieważ te słowa były zwrócone do mnie, przeto odpowiedziałem:
— Rozumie się, że nie jest dla nas obojętna. Oprócz Osagów niema tutaj innych Indyan z Dakoty. Ponieważ wiemy, że Osagowie wykopali teraz wojenne topory, wobec tego włócznia ta jest znakiem dla kogoś. Musimy oczywiście zbadać jego przeznaczenie.
— Czy pojedziemy tam?
— Tak.
— To jazda!
Zamierzał już puścić w ruch swoją klacz, lecz ja pochwyciłem jego cugle i upomniałem go:
— Czy chcecie wystawić na szwank swoją skórę? Ta włócznia oznacza prawdopodobnie, że tam siedzą Osagowie i czekają lub czekali na kogoś, bo ten jeździec, którego ślady tu widać, pojechał do nich, a przedtem szukał włóczni oczyma. Jeżeli podążymy wprost jego tropem, to nas zobaczy. Zapewne przyznacie mi słuszność, mr. Hammerdull?
— Hm! Czy przyznam, czy nie, to wszystko jedno, ale mówicie prawdę, mr. Shatterhand. Czy myślicie, że nas jeszcze nie widzieli?
— Tak sądzę. Nic odbijamy ani trochę od krzaków, w których stoimy, nikt więc nie mógł nas zauważyć. Jedźmy dalej! Widzicie, że Winnetou już opuścił to miejsce.
Apacz, człowiek czynu jak zawsze, nie troszcząc się o naszą rozmowę, skierował się był ostrożnie na północ. My ruszyliśmy za nim, a gdy straciliśmy lasek z oczu, zwróciliśmy się na zachód, żeby się dostać do potoku. Znalazłszy się nad jego brzegiem, mogliśmy, jadąc w górę jego biegu, pod osłoną zarośli zbliżyć się do lasku od północy. Tu Winnetou zsiadł z konia, dał mi potrzymać swoją strzelbę i powiedział:
— Moi bracia zaczekają tutaj, dopóki ja nie wrócę. Chcę zbadać, co tam jest pod tem drzewem z włócznią.
Zamierzał więc pójść do lasku na zwiady i wlazł w zarośla, ażeby przystąpić do wykonania tego trudnego zadania. Obowiązki tego rodzaju brał on najchętniej na siebie. My nie sprzeciwialiśmy mu się zwykle, gdyż w podchodzeniu nieprzyjaciela nikt mu dorównać nie mógł. My, zsiadłszy z koni, zapędziliśmy je w zarośla aż do potoku, żeby się napiły wody i usiedliśmy tam na ziemi, by zaczekać na powrót Apacza. Jeśli Osagowie istotnie znajdowali się w lasku, to nieobecność jego mogła potrwać kilka godzin. Lecz on zaledwie po upływie pół godziny zjawił się obok nas i oznajmił:
— Blada twarz siedzi pod drzewem z włócznią i czeka na czerwonego wojownika, który był tam przez pół dnia i odjechał, ażeby zaopatrzyć się w mięso.
Mnie wystarczyły zupełnie te wskazówki, dowodzące ogromnej bystrości Apacza, ale Dick Hammerdull, dla którego nie były dość wyczerpujące, zapytał:
— Czy wódz Apaczów był w lasku?
Winnetou skinął głową potwierdzająco.
— I nie widział żadnego Indyanina?
Apacz potrząsnął głową przecząco.
— A kto może być ten biały, który spoczął pod drzewem?
— Old Wabble — odpowiedział krótko Winnetou.
— Do kroćset piorunów! Czego ten kowboy tam chce?
Winnetou wzruszył ramionami, a grubas pytał dalej:
— Na którego Indyanina czeka Old Wabble?
— Na Szako Matte[63].
— Szako Mattę? Nie znam go i nic o nim jeszcze nie słyszałem. Czy wódz Apaczów go zna?
Winnetou skinął znów głową. Nie lubiał, gdy go o co wypytywano natrętnie, dlatego ja z ukrytą przyjemnością czekałem na chwilę, kiedy skończy się jego cierpliwość. Tymczasem mały grubas dopytywał się dalej ciekawie:
— Czy ten czerwony dzielny jest, czy tchórz?
To pytanie było zbyteczne, bo Szako Matto znaczy „siedm niedźwiedzi“, rozumie się szarych, a tchórzliwy Indyanin nie wychodzi na zwiady. Kto zabił siedm niedźwiedzi i bez towarzyszy wstępuje na ścieżkę wojenną, ten musi odznaczać się odwagą. Winnetou przeto nie odpowiedział już nic, a to skłoniło Hammerdulla do powtórzenia pytania. Gdy i potem nie dostał odpowiedzi, rzekł:
— Dlaczego Winnetou już milczy? Wszak dobrze jest wiedzieć, czy ma się do czynienia z przeciwnikiem dzielnym, czy z tchórzem.
Na to zwrócił się Apacz do niego twarzą i przemówił tonem łagodnym, a mimoto ogromnie odpychającym:
— Dlaczego Old Shatterhand o nic się nie pytał? Trzeba wpierw myśleć, a potem mówić, bo pytać o rzeczy, które można sobie bez niczyjej pomocy wyjaśnić, znaczy marnować czas. Do myślenia wystarczy jeden człowiek, a do mówienia potrzeba przynajmniej dwu. Mój biały brat Hammerdull posiada zapewne bardzo dużo mózgu i dobrym jest myślicielem. Jest przynajmniej dość gruby na to!
Widziałem, że zganiony chciał z początku wybuchnąć gniewem, ale cześć, jaką żywił dla Winnetou, sprawiła, że zapanował nad sobą i odpowiedział spokojnie:
— Czy dość gruby, czy nie, to nietylko obojętne, lecz nawet wszystko jedno. Ośmielam się jednak zauważyć, że nie mogę myśleć brzuchem, bo mózg ma, jak wiadomo, siedzibę w głowie, a nie w brzuchu. Prawda, stary szopie, Picie Holbersie?
— Nie — odrzekł zapytany krótko jak zwykle.
Nie często się zdarzało, żeby cienki odmówił grubemu słuszności, toteż Hammerdull zawołał wielce zdziwiony:
— Nie? Dlaczego?
— Bo stawiałeś pytania, które każą przypuszczać, że istotnie mózg twój nie w głowie leży, lecz w tej okolicy ciała, w której u innych, dobrze zbudowanych, ludzi znajduje się wątroba, albo śledziona.
— Co? Ty drwisz ze mnie? Słuchaj, ty stary szopie, Picie Holbersie! Nie pozwalaj sobie na to, bo łatwo...
Tu ja przerwałem mu skinieniem ręki i nakazałem milczenie, gdyż Winnetou wziął swoją strzelbę i pochwycił konia za cugle, ażeby opuścić miejsce, na którem obozowaliśmy chwilowo. Nie zrobił tego z niechęci do Dicka i Pitta, którzy sprzeczali się napół żartem, a napór poważnie, ale dlatego, że teraz było coś ważniejszego do czynienia. My zabraliśmy także nasze konie i udaliśmy się na skraj zarośli. On poprowadził nas, nie zsiadając z konia, wzdłuż zarośli, dopóki nie zbliżyliśmy się do lasku. Tam rzekł do nas stłumionym głosem:
— Old Shatterhand pójdzie ze mną, a reszta białych braci zostanie tutaj, dopóki nie zabrzmi trzykrotny świst. Potem przyjdą do drzewa, na którem wisi włócznia, gdzie zastaną nas z jeńcami i przyprowadzą konie z sobą.
Powiedział to z taką pewnością, jakby był wszechwiedzącym i mógł z góry oznaczyć, co się stanie. Odłożył strzelbę, a ja moje obydwie, poczem poszliśmy, nie wychylając się z zarośli, w górę potoku, który nas miał zaprowadzić do lasku.
Zmrok już zapadał, my znajdowaliśmy się jeszcze w gęstwinie, a dokoła nas było ciemniej, niż na preryi. Mimoto posuwaliśmy się naprzód bez najmniejszego szmeru. Dotarłszy do miejsca, w którem brzegi potoku zwracały się w prawo, mieliśmy już przed sobą lasek bez podszycia, czyli wygodniejszy do podchodzenia. Przemykając się od drzewa do drzewa, zbliżyliśmy się wreszcie do tego, na którem wisiała włócznia. Stało ono na skraju lasku wśród rzadszych zarośli, wskutek czego było tam jaśniej, aniżeli pod gęstemi koronami, pod któremi myśmy się znajdowali, przeto, nie pokazując się, mogliśmy widzieć, co się dzieje pod owem podejrzanem drzewem.
Była tam dawna, opuszczona jama królicza, pod małym, ale dochodzącym metra wzgórkiem. Pod tym wzgórkiem siedział były „król kowboyów“. Koń jego pasł się w niewielkiej odległości od niego na otwartej polanie. Ta okoliczność dowodziła, że Old Wabble czuł się tu bardzo bezpiecznie, albowiem w przeciwnym razie byłby konia ukrył w lesie, podobnie jak się to stało z drugim koniem, którego ujrzeliśmy przywiązanego do drzewa. Ten silnie zbudowany ogier ciemno-gniady, osiodłany był po indyańsku, a pod siodłem miał na grzbiecie ciemną kapę skórzaną, co jest u Indyan rzadkością. Na kapie powycinane były figury, przedstawiające siedm niedźwiedzi, które wyraźnie odbijały dlatego, że pod czarną kapą podłożona była biała, również skórzana. Na tem zjawisku się opierając, mógł Winnetou tak pewnie twierdzić, że Old Wabble czeka na Szako Mattę, którego nazwisko oznaczało „siedm niedźwiedzi“.
Ten stan rzeczy, jakiśmy zastali, wskazywał na to, że wódz odszedł tylko na krótki czas, by podejść jaką zwierzynę w celu zdobycia żywności. Cennego konia zostawił samego, a z tego należało wnosić, że uważał tę okolicę i lasek za zupełnie bezpieczne. Obecność Old Wabble’a, czekającego nań tak spokojnie, kazała się domyślać, że tu szło o jakąś szczególną zmowę między nimi. Nie trudno było odgadnąć, jakiego to rodzaju zmowa była. Old Wabble’a nazywano dawniej „dręczycielem Indyan“. Wszyscy czerwoni nienawidzili go oczywiście i bali się bardzo. Wódz indyańskiego plemienia wobec tej nienawiści mógł tylko wtedy wejść z nim w przymierze, jeśli się spodziewał po niem wielkich korzyści. Osagowie znajdowali się na ścieżkach wojennych, mogło więc chodzić tylko o jakieś łajdactwo, wymierzone najprawdopodobniej przeciwko białym. Nie poraz pierwszy to łączył się Szako Matto z Old Wabble’m, używając go jako szpiega.
Kiedy Winnetou z taką pewnością mówił, że towarzysze nasi znajdą przy nas dwu jeńców, był przekonany, że niedługo będziemy czekali na powrót Osagi. Ja tak samo sądziłem, gdyż o zabiciu jakiej zwierzyny po nastaniu ciemności nie mogło być mowy. Jakby na potwierdzenie słuszności naszego zapatrywania ujrzeliśmy, patrząc między pnie na daleką preryę, Indyanina, zdążającego do lasku tak swobodnie, jak gdyby się nie obawiał obecności żadnej żywej istoty.
Im bardziej zbliżał się do nas swym szczególnym chodem, którego powodem jest brak napiętków przy mokassynach, tem lepiej można go było poznać. Niezbyt wysoki, lecz niezmiernie szeroko zbudowany, lat może pięćdziesięciu, robił wrażenie człowieka, nadzwyczaj silnego. W jednej ręce niósł strzelbę, a w drugiej zabitą kurę preryową. Dochodząc do lasu, zobaczył widocznie pomimo ciemności ślady, bo zatrzymał się i zwróciwszy się twarzą do gąszczu, zawołał znośną angielszczyzną:
— Kto jest ten, który zostawił ten ślad i znajduje się teraz między drzewami?
Winnetou położył rękę na mojem ramieniu, co miało mi zastąpić widok jego uśmiechu, wywołanego głupiem zachowaniem się Osagi. Jego bowiem pytanie było całkiem zbyteczne, gdyż albo w lasku znajdował się jego przyjaciel i sprzymierzeniec, a w takim razie mógł tam wejść bez obawy, albo ukrył się nieprzyjaciel, przed którego zamachem nie ochroniłoby go to pytanie. Jak się tego Osaga spodziewał, zawołał stary kowboy głosem donośnym:
— To ja, Old Wabble. Chodź tu!
— Czy są z tobą inne blade twarze?
— Nie. Czy nie widziałeś po śladach, że sam przyszedłem?
Wniosek Old Wabble’a nie był słuszny. Wszak mógł mieć towarzyszy, którzy, odłączywszy się od niego, mogli potem podobnie jak my dojść z drugiej strony do lasku. Old Wabble niewątpliwie nie sam znajdował się nad Republikan-River, ale towarzyszy jego nigdzie nie było widać. Albo chciał ukryć przed nimi to, że zetknął się z Osagą, albo zostawił ich może z powodu nas.
Szako Matto zbliżył się powoli do Old Wabble’a, gdyż ciemność nie pozwalała na szybkie kroki, usiadł obok niego i zapytał:
— Kiedy Old Wabble przyszedł tutaj?
— Prawie przed dwiema godzinami — odpowiedział starzec.
— Czy zauważył odrazu znak umówiony?
— Nie. Gdy oglądnąłem się nad zakrętem rzeki, pomyślałem sobie, że ten lasek nadaje się dobrze na kryjówkę. Przyjechałem tu i zobaczyłem włócznię. Bardzo dobre wybrałeś miejsce.
— Jesteśmy tutaj bezpieczni, bo prócz nas niema dokoła nikogo nawet na daleką przestrzeń. Ja jestem tu już od wczoraj, bo w tym dniu miałeś przybyć. Musiałem czekać na ciebie do dzisiaj, zapas mięsa mi się skończył, dlatego odszedłem był, by upolować ptaka.
Old Wabble odczuł ten wyrzut i odpowiedział:
— Niech się wódz Osagów nie gniewa, że musiał na mnie czekać. Powiem mu potem, dlaczego się spóźniłem, a ta wiadomość sprawi mu wielką przyjemność.
— Czy Old Wabble był w farmie Fennera?
— Tak. Przybyliśmy do niej na krótko przed południem. Zwiedzenie trzech innych farm, na które także zamierzacie napaść, zabrało nam więcej czasu, aniżeliśmy przypuszczali. Mimo to byłbyś czekał na nas tylko do nocy, gdyby nie ważna zdobycz, którą możesz otrzymać, jeśli zgodzisz się na moje wnioski.
— Jaką zdobycz ma Old Wabble na myśli?
— O tem dowiesz się później. Najpierw chciałbym opisać stan tych czterech farm, na które się wybieracie.
Przysunąwszy się teraz całkiem blizko do kopca króliczego, słyszeliśmy każde ich słowo, bo w swej dziwnej nierozwadze mówili prawie głośno. Podsłuchana rozmowa potwierdziła moje przypuszczenie co do szpiegostwa Old Wabble’a na rzecz Osagów. Chodziło o ograbienie czterech wielkich farm włącznie z posiadłością Fennera. Były to dawne dzieje, powtarzające się niestety stale. Biali oszukali Osagów w dostawach, a ci, żeby to sobie wynagrodzić, zajęli bydło jednej z farm. Właściciel farmy puścił się ze swoimi ludźmi za nimi w pogoń i zabił kilku ich wojowników. Zdaniem Osagów, wymagało to z ich strony zemsty, dlatego na radzie wojennej postanowiono wydać walkę bladym twarzom. Najpierw miano uderzyć na cztery wielkie farmy nad Republikan-River. Ponieważ jednak służyła w tych farmach pokaźna liczba kowboyów, a czerwoni bali się tych napół dzikich i śmiałych ludzi bardziej, niż innych, przeto wysłali szpiegów, by się dowiedzieć, z ilu kowboyami będzie sprawa. Z ostrożności nie mogli do tego zadania użyć Indyan, a tem mniej wojowników własnego szczepu. Szako Matto zwrócił już był uwagę na kilku mieszańców, o których wiedział, że nie odczuwali tej wielkiej różnicy między złem a dobrem, kiedy nagle przypadek sprowadził mu Old Wabble’a i jego towarzyszy. Widocznie Indyanin był już z nim kiedyś w podobnem porozumieniu, bo byłby mu nie zrobił takiej propozycyi, na którą ten zresztą odrazu się zgodził. Stanęła umowa, że Osagowie zabiorą sobie skalpy, broń i trzody napadniętych, Old Wabble zaś resztę mienia, oczywiście pieniądze lub przedmioty, dające się łatwo sprzedać. Kto właściwie parł do tego łotrostwa Szako Matto, czy Old Wabble, tego można się łatwo domyślić. Wódz Osagów nie nazywał „króla kowboyów“ swoim „białym bratem“, lecz Old Wabblem, w czem dowód, że takie osobniki zarówno u Indyan, jak i u cywilizowanych bladych twarzy podobnej czci doznają.
Gdy Old Wabble puszczał się na zwiady, nie byli jeszcze Osagowie przygotowani do wyprawy, ponieważ zaś zbadanie stosunków obronnych czterech farm było bardzo ważnem dla udania się przedsięwzięcia, przeto wódz wybrał się sam, ażeby nad zakrętem rzeki Republikan usłyszeć sprawozdanie starego. Dzida miała oznaczać miejsce spotkania.
Old Wabble zdał sprawę ze swego poselstwa, a z jego słów wynikało, że farmy można wziąć z małemi stratami w czerwonych wojownikach. Rady jego w tym względzie pomijam, gdyż wskutek naszego wmieszania się w tę sprawę zaniechano napadu. Wódz zresztą mało narazie na to zważał, a wrócił do owej „ważnej zdobyczy“, o której wspomniał Old Wabble na początku rozmowy.
— Wódz Osagów — rzekł chytrze stary kowboy — musi mi odpowiedzieć wpierw na kilka pytań, zanim usłyszy, o co chodzi. Czy znasz wodza Apaczów, Winnetou?
— Znam tego psa!
— Nazywasz go psem? Czy kiedy okazał się wrogiem wobec ciebie?
— Nieraz! Przed trzema laty wykopaliśmy byli topory wojenne przeciw Szeyennom i w kilku potyczkach zabiliśmy byli już wielu ich wojowników. Wtem zjawił się on i objął nad nimi dowództwo u boku ich naczelnika. Winnetou bojaźliwy jest jak kujot, ale przebieglejszy, niż tysiąc bab. Najpierw udał, że chce z nami walczyć, ale nagle cofnął się i zniknął po drugiej stronie Kanzasu. Kiedy my szukaliśmy tam napróżno jego i zbiegłych Szeyennów, on pośpieszył czempędzej do naszych wigwamów i zabrał nasze trzody i inny dobytek. Z naszego obozu urządził twierdzę, w której siedzieli pozostali nasi wojownicy, starcy, kobiety i dzieci i on z Szeyennami. W ten sposób zmusił nas do zawarcia pokoju, który jego nie kosztował ani kropli krwi, a nas pozbawił sławy naszego męstwa. Niech Wielki Duch sprawi, żeby ten parszywy Pimo wpadł mi już raz w ręce!
Fortel wojenny, o którym Szako Matto teraz opowiedział, był arcydziełem mojego Winnetou. Niestety, nie byłem świadkiem tego, ale od niego samego znałem wszystkie szczegóły tego zajmującego manewru, którym nietylko ocalił od pewnej zagłady zaprzyjaźnionych Szeyennów, lecz nawet pomimo liczebnej przewagi nieprzyjaciół poprowadził ich do zwycięstwa bez krwi rozlewu.
— Dlaczego nie zemściliście się na nim? — spytał Old Wale. — Przecież pojmać go tak łatwo! On rzadko przebywa w wigwamach swoich Apaczów, bo zły duch pędzi go ciągle po preryach i górach. Nie lubi otaczać się towarzyszami, wystarczyłoby więc rzucić się na niego, żeby go dostać w swoją moc.
— Mówisz, jak gdybyś się nie zastanawiał nad słowami. Właśnie dlatego, że włóczy się nieustannie, trudno go schwytać. Wskazywano nam już nieraz miejsca, w których się miał znajdować, ilekroć jednak przyszliśmy tam, już go nie było. On podobny jest do zapaśnika, którego nie można ująć, bo ciało ma tłuszczem wysmarowane. Czasem jest się już pewnym, że się go schwyta, ale wtedy zjawia się przy nim blada twarz, którą nazywają Old Shatterhand. Ten biały to największy czarownik na świecie. Jeśli on jest z Apaczem, to i stu Osagów nie zdoła na nich uderzyć, a tem mniej przytrzymać.
— Ja ci dowiodę, że się łudzisz w tym względzie. Czy Old Shatterhanda uważasz także za swego wroga?
— Uff! Jego nienawidzimy jeszcze bardziej, aniżeli Winnetou. Ten jest przynajmniej Indyanin i należy do wielkiego narodu czerwonych, ale tamten to biały, który już za to samo ściąga na siebie naszą nienawiść. On dopomagał raz Utahom, którzy z nami walczyli, okazał się najgroźniejszym wrogiem Ogellallajów, naszych przyjaciół i braci. Okulawił strzałami kilku naszych, kiedy go chcieli pojmać, a teraz ci nieszczęśliwcy podobniejsi są do starych bab, niż do wojowników. Lepiej byłoby się stało, gdyby ich był pozabijał. Ten pies powiada, że tylko wtenczas odbiera życie swoim wrogom, gdy go zmuszą do tego. Pakuje im kule ze swej czarodziejskiej strzelby w kolana, albo w biodra i pozbawia mężów na całe życie zdolności do wojowania. To okropniejsze od najpowolniejszej śmierci. Biada mu, gdy się dostanie w nasze ręce! Ale do tego nigdy nie dojdzie, bo on i Winnetou podobni są do wielkich ptaków, które unoszą się wysoko nad morzem i nie zlatują tyle na dół, żeby je można było złowić.
— Znowu się mylisz. Przeciwnie, oni nawet często na dół zlatują. Wiem nawet, że teraz są na ziemi, że więc bardzo łatwo będzie ich można pochwycić.
— Uff! Czy to możliwe?
— Tak.
— Czy ich widziałeś?
— Nawet mówiłem z nimi.
— Gdzie, gdzie? Powiedz prędzej!
Skwapliwość jego i niepokój dowiodły nam jeszcze raz, jak bardzo pragnął nas pochwycić. Old Wabble odparł po namyśle z tem większym spokojem:
— Mogę ci dopomóc w pojmaniu Winnetou, Old Shatterhanda i jeszcze trzech bladych twarzy, bo wiem, gdzie się znajdują, ale tajemnicę tę wyjawiłbym ci tylko pod pewnym warunkiem.
— Pod jakim?
— Weźmiemy do niewoli wszystkich pięciu. Wy dostaniecie tamtych białych, a mnie zostawicie Old Shatterhanda i Winnetou.
— Kto są te trzy blade twarze?
— Dwaj westmani: Dick Hammerdull i Pitt Holbers, oraz urzędnik policyi, nazwiskiem Treskow.
— Tych nie znam! Ale jak możesz wymagać od nas, żebyśmy, pojmawszy wszystkich pięciu, wzięli trzech, którzy nam są zupełnie obojętni, a tobie oddali dwu, na których nam tyle zależy?
— Muszę tego żądać, bo chciałbym się zemścić na Winnetou i Old Shatterhandzie. Zemsty jestem tak spragniony, że życiebym poświęcił, byleby tylko ją wywrzeć!
— My nie mniejszą złość ku nim żywimy.
— Być może. Ponieważ jednak ja mam ich w pułapce, przeto mnie należy się pierwszeństwo, ja powinienem dostać w swe ręce tych, o których mi chodzi.
Wódz Osagów namyślał się przez chwilę, a potem rzekł:
— Gdzie oni są?
— Całkiem blizko; th’ is very clear.
— Uff, uff! Ktoby to przypuszczał? Ale czy ci nie umkną z tej pułapki?
— Potrzebuję tylko pewnej liczby twoich wojowników, żeby ich pochwycić.
— Potrzeba ci moich wojowników? Inaczej nie zdołasz ich pojmać?
— Nie.
— To znaczy, że ich jeszcze nie masz w swej mocy. Chcesz dopiero przy pomocy moich wojowników złapać ich w matnię. Dziwię się wobec tego, że stawiasz tak wysokie wymagania i żądasz dla siebie tych właśnie, którzy podpadli naszej zemście!
— To nie dostaniecie nic, jeśli nie spełnisz mojej woli.
— Uff! A co tybyś osiągnął, jeśliby ci nie pomogli wojownicy Osagów? Nic, zupełnie nic! Za wiele ode mnie wymagasz!
Sprzeczali się przez kilka chwil. Szako Matto był za mądry na to, żeby się dać okpić, Old Wabble zaś, widząc, że musiałby wyrzec się zemsty, jeśliby nie zmniejszył swych żądań, wolał poprzestać na jednej osobie. Oświadczył więc po namyśle Indyaninowi:
— Dobrze! Na dowód, że jestem ustępliwy, dodam wam do owych trzech białych jeszcze Winnetou, ale Old Shatterhand musi być mój bezwarunkowo. Z nim mam o wiele większy rachunek, aniżeli z Winnetou.Jeżeli mi jego odmówisz, to wolę tamtych trzech zostawić w spokoju. To moje ostatnie słowo. Czyń, co uważasz za stosowne!
Osaga nie czuł wielkiej ochoty do zgodzenia się na to żądanie. Byłby z przyjemnością mnie sobie wziął, ale wkońcu zrozumiał, że lepiej zadowolić się tem, co mu Old Wabble ofiarował, niż wyrzec się sposobności wywarcia zemsty na Winnetou. Nie sprzeciwiał się więc dłużej, lecz rzekł:
— Niech tedy Old Wabble weźmie sobie Old Shatterhanda. Teraz jednak powinienem nareszcie się dowiedzieć, gdzie tych pięciu się znajduje i jak możemy ich schwytać.
Stary kowboy opowiedział, że spotkał nas w farmie Fennera, lecz nie wspomniał o tem, w jak przykrem położeniu znalazł się przy tej sposobności.
— Teraz już wiesz — mówił, kończąc opowiadanie — dlaczego nie mogłem stawić się tu na czas. Musiałem wybadać wszystko, co dotyczy tych pięciu drabów i obmyśleć środki, któreby nam ułatwiły połów. Kowboye w farmie nie wiedzieli, na jakiej ja stopie pozostaję z Winnetou i Old Shatterhandem. Jeden z nich zapytał w farmie, po co oni przybyli nad Republikan-River i podzielił się tą wiadomością z drugimi. Ja podsłuchałem pasterzy, a potem, gdy się ściemniło, podszedłem pod okno. Oni siedzieli z Fennerem w izbie, opowiadając różne przygody ze swego życia. Tu i ówdzie padła uwaga o ich obecnych zamiarach. Udają się do Colorado, dokąd przed nimi pojechał inny biały, również nieubłagany wróg Indyan. Z nim mają się spotkać, nie pamiętam już gdzie, bo dobrze nie dosłyszałem, a potem napadną na gromadę bladych twarzy...
— O którym białym mówisz? — przerwał staremu wódz Osagów.
— Nazywają go zwykle Old Surehand.
— Old Surehand? Uff! Tego psa ścigaliśmy raz bezskutecznie przez trzy dni. On zastrzelił nam wtedy dwu wojowników i kilka koni, a od tego czasu nie pokazuje się w naszych stronach widocznie z obawy przed naszą zemstą.
— Znowu się mylisz. On był przed kilku dniami w farmie Fennera, a ponieważ stamtąd podążył do Colorado, przeto musiał przejeżdżać przez wasz kraj. Z tego wynikałoby, że się was nie boi.
— Zapewne otrzymał od złego ducha dar robienia się niewidzialnym! Za to, jeśli nie pójdzie przez wielkie góry, napewno wpadnie nam w ręce w drodze powrotnej. Niewątpliwie ze strachu przed nami jechał tylko nocą, gdyż w przeciwnym razie bylibyśmy go widzieli.
— Nawet gdyby tak było, bylibyście zobaczyli jego ślady w dzień. Strachu ten hultaj nie zna. Jak mało zresztą ludzie was się boją, możecie wnosić z tego, że śmiertelni wasi wrogowie, Winneton i Old Shatterhand, przybyli tu, choć bezwątpienia wiedzą, że wykopaliście topory wojenne.
— Milcz! Odważyli się na to nie dlatego, że obcą im jest trwoga przed nami, lecz wskutek tego, że Duch Wielki oślepił ich i chce wpędzić w nasze ręce. Przedewszystkiem trzeba się dowiedzieć, gdzie teraz przebywają i którędy podążą dalej.
— Czy sądzisz, że przyszedłem do ciebie, nie zbadawszy tej sprawy? Zarządziłem wszystko tak, że nie potrafią nam ujść. Nie wiem wprawdzie, jak długo zabawili w farmie Fennera, gdyż musiałem odjechać, ale to pewne, że dziś stamtąd wyruszyli, bo chcą doścignąć Old Surehanda. Jasnem jest, że pojadą wzdłuż rzeki, a ponieważ muszą przeprawić się na drugi brzeg, przeto na wszystkich miejscach, nadających się do tego, porozstawiałem moich towarzyszy. Z tego właśnie powodu sam tu przybyłem. Strażnicy mają pilnować, kiedy tych pięciu łotrów przeprawi się przez rzekę, pójść za nimi potajemnie i donieść nam, dokąd pojechali. Przyznasz mi, że chytrze to urządziłem.
— Old Wabble postąpił bardzo rozumnie! — oświadczył Osaga.
Ja i Winnetou, którzy słuchaliśmy tego, byliśmy innego zdania. Stary „king of the cowboys“ pomylił się właśnie grubo, przypuszczając, że podążymy wzdłuż rzeki. My przecięliśmy, jak wspomniano, łuk, zakreślony tu przez Republikan-River i wyprzedziliśmy znacznie jego strażników. Mogli tam czekać, dopóki im się podobało.
— Wódz Osagów — mówił dalej Old Wabble — przyzna mi, że uczyniłem wszystko, co mogłem. Teraz chodzi tylko o to, żeby twoi wojownicy znaleźli się tam, gdzie należy.
— Zaraz po nich wyruszę — rzekł Szako Matto.
— Czy oni są daleko stąd?
— Mają zgromadzić się nad Wara-tu[64], na wielkiej drodze bawołów. Miejsce to leży tak daleko od rzek, któremi lubią podróżować blade twarze, iż wszyscy moi wojownicy mogą się tam zejść, nie narażając się na to, żeby ich jaki biały zobaczył. Blade twarze mogą wprawdzie wiedzieć, że wykopaliśmy topory wojenne, lecz nie domyślą się, skąd grozi im napad.
— Ja nie wiem, gdzie leży Wara-tu. Jak długo trzeba tam jechać na koniu?
— Mój koń wypoczął, a to najlepszy biegun Osagów. Mogę tam być na długo przed świtem, a koło południa przyprowadzić ci tylu wojowników, ilu potrzeba do schwytania czterech białych i Apacza.
— Ilu ich będzie?
— Dwudziestu wystarczy.
— Niech ci się tak nie zdaje. Zadanie nasze byłoby o wiele łatwiejsze, gdyby Old Shatterhand nie miał tego przeklętego sztućca, który wy uważacie za strzelbę czarodziejską. Wprawdzie niema mowy o jakichś czarach, ale sztuciec ten w ręku swego właściciela przedstawia wartość przynajmniej dwudziestu ludzi, albo trzydziestu strzelb w ręku zwykłych westmanów. Powiem ci, że raz ukradłem Old Shatterhandowi ten sztuciec, lecz nie udało mi się wystrzelić z niego. Ma on konstrukcyę tak tajemniczą, że daremnie łamałem sobie nad tem głowę. Nie zdołałem poruszyć żadnej sprężyny, ani śruby.
— Uff, uff! Ukradłeś mu tę strzelbę i nie zatrzymałeś jej?
— Słusznie się dziwisz temu, że mię zmuszono do jej oddania, ale to było zupełnie tak, jakby wszyscy dyabli sprzysięgli się przeciwko mnie. Powinienem był połamać i rozbić tę strzelbę, ale generał mi przeszkodził. Ten łajdak chciał zachować strzelbę dla siebie i nie pozwolił, żebym...
Utknął w połowie zdania, gdyż przyszło mu na myśl, że lepiej byłoby milczeć o tej sprawie, która się tak źle dla niego skończyła. Wódz Osagów zapytał:
— Old Wabble mówi o jakimś generale. Czemu urywa swoją mowę tak prędko?
— Bo toby do niczego nie doprowadziło: Są ludzie, których imienia lepiej nie przepuszczać przez usta. Mam jednak nadzieję, że on wpadnie mi jeszcze w ręce przed moją śmiercią. Wtenczas dostanie dziesięć razy więcej batów, aniżeli w Helmers Home, gdzie w bezgranicznej swej nikczemności zdradził, że ja... pshaw! Dziś jeszcze tak mnie to gryzie, jak gdyby wczoraj się to stało. Ale naco tracić tyle słów? Musimy jeszcze wiele ważniejszych rzeczy omówić. Wódz Osagów zatem gotów jest pojechać po dwudziestu wojowników? To nie wystarczy. Potrzeba przynajmniej pięćdziesięciu; th’ is clear.
Szako Matto mówił przedtem tylko o dwudziestu, ażeby się nie narazić na podejrzenie, że się boi, teraz jednak zgodził się szybko:
— Old Wabble wie z pewnością, co mówi. Skoro sądzi, że nie obejdzie się bez pięćdziesięciu wojowników, to niech się stanie podług jego woli. Pośpieszę zaraz po nich.
— A ja mam zostać tutaj, dopóki nie wrócisz?
— Tak.
— Czy nie byłoby lepiej, żebym z tobą pojechał?
— Nie. Ty musisz tu zostać, ażeby przyjąć swoich ludzi. Oni nie znają dobrze miejsca, w którem się znajdujesz, dlatego trzeba rozniecić tutaj wielkie ognisko, żeby daleko świeciło.
— Tego uczynić nie wolno, bo zobaczyliby je Winnetou i Old Shatterhand, gdyby nadeszli...
Nie dokończył już, gdyż w tej chwili chwycił go Winnetou obiema rękami za gardło. Szako Matto przystąpił był właśnie do swego konia, ażeby go odwiązać. Gdy Apacz wziął na siebie Old Wabble’a, ja pomknąłem za Osagą, podniosłem się za jego plecyma, chwyciłem go lewą ręką za kark, a prawą uderzyłem go swoim sposobem, a on skurczył się i runął na ziemię. Wtedy ja zaniosłem go na miejsce, na którem przedtem siedział, a tam Winnetou uporał się już był z Old Wabble’m. W dwie minuty może byli obydwaj skrępowani, a Winnetou świsnął trzy razy, bo to był znak, umówiony z towarzyszami. Wkrótce nadeszli wszyscy trzej z naszymi końmi i strzelbami. Jeńców, którzy nie odzyskali byli jeszcze przytomności, położono napoprzek grzbietów końskich i przywiązano jak wory. Następnie wyszliśmy z owego lasku, ażeby nie spotkać się z towarzyszami Old Wabble’a, bo gdyby się był choć jeden z nich dostał niepostrzeżenie do owego drzewa z włócznią, bylibyśmy się narazili na największe niebezpieczeństwo. Pojechaliśmy najpierw w górę potoku, a potem prosto przez preryę. Po pewnym czasie znaleźliśmy odosobnioną grupę krzaków i tam się zatrzymaliśmy. Grunt był tam wilgotny i dość głęboko przez bawoły wygnieciony. Na dnie tego wgłębienia mogliśmy wśród zarośli rozniecić małe ognisko, którego blask nie dochodziłby do preryi.
Odwiązaliśmy od koni obu jeńców i położyliśmy przy ognisku. Z ogłuszenia otrząsnęli się oni już przedtem, ale w drodze milczeli. Gdy teraz ujrzeli nasze twarze, wódz nie odezwał się ani słowem, Old Wabble zaś krzyknął w przerażeniu, szarpiąc nadaremnie więzy:
— Do kroćset piorunów! Znowu ci nabożni pasterze, którzy tym razem nie jedną, lecz dwie owieczki poprowadzą na paszę! Skąd wam przyszło na myśl schwytać mnie znowu? Czy żal wam było tych rozżarzonych węgli, które, jak wam się zdaje, rozsypaliście na mej siwej głowie?
Winnetou był za dumny na to, żeby odpowiadać, a ja poszedłem za jego przykładem. Ale Dick Hammerdull, wiedząc z rozmowy ze mną, co starzec przeciw nam knował, rozsierdził się na Old Wabble’a i, uważając widocznie spokojne słuchanie tych słów szyderczych za tchórzostwo z naszej strony, odpowiedział:
— Nie nazywajcie siebie owieczką! Jesteście gorszym od najgorszych drapieżców, które zabijają widocznie tylko dlatego, że same żyć muszą! Płonie tu ognisko, a ja mam wielką ochotę nasypać wam rozżarzonych węgli na waszą starą perukę. Zrobię to bez wielkich próśb z waszej strony. Możecie mi wierzyć!
— Do tego nie dopuściłby pobożny Shatterhand! — roześmiał się stary kowboy.
— Czyby dopuścił, czy nie, to wszystko jedno. Gdy wczoraj miarka wasza nie była jeszcze pełna, to dziś już się przebrała. Jeśli wam się zdaje, że poprawicie swoje położenie zuchwalstwem, to się grubo mylicie. Dowiodę wam tego zaraz, jeśli jeszcze jedno słowo powiecie, które mi się nie będzie podobało.
— Naprawdę? To pozwólcie mi przynajmniej zapytać, jakiem prawem uważacie nas za jeńców i jak z takimi się obchodzicie!
— Nie pytajcie tak głupio, stary grzeszniku! Old Shatterhand i Winnetou leżeli w lasku za wami i słyszeli każde słowo wasze. Wiemy całkiem dokładnie, jakie mieliście względem nas zamiary. Istnieją więc dostateczne powody tego, żeby uczynić was nieszkodliwymi.
Ta groźba przytłumiła bezczelność starego Wabble’a. Skorośmy się dowiedzieli, że oni chcieli nas pojmać, a potem zabić, to nawet jego zuchwalstwo nie mogło przeważyć szali strachu przed naszą zemstą. Przebaczyłem mu wprawdzie, gdy urządził zamach morderczy na mnie, może i obecnie byłbym się okazał skłonnym do przebaczenia, gdyby tylko o mnie chodziło, ale plan dzisiejszy zwracał się przeciwko nam wszystkim, należało więc nauczyć kowboya, że szyderstwem nic nie osiągnie. On przestał mówić, wobec tego także Dick Hammerdull musiał zamilknąć.
Wtem zaszło coś, co mi ponownie dowiodło, jak pokrewny był duch mój z duchem Winnetou, jak cudownie zgadzały się z sobą nasze myśli. Zaraz po wyjeździe z lasku przyszła mi na myśl farma Fennera i inne, na które planowano napad. Właściciele ich nic nie przeczuwali. Wprawdzie dzięki ujęciu wodza Osagów mogliśmy być pewni, że wykonanie jego zamiarów rozbójniczych dozna zwłoki, ale w tej chwili nie byliśmy panami stosunków, ani nawet czasu, wskutek czego drobne, nieprzewidziane zdarzenie mogło wydrzeć nam zdobyte narazie korzyści. Napad na farmy został odwleczony, ale nie zaniechany. Należało przeto zawiadomić przynajmniej Fennera, który to ostrzeżenie mógł posłać dalej. Ale komu można było poruczyć to poselstwo? W każdym razie nie Treskowowi. Hammerdullowi i Holbersowi, choć byli westmanami, również trudno było powierzyć rzecz tak ważną. Chodziło bowiem nietylko o to, żeby tam dojechali, lecz także, żeby cało wrócili, co było połączone z jeszcze większemi niebezpieczeństwami. Zostawał wreszcie Winnetou, albo ja. Co do mnie, to wolałem, żeby Winnetou wziął tę sprawę na siebie, ponieważ ja lepiej zgadzałem się z naszymi trzema towarzyszami, z którymi on byłby musiał pozostać bez mojego pośrednictwa, jeślibym się udał do farmy Fennera. Wódz Apaczów nietylko przypatrywał się koniowi Szako Malta okiem znawcy, lecz poprostu odważał go i oceniał w myśli. Naraz wstał, podszedł do konia, sięgnął do torby przy siodle, wyrzucił wszystko, co w niej było, na ziemię, włożył do niej kilka kawałków mięsa, zarzucił na ramię swoją strzelbę srebrzystą i zwrócił się do mnie z zapytaniem:
— Co mój brat powie o ogierze Osagi?
— Płuca ma zdrowe — odrzekłem — ścięgna wytrzymałe, a nogi jak u antylopy. Niechaj koń mego czerwonego brata zbierze siły na drogę do Colorado, ja sam nim się zaopiekuję, a Winnetou niech dosiędzie tego gniadego, a on go zaniesie prędko tam i z powrotem.
— Uff! Mój brat Shatterhand wie, dokąd chcę pojechać?
— Tak. My zostaniemy tutaj i zaczekamy. Ty powrócisz jutro, nim słońce zajdzie.
— Howgh! Żegnam moich braci!
Wskoczył na siodło i odjechał, spokojny o to, że ja i bez jego wskazówek spełnię tutaj, co do mnie należało. Inaczej miała się rzecz z towarzyszami. Zaledwie Winnetou odwrócił się od nas, zapytali mię o powód jego nocnej jazdy. Wyjaśniłem im to po cichu, żeby pojmani nie słyszeli, że właścicieli zagrożonych farm postanowiliśmy ostrzec. Po skromnej wieczerzy rozdzieliłem straż w ten sposób, że mogłem spać do północy. Czas od tej chwili do rana jest krytycznym w życiu na preryi, chciałem więc o tej porze czuwać, gdyż ufałem więcej sobie niż towarzyszom.
Zaleciwszy im, by jak najbaczniejszą uwagę zwracali na pojmanych, położyłem się i zasnąłem natychmiast. Spałem spokojnie i smacznie, dopóki nie zbudził mnie Dick Hammerdull, który miał trzecią straż.
Zastałem wszystko w porządku i wyszedłem z wgłębienia, ażeby przejść się za zaroślami. Po drodze myślałem nad tem, co począć z jeńcami.
Na życie ich nie godziłem, chociaż podług zwyczajów, panujących na sawannie, mieliśmy prawo przez odebranie im życia uczynić ich nieszkoliwymi dla nas i dla drugich. Czy jednak miał ich zbrodniczy zamiar ujść im bezkarnie? A jeśli nie, to jaką karę należało dla nich obmyśleć? Zastanawiałem się nad tem, czyby nie było rzeczą odpowiednią zabrać ich z sobą do Colorado, żeby tymczasem minął czas napadu na farmy, ale tu wyłaniały się różne wątpliwości. Podróż z dwoma skrępowanymi ludźmi byłaby uciążliwa i powolna, pomijając już to, że wleklibyśmy ich właśnie tam, gdzie ich pędziła żądza zemsty. Wolałem wobec tego na razie wstrzymać się z wszelkimi planami na przyszłość i zaczekać na radę Winnetou.
Miejsce, w którem teraz znajdowali się Osagowie, znałem dokładnie, gdyż byłem tam dawniej już kilkakrotnie z wodzem Apaczów. Trzody bawołów, ciągnące w jesieni na południe, a z wiosną z nowu na północ, zwykle zachowują te same drogi, wydeptane głęboko i widoczne przez cały rok. Na takiej ścieżce bawolej leżało Wara-tu, czyli „Woda deszczowa“. Było to miejsce, podobne do tego, na którem my przebywaliśmy obecnie, miało tylko więcej krzaków i trawy, a położone było tak głęboko, że woda deszczowa mogła przetrwać w niem przez cały rok i nie wyparować nawet w porze gorącej. Winnetou umyślnie zaprowadził nas na to miejsce, gdzie teraz obozowaliśmy, bo leżało na drodze z lasku do Wara-tu. Chciał widocznie po powrocie przypatrzeć się choć z daleka „Wodzie deszczowej“.
Noc minęła, zaszarzał świt, wreszcie i poranek nastał jasny, a ja ciągle jeszcze nie budziłem towarzyszy, chcąc, żeby należycie odpoczęli, bo sił było nam bardzo potrzeba. Gdy potem sami wstali, zjedliśmy śniadanie, ale jeńcom nie daliśmy nic w przekonaniu,
że kilkudniowa kuracya głodowa nie zaszkodzi takim ludziom. Ja bardzo często znosiłem głód, chociaż nie godziłem na niczyje życie. Cały dzień ten zeszedł nam znowu na śnie i czuwaniu. Przed wieczorem, jak się tego spodziewałem, wrócił Winnetou. Był w drodze prawie dwadzieścia godzin, nie spał ani chwili, mimo to wyglądał tak świeżo i żwawo, jak gdyby się wyspał i wypoczął tak samo, jak my. Także koń, na którym jechał, nie okazywał zmęczenia. Z zadowoleniem i dumą patrzył nań właściciel jego, wódz Osagów. Ja postanowiłem dumę jego zamienić we wściekłość. Wedle prawa sawanny należy pojmany ze wszystkiem, co ma przy sobie, do zwycięzcy. Wszyscy potrzebowaliśmy dobrych koni, a tylko ja i Winnetou mieliśmy znakomite. Klacz Hammerdulla była wprawdzie brzydka, ale za to silna i wytrwała, on zaś byłby z nią się nie rozstał pod żadnym warunkiem. Wierzchowiec Treskowa był ze wszystkich, którymi rozporządzaliśmy, najlepszy, ale już w tej krótkiej podróży naszej okazał się niezbyt pewnym. To samo było z koniem Pitta Holbersa. Do owego dnia nie było wprawdzie powodu do narzekania, ale gdyby kiedy, czego niepodobna uniknąć, zaszedł wypadek, w którym by osiągnięcie ważnego celu lub nawet ocalenie życia własnego zależało od szybkości naszych koni, to te dwa niezdolnością swoją mogły nas narazić na niebezpieczeństwo. Szako Matto nie miał już wobec tego odzyskać swego konia. To była rzecz postanowiona, a równocześnie kara, na którą w każdym razie zasłużył.
Winnetou zeskoczył z siodła, skinął nam głową na powitanie i usiadł obok mnie. Zamieniwszy z sobą spojrzenia, wiedzieliśmy już, jak rzeczy stoją. On zawiózł szczęśliwie ostrzeżenie do farmy Fennera, a u nas nie zdarzyło się nic nadzwyczajnego. Treskow, Hammerdull i Holbers patrzyli na Apacza z ciekawością i dziwili się, że nie zdawał sprawy z poselstwa swego. Nie śmieli jednak naprzykrzać mu się pytaniami.
W sprawie obecnej jazdy uważał Winnetou każde słowo za zbyteczne. Pozostawała jednak jeszcze jedna ważna sprawa, o której musieliśmy pomówić. Znając dobrze Winnetou, nie wątpiłem, że przerwie zaraz swe milczenie. Oto trzeba było się dowiedzieć, co robią Osagowie nad „Wodą deszczową.“ Chcąc ich podejść, nie mogliśmy z sobą wlec jeńców pod obóz, żeby nam ich nie odebrali. Wszak Osagów było znacznie więcej niż nas, a najmniejsza nieostrożność z naszej strony mogła się stać dla nas niebezpieczną. Winnetou myślał także o tem, bo już może po pięciu minutach milczenia odezwał się:
— Mój brat Szarlih dobrze wypoczął. Czy gotów jest pojechać do Wara-tu?
Potwierdziłem jego pytanie.
— Zabierzemy jeńców aż na granicę Colorado, ale musimy zbadać, co za nami robią Osagowie. Mój brat potrafi o tem się dowiedzieć.
— Czy brat Winnetou pojedzie z nimi stąd prostą drogą?
— Tak.
— Kiedy?
— Skoro tylko napasie się głodny koń Osagi.
— Czy nie byłoby lepiej, żeby Winnetou zaczekał do jutra rana i wypoczął przez tę noc, bo nie wiadomo, czy następna przyniesie nam spokój?
— Wódz Apaczów używa snu tylko wtedy, gdy ma na to czas. Brat Shatterhand ma także ciało żelazne, wie zatem, że nie jestem znużony.
— Czyń, co uważasz za stosowne! Gdzie się spotkamy?
— Brat Szarlih zna ową wielką jamę, którą Dakotowie nazywają Ki-pe-ta-ki[65]?
— Znam. Nazywają — ją tak, bo ma kształt baby siedzącej. Czy tam chcesz na mnie zaczekać?
— Tak. Ponieważ będziesz musiał okrążać i stracić nieco czasu, żeby się przypatrzyć Osagom, przeto my przybędziemy tam prędzej, niż ty i Hammerdull.
— Hammerdull? Czy on będzie mi towarzyszył?
— Tak.
— Czy brat sądzi, że sam nie podołam temu zadaniu?
— Nie wzgląd na liczbę Osagów zmusza mię do tego zarządzenia. Old Shatterhand nie bałby się ich, gdyby nawet dziesięć razy byli liczniejsi, niż są, ale łatwo może potrzebować pomocnika, choćby tylko dla pilnowania konia, którego brat nie weźmie z sobą tak daleko, jak trzeba będzie się zapuścić. Brat Szarlih z pewnością przyzna mi słuszność.
— Przyznaję, chociaż wiem, że raczej twoja miłość, aniżeli obawa o mnie dodaje mi towarzysza.
Zrozumiał, że go przejrzałem, bo uśmiechnął się na moją odpowiedź. Potem zwrócił się do wodza Osagów, z którym nie zamienił był dotąd ani słowa:
— Szako Matto odpowie na moje pytanie: Prawda, że zamierzaliście napaść na cztery farmy bladych twarzy?
Osaga milczał. Winnetou powtórzył pytanie, a gdy znowu nie otrzymał odpowiedzi, rzekł:
— Wódz Osagów do tego stopnia boi się wodza Apaczów, że słowa więzną mu w gardle.
Wyzwanie to nie chybiło celu, bo Szako Matto wybuchnął gniewnie:
— Ja, najwyższy wódz Osagów, zabiłem siedm szarych niedźwiedzi tą ręką. Imię moje powiada to każdemu, kto chce o tem wiedzieć. Jak mógłbym wobec tego bać się kujota, należącego do narodu Pimów?
Nazwa: „Pimo“ była obelgą dla Winnetou. Lecz on nie stracił spokoju i mówił dalej:
— Szako Matto nie przyzna, że chciał napaść na farmy?
— Nie przyznaję, bo to nieprawda.
— My jednak wiemy, że tak jest. Leżeliśmy w lasku niedaleko naznaczonego drzewa, zanim ty przyszedłeś z zastrzeloną kurą, a potem słyszeliśmy wszystko, co mówiłeś z bladą twarzą, zwaną Old Wabble. Twoja włócznia została w drzewie i tym, którzy ją zobaczą, będzie mówiła, jak głupim może być czasem wódz. Winnetou nie słyszał jeszcze, żeby ktoś, chcąc się ukryć, zaopatrywał swoją kryjówkę w znak, świadczący o tem, że tam się ktoś schował. Możesz się już nie przyznawać, że zamierzałeś napaść na farmy, ponieważ napad nie nastąpi. Ja ostrzegłem blade twarze. Teraz batami zabitoby psów Osagów, gdyby nadeszli. Wiedzą także biali, że Old Wabble był twoim szpiegiem. Jeśli się tam raz jeszcze pokaże, nie dostanie kulą w łeb, lecz stryczek na szyję, jak szpieg.
Osaga milczał, chociaż niewysłowiona złość szarpała nim z tego powodu, że Winnetou zdradził jego plany. Old Wabble natomiast zawołał:
— Ja szpiegiem? To kłamstwo! Jeśli Winnetou mnie nazwał szpiegiem, to sam jest największym łotrem na ziemi!
Winnetou nic nie odpowiedział, ale ja, który cieszyłem się przyjaźnią niezrównanego Apacza, nie mogłem puścić bezkarnie tej bezczelności. Old Wabble zasłużył na baty, ale ja poleciłem Holbersowi co innego z nim zrobić.
— Picie — rzekłem — ściągnij mu więzy w przegubach, żeby aż musiał krzyczeć z bólu, a nie rozpuść ich, dopóki nie zaskomli o łaskę!
Holbers zabierał się już do wykonania mego rozkazu, ale szlachetny Winnetou powstrzymał go, mówiąc:
— Nie czyń tego! On nie może mnie obrazić. Dni jego skąpo policzone. Stoi on o wiele bliżej tego dołu, który go pochłonie, aniżeli sam przypuszcza. Umierającego nie należy dręczyć!
— No! — roześmiał się starzec szyderczo. — Teraz nawet czerwony zaczyna kazanie! Gdyby ten dół teraz otworzył się tu przede mną, to kpiłbym sobie z tego. Życie jest niczem i śmierć taksamo, a wasze życie za grobem to oszustwo, wymyślone przez klechów dla dzieci i starych bab. Przypomnijcie sobie, co już wam raz o tem powiedziałem: Wkulałem w życie, nie zapytany o to, czy sobie tego życzę, niech więc mnie dyabeł porwie, jeśli wylatując z życia, zapytam kogoś o pozwolenie. Do tego nie potrzebuję ani religii, ani Boga!
Na te słowa zdjęła mię zgroza, jak wówczas, kiedy je pierwszy raz z ust jego usłyszałem. Czyż mogło takie bluźnierstwo nie spotkać się z należytą karą? Odwróciwszy się od strasznego starca, przystąpiłem do Hammerdulla, żeby go zawiadomić w tajemnicy przed jeńcami, że ma ze mną pojechać do Wara-tu. Wierny towarzysz bardzo się tem ucieszył, gdyż uważał moje wezwanie za dowód zaufania.
Gdy opuszczaliśmy obóz, stało już słońce nizko nad widnokręgiem. Noc się zbliżała, ale nam to nie przeszkadzało, bo prawdziwy westman nie robi różnicy pomiędzy dniem a nocą. Nawet gdy księżyc nie świeci, drogowskazem niezawodnym są mu gwiazdy, te światła niebieskie, niezmierzonej objętości ciała, wobec których ziemia nasza pyłkiem jest drobniuchnym. One człowieka prowadzą po bezdrożnych okolicach wśród ciemnych nocy. One wzrok umierającego skierowują ku niebu i na wielkie, pełne trwogi, pytanie o życie pozagrobowe odpowiadają uspokajająco i pocieszająco.
Słońce zapadło, zorza wieczorna zgasła, ostatnie blade promyki zmierzchu niknęły na widnokręgu, jak umierające nadzieje. Na szczęście jest wschód, który nam przynosi światło i nadzieję! Nastąpiła pierwsza, głęboka ciemność wieczoru, czarniejsza od nocy samej, bo ani jedna gwiazda na niebie jeszcze nie świeciła.Lecz my mimo to pędziliśmy cwałem po równej jak stół preryi. Wzrok nasz bystry i wprawny kierował naszymi krokami, ale jeszcze więcej chroniły nas przed niebezpieczeństwem oczy i instynkt naszych koni.
W jednem miejscu zatoczył mój kary łuk, chociaż ja nie zauważyłem do tego powodu. Nie wstrzymałem go jednak, wiedząc, że nie uczynił tego daremnie! Może ominął kolonię psów preryowych, które mieszkają często razem setkami i tak podkopują ziemię, że jeździec musi okrążać, jeśli chce, by koń jego nóg nie połamał. Wreszcie odgłos kopyt stał się silniejszy, to był znak, że nie jechaliśmy już po trawie, lecz znaleźliśmy się w zachodniej części stanu, suchej i mniej urodzajnej niż wschodnia.
Po drodze nie było ani drzewa, ani innego przedmiotu, któryby nam mógł służyć za wskazówkę. Zresztą, gdyby nawet było przeciwnie, bylibyśmy tego nie widzieli z powodu ciemności. W takiem położeniu zdaje się człowiek na ów zmysł, wrodzony tylko miłośnikom dzikich okolic, którego jeszcze żaden uczony nie zdołał określić. „Zmysł lokalny“ nie oznacza go dokładnie, więcej zbliża się do istoty rzeczy wyraz: „zmysł oryentacyjny“. Czy to instynkt? Czy owa tajemnicza zdolność patrzenia, dzięki której ptaki przelotne nie zmylą drogi ze Szwecyi do Egiptu. Ja nie wiem. Ilekroć jednak zdałem się na to ukryte niepojęte oko, zawsze prowadziło mnie ono prosto do celu.
Dick Hammerdull powierzył się zupełnie memu przewodnictwu. Pytał kilka razy, czy znam drogę właściwą, a ja mu odpowiadałem, że w tych bezludnych stronach niema dróg wcale, a zatem nie może być także właściwej, ani fałszywej. On skarżył się swoim sposobem na uciążliwość podróży, co mnie bardzo bawiło:
— Nie gońcie, tak mr. Shatterhand! — mówił. — Mam wrażenie, że jadę kominem, długim na całe mile. Mój kark także coś wart, a jeśli runę z konia i złamię go sobie, to skąd wezmę drugi? Czy nam tak pilno, sir?
— Oczywiście!
— Dlaczego?
— Bo na długi czas przed brzaskiem dnia musimy dojechać do Wara-tu. To miejsce leży na otwartej równinie, przeto za dnia zobaczyliby nas Osagowie.
— Czy zobaczyliby, czy nie, to wszystko jedno, ale wobec tego musimy rzeczywiście się spieszyć, bo jeśliby nas zauważyli, to nadarmo podjęliśmy tę drogę. Picie Holbersie, czy sądzisz...
Ja parsknąłem śmiechem, a on przestał mówić i również zaczął się śmiać. Tak był przyzwyczajony pytać Pitta o radę, że teraz nawet chciał to uczynić, mimo że przyjaciela nie było przy jego boku.
Po pewnym czasie zajaśniała jedna gwiazda, potem druga, do tych przyłączyło się więcej, wkońcu rozpięło się nad nami przepiękne gwiaździste niebo. Jechało się teraz lepiej, co tembardziej mię cieszyło, że teren zaczął się drobno marszczyć. Liczne zagłębienia, ciągnące się nieregularnie, musieliśmy albo przecinać na poprzek, albo okrążać, co oczywiście męczyło konie. Mój wierzchowiec trzymał się jednak dzielnie, a klacz Hammerdulla biegła tak wytrwale, jakby była cieniem mego ogiera. Od czasu do czasu puszczaliśmy konie wolniej i poiliśmy je, ilekroć przybywaliśmy nad wodę. Mimo to na ogół jechaliśmy tak szybko, że konie Treskowa i Holbersa byłyby zostały w tyle.
Tak minęła północ. Gwiazdy wkrótce zniknęły, nie wskutek późnej pory, lecz dlatego, że niebo pokryło się chmurami, które coraz bardziej gęstniały. Zbierało się na burzę.
— Tego jeszcze brakowało! — złościł się Hammerdull. — Znowu robi się czarno, czarniej, niż przedtem. Ja radzę zatrzymać się już tutaj.
— Dlaczego?
— Waru-tu przecież znaczy „woda deszczowa“!
— Cóż z tego?
— Nie potrzebujemy jechać dalej. Jeśli usiądziemy tu, na środku starej preryi i zaczekamy czas jakiś, będziemy mieli tyle wody deszczowej, ile tylko zapragniemy.
— Nie róbcie głupich dowcipów! Wy sobie narzekajcie na tę zmianę pogody, jak chcecie, mnie ona bardzo na rękę.
— Ja tego nie rozumiem!
— Czy tego nie pojmujecie, że w ciemności o wiele łatwiej będzie podejść Osagów?
— Hm, tak. Nie pomyślałem nad tem. Rachuby wasze nie zawiodą, jeśli pomimo ciemności dostaniecie się do Wara-tu.
— Za pół godziny będziemy na miejscu.
— Już? To chyba jest dalej!
— Czemu?
— Szako Matto chciał przecież odjechać wieczorem, a wojowników miał sprowadzić dopiero nazajutrz w południe.
— Inny był tego powód. Miejsce, na którem obozowaliśmy, leży stąd o godzinę drogi bliżej, aniżeli drzewo z włócznią. Osaga byłby nie mógł zaraz po przybyciu do Wara-tu wyruszyć z powrotem, byłby musiał zabawić tam z pół godziny. Nadto byłby nie mógł z lichymi końmi swoich ludzi odbyć drogi powrotnej tak szybko, jak drogę tam na swoim rączym gniadoszu. To wszystko on uwzględniał, kiedy mówił Old Wabble’owi, jak długo potrwa jego podróż. Jeśli jeszcze weźmiecie na uwagę szybkość naszej jazdy, to nie zdziwicie się, gdy wam powiem, że mamy do celu jeszcze tylko dwie mile[66].
— Well, jeśli znajdziemy i nie polecimy za daleko w tem egipskiem zaćmieniu słońca, księżyca i gwiazd!
— Nie bójcie się, kochany Dicku! Znam dokładnie te strony.
— Czy znacie, czy nie, to wszystko jedno, bylebyście dobrze trafili!
Niebawem miało się pokazać, czy nie zanadto sobie ufałem. Droga prowadziła dalej przez podługowatą, szeroką kotlinę. Gdybym był ją ominął, to byłoby dowodem, że zabłądziłem. Już mię zaczęły były opadać wątpliwości, kiedy grunt począł się dość nagle obniżać. Zeskoczyliśmy więc z koni i sprowadziliśmy je po zboczu. Na dole wsiedliśmy znowu i przejechawszy w poprzek kotliny, wydostaliśmy się na zbocze przeciwległe. Teraz dopiero mogłem powiedzieć z radością:
— Jechaliśmy tak dokładnie i dobrze, jak w biały dzień. Po pięciu minutach jazdy po płaskiej, nieprzerwanej równinie uderzymy nosami o same Wara-tu.
— Proszę was, sir, użyjcie do tego swojego nosa! Ja mam swój na twarzy do zupełnie innych celów. Cieszę się zresztą nadzwyczajnie, że mimo braku światła nie dostaliśmy się na biegun północny. Czy nad Wara-tu są zarośla?
— Jest mnóstwo, nawet drzew kilka.
— Czy wyjedziemy całkiem na górę?
— Wpierw będę musiał zbadać teren. Gdyby nie było tak ciemno, byłbym was zostawił w kotlince, a sam starał się podejść bliżej. Widzicie, jak nam w pomoc idzie ta burza, która niebawem wybuchnie. Jedźmy powolniej. Teraz trzeba zachować największą ostrożność.
Ściągnęliśmy koniom cugle. Zaledwie ujechaliśmy minutę drogi, kiedy prosto przed nami błysnęło na widnokręgu i oświeciło zarośla, które oddalone były od nas może o pięćdziesiąt kroków.
— Jesteśmy u celu — rzekłem, zsiadając z konia. — Niech się konie położą, a wy przy nich zostaniecie. Macie tu moje strzelby.
— Czy umówimy się o znak, czy też znajdziecie mnie bez tego, sir? — spytał Hammerdull.
— Skoro nie zabłądziłem do Wara-tu, to i was odszukam. Jesteście dostatecznie grubi.
— Teraz wy robicie liche żarty, mr. Shatterhand. Przed wami leży piękne Wara-tu. Uderzcie w nie nosem!
Dałem memu koniowi ręką znak, żeby się położył. Wierzchowiec usłuchał, a klacz Hammerdulla poszła za jego przykładem.
Ruszyłem ostrożnie ku zaroślom, za któremi kryło się Wara-tu. Takie wgłębienie ma kształt misy o pięćdziesięciu może metrach średnicy, napełnione jest wodą i otoczone bądź gęsto, bądź pojedynczo rosnącymi krzakami. Między wodą i zaroślami ciągnie się dość szeroki, wolny od zarośli, pierścień, pokryty muszlowatymi odciskami, utworzonymi przez tarzające się bawoły, które instynktownie przewalają się w miękkim gruncie, ażeby okryć się powłoką z mułu, stanowiącą dla nich ochronę przed pewnymi owadami.
Z łatwością dostałem się do pierwszych zarośli i zaraz zwęszyłem, a równocześnie usłyszałem obok siebie po lewej ręce konie. Pochyliwszy się, zwróciłem się w tym kierunku, gdyż w takich wypadkach stosowną jest rzeczą zająć się także końmi nieprzyjaciół. Zauważone przeze mnie konie były spętane z wyjątkiem jednego, przywiązanego do dwu wbitych w ziemię palików. Za krzakami płonęło ognisko, którego blask padał po przez zarośla na konia. To mi wystarczyło, żeby poznać, co to za zwierzę. Był to szlachetny, bardzo ciemny deresz, podobny do tych, jakie u Komanczów Naini widywałem, a wspaniała grzywa jego spleciona była w coraz to mniejsze warkoczyki, co również przypomniało mi zwyczaj Komanczów Naini. Skąd przyjęli Osagowie ten sposób zdobienia grzywy? Ale to było narazie sprawą uboczną. Ważniejszą była dla mnie ta okoliczność, że przy koniach nie było straży. Widocznie Indyanie czuli się całkiem bezpiecznie! Wróciwszy o kilka kroków, żeby ominąć blask ognia, położyłem się na ziemi i wsunąłem się w zarośla.
Zdarza się czasem, że spełnienie zadania pozornie lub istotnie nadzwyczaj trudnego ułatwia w wysokim stopniu zbieg pomyślnych okoliczności. Tak stało się dzisiaj nad Wara-tu. Ledwie wcisnąłem się w zarośla, ujrzałem wyraźnie całą scenę przed sobą.
Oświetleni przez cztery wielkie ogniska siedzieli Osagowie w liczbie około dwustu na wspomnianym pierścieniu i przypatrywali się z zajęciem sześciu wojownikom, którzy zaczęli byli właśnie taniec bawoli.Rzuciwszy okiem dokoła, zatrzymałem wzrok na jednem z niewielu rosnących tam drzew, do którego przywiązany był Indyanin z twarzą nieubarwioną. Głowa jego była jasno oświetlona. Przestraszyłem się, gdy tę twarz wyraźnie zobaczyłem, gdyż znałem ją dobrze, nawet bardzo dobrze i niezmiernie ją polubiłem. Teraz wyjaśniła mi się obecność konia z grzywą, splecioną w warkoczyki: deresz należał do jeńca. Ta wysoka i szeroka postać, te jędrne, a jednak lekko ruchome członki, te po kaukazku wyrzeźbione rysy dumne, pewne siebie i spokojne, przywiodły mi na pamięć człowieka, którego dawno nie widziałem, o którym często myślałem. To był Apanaczka, młody, szlachetny wódz Komanczów Naini.
Co sprowadziło go do Kanzas? Jak dostał się on, Komancz, w ręce Osagów? Wiedziałem dobrze, jak nieubłagana nieprzyjaźń panowała między tymi szczepami. Jeniec musiał oczywiście zginąć, jeślibym go nie ocalił. Na szczęście nic w tem nie było trudnego. Nikt nań teraz nie zważał, a oczy wszystkich zwrócone były na tancerzy. Za drzewem, do którego był przywiązany, rosły dwa krzaki, jakby wymarzona dla mnie osłona, gdybym chciał zbliżyć się do niego od tyłu.
Równie prędko, jak mi te myśli przyszły, zostały też wykonane. Cofnąłem się w zarośla, podniosłem się do postawy stojącej i pośpieszyłem do Hammerdulla.
— Wstawajcie! — rozkazałem. — Wsiądźcie na swoją klacz i jedźcie!
— Co się stało? — zapytał. — Odjeżdżamy?
— Osagowie mają jeńca, którego ja znam i muszę uwolnić.
— Heavens! Kogo, mr. Shatterhand?
— O tem później. Chodźcie już, chodźcie!
Mego karego, gdy zerwał się na dany znak, wziąłem za cugle i pociągnąłem za sobą. Hammerdull mimo swej tuszy szybko wskoczył na siodło i ruszył za mną. Nie zaprowadziłem go tam, gdzie sam byłem przedtem, lecz na przeciwległą stronę zarośli, położoną za plecami Apanaczki.
— Zaczekajcie tu na mnie! Przyprowadzę jeszcze jednego konia.
Z temi słowy zniknąłem mu z oczu. Musiałem się śpieszyć, gdyż pojmanego należało oswobodzić przed zakończeniem tańca bawolego, który teraz zajmował uwagę Osagów. Pobiegłem na drugą stronę do deresza i odwiązałem go od palików. Koń oparł się, stanął i parsknął głośno. To groziło mi niebezpieczeństwem, ale na szczęście wiedziałem, jak sobie poradzić.
— Eta, kawah, eta, eta! — przemówiłem doń pieszczotliwie, głaskając go po szyi.
Usłyszawszy znajome dźwięki, zaniechał zaraz oporu i poszedł za mną. Gdy przybyłem z nim do Hammerdulla, zajaśniała na niebie silna błyskawica i huknęły pierwsze grzmoty. Teraz należało jeszcze bardziej się śpieszyć, bo taniec mógł się prędzej skończyć z powodu burzy!
— Potrzymajcie tego konia. Dosiędzie go uwolniony jeniec — rzekłem do Dicka. — Gdy wrócę, dacie mi moje strzelby.
— Well! Sprowadźcie go, ale sami nie wpadnijcie w błoto! — odpowiedział.
Znowu błysnęło i zahuczały grzmoty. Wcisnąwszy się jak najprędzej w zarośla, rzuciłem się na ziemię i poczołgałem się po trawie. Wojownicy tańczyli jeszcze, a Osagowie przyśpiewywali im, wykrzykując co chwila: peteh, peteh, peteh[67], a przytem klaskali w ręce. Nie mogli oczywiście wobec tego słyszeć szelestu gałęzi, dlatego ja posuwałem się szybko naprzód i przybyłem do pojmanego o wiele prędzej, aniżeli uważałem to za możliwe. Nie widziałem, żeby kto na niego patrzył, a jego uwaga również, jak mi się zdawało, zajęta była owym tańcem. Aby mu dać poznać, że ktoś myśli o jego uwolnieniu, dotknąłem najpierw jego stopy, a on drgnął lekko, ale tylko na chwilę.
— Go oksz[68]! — rzekłem o tyle głośno, żeby tylko on to pomimo tańca usłyszał.
Jeniec skinął głową na znak, że poczuł moją rękę i zrozumiał moje słowo. Trzema rzemieniami był przywiązany do drzewa. Jednym przymocowane były do drzewa nogi, drugim szyja, a trzecim ręce. Wydobywszy nóż, przeciąłem z łatwością rzemienie na nogach i rękach, ale do rzemienia, krępującego szyję, musiałem się podnieść, a to było niebezpieczne. W pomoc przyszedł mi przypadek. Jeden z tańczących zbliżył się z powodu zbyt żywych ruchów zanadto do brzegu, miękki grunt usunął mu się pod nogami, a on wpadł w kałużę. Rozległ się powszechny śmiech, a oczy wszystkich zwróciły się na ociekającego wodą naśladowcę bawołów. Ja skorzystałem z tego, stanąłem szybko na nogach, pociągnąłem nożem po rzemieniu i położyłem się równie prędko na ziemię. Nikt tego nie zauważył.
— Bejteh took ominu[69]! — wezwałem Apanaczkę ostrożnie i cofnąłem się o kilka kroków w zarośla.
Mając go ciągle na oku, widziałem, jak stał przez chwilę, potem przykucnął nagle i pomknął za mną w krzaki. Teraz już nie dbałem o nic, bo pochwycić nas nie mogli. Wziąłem uwolnionego za rękę i pociągnąłem za sobą, wciąż jeszcze w pochylonej postawie. Wtem oświetliła błyskawica zarośla, huknął straszny piorun i naraz chlupnęło z nieba jezioro deszczu na ziemię. Taniec się skończył niewątpliwie, a wtedy spostrzegli z pewnością Osagowie brak Komancza. Teraz już się podniosłem i poprowadziłem Apanaczkę za sobą do Hammerdulla. Za nami zawyło sto głosów. Dick podał mi moje strzelby, Komancz zaś wskoczył na swego konia, nie dziwiąc się wcale temu, że go tu zastał. Ja i Hammerdull dosiedliśmy również prędko koni i odjechaliśmy, coprawda niezbyt pospiesznie, gdyż szum deszczu tłumił odgłos kroków końskich.
Ruszyliśmy nie w tę stronę, z której przybyliśmy, lecz tam, gdzie miałem się spotkać z Winnetou, to jest do Ki-pe-ta-ki. Z Wara-tu trzeba było tam jechać cztery godziny. Gdy obliczyłem odległość i wziąłem to na uwagę, że Winnetou nie potrzebował zbyt prędko wyjeżdżać z naszego obozu, wydało mi się prawdopodobnem, że jeszcze przed nim dotrzemy do miejsca „Starej kobiety“. On niewątpliwie przypuszczał, że stracimy dużo czasu, zanim podejdziemy Osagów, tymczasem wszystko poszło tak prędko! W jakim celu byliśmy właściwie w Wara-tu? Żeby się dowiedzieć, ilu Osagów się zgromadziło i w razie możności bez niebezpieczeństwa dla siebie zawiadomić ich, że blade twarze ostrzeżono przed napadem? Skutek podróży tej byłby nie wielki, gdyby nie to, że uratowaliśmy Apanaczkę, którego ja tak polubiłem na Llano Estacado. Jakiś głos wewnętrzny, czy przeczucie mówiło mi, że ja tym dzielnym, młodym wodzem Komanczów Naini zajmę się więcej, aniżeli dotychczas, że mój stosunek do niego przybierze jeszcze inną postać. Ja wierzę takim głosom, bo one nie zawodzą.
Apanaczka nie mógł mnie dokładnie zobaczyć, nie wiedział przeto, kto był jego wybawcą. Ja jechałem z Hammerdullem naprzód, a on za nami. Z powodu deszczu mógł on widzieć tylko zarysy naszych postaci, a musiał się trzymać blizko nas, jeśli miał nie stracić nas z oczu. Chcąc, żeby jeszcze dłużej pozostał w nieświadomości co do mej osoby, nachyliłem się do Hammerdulla i powiedziałem doń pocichu:
— Jeśliby się obcy oto zapytał, nie wyjawcie mu, kto jestem!
— A on co za jeden?
— To wódz Komanczów, ale nie zdradźcie się przed nim z tą wiadomością, bo domyśli się, że ja go znam.
— Czy wolno mu powiedzieć, że jedziemy do Winnetou?
— Nie. O Apaczu nic mu nie mówcie!
— Well! Niechaj wszystko pokryje milczenie!
Osagowie zapewne dosiedli czemprędzej koni i pomimo deszczu rozbiegli się po okolicy Wara-tu, ale na szczęście żaden nie zbliżył się do nas, choć jechaliśmy dość powoli. Wobec obfitości fal, spadających z nieba,
nietrudno było zabłądzić. Nadto panowała ciemność wprost nieprzebyta, błyskawice, choć częste i oślepiające, nie pomagały w oryentacyi, raczej ją utrudniały, gdyż nagła zmiana od głębokiej ciemności do jaskrawego światła drażni oko, a błyskawica nie ukazuje przedmiotów w rzeczywistym kształcie. Gęsty deszcz lał przez dwie godziny. Rozmowa była niemożliwa, musieliśmy więc ograniczyć się na najpotrzebniejszych okrzykach. Wobec tego nie obawiałem się, żeby mię Apanaczka poznał prędzej, niż to było moim zamiarem, zwłaszcza że miałem na sobie inne ubranie, aniżeli wówczas, gdyśmy się poraz pierwszy spotkali. Nadto zesunąłem był tak nizko szeroką kresę mego kapelusza, że z pewnością wygląd mój był całkiem zmieniony.
Wreszcie deszcz ustał, chmury jednak nie ustąpiły, ciemności więc dalej panowały. Ja podpędziłem konia, ażeby uniknąć przedwczesnych zapytań, a Apanaczka zabrał się do Hammerdulla. Jakkolwiek nie miałem zamiaru zwracać uwagi na ich rozmowę, to jednak uchwyciłem kilka wyrazów grubasa, które mnie zajęły. Nie puszczałem konia tak szybko i nadsłuchiwałem poza siebie, nie zdradzając się przytem postawą. Apanaczka posługiwał się żargonem, używanym między białymi i czerwonymi, składającym się ze słów angielskich, hiszpańskich i indyańskich. Każdy dobry westman rozumie ten żargon i nieźle nim mówi. Właśnie usłyszałem był odpowiedź Hammerdulla:
— To player[70] i nic więcej.
— Co to jest player?
— Człowiek, który wszędzie się włóczy i wykonywa tańce niedźwiedzie i bawole.
— Uff! Blade twarze to szczególni ludzie. Czerwoni są za dumni na to, ażeby tańczyć dla obcych. A jak się nazywa?
— Kattapattamattafattarattagattalattasza.
— Uff, uff, uff! Będę musiał często słyszeć to imię, zanim zdołam je zapamiętać. Czemu ten dobry biały, który mię ocalił, nie mówi z nami?
— Bo nicby nie słyszał!
— Czy on głuchy?
— Zupełnie.
— Ubolewam nad tem, bo on nie usłyszy podziękowania, które mu Apanaczka chce złożyć. Czy ma skwaw i dzieci?
— Ma dwanaście skwaw, bo każdy player musi mieć dwanaście żon i dwa razy po dwudziestu synów i córek, a wszyscy głusi.
— Uff, uff! W takim razie z żonami i dziećmi mówi tylko znakami?
— Tak.
— Zapewne ma dziesięć razy po dziesięć i więcej różnych znaków! Jak je pamięta? To widocznie bardzo odważny człowiek, skoro jako głuchy puszcza się w lasy dzikie i ostępy, bo tu grożą niebezpieczeństwa dwa razy większe, jeśli trzeba się zdać tylko na oczy.
Czy Dick Hammerdull, mówiąc o mej głuchocie, uczynił to dla jakiegoś określonego zamiaru, czy też przyszło mu to na język, jak jego zwykłe wyrażenie „to wszystko jedno“, tego nie mogłem dociec. Naraz zaszedł wypadek, który zadał kłam jego twierdzeniom. Pomimo odgłosu kroków naszych koni wydało mi się, że usłyszałem tętent. Zatrzymałem się sam i pocichu poleciłem grubasowi Apanaczce, żeby przystanęli. Miałem słuszność. Zbliżał się do nas jeździec, choć nie jechał wprost na nas. Z łatwo zrozumiałych powodów byłem skłonny przypuścić, że to Osaga, Gdyby mój domysł okazał się prawdziwym, mógł ten nieznajomy jako poseł między nami a Osagami donieść im, że pochwyciliśmy ich wodza. Zależało nam na tem, żeby ich o tem zawiadomić, dlatego postanowiłem go pochwycić.
— Zostańcie tu i potrzymajcie mego konia i strzelby! — szepnąłem do towarzyszy, zsiadając z konia i oddając karego Apanaczce, a strzelby Hammerdullowi.
Następnie pobiegłem w lewo, gdzie spodziewałem się spotkać jeźdźca. On nadjechał, a ja pochyliwszy się, puściłem go tak daleko, jak było mi potrzeba do rozbiegu, poczem rozpędziwszy się, wskoczyłem z tyłu na jego konia. Kiedy mnie mijał, widziałem, że to Indyanin. Nie spodziewając się niczego, tak się przeraził, uczuwszy mnie za sobą, że nie wykonał najmniejszego ruchu na swoją obronę. Ścisnąłem go za gardło tak silnie, że puścił cugle, a ręce opadły mu na dół bezwładnie. Niestety koń jego nie zachował się tak biernie. Gdy zauważył nagle podwójny ciężar, stanął dęba, a potem zaczął niebezpiecznie podskakiwać i rzucać się na wszystkie strony. Nie było to dla mnie drobnostką, bo siedziałem za siodłem i musiałem trzymać jeźdźca, oraz pochwycić cugle. Za dnia byłoby mi to łatwiej poszło, ale w tej ciemności nie mogłem cugli zobaczyć i starałem się tylko o to, żeby nie dać się zrzucić na ziemię. Wtem wynurzyła się obok mnie postać, która sięgnęła koniowi ręką do pyska. Ja uwolniłem swoją prawą rękę, wydobyłem rewolwer i spytałem:
— Kto to? Czy mam strzelić?
— To ja, Apanaczka — zabrzmiała odpowiedź. — Niech Old Shatterhand strąci Osagę!
Wódz Komanczów poznał po tupocie kopyt, w jakiem znajdowałem się położeniu, zeskoczył z konia i rzuciwszy Hammerdullowi cugle mojego, pospieszył mi z pomocą, pochwycił konia rozhukanego za uzdę i zmusił do spokoju. Teraz ja zrzuciłem pojmanego na ziemię i zeskoczyłem sam, ażeby go natychmiast znowu pochwycić, bo bezwładność jego mogła być tylko podstępem, którym chciał mnie może oszukać. Lecz on i teraz nie stawił oporu. Wprawdzie był przytomny, ale wskutek przestrachu stracił zdolność panowania nad sobą.
— Czy Apanaczka mnie poznał? — zapytałem Komancza.
— Gdy poleciłeś mi przytrzymać twego konia, wydało mi się, że to twój Hatatitla — odpowiedział. — Potem zauważyłem, że twój towarzysz otrzymał od ciebie dwie strzelby, a nie jedną, a chociaż potem jeszcze miałem pewne wątpliwości, przecież, gdy cię zobaczyłem na koniu jeńca, poznałem, kto jesteś. Na taki skok odważyłby się, zwłaszcza w nocy, tylko Winnetou i Old Shatterhand, chociaż ten biały myśliwiec nie słyszy teraz niestety! Co uczynimy z tym jeńcem? To Osaga.
— Przypuszczam, że to wywiadowca, którego musimy zabrać z sobą.
Przywołaliśmy Hammerdulla. Indyanin zaczął się wreszcie ruszać, spróbował nawet oporu, lecz nic nie wskórał. Przywiązaliśmy go do konia i wybraliśmy się w dalszą drogę.
Niech nikt nie myśli, że wdałem się zaraz z Apanaczką w długą rozmowę, czegoby się nie dało uniknąć między białymi. Gdy dwaj przyjaciele po długiej rozłące spotkają się wśród takich okoliczności jak obecne, to możnaby spodziewać się, że najpierw upomną się serca o swoje prawa. Tak było i w tym wypadku, tylko serca nasze nie korzystały ze swoich praw zapomocą wielu słów. Gdy ruszyliśmy dalej, zbliżył Komancz swego konia do mego, ujął mię za rękę i rzekł serdecznie uradowany:
— Apanaczka dziękuje dobremu Wielkiemu Manitou, że pozwolił mu zobaczyć znowu najlepszego ze wszystkich białych myśliwców. Old Shatterhand ocalił mnie od pewnej śmierci!
— Od czasu, kiedy musiałem rozstać się z walecznym wodzem Nainich, tęskniła ciągle za nim dusza moja — odpowiedziałem. — Wielki Duch kocha swoje dzieci i spełnia ich życzenia wtedy właśnie, kiedy one uważają to za niemożebne!
Więcej już nie mówiliśmy. On trzymał mnie dalej za rękę i tak jechaliśmy tuż obok siebie, dopóki noc nie ustąpiła przed szarością dnia. Przy świetle poranku przekonałem się, że nie zmyliłem kierunku. Ucieszyłem się tem, bo chciałem przed Winnetou stanąć u celu podróży.
Ki-pe-ta-ki leży na zachodzie Kanzasu, który, jak wiadomo, jest formacyą kredową. Tam i na południowym zachodzie dobywają teraz sól w wielkiej ilości. Jeśli gdzie pokaże się jej więcej, a woda deszczowa, albo źródlana rozpuści ją i wypłucze, powstają podziemne jaskinie, których pokrywa zapada się, ponieważ nie ma oparcia. Te zapadliny mają głębokie, pionowe ściany i bardzo ostre krawędzie. Jeśli ściany są zwarte, tworzy się po pewnym czasie jezioro, wypełniające całe wgłębienie, jeśli zaś porowate, to woda przecieka na boki i tylko głębiej położone miejsca zachowują pewną wilgoć, sprzyjającą powstaniu i utrzymaniu się mniej lub więcej bujnej roślinności. Z początku składa się ta roślinność z krzewów, potrzebujących soli, później zasiewają się i rosną rośliny, soli nieprzyjazne, w miarę jak znika zawartość soli. Jeśli wgłębienie takie leży w zupełnie gładkiej równinie, czyni osobliwe wrażenie, gdyż z daleka widać tylko czuby drzew, które zapuściły korzenie w głęboko położonem dnie.
Takiem miejscem było Ki-pe-ta-ki, czyli w języku Dakotów Stara kobieta. Pełne roślinności, odgraniczone ostro od nieurodzajnej równiny, wyglądało w zarysach, jak siedząca na ziemi Indyanka.
Słońce wschodziło właśnie na widnokręgu za nami, gdyśmy ujrzeli przed sobą tę zieloną skwawę. Przybyliśmy na miejsce od lewego biodra figury, a Winnetou należało spodziewać się od prawej. Dla ostrożności kazałem się zatrzymać i obszedłem dokoła „Starą kobietę“. Nie było ani śladu ludzkiej istoty, sprowadziliśmy więc konie po mniej stromem miejscu na dno, gdzie zdjęliśmy jeńca z konia i przywiązaliśmy do drzewa. Był to jeden z najlepszych koni Osagów. Muszę nadmienić, że pojmany należał do tego szczepu, był pomalowany w barwne pasy i nie mówił ani słowa.
Teraz mogłem zapytać Apanaczke o to, co on przeżył od czasu naszego rozstania się do chwili obecnego spotkania, wolałem jednak zaczekać, dopóki sam nie zacznie o tem mówić, gdyż wojownikowi o tak niezwykłym charakterze nie chciałem naprzykrzać się ciekawością. Ale Dick Hammerdull był mniej delikatny, bo zaledwie usiadł, zwrócił się do Indyanina z zapytaniem:
— Słyszę, że mój czerwony brat jest wodzem Komanczów. Jak się to stało, że wpadł w ręce Osagów?
Apanaczka uśmiechnął się lekko i dotknął ręką swoich uszu.
— Czy walczyłeś z nimi? — badał grubas dalej.
Komancz odpowiedział tym samym ruchem. Wobec tego zwrócił się Hammerdull do mnie:
— Zdaje się, że nie chce mnie odpowiadać. Zapytajcie go wy, mr. Shatterhand!
— To także nie odniosłoby skutku — odrzekłem.
— Dlaczego?
— Czy nie rozumiecie jego ruchów? Daje wam zapomocą nich do poznania, że nic nie słyszy.
Te słowa rozjaśniły grubasowi całą sprawę. Otworzywszy szeroko usta, roześmiał się wesoło i rzekł:
— Well! To on także ma dwanaście żon i dwa razy po dwudziestu synów i córek.
— Prawdopodobnie!
— W takim razie ja muszę się pilnować, ażebym nie ogłuchł, bo jakbyśmy sobie w dalszej podróży radzili, gdybyśmy wszyscy trzej nic nie słyszeli! Cisza, jaka tu panuje, jest trochę przykra. Czy nie macie, sir, dla mnie jakiej roboty, ażeby mi się czas nie dłużył tak bardzo?
— Owszem. Wyjdźcie na górę i patrzcie, kiedy nadejdzie Winnetou. Zależy mi na tem, żebym to naprzód wiedział.
— Czy wam zależy, czy nie, to wszystko jedno, ale wam powiem.
Gdy się westman oddalił, uznał Apanaczka za stosowne przynajmniej jedną uwagą wyświetlić sprawę swej niewoli u Osagów. Rzucił na jeńca wzgardliwe spojrzenie i rzekł:
— Synowie Osagów to nie wojownicy. Boją się broni walecznych mężów i napadają tylko na bezbronnych.
— Czy mój brat nie miał broni z sobą?
— Miałem tylko nóż, bo wszelką inną broń musiałem zostawić w domu.
— Aha! Mój brat był w drodze po świętą Yatkuan[71].
— Słusznie się brat domyśla. Apanaczkę wysłała rada starszych na północ, żeby szukał świętych kamieniołomów. Brat Shatterhand wie, że żaden wojownik, wysłany przez swój szczep w tę podróż, nie bierze z sobą innej broni prócz noża. Nie potrzebuje ani łuku, ani strzały, ani tomahawka, gdyż mięsa mu jeść nie wolno, tylko rośliny, bronić się przed nieprzyjacielem również nie musi, bo zakazanem jest napadać na człowieka, udającego się do świętych kamieniołomów. Apanaczka nie słyszał jeszcze, żeby to prawo, obowiązujące wszystkie szczepy, kiedykolwiek przekroczono. Osagowie tylko dopuścili się tej hańby, pojmawszy mnie i związawszy, chociaż tylko nóż miałem przy sobie i dowiodłem im zapomocą wampum kalumetu, że znajduję się w drodze po świętą glinę.
— Pokazałeś im wampum? Nie widzę go. Czy je straciłeś?
— Tak. — Odebrali mi je i wrzucili do ognia.
— Nie do uwierzenia! Coś takiego nie zdarzyło się jeszcze nigdy. Przez to samo spalili w ogniu swój honor i zniszczyli na zawsze. Powinni byli obejść się z tobą jak z gościem, gdybyś nawet był ich największym wrogiem.
— Uff! Oni chcieli mnie nawet zabić.
— Czy broniłeś się, gdy cię schwytali?
— Czy było mi wolno?
— Nie.
— Gdybym się był bronił, byłoby popłynęło dużo krwi. Zdałem się przeto na moje wampum i odwieczne prawa, których jeszcze nikt nie naruszył, i poszedłem za nimi do obozu posłusznie jak dziecko. Teraz może każdy uczciwy wojownik plunąć w twarz każdemu Osadze, którego spotka i...
Zamilkł, bo Hammerdull przyszedł z wiadomością, że widać Winnetou. Chciałem Apaczowi zrobić niespodziankę obecnością Komancza Naini, poprosiłem więc Apanaczkę, żeby został przy jeńcu, a sam udałem się z Hammerdullem na drugą stronę Ki-pe-ta-ki, skąd oznajmieni mieli się ukazać. Spodziewałem się oczywiście pięciu osób, a mianowicie Winnetou, Treskowa, Holbersa, Old Wabble’a i Szako Matty, lecz ku swemu ździwieniu zauważyłem oprócz nich jeszcze jednego Indyanina i to przywiązanego do konia jak to spostrzegłem, gdy się do nas więcej zbliżyli. Winnetou więc prowadził jeńca, również Osagę, na co wskazywały barwy na jego twarzy.
Wyszedłem daleko z zarośli, ażeby Winnetou nie potrzebował badać terenu i odrazu mię poznał. Apacz skręcił też prosto ku mnie i zapytał:
— Czy zdarzył się bratu jaki wypadek, że przybył tu przede mną?
— Nie. Wszystko odbyło się rychlej i lepiej, aniżeli przypuszczałem, dlatego jestem tu prędzej.
— Niech brat zaprowadzi nas do swoich koni! Mam mu coś ważnego powiedzieć.
Szako Matto rzucił na mnie dumne spojrzenie, usłyszawszy te słowa. Ja to zauważyłem i odrzekłem:
— Konie znajdują się na drugiej stronie, ale my rozłożymy się zaraz tutaj na dole.
Bystry Winnetou domyślił się natychmiast, że idzie o coś tajemnego, spojrzał mi w twarz, a na ustach jego zaigrał przelotnie uśmiech zadowolenia. Wódz Osagów natomiast zrobił szorstką uwagę:
— Old Shatterhand usłyszy, co zaszło, i będzie musiał wkrótce puścić mnie na wolność!
Nie odpowiedziawszy mu, zszedłem do wgłębienia. Tamci poszli za mną, a Hammerdull i Holbers prowadzili konie obu Indyan. Podczas tego rzekł grubas do swego długiego przyjaciela:
— I u was zatem stało się coś bardzo ważnego, ty stary szopie, Holbersie?
— Jeśli sądzisz, że to ważne, to zgadłeś — brzmiała odpowiedź.
— Czy zgadłem, czy nie, to wszystko jedno, ale to nie jest tak ważne, jak to, co...
— Przestańcie paplać! — przerwałem mu. — Czekajcie na swoją kolej! Są tu przed wami inni, którzy będą mieli coś do powiedzenia!
Zrozumiał, że omal nie popełnił błędu i zamknął sobie dłonią usta.
Przybywszy na dno zapadliny, odwiązaliśmy jeńców od koni, położyliśmy ich na ziemi, a sami usiedliśmy obok nich. Winnetou nie mógł wiedzieć, z czem ja kryłem się przed nim, dlatego rzucił mi pytające spojrzenie. Ja narazie nie zaspokoiłem jego ciekawości, lecz poprosiłem go, żeby on się podzielił ze mną tą ważną wiadomością, którą zapowiedział.
— Spodziewam się — rzekłem — że nie spotkało was nic przykrego?
Nim Winnetou zaczął mówić, wtrącił Old Wabble szyderczym tonem:
— Nawet coś bardzo przykrego dla was! Jeśli wam się zdaje, że wciąż jeszcze pewnie nas macie w swoim ręku, to mylicie się grubo!
— Pshaw! — roześmiałem się ja na to. — Teraz nawet lepsze karty mamy w ręku, niż przedtem.
— Jakto?
— Dziś pojmaliśmy jeszcze jednego jeńca.
— I sądzicie, że to dla was takie korzystne? Niech wam Winnetou powie, jak rzeczy stoją!
Apacz przezwyciężył tym razem swoją dumę i rzekł ze wzgardą:
— Stary kowboy ma jad w ustach. Nie bronię mu plwać nim na nas.
— Tak, to jad, od którego wszyscy zginiecie, jeśli natychmiast nas nie puścicie na wolność, th’ is clear!
— Niepotrzebnie nas straszycie! — zauważyłem ja z przekąsem.
— Będziecie wy inaczej śpiewali, gdy się dowiecie, co zaszło podczas waszej nieobecności.
Wskazał na świeżo schwytanego Indyanina i mówił dalej:
— Wojownicy Osagów, nie mogąc się doczekać powrotu swego wodza, wysłali do niego tego człowieka, ażeby zbadał przyczynę jego długiej nieobecności. Ten przyszedł do lasku, w którym wzięliście nas do niewoli, ale nas już nie zastał. Wtedy ruszył naszym tropem i znalazł nasze wczorajsze obozowisko. Czy niczego się jeszcze nie domyślacie?
— Domyślam się tylko, że go przytem schwytano.
— Bardzo ładnie! Ale tego nie wiecie, że on miał towarzysza, który, będąc rozsądniejszym i ostrożniejszym od niego, umknął i pośpieszył po kilkuset Osagów, którzy już wkrótce was dopędzą. Radzę wam uwolnić nas natychmiast, gdy bowiem nadejdą Osagowie i zastaną nas jeszcze w waszym ręku, nie oszczędzą was, lecz zdmuchną, jak wiatr nędzne zapałki!
— Czy to wszystko, co chcieliście mnie powiedzieć? — zapytałem.
— Narazie. Jeśli jednak będziecie na tyle głupi, żeby nie posłuchać mojej rady, to dowiecie się więcej!
— To lepiej będzie, jeśli zaraz wystąpicie z tą nową groźbą!
— Nie. Chciałbym wpierw zobaczyć, czy Old Shatterhand ma choć setną część tego rozsądku, który mu ludzie błędnie przypisują.
— Tyle rozsądku nie potrzeba na to, żeby się wyśmiać z waszej groźby, wystarczy go sto razy mniej. Jeślibyśmy nawet przypuścili, że wszystko tak jest, jak mówicie, to w każdym razie wy znajdujecie się jeszcze w naszej mocy, a Osagów tutaj niema. Kto nam zabroni, żebyśmy was nie zdmuchnęli, jak wiatr nędzne zapałki?
— Pshaw! Tego nie uczynicie, bo jesteście zbyt dobrym i miłosiernym chrześcijaninem, a nadto wiecie, że Osagowie pomściliby krwawo śmierć naszą.
— Co może zdziałać tych kilku ludzi wobec takich, jak Winnetou, nie mówiąc już o mnie!
— Zarozumiałość wasza jest wielka. To rzecz znana. Domyślam się nawet, co was napełnia taką otuchą.
— Co?
— Byliście, jak Winnetou w farmie Fennera i prosiliście o pomoc. Prawdopodobnie jest już w drodze kilku biednych kowboyów, którymi chcecie nas zastraszyć.
— Pshaw! Gdybyście choć trochę umieli obliczać czas i przestrzeń, to byście wiedzieli, że z farmy Fennera byłbym nie mógł jeszcze wrócić. Byłem w zupełnie innej stronie, a na dowód z jaką miłością pamiętałem tam o was, przywiozłem wam tutaj kogoś.
— Ciekaw jestem, kogo? Pokażcie go nam!
— Chętnie zrobię tę przyjemność wam i waszemu sprzymierzeńcowi.
Powiedziałem Hammerdullowi do ucha kilka słów, a on skinął głową z uśmiechem, wstał i oddalił się zaraz. Wszyscy, nawet Winnetou, choć on nie okazywał tego po sobie, z napięciem oczekiwali, kogo grubas przyprowadzi. Gdy zaś przyszedł wkrótce z pojmanym Osagą, zawołał Szako Matto z przestrachem:
— Uff, uff!
— All devills! — krzyknął Old Wabble. — To właśnie ten...
Utknął w połowie zdania. Dałem Hammerdullowi znak, żeby odprowadził czerwonego napowrót, bo ten mógł zdradzić obecność Apanaczki, i rzekłem do starego kowboya:
— Ten czerwony miał sprowadzić setki Osagów. Czy i teraz jeszcze sądzicie, że oni przyjdą?
— Niech was dyabeł porwie! — syknął do mnie.
— Uff! — wtrącił szybko Szako Matto. — Old Wabble zapomniał zupełnie o Nainim!
— O, nie! — odparł zagadnięty. Zwróciwszy się zaś do mnie, dodał: — Mam jeszcze jedną kartę, której wy nie potraficie przybić, chociaż uważacie się za tak mądrego!
— Co to za karta?
— Zaraz się dowiecie. Przypominacie sobie zapewne Llano, gdzie mieliście zaszczyt...
— Być przez was okradzionym — wtrąciłem.
— To także prawda, ale ja chciałem powiedzieć coś innego — rzekł starzec ze śmiechem. — Był tam młody wódz Nainich. Jak on się nazywał?
— Apanaczka — odpowiedziałem, udając, że nie domyślam się niczego.
— Yes. Apanaczka! Lubiliście go bardzo. Nieprawdaż?
— Nie przeczę.
— Słyniecie z nadzwyczaj dobrego serca, przypuszczam więc, że miłość wasza ku niemu nie zmalała.
— Przeciwnie, wzmogła się nawet!
Old Wabble mówił tonem wyższości, jak gdyby był pewny swej sprawy, a ja nie starałem się wyprowadzić go z tego błędu, zauważywszy, że Apanaczka sam już zabierał się do odegrania roli, do której ja chciałem go dopiero powołać. Hammerdull nie wrócił po odprowadzeniu Osagi, a zamiast niego ukazał się w krzakach wódz Nainich. Zapewne domyślił się, że chciałem jego osobą zrobić niespodziankę i zakradł się aż tu, nie czekając na moje wezwanie. Oczywiście dostrzegłem go tylko ja i bystry Winnetou.
— Wzmogła się nawet? — powtórzył za mną Old Wabble. — To znaczy, że jak dawniej uważacie go za swego przyjaciela i brata?
— Istotnie!
— Dla którego żadna ofiara nie byłaby zbyt wielką?
— Tak. Nie zostawiłbym go w niebezpieczeństwie, choćbym miał własne życie narazić.
— Bardzo ładnie! Właśnie mogę wam powiedzieć, że on znajduje się w tak wielkiem niebezpieczeństwie, jakie tylko być może.
— Rzeczywiście?
— Całkiem pewnie.
— Jakież to niebezpieczeństwo?
— On jest jeńcem Osagów.
— Nie wierzę temu.
Old Wabble spojrzał był na mnie jakby w nadziei, że ja się bardzo przestraszę. Gdy jednak odpowiedź moja nastąpiła tak prędko i w tak obojętnym tonie, zapewnił mnie skwapliwie:
— Może wam się ciągle zdaje, że ja blaguję? Bądźcie pewni, że mówię prawdę!
— Głupie gadanie!
— Zapytajcie o to tego Osagę, którego Winnetou wczoraj pochwycił! On przyniósł nam tę wiadomość, która nas ucieszyła tak, jak was z pewnością zmartwi.
— Mimoto wasze przekonanie o jego niewoli jest błędne!
— Mogę na to sto razy przysiąc!
— Pshaw! Przysięgi Old Wabble’a nic w moich oczach nie znaczą! Czy pojmanie Apanaczki miało być owym atutem, którego ja nie potrafiłbym przybić?
— Oczywiście!
— Domyślam się, jaki macie w tem cel. Przypuszczacie, że wydamy was za niego!
— Widzicie, jak mądrzejecie, gdy was trącić nosem na miejsce właściwe! Odgadliście istotnie.
— Żal mi was, że jest miejsce, o które teraz wasz nos musi trącić.
— Jakie miejsce?
— Ten krzak na prawo od was. Zwróćcie łaskawie swój nos w tamtą stronę!
Old Wabble popatrzył w oznaczonym kierunku. Apanaczka, który słyszał każde słowo nasze, rozsunął teraz gałęzie rękoma i wyszedł do nas. Gdyby piorun był uderzył przed Szako Mattą i Old Wabble’m, byliby się tak nie przerazili, jak na widok wodza Nainich.
— No? — spytałem. — Kto z nas ma silniejszy atut?
Nikt mi nie odpowiedział. Wtem zabrzmiał głos tego, który zwykle mówił tylko wtedy, gdy go pytał przyjaciel Dick Hammerdull, to jest głos Pitta Holbersa:
— Heigh-day, a to gaudium! Nie będzie żadnej wymiany jeńców. Old Wabble przegrał.
Starzec zgrzytnął strasznie zębami, zaklął okropnie i krzyknął głosem przerywanym z wściekłości:
— Psie, stokrotnie przeklęty! Jesteś w przymierzu z piekłem i wszystkimi dyabłami. Niewątpliwie zapisałeś im duszę swoją, bo inaczej nie udawałoby ci się każde przedsięwzięcie. Plwam na ciebie! Nienawidzę ciebie nienawiścią, jakiej jeszcze nikt nie odczuwał.Słyszysz, ty psie przeklęty!
— Ja ubolewam nad tobą z całego serca — odpowiedziałem spokojnie. — Poznałem wielu ludzi godnych pożałowania, ale tyś najgodniejszy ze wszystkich. Ty nie pojmujesz tego wcale, jaką litość sobą wzbudzasz. Oby kiedyś Bóg miał nad tobą choć drobną część tej litości i miłosierdzia, jakie ja teraz dla ciebie odczuwam. Oto odpowiedź na twe przekleństwo, albowiem każde przekleństwo z ust twoich zmienia się w błogosławieństwo dla tego, na kogo je rzucisz. Skończyłem z tobą. Jesteś tak nędzną istotą, że widok twój sprawia ból oku. No, zabieraj się stąd czemprędzej!
Poszedłem ku niemu, rozciąłem mu więzy i odwróciłem się od niego. Myślałem, że zerwie się natychmiast i ucieknie, lecz on wstał powoli, potem położył rękę na mem ramieniu, a wkońcu rzekł tonem wyraźnego szyderstwa:
— Boli cię oko na mój widok? Puszczasz mnie dlatego wolno? Nie wyobrażaj sobie jednak, że tak nieskończenie wyżej odemnie stoisz pod względem moralnym! Jeśli rzeczywiście żyje Bóg, w którego ty tak chełpliwie wierzysz, to ja w jego oczach równy jestem tobie, bo w przeciwnym razie on musiałby być gorszym drabem niż taki, za jakiego ty mnie uważasz. On stworzył mnie i ciebie, a jeśli ja wypadłem mu inaczej niż ty, to nie ja temu winienem, lecz on. Do niego więc zwróć się ze swem oburzeniem, nie do mnie, a gdyby rzeczywiście istniało życie wieczne i sąd ostateczny, z którego ja śmieję się serdecznie, to nie on mnie, lecz ja jego powinienem sądzić za to, że wyposażył mnie tak zwanemi wadami i grzechami. Zrozumiesz chyba nareszcie, jakie to dziecinne i śmieszne głupstwa ta wasza nabożność i bogobojność! Ty myślisz pewnie, że kierujesz się dobrocią, tymczasem w gruncie rzeczy postępujesz odpowiednio do poznania, które i ja posiadam, że nikt nie jest ani zły, ani dobry, bo Bóg, wynalazca grzechu pierworodnego, musiałby sam być temu winien. Bywaj zdrów, człowieku miłości i miłosierdzia! Pomimo twojej głupoty jestem dziś z ciebie zadowolony. Nie sądź jednak, że przy spotkaniu się z tobą przemówię do ciebie inaczej, aniżeli kulą! Dla nas obydwu niema miejsca na sawannie. Jeden z nas musi się stąd wynieść, a ponieważ ty się tak boisz widoku krwi ludzkiej, to ja ci jej trochę puszczę przy najbliższej sposobności. Was, inni panowie, żegnam temi samemi słowy i to samo wam obiecuję. Do widzenia!
Jeńcy nie mieli oczywiście broni, bo im ją odebrano. Strzelba Old Wabble’a wisiała na kuli u jego siodła, a nóż wetknął sobie za pas Dick Hammerdull. Stary kowboy przystąpił do grubasa i sięgnął ręką po nóż, lecz Dick cofnął się i zapytał:
— A ty czego szukasz za moim pasem?
— Mego noża! — oświadczył Old Wabble zuchwale.
— On teraz jest nasz, a nie twój!
— Oho! Czy mam do czynienia z opryszkami i złodziejami?
— Stul pysk, bo ci skoczę do niego, ty stary drabie! Znasz prawa preryi i wiesz, do kogo należy broń jeńca!
— Nie jestem już jeńcem, lecz wolnym człowiekiem!
— Wolnym, czy nie, to wszystko jedno, ale mnie to nic nie obchodzi. Jeśli Old Shatterhand wrócił ci wolność, to nie wynika z tego jeszcze, żebyś musiał i broń odzyskać.
— To zatrzymaj ją sobie i bądź przeklęty, gruby mopsie! Ja dostanę inny nóż od Osagów!
Poszedł do swego konia, zdjął strzelbę z siodła, zarzucił ją na plecy i chciał skoczyć na siodło. Wtem powstał Winnetou, wyciągnął doń rękę i rozkazał:
— Stać, powiesić strzelbę napowrót!
W postawie i twarzy Apacza było coś tak nieodpartego, że Old Wabble usłuchał go wbrew swemu zwyczajowi. Powiesił strzelbę na siodle, ale potem zwrócił się do mnie i zawołał:
— Co to ma znaczyć? Przecież koń i strzelba należą do mnie!
— Nie — odparł Winnetou. — Dając ci wolność, chciał mój brat Shatterhand okazać ci tylko odrazę, którą każdy musi wobec ciebie odczuwać. Zgadzamy się z nim wszyscy, gdyż wzdrygamy się na myśl o dotknięciu się ciebie ręką, nożem lub kulą. Nie oddajemy więc ciebie naszej zemście, lecz sprawiedliwości wielkiego Manitou. Byłbyś także wziął sobie swojego konia i broń, ale ponieważ zagroziłeś nam puszczeniem krwi, przeto nie otrzymasz teraz nic oprócz wolności. Odejdziesz teraz natychmiast, ale gdybyś się za dziesięć minut pokazał w pobliżu, to rzemień owinie ci się około szyi i przywiąże do gałęzi jednego z drzew. Powiedziałem. Howgh! A teraz precz!
Old Wabble roześmiał się głośno, skłonił się głęboko i odrzekł:
— Przemówiłeś, jak król. Szkoda tylko, że twoje słowa w moich uszach brzmią, jak szczekanie psa! Idę, ale zobaczymy się jeszcze!
Odwrócił się, wyszedł po pochyłem zboczu wgłębienia na górę i zniknął. Gdy dla ostrożności udałem się za nim kawał drogi, zobaczyłem, jak chwiejnym krokiem podążał zwolna po równinie. Szanowałem dawniej tego człowieka nietylko dla jego wieku, lecz i dlatego, że uważałem go za dzielnego westmana, teraz jednak zmieniłem moje zdanie pod tym względem. Gdybyśmy nawet mogli byli uważać go za lepszego człowieka, jako „man of the west“, przecież byłby nam na nic się nie zdał. Tym razem puściłem go wolno nie tyle wskutek namysłu, ile chwilowego odruchu przed uczuciem wstrętu, które nie pozwoliło mi przemówić doń ani słowa więcej.
Winnetou zgodził się na moje zarządzenie, ale Hammerdull i Holbers nie. Widziałem to po ich minach, ale nie odważyli się czynić mi wyrzutu z tego powodu. Natomiast Treskow, którego prawniczo-policyjne uczucia obrażała moja łagodność, rzekł do mnie, kiedy wróciłem:
— Nie weźcie mi tego za złe, mr. Shatterhand, że was zganię. Pomijam to, że nawet jako chrześcijanin nie postąpiliście poprawnie, bo chrześcijaństwo uczy, że po każdym złym uczynku powinna nastąpić kara. Ale postawcie się w położenie kryminalisty, przedstawiciela świeckiej sprawiedliwości! Co powiedziałby taki na to, że za każdym razem puszczacie wolno tak zepsutego i niepoprawnego łotra, jak ten Fred Kutter. Ten człowiek zasłużył już na śmierć więcej niż sto razy, jeśliby się tylko wzięło w rachubę jego zbrodnie jako „zabójcy Indyan“. A jeśli twierdzicie, że nas to nic nie obchodzi, to dowiedziono przecież, że kilkakrotnie godził na wasze i nasze życie, a teraz znowu zagroził nam śmiercią. Co ma prawnik na to powiedzieć, że staracie się poprostu uchylić od niego zasłużoną karę! Żadną miarą nie pojmuję pobudek waszego postępowania.
— Czy ja jestem prawnikiem, mr. Treskow? — odpowiedziałem na jego wyrzuty.
— Zdaje mi się, że nie.
— Albo kryminalistą?
— Prawdopodobnie nie.
— A zatem! Mimo to nie mam wcale zamiaru odwracać od niego zasłużonej kary, nie chcę tylko być jego sędzią ani katem. Jestem mocno przekonany, że już oddawna wisi nad jego głową ów miecz nieszczęsny, którym ugodzi go wyższa i potężniejsza ręka. Coś mię wstrzymuje od uprzedzania sprawiedliwości boskiej. Jeśli nie możecie zrozumieć mojego postępowania, to przyznajcie przynajmniej, że w duszy i sercu człowieka są prawa, których nie wolno przekraczać, nieubłagane i potężniejsze od wszystkich waszych pisanych paragrafów.
— Być może! Ja pod tym względem nie jestem tak czuły, jak wy. Muszę jednak zwrócić waszą uwagę na skutki, wynikające z waszego posłuszeństwa wobec tych tajemniczych, a niezrozumiałych dla mnie wewnętrznych praw.
— Jakie skutki? Wymieńcie mi taki wypadek!
— Ułaskawiliście Old Wabble’a. A co teraz uczynimy z wodzem Osagów i jego współwinnym? Czy także puścimy bezkarnie?
— Gdyby to zależało odemnie, tobym to zrobił.
— W takim razie niech dyabli porwą wszystkie wasze prawa preryowe, których wy nie stosujecie, pomimo że tak sławicie ich bezprzykładną surowość.
— Przedewszystkiem jestem chrześcijaninem, a dopiero potem westmanem. Biali oszukali Osagów, a ci postanowili sobie powetować to zapomocą napadu. Oni wedle swoich zapatrywań uważają się za zupełnie uprawnionych do tego. Czy wolno nam Szako Mattę karać za niewykonany zamiar?
— Pomińmy więc sprawę napadu. Ale tego mu nie można darować, że godził na nasze życie, chciał nas pochwycić i zabić!
— Czy spełnił ten zamiar?
— Nie, ale powinnibyście wiedzieć, że już samo usiłowanie jest karygodne!
— Hm, z was straszny prawnik!
— Jestem do tego uprawniony, to mój obowiązek. Was proszę, byście to samo stanowisko zajęli.
— Dobrze. Przypuśćmy, że samo usiłowanie jest karygodne. Czy jednak zamiar wodza Osagów urządzenia napadu na farmy i zabicia nas wszedł w okres usiłowania?
Treskow zawahał się z odpowiedzią, a potem mruknął:
— Zamiar... zamiar... usiłowanie... Usiłowanie na dalszą metę... Hm, to również nie zaszło! Dajcie mi spokój z tą drobiazgowością!
— Aha! Zaczynacie powoli ustępować ze swego stanowiska! Powiedzcie przecież jasno i pewnie: czy sam zamiar jest karygodny?
— Moralnie, ale nie sądowo.
— Well! Czy należy Szako Mattę ukarać?
Milczał przez chwilę, poczem zawołał gniewnie:
— Jesteście najprzykrzejszym adwokatem, z jakim kiedykolwiek sędzia miałby do czynienia. Nie chcę nic więcej wiedzieć o tej sprawie!
— Powoli, powoli, mr. Treskow! Jestem surowszy, aniżeli wam się wydaje. Za sam zamiar nie możemy go ukarać, ale ja jestem za tem, żebyśmy zarządzili środki zapobiegawcze, które podobne są do kary jak rodzeństwo.
— To co innego! Cóż wnosicie?
— Teraz nic jeszcze. Nie tylko ja mam tu coś do powiedzenia.
— Bardzo słusznie! — potwierdził Dick Hammerdull skwapliwie. — Jakąś nagrodę musi oczywiście ten czerwony otrzymać. Nieprawdaż, stary szopie, Holbersie?
— Hm, jeśli sądzisz, że zasłużył na klapsa, to masz słuszność, kochany Dicku — odpowiedział długi.
— Naradźmy się więc, jak z nim postąpić! — rzekł Treskow, przybierając najsurowszą minę.
Wysoce zajmująca była gra wyrazów twarzy Szako Matty, gdy przysłuchiwał się naszej wymianie zdań. Nie stracił on ani słowa z tej rozmowy, wiedział więc, w jaki sposób zająłem się jego sprawą. Oko jego, patrzące z początku posępnie, spoczywało teraz na mnie z zupełnie innym, niemal przyjaznym wyrazem. Widać było, że odczuwał dla mnie wdzięczność. Mogło mi to być obojętne, bo nie kierowały mną uczucia osobiste, kiedy z jego powodu popadłem w zatarg z Treskowem. Gdy ten wezwał nas teraz poważnym tonem do narady, przerwał wódz Osagów milczenie i zwrócił się do mnie:
— Czy zechce teraz Old Shatterhand mnie wysłuchać?
— Mów! — rzekłem doń.
— Słyszałem słowa, których nie mogę dobrze pojąć, bo są mi obce, to jednak zrozumiałem, że Old Shatterhand był po mojej stronie, a tamta blada twarz przeciwko mnie. Winnetou, wódz Apaczów, milczał podczas tej sprzeczki. Zapewne więc godzi się na postanowienie swego przyjaciela i brata. Wprawdzie są oni obaj nieprzyjaciółmi Osagów, lecz wszyscy czerwoni wiedzą, jak sprawiedliwie myślą ci dwaj słynni wojownicy i jak sprawiedliwie postępują. Wzywam ich, by i dziś byli sprawiedliwi!
Zamilkł i popatrzył na mnie, jakby czekał na odpowiedź.
— Wódz Osagów — oświadczyłem — słusznie określił nasz sposób postępowania, niechaj się też nie obawia niesprawiedliwości z naszej strony. Muszę jednak sprostować jego mylne zapatrywanie, jakobyśmy byli wrogami Osagów. Pragniemy zawsze żyć w zgodzie ze wszystkimi czerwonymi i białymi ludźmi. Gdy nam jednak stanie ktoś w drodze, a nawet godzi na życie nasze, czyż mamy się nie bronić? A jeśli, broniąc się, zwyciężymy napastnika, czyż ma on prawo twierdzić, że jesteśmy jego wrogami?
— Old Shatterhand miał niewątpliwie mnie na myśli, mówiąc o obronie przed napastnikiem. Ale kto może o sobie powiedzieć ze słusznością, że go zaczepiano? Wódz Osagów, Szako Matto, chciałby zapytać, na co blade twarze mają sędziów i sądy?
— Ażeby wydawać wyroki i wymierzać sprawiedliwość.
— Czy te wyroki są zgodne z prawem, czy istotnie wymierzają sprawiedliwość?
— Tak.
— Czy Old Shatterhand wierzy w to, co mówi?
— Tak. Wprawdzie sędziowie są także ludźmi, którzy mogą się mylić, dlatego...
— Uff, uff! — wtrącił skwapliwie — dlatego mylą się zawsze, ilekroć chodzi o sprawiedliwość względem czerwonych mężów. Old Shatterhand i Winnetou siedzieli już przy stu obozowych ogniskach i tysiące razy słyszeli skargi, podnoszone przez czerwonych przeciwko białym. Nie chcę ani jednej z nich przytaczać, ani dodawać do nich nowej, ale jako wódz Osagów pozwolę sobie przedstawić, co już wycierpiał mój naród i co go teraz znów spotkało. Ileż to razy oszukały nas blade twarze, a my nie znaleźliśmy sędziego, któryby się zlitował nad nami i przyznał nam nasze prawa! Przed miesiącem dopuszczono się znowu względem nas wielkiego oszustwa, a gdy domagaliśmy się sprawiedliwości, wyśmiano nas. Co czyni biały człowiek, gdy sędzia odmówi mu sprawiedliwości? Zwraca się do sądu wyższego, a gdy i ten go z niczem odprawi, wymierza sobie sam sprawiedliwość: lynchuje swego przeciwnika, lub tworzy związki, które potajemnie i wbrew prawom niosą sobie pomoc, jeśli otwarcie i prawnie nie mogą jej uzyskać. Czemu czerwonemu mężowi nie wolno uczynić tego, co czyni biały? Wy mówicie: lynch, my mówimy: zemsta, wy mówicie: związek, a my: narada starszych. To wszystko jedno. Ale gdy wy pomagacie sobie sami, nazywacie to sprawiedliwością wymuszoną, a gdy my sami sobie radzimy, wy to określacie jako grabież i rabunek.Właściwa prawda jest ta: Biały to człowiek honorowy, który czerwonego nieustannie oszukuje i okrada, a czerwony to złodziej i rozbójnik, z którego biały ciągle skórę zdziera. Przytem mówicie ustawicznie o wierze i pobożności, o miłości i dobroci! Oszukano nas niedawno na mięsie, prochu i wielu innych rzeczach. Gdyśmy przyszli do ajenta z prośbą o pomoc, spotkaliśmy się z szyderczo uśmiechniętemi minami i lufami, groźnie do nas wymierzonemi. Wobec tego wzięliśmy sobie prochu i mięsa, gdzie się dało, bo bez tego żyć nie możemy. Za to zaczęto nas ścigać i zabito nam wielu wojowników. Jeśli wyruszyliśmy teraz, by pomścić śmierć poległych, to kto temu winien? Kto jest oszukanym, a kto oszustem? Kto ograbionym, a kto grabieżcą? Kto zaczepionym, a kto nieprzyjacielem? Niech Old Shatterhand da mi na te pytania słuszną odpowiedź!
Zwrócił na mnie spojrzenie, pełne oczekiwania. Cóż miałem i mogłem mu na to odpowiedzieć jako człowiek uczciwy? Winnetou wybawił mnie z tego drażliwego położenia i zabrał głos, choć milczał dotychczas:
— Winnetou jest najwyższym wodzem wszystkich plemion Apaczów. Żadnemu z wodzów nie może bardziej chodzić o dobro jego ludzi, aniżeli mnie o szczęście mego narodu. Zarzuty Szako Matty nie są dla mnie nowością. Ja sam podnosiłem je nieraz już przeciwko bladym twarzom, ale bez skutku. Czy jednak w wodzie, w której znajdują się ryby drapieżne, każda ryba musi żyć mięsem drugich? Czy w lesie, w którym żyją skunksy, musi każde zwierzę być śmierdzielem? Czemu wódz Osagów nie czyni żadnej różnicy? Żąda sprawiedliwości, a sam postępuje niesprawiedliwie, odnosząc się nieprzyjaźnie do ludzi, niewinnych niesprawiedliwości, wyrządzonej jemu i jego ludziom! Czy może nam przytoczyć choćby jeden wypadek, w którym by Old Shatterhand, albo Winnetou okazali się wrogami człowieka spokojnego? Czy nie słyszał nigdy,że przeciwnie nawet najgorszych wrogów oszczędzamy, jak tylko jest to możliwe? Gdyby zresztą dotąd o tym nic nie wiedział, to przekonał się teraz sam, kiedy mój brat i przyjaciel Shatterhand przemawiał za nim, chociaż wódz Osagów godził na jego życie. Szako Matto nie potrzebuje nadarmo słów tracić, bo my wiemy dobrze i oddawna to, co on nam chce powiedzieć, ale on zapewne nie wie tego, o czem my go pragniemy pouczyć, że kto żąda sprawiedliwości, sam nie powinien być niesprawiedliwym. On zamierzał nas oskalpować, a teraz widzi, że my mogliśmy zabrać mu skalp i życie. Ale niech zachowa sobie jedno i drugie. Odzyska nawet wolność, choć jeszcze nie dzisiaj. Za jego nieprzyjaźń odpłacimy mu dobrocią, a jego żądzę krwi względnością. Jeśli potem jeszcze będzie utrzymywał, że jesteśmy wrogami Osagów, to nie będzie godzien tego, żeby imię jego postało kiedy jeszcze na ustach czerwonego, albo białego wojownika. Szako Matto wygłosił długą mowę, a ja poszedłem za jego przykładem, chociaż jego słowa i moje były zupełnie zbyteczne. Powiedziałem. Howgh!
Teraz nastała głęboka cisza. Nietylko przemówienie, lecz także osoba i sposób wyrażania się Winnetou wywołały to wrażenie. Obaj wiedzieliśmy, iż słowa jego stosowały się nietylko do Osagi. Były zwrócone także do innych, a szczególnie do Treskowa. Szako Matto leżał z miną niewzruszoną. Nic nie wskazywało na to, żeby przemowa Apacza nań oddziałała. Treskow spuścił oczy i patrzył w bok, jakby w zakłopotaniu. Wreszcie spojrzał na mnie i powiedział:
— Zaprawdę, człowiek, obcując dłużej z wami i z Winnetou, musi wreszcie, czy chce, czy nie chce, przyjąć wasz sposób myślenia. Jeśli teraz uwolnicie wodza Osagów i jego ludzi, to ja pierwszy temu się nie sprzeciwie. Boję się tylko, że on potem na czele swoich ludzi puści się za nami, ażeby spróbować szczęścia i nas pochwycić.
— Zobaczymy! Z waszych słów wnioskuję, że uważacie teraz naradę za zbyteczną.
— Tak jest rzeczywiście. Czyńcie, co chcecie!
— Well! Uporam się rychło! Słuchajcie zatem, co postanawiam w porozumieniu z Winnetou! Szako Matto pojedzie z nami na taką odległość, z której nie będzie mógł być dla nas niebezpiecznym. Będzie wprawdzie skrępowany, ale otaczany takimi względami, jakie każdy prawy westman powinien mieć dla wodza walecznego narodu. Obaj wojownicy jego są wolni. Niech wrócą nad Wara-tu i oznajmią Osagom, że wódz ich pojmany, że blade twarze ostrzeżono, że gdyby mimo to odważyli się napaść na farmy, to wódz ich zginie od kuli. Rozwiążcie im rzemienie!
Wezwanie to odnosiło się do Hammerdulla i Holbersa, którzy też zaraz uwolnili jeńców. Ci, zerwawszy się z ziemi, chcieli pobiec do swoich koni, lecz ja zabroniłem im tego, mówiąc:
— Stać! Nie pojedziecie do Wara-tu, lecz pójdziecie pieszo. Wasze konie i strzelby my zabieramy. Czy je odzyskacie, to będzie zależało od zachowania się Szako Matty. Idźcie więc i powiedzcie braciom swoim, że to Old Shatterhand oswobodził wczoraj Apanaczke, wodza Nainich!
Nie mogli pogodzić się z tą myślą, że będą musieli bez koni i bez broni wracać. Spojrzeli pytająco na swego wodza, a on im rzekł:
— Czyńcie, co wam Old Shatterhand rozkazał! Gdyby wojownicy Osagów nie wiedzieli, jak mają postąpić, niech zapytają Honskej-nonpeja[72], na którego zdaję dowództwo. On zrobi, jak należy!
Przypatrywałem się ostro jego twarzy, gdy mówił do swoich ludzi, lecz ani jeden rys jej nie okazywał, czy to odstąpienie dowództwa oznaczało dla nas na później walkę, czy pokój. Obaj uwolnieni weszli na zbocze, a potem oddalili się w tym kierunku, w którym udał się był Old Wabble.
Konie ich zatrzymałem z kilku powodów. Mając wierzchowce, byliby się dostali do Wara-tu o wiele rychlej, niż pieszo i spodziewany pościg byłby mógł się zacząć o kilka godzin wcześniej. Zyskaliśmy więc dużo na czasie. Nadto były to bardzo dobre konie, bo jeńcy wysłani byli w daleką drogę, którą należało prędko przebyć, a my właśnie takich koni potrzebowaliśmy. Broń ich także mogła nam się przydać. Apanaczka, który, jak wiadomo, miał tylko nóż, wziął sobie niezłą strzelbę Szako Matty. Porzucił oczywiście narazie pierwotny zamiar udania się po świętą glinę i postanowił towarzyszyć nam do Colorado. Ponieważ należało się spodziewać prawie napewno, że Osagowie, otrzymawszy wiadomość o dostaniu się wodza w nasze ręce, ruszą natychmiast do Ki-pe-ta-ki, a stamtąd za nami, by go uwolnić, przeto nie mogliśmy zabawić dłużej na tem miejscu. Szako Mattę przywiązano do konia, zostawiwszy mu jednak do pewnego stopnia swobodę ruchów. Holbers i Treskow dosiedli koni Osagów, a resztę zwierząt wzięto pod juki. Tak opuściliśmy miejsce „Starej kobiety“.
W dalszej drodze musieliśmy oddalić się od rzeki Republikan, bo skręcała na północ do Nebraski. Jechaliśmy wprost na zachód, aby się dostać do rzeki Salmon. Podwójne niebezpieczeństwo nam groziło.Przed nami podążał oddział „generała“, którego trop spodziewaliśmy się znaleźć niebawem, a za nami Osagowie, których pościg był bardzo prawdopodobny. Ani jedno, ani drugie jednak nie budziło w nas wielkiego niepokoju. Nie przeczuwaliśmy, że zagrażało nam jeszcze trzecie niebezpieczeństwo, o wiele bliższe, choć jechaliśmy wprost na nie.
Mogliśmy dla zmylenia Osagów zwrócić się nieco na południe, ale po pierwsze nie baliśmy się tych Indyan, po drugie przez to okrążenie byłby się opóźnił termin spotkania się naszego z Old Surehandem. Zachowaliśmy więc kierunek zachodni aż do południa dnia następnego, o tym czasie bowiem otrzymaliśmy wiadomość, która skłoniła nas wbrew naszym pierwotnym zamiarom do zboczenia na południe.
Natknęliśmy się na trzech jeźdźców, od których usłyszeliśmy, że po całej okolicy, leżącej przed nami, snuje się bardzo liczna zgraja trampów. Spotkani przez nas ludzie wpadli byli w ręce części tej bandy i nietylko zostali zupełnie ograbieni, lecz nadto jeden z nich otrzymał dość niebezpieczną ranę postrzałową w udo. Kto słyszał o trampach lub, co gorsza, poznał ich osobiście, ten pojmie, że nie pragnęliśmy zobaczyć się z tymi niegodziwymi ludźmi, których każdy prawy westman unika, jak plugastwa, bo wstydzi się mierzyć z nimi swe siły. Jak najwprawniejszy i najwytworniejszy szermierz na florety nie da rady widłom ordynarnego parobka stajennego, tak każdy uczciwy myśliwiec na preryi ustępuje, o ile możności, z drogi tym wyrzutkom społeczeństwa ludzkiego. Nie czyni tego z obawy przed nimi, lecz z odrazy dla nikczemności ich postępowania.
Z tych samych pobudek i my zwróciliśmy się na południe, a przeprawiwszy się już wieczorem przez północne ramię rzeki Salmon, rozłożyliśmy się na prawym jej brzegu na nocleg.
Tu dopiero opowiedział mi Apanaczka, co przeżył od czasu, gdyśmy się rozstali na Llano Estacado. Jego jazdy z Old Surehandem do fortu Terrel, jak wspomniano, nie uwieńczył pożądany skutek, gdyż nie znaleźli tam poszukiwanego Dana Ettersa. Nikt tam wogóle nie słyszał tego nazwiska, ani nie znał jego właściciela.
— Sprawdziła się więc moja ówczesna przepowiednia — rzekłem ja, gdy Apanaczka skończył. — Nie dowierzałem owemu „generałowi“, bo czułem, że on usiłuje Old Surehanda wywieść w pole co do tego Ettersa, nie zdołałem tylko odgadnąć, w jakim celu to czyni. Wyglądało to tak, jakby on dokładniej znał stosunek Old Surehanda do Ettersa, niż to po sobie okazywał. Zwróciłem na to uwagę naszego przyjaciela, lecz on nie chciał wierzyć. Czy mówił o tem z bratem Apanaczką?
— Nie.
— Nie wspomniał ani słowem, dlaczego tak gorliwie szuka Ettersa?
— Ani jednem.
— Potem rozstaliście się nad Rio Pecos, a ty wróciłeś do swego szczepu?
— Tak, pojechałem do Kaam-kulano.
— Gdzie matka przyjęła cię z radością?
— Poznała mnie w pierwszej chwili i przyjęła z miłością, ale potem opuścił ją znowu duch jej — odrzekł nagle zasępiony.
Nie zważając na jego nastrój, zapytałem:
— Czy przypominasz sobie jeszcze słowa, które z ust jej słyszałeś?
— Tak. Ona mówi je stale.
— Czy i dziś jeszcze wierzysz, że one należą do guseł indyańskich?
— Tak.
— Wiara twoja jet w tym względzie błędna. W duszy matki tkwią obrazy zdarzeń i osób, które nie mogą stać się wyraźniejszemi. Czy nie zauważyłeś u niej chwili, w którejby te obrazy stały się jaśniejszymi?
— Nie. Nie przebywałem z nią wiele, gdyż musiałem ją pożegnać wkrótce po powrocie do domu.
— Dlaczego?
— Wojownicy Nainich, a szczególnie Wupa Umugi, wódz ich, nie chcieli mi przebaczyć, że mój biały brat, Old Shatterhand, uznał mię za godnego wypalenia z nim fajki przyjaźni i wierności. Tak mi utrudnili życie w „Dolinie zajęczej“, że odszedłem.
— Dokąd?
— Do plemienia Komanczów Kanean.
— Czy ci przyjęli mego brata natychmiast?
— Uff! Gdyby to nie Old Shatterhand powiedział, śmiałbym się z tego pytania! Byłem najmłodszym wodzem Nainich, ale nikt mię tam pokonać nie zdołał. To też ani jeden głos nie podniósł się przeciwko mnie, kiedy mężowie Kaneanów naradzali się nad przyjęciem mnie do swego szczepu. Teraz jestem najwyższym wodzem tego plemienia.
— Cieszy mię to bardzo, bo cię lubię. Czy nie mogłeś zabrać matki od Nainich?
— Chciałem to uczynić, ale mąż, którego ona jest żoną, nie dopuścił do tego.
— Guślarz? Nie nazywasz go ojcem, lecz mężem, którego matka twoja jest żoną? Zauważyłem to już wtedy, że go nie kochasz.
— Nie mogłem wtedy oddać mu mego serca, a teraz nienawidzę go, bo oddziela mię od kobiety, która mię na świat wydała.
— Czy wiesz napewno, że to twoja matka?
Spojrzał na mnie wzrokiem człowieka, zaskoczonego niespodzianką i powiedział:
— Dlaczego mnie tak pytasz? Wiem, że Old Shatterhand nie powie nigdy słowa bez powodu, że czyni i mówi wszystko po głębokim namyśle. Zapewne i teraz dla ważnej przyczyny zadaje mi tak osobliwe pytanie.
— Rzeczywiście mam do tego powód, ale to nie owoc namysłu, lecz skutek głosu, który już dawniej odzywał się w mem sercu. Czy Apanaczka odpowie mi na pytanie?
— Odpowiem, choćbym nie rozumiał, dlaczego pytasz. Skwaw, o której mówimy, jest moją matką. Nigdy nie myślałem inaczej i kocham ją bardzo.
— Czy ona rzeczywiście — jest żoną guślarza?
Apanaczka znowu odparł tonem zdziwienia:
— Nie rozumiem i tego pytania. Zawsze przecież uważali ich wojownicy nasi za męża i żonę.
— Ty także?
— Oczywiście.
— Ale jego nie lubisz?
— Powiedziałem już, że go nienawidzę.
— Wszak jesteś pewien, że to twój ojciec.
— Zawsze nazywano go moim ojcem.
— A on siebie tak nazywał? Przypomnij sobie!
Spuściwszy głowę, milczał Apanaczka przez chwilę, potem podniósł twarz nagłym ruchem i rzekł:
— Uff! Teraz sobie przypominam, że nigdy, ani razu nie nazwał mnie szi yej.
— Ale matka mówiła do ciebie se tsej?
— Także nie!
Wyrazy, oznaczające „mój synu“, są u większości plemion indyańskich inne, gdy je mówi ojciec, a inne, gdy ich używa matka. U Nainich ojciec odzywał się do syna szi yej, a matka se tsej. Apanaczka mówił dalej:
— Oboje mówili do mnie tylko: omi[73]. Matka nazywała mnie czasem se tsej, lecz tylko wtedy, gdy mówiła o mnie z drugimi.
— To szczególne, to osobliwe! Chciałbym teraz wiedzieć jeszcze, czy on nazywa ją iwo uszingwa[74], a ona jego iwuete[75].
Namyślał się znów przez chwilę, a potem odpowiedział:.
— Zdaje mi się, że nazywali się tak, kiedy byłem jeszcze bardzo młody, ale od owych czasów nie słyszałem tych słów w ich ustach.
— Od tego więc czasu używała tylko słów Tibo taka i Tibo wete?
— Tak.
— A ty uważasz te słowa za wyrazy guślarskie?
— Tak.
— Dlaczego?
— Bo ojciec twierdził zawsze, że to gusła. Jest to niewątpliwie prawda, bo niema czerwonego, ani białego męża, któryby wiedział, co znaczyło słowo Tibo. A może wie to brat Shatterhand?
Ja także tego nie wiedziałem. Przypomniały mi się wprawdzie francuskie nazwiska Thibaut i Thibault, lecz łączenie ich z równobrzmiącem Tibo wydało mi się rzeczą zbyt śmiałą. Chciałem właśnie dać odpowiedź, wyrażającą tę myśl, lecz nie zdążyłem, gdyż uprzedziły mię dwie osoby, które nie uważały na pierwszą część rozmowy, potem jednak, usłyszawszy z ust moich słowa Tibo taka i Tibo wete, zwróciły się do nas z tem większem zajęciem.
Swego czasu przyrzekłem był na Llano Estacado Apanaczce, że nikomu nie wyjawię tych słów tajemniczych. Dotrzymałem obietnicy tak wiernie, że nawet wobec Winnetou nie wspomniałem o nich. To też zdziwiłem się niemało, kiedy teraz Apacz przerwał naszą rozmowę słowami:
— Tibo taka i Tibo wete? Ja znam te słowa!
A prawie równocześnie z nim zawołał wódz Osagów:
— Ja także znam Tibo taka i Tibo wete! Byli w obozie Osagów i ukradli nam dużo futer i koni.
Apanaczka zdumiał się oczywiście tak samo jak ja i zwrócił się najpierw do Winnetou:
— Skąd Wódz Apaczów zna te słowa? Czy był kiedy w obozie Nainich?
— Nie, ale ojciec mój Inczu-czuna spotkał był raz mężczyznę i kobietę, którzy nazywali się Tibo taka i Tibo wete. On był bladą twarzą, a ona Indyanką.
— Gdzie ich spotkał? Gdzie to było?
— Na skraju Estacada. Oni sami i konie ich były już blizkie śmierci głodowej. Kobieta trzymała na rękach chłopczyka, owiniętego w chustę. Ojciec mój zajął się nimi, zaprowadził do najbliższej wody, by ich nakarmić i napoić, a gdy przyszli do siebie, chciał ich zaprowadzić do najbliższej osady bladych twarzy. Oni woleli jednak, żeby im pokazał, gdzie przebywali wówczas Komancze. Jechał więc z nimi przez dwa dni, dopóki nie znalazł śladów tych Indyan. Ponieważ ci byli jego śmiertelnymi wrogami, przeto musiał zawrócić, lecz wybawionej przez siebie rodzinie dał mięsa i dynię wody i dokładne wskazówki, gdzie miała szukać Komanczów.
— Kiedy to się zdarzyło?
— Kiedy ja byłem małym chłopcem.
— Czego jeszcze dowiedział się brat mój o tych dwu osobach i ich dziecku?
— Słyszałem, że kobieta utraciła duszę, że mówiła bezładnie, a gdzie tylko znalazła krzak jaki, odrywała zieloną gałązkę i owijała ją sobie dokoła głowy.
— Więcej nic nie wie Winnetou?
— To wszystko, co mi ojciec opowiadał o tem spotkaniu.
Apacz potwierdził ruchem ręki, że nic więcej niema do powiedzenia i zapadł w poprzednie milczenie. Wtem odezwał się Szako Matto:
— Ale ja mogę więcej powiedzieć, bo znam lepiej tych złodziei, aniżeli Winnetou, wódz Apaczów.
Teraz chciał Apanaczka zabrać głos, lecz ja dałem mu znak, ażeby milczał. On to zapewne był tym chłopcem małym, a ponieważ Osaga posądził o kradzież owego mężczyznę i kobietę, którzy uchodzili za jego rodziców, przeto chcąc zapobiec bezpośredniej, a ciężkiej obrazie, przemówiłem zamiast niego:
— Niech wódz Osagów, Szako Matto, podzieli się z nami wiadomościami o tych osobach! Prawdopodobnie nie usłyszymy o nich nic dobrego.
— Old Shatterhand ma słuszność — potwierdził Osaga. — Czy znał Old Shatterhand człowieka, który nazywał się Raller i był u bladych twarzy oficerem?
— Nie znam oficera o tem nazwisku.
— W takim razie jest tak, jak się później domyśliłem. On podał nam wówczas fałszywe nazwisko i przybył do nas tylko w tym celu, by nas okpić. Szukaliśmy go wszędzie, a ja byłem nawet w fortach i w wielkich miastach bladych twarzy, ażeby się o niego dopytać, ale nigdzie nie znali oficera nazwiskiem Raller.
— Są tu dwa wypadki możliwe: albo on był oficerem i nie nazywał się Raller, albo się tak nazywał i nie był oficerem. Czego chciał od wojowników Osagów?
— Zjawił się był sam u nas w ubraniu oficera i przedstawił się jako poseł białego ojca[76] w Waszyngtonie. Oświadczył nam, że wybrano nowego białego ojca, który go wysłał do nas, by nam oznajmić, że miłuje czerwonych mężów, że chce żyć z nimi w pokoju i lepiej o nich się starać, aniżeli dawniejsi biali ojcowie, którzy nie byli względem nich dobrzy i uczciwi. Ta zapowiedź podobała się wojownikom Osagów. Przyjęli więc posła jak przyjaciela i brata, okazując mu większą cześć, aniżeli swemu najstarszemu wodzowi. Zawarli także z nim umowę, którą zobowiązali się dostarczyć jemu skór i futer, a on za to miał im dać stosowną ilość broni, prochu, ołowiu, noży, tomahawków, gotowych ubrań i ozdób dla kobiet. Zostawił im dwa tygodnie czasu do namysłu nad umową i odjechał. Powróciwszy jeszcze przed tym terminem, przyprowadził z sobą białego męża, bardzo piękną, młodą, czerwoną skwawę i małego chłopaka. Biały mąż miał rękę zawiniętą wskutek rany postrzałowej, która, jak badanie wykazało, goiła się dobrze. Młoda kobieta była jego żoną, a chłopak synem, ale piękne ciało kobiety było próżne, albowiem duch je opuścił. Mówiła o Tibo taka i Tibo wete i splatała sobie gałązki na głowie. Powtarzała także wyrazy: Wawa Derrik, ale my nie wiedzieliśmy, co to znaczy, a biały, którego była żoną, zapewniał, że także nie rozumie jej mowy. Przyjęto ich u nas bardzo serdecznie, a Ratler odjechał potem znowu.
Szako Matto przerwał tu opowiadanie, a ja skorzystałem z tego i zapytałem:
— Czy z zachowania się wzajemnego obydwu białych można było wnosić, że łączyła ich przyjaźń, czy tylko zwykła znajomość? Ta okoliczność będzie niewątpliwie bardzo ważna w tej sprawie.
— Byli przyjaciółmi, gdy im się zdawało, że na nich ludzie patrzą, a ilekroć myśleli, że ich nikt nie widzi, kłócili się z sobą.
— Czy mąż tej kobiety miał jakie znamię na ciele?
— Nie. Oficerowi tylko, który się nazywał Raller, brakowało dwu zębów.
— Gdzie? — spytałem czemprędzej.
— Na przodzie w górze, jednego z prawej, a drugiego z lewej strony.
— To Etters! — zawołałem.
— Uff! To był Dan Etters! — odezwał się nagle milczący zazwyczaj Winnetou.
— Etters? — zapytał wódz Osagów. — Zdaje mi się, że nie słyszałem tego nazwiska. Czy ten człowiek tak się nazywał?
— Pierwotnie może inaczej. Był to lub jeszcze jest wielki zbrodniarz, który przybierał wiele fałszywych nazwisk. Jak nazywał rannego białego? Musiał przecież czasem w rozmowie wypowiedzieć jego nazwisko.
— Gdy byli w zgodzie, nazywał go Lo-tej, a gdy sądząc, że są sami, kłócili się z sobą, mówił do niego często w gniewie: E-ka-mo-tej.
— Czy to nie pomyłka? Czy wódz Osagów zapamiętał sobie dobrze te nazwiska? Może zmieniły się w jego pamięci w tym długim czasie?
— Uff! — zawołał. — Szako Matto pamięta zwykle imiona ludzi, których nienawidzi, tak dobrze, że zostaną mu w głowie aż do śmierci.
Mimowoli oparłem łokieć na kolanie, a głowę na dłoni. Wpadłem na myśl śmiałą, a jednak dość blizką prawdy, lecz wahałem się ją wyjawić. Winnetou spojrzał na mnie, uśmiechnął się lekko i rzekł:
— Niech moi bracia przypatrzą się Old Shatterhandowi! Wygląda teraz tak, jak wtedy, gdy wpadnie na ważny trop.
Ja wątpiłem bardzo, czy mina moja była tak mądra. Wiem również, że ilekroć zagłębię się w myślach, przybieram dość głupi wyraz twarzy. Dick Hammerdull widocznie także to spostrzegł, bo zauważył do słów Winnetou:
— Mnie się zdaje, że jest przeciwnie. Mr. Shatterhand wygląda teraz tak, jak gdyby zgubił właśnie ważny trop, a nie znalazł. Czy nie tak, stary szopie, Holbersie?
— Hm! — mruknął długi, stając po mojej stronie. — Jeśli ci się zdaje, że twoja twarz wygląda mądrzej od jego, to jesteś ropuchą, uważającą się za żywy wizerunek boski!
— Milcz! — ofuknął go grubas. — Co ty wiesz o bogach i ich wizerunkach? Mnie porównywać z ropuchą! To obraza majestatu, za którą powinienbyś dostać przynajmniej dziesięć lat eastern penitentiary[77].
— Ty milcz! — odparł Pitt Holbers. — Nie ja, lecz ty dopuściłeś się obrazy majestatu, porównywając twarz Old Shatterhanda z swoją. Ty właśnie wyglądasz tak, jakbyś nie zgubił ślad, lecz nigdy go nie znalazł. Jestem wprawdzie twoim przyjacielem, lecz nie pozwolę, żebyś bezkarnie obrażał mr. Shatterhanda!
Ta nagana, dana przyjacielowi, była widocznie poważnie pomyślana, bo byłby wbrew swemu zwyczajowi nie mówił tak długo. Ja podziękowałem mu za to spojrzeniem, chociaż wiedziałem, że Dick Hammerdull żartował. Zwróciwszy się do Winnetou i Szako Matty, powiedziałem:
— Może ja się mylę, ale wpadłem na myśl, której nie chciałbym odrzucić bez zbadania. Zdaje mi się, że teraz wiem, co znaczy tajemnicze słowo: Tibo. Idzie tylko o to, czy wódz Osagów dobrze zachował w pamięci te dwa nazwiska, które przedtem wymienił. Pierwsze z nich brzmiało: Lo-tej. Jest to właściwością wymowy Szako Matty, że pierwszą literę wymówił napół jak „l“ i jak „r“. Prawdopodobnie było to: „Lothaire“, francuskie imię.
— Tak, tak! — wtrącił Osaga. — Tak brzmiało to imię, gdy je wymawiał Raller.
— Dobrze! W takim razie drugie słowo „eka-motej“, było francuskiem „escamoteur“, oznaczającem człowieka, który z wielką wprawą dokazuje sztuczek czarodziejskich. Potrafi n. p. sprawić, że różne przedmioty w niepojęty sposób znikają i ukazują się napowrót.
— Uff, uff, uff! — zawołał Szako Matto. — Widzę, że Old Shatterhand znajduje się na dobrym tropie!
— Rzeczywiście? — zapytałem ucieszony.— Czy może ten ranny biały popełnił wówczas to głupstwo i zabawiał Osagów takiemi sztuczkami?
— Istotnie. Robił to, że wszystko znikało i ukazywało się znowu. My uważaliśmy go za tak wielkiego czarownika, jakiego nigdy wśród czerwonych mężów nie było. Mężczyźni, kobiety, chłopcy i dziewczęta przypatrywali mu się ze zdumieniem, a często nawet z przerażeniem.
— Teraz przypomnę wodzowi Apaczów człowieka, o którym on także słyszał. W obecności jego i mojej opowiadano nieraz o słynnym niegdyś, a później zapomnianym, eskamoterze i o jego sztuczkach, które uznano nietylko za niezrównane, lecz wprost niemożliwe do spełnienia dla innych. Nazywano go mr. Lothaire, the king of the conjurers.
— Uff! — potwierdził Apacz. — Słyszeliśmy o nim nieraz w fortach i przy obozowych ogniskach.
— Czy mój brat wie, dlaczego ten człowiek musiał potem zniknąć?
— Podrabiał pieniądze i puszczał je w obieg. Kiedy go miano zaaresztować, zastrzelił dwu urzędników policyjnych, a jednego zranił.
— Nietylko to! — dodał Treskow. — Nie znam wprawdzie osoby, ale o tym wypadku słyszałem, albowiem wspominano o nim często w kołach urzędniczych, jako bardzo pouczającym dla służby policyjnej. Temu Lothaire’owi udało się kilka razy uniknąć pościgu w sposób nader wyrafinowany. Nadto, gdy uciekał, popełniał nowe morderstwa. Łotrostwa jego były tak niezwykłe, że stały się przedmiotem nauki. Pochodził on nie pamiętam z której francuskiej kolonii, gdzie także nie mógł się już pokazać. Był to, jeśli się nie mylę, Kreol z Martyniki, a ostatni raz widziano go w forcie Bents nad Arkanzasem.
— Lothaire było tylko jego imię. Zdarza się często, że tacy ludzie obierają sobie imiona za nazwiska artystyczne. Czy nie przypominacie sobie, mr. Treskow, jego właściwego nazwiska?
— Nazywał się... Nazywał... hm, jakżeż on się nazywał? Było to także nazwisko czysto francuskie. Ach! Nazywał się Lothaire Thibaut i... a do kroćset! Otóż mamy wyraz Tibo, który, jak słyszałem, napróżno starano się odgadnąć.
— Istotnie zagadka już rozwiązana! „Taka“ znaczy mąż, a „wete“ żona. Thibaut taka i Thibaut wete, to, pan i pani Thibaut. Żona guślarza, podając swoje pełne nazwisko, mówiła Tibo wete elen. Co może znaczyć to „elen“. Ja się domyślam.
— Czy byłoby to imię Ellen?
— Prawdopodobnie. Jeśli żona guślarza nie zamienia w obłąkaniu siebie z inną, lecz jest rzeczywiście Thibaut wete Ellen, to jest ochrzczoną Indyanką z plemienia Mokwi.
— Dlaczego Mokwi?
— Bo mówi także o swoim wawa, czyli bracie Derriku. Taka, wete i wawa, to wyrazy, wzięte z języka Mokwi. Thibaut taka był słynnym eskamoterem i znikł wśród Indyan, bo między białymi nie mógł się już nigdzie pokazać. Jako eskamoter łatwo został guślarzem u Indyan i zdobył sobie u nich wielkie poważanie.
— Ale barwa, barwa skóry indyańskiej!
— Pshaw! To drobnostka dla takiego sztukmistrza! Teraz jestem prawie pewien, że Tibo taka i Tibo wete nie są mężem i żoną. Gdyby zaś nimi byli, to w każdym razie Apanaczka nie jest ich dzieckiem, a przynajmniej nie synem eskamotera, który też nigdy nie obchodził się z nim jak z synem.
Apanaczka bardzo uważnie słuchał naszego wnioskowania, albowiem każde słowo miało dla niego wielkie znaczenie. Na twarzy jego przebijały się najsprzeczniejsze uczucia. Wątpliwość, czy guślarz był jego ojcem, oraz podejrzenie, że mógł być zbrodniarzem, mniej go dotykały. On bolał z pewnością więcej z tego powodu, że chciałem mu odebrać matkę. Zauważyłem jego niepokój, wydało mi się nawet, że zamierzał obalić moje domysły, lecz ja skinąłem nań, żeby milczał, i zwróciłem się znowu do Szako Marty:
— Przerwaliśmy wodzowi Osagów opowiadanie, a teraz prosimy, by mówił dalej. Biały, który nazywał siebie Rallerem, nie dotrzymał oczywiście zawartej z wami umowy?
— Nie, gdyż był to oszust, jak przeważna większość bladych twarzy. Wojownicy Osagów nie złamali umowy, wydobyli futra i skóry z dołów, w których je przechowywali, i przynieśli mu je do obozu — odpowiedział Szako Matto.
— Gdzie znajdował się on podówczas?
— Nad rzeką, zwaną przez białych Arkanzas.
— Aha! Tam właśnie widziano Thibauta poraz ostatni. Jak się to wszystko pięknie zgadza! Czy skór było dużo?
— Bardzo wiele tobołów. Ogromne czółno było pełne.
— Co? Raller miał czółno?
— Nawet bardzo wielkie. Zbudowaliśmy jemu z drągów i skór. Samych tylko futer bobrowych było więcej, niż dziesięć razy po dziesięć wiązek, jedna po dziesięć dolarów, nie licząc innych futer, które kosztowały razem jeszcze więcej.
— Takie mnóstwo? Przecież nie mógł wieźć ich daleko, lecz musiał je wkrótce sprzedać. Dokąd chciał to zawieźć?
— Do fortu Mann.
— Aha! Fort ten leżał nad rzeką Arkanzas, wtem miejscu, w którem przecinała ją bardzo ożywiona droga Cimarron. Tam panował wielki ruch, przebywało zawsze wielu handlarzy futer ze znacznymi kapitałami, którzy mogli każdej chwili taką sumę zapłacić. Była tam także silna załoga wojskowa. Tem, że się tam wogóle puścił, a w dodatku dla wykonania takiego oszustwa, dokazał zuchwalstwa, nie mającego równego sobie. Z waszej zaś strony było to wielką nieostrożnością powierzać mu tyle towarów. Domyślam się, że wyjechał od was całkiem swobodnie, żeście mu nie dodali nikogo dla straży.
— Old Shatterhand odgadł dobrze. Uważaliśmy go za wysłannika wielkiego białego ojca, sądziliśmy więc, że możemy mu zaufać. Pozyskał nas sobie właśnie tem, że sam prosił, byśmy go odprowadzili do fortu Mann, gdzie mieliśmy otrzymać zapłatę w towarach.
— Ilu Osagów towarzyszyło mu?
— Sześciu. Ja także byłem z nimi.
— Czy w łodzi zmieściło się tyle osób? Chyba nie!
— Dwu ludzi wziął on do czółna dla pomocy przy wiosłach, a czterech innych musiało konno podążyć za nim wzdłuż brzegu. Ażeby nie pozostać w tyle za szybko idącym statkiem, musieliśmy wybrać najlepsze konie.
— Jak on wszystko sprytnie obmyślił! Jestem pewien, że mu także o te konie chodziło.
— Old Shatterhand zgadł. Działo się to w tej porze, kiedy rzeka ma dużo wody i prąd silny. Łódź przeto dotarła do fortu o dzień prędzej, aniżeli my na koniach. My przybyliśmy wieczorem już dość późno, bo gdy nas tylko wpuszczono, zaraz bramę zamknięto. Wyjść już potem nie mogliśmy. Przy naszych koniach zostało przed fortem dwu wojowników na straży. Raller ugościł nas obfitem jadłem i wodą ognistą, której tyle wypiliśmy, że potem spaliśmy do wieczora dnia następnego. Gdyśmy się przebudzili, nie było już ani Rallera, ani owego białego ze skwawą i dzieckiem, ani koni naszych, ani wojowników, którzy ich mieli pilnować. Gdyśmy zażądali wyjaśnienia, jak się to wszystko stało, powiedziano nam, że Raller sprzedał wszystkie futra jeszcze przed naszem przybyciem. Gdy myśmy zapadli w twardy sen, upojeni wodą ognistą, on kazał otworzyć bramę, poczem on, ów biały i skwaw z dzieckiem zniknęli z fortu. Ponieważ była noc, nie mogliśmy już odszukać jego śladów, lecz musieliśmy zaczekać do następnego rana, co nas wielce rozgniewało. Rozdrażnienie nasze zwiększyło się, gdy na nasze żądanie, żeby nam wydano futra, które się znajdowały w łodzi, żołnierze i reszta bladych twarzy z nas się wyśmiała. Kiedyśmy okazali gniew z tego powodu, zamknięto nas, nie dano jeść, ani pić i wypuszczono dopiero po trzech dniach. Wtedy oczywiście już ani śladu nie było po oszustach. Gdyśmy mimo to zaczęli szukać, znaleźliśmy w zaroślach nad rzeką trupy wojowników, którzy mieli pilnować koni. Zabito ich przed fortem, a potem tam zawleczono i ukryto.
— Czy zawiadomiliście o morderstwie przełożonego fortu?
— Chcieliśmy to uczynić, lecz nas nie wpuszczono, nawet zagrożono nam powtórnem zamknięciem, gdybyśmy poważyli się bramę przekroczyć. Tak straciliśmy zdobycz z polowań całego roku, a nadto dwu wojowników i konie. Zamiast użyczyć nam pomocy, o którą prosiliśmy, chciały nas władze białych uwięzić. Morderca i oszust Raller nie był posłem białego ojca. Bylibyśmy go za ten podstęp ukarali, gdybyśmy byli mieli konie i mogli zaraz wyruszyć. Oto jest sprawiedliwość bladych twarzy, które mówią o miłości, dobroci, zgodzie i przebaczeniu i nazywają siebie chrześcijanami, a nas poganami! Teraz Old Shatterhand usłyszał, co wiem o Tibo taka i Tibo wete. Czy teraz jeszcze uważa białych za lepszych ludzi od czerwonych, o to go już nie zapytam.
Niestety musiałem jako biały wstrzymać się od wyrzeczenia sądu o tem, co on opowiedział. Dałem tylko obojętną odpowiedź:
— Wodzowi Osagów wiadomo, że ja żadnej rasy nie uważam za lepszą od drugiej. U wszystkich narodów w każdym kraju znajdują się dobrzy i źli ludzie. Czy Szako Matto spotkał się kiedy potem z tymi białymi?
— Nie.
— I nie słyszał nic więcej o nich?
— Nie. Dziś po raz pierwszy od owych czasów obiły mi się o uszy nazwiska Tibo taka i Tibo wete. Wszędzie i nieustannie szukaliśmy człowieka z dwiema lukami w zębach, ale wszelkie pytania i badania były dotychczas daremne. Upłynęło już od tego czasu więcej niż dwadzieścia lat i zim, myśleliśmy więc, że już nie żyje. Jeśli go jednak śmierć jeszcze nie porwała, to błagam wielkiego i sprawiedliwego Manitou, by go sprowadził w nasze ręce, albowiem wielki Manitou jest dobry i sprawiedliwy; blade twarze natomiast wcale nie odznaczają się temi zaletami, chociaż nazywają siebie jego ulubionemi dziećmi.
Nastąpiło teraz głuche milczenie, gdyż nikt z nas białych nie czuł się na siłach, żeby obalić zdanie Osagi. Jeśli kiedy byłem w kłopocie, to zawsze wtedy, gdy w milczeniu musiałem przyjmować zarzuty, stawiane rasie białej przez inne. Wszystko, co by można przytoczyć przeciw temu, nie odnosi skutku przynajmniej w pierwszej chwili. Jedyną radą na to jest dowodzić własną osobą i własnem życiem, że zarzuty tego rodzaju nie mogą mnie dotykać. Gdyby każdy tak postępował, pewnie w krótkim czasie zamilkłyby te zarzuty.
Rozmowa, która się właśnie skończyła, obchodziła najbardziej Apanaczkę. Niewątpliwie byłby on o niejedno jeszcze zapytał, okazał się jednak na tyle rozsądnym, że milczał na dany przeze mnie znak. Wobec Szako Matty nie należało obszerniej omawiać jego blizkiego stosunku do Tibo taka. Byłem nawet bardzo zadowolony z tego, że Osadze nie przyszło na myśl pytać, czy Tibo taka i guślarz Komanczów są jedną i tą samą osobą.
O Rallerze, rzekomym wysłaniku „wielkiego białego ojca“, budziła się we mnie pewna myśl, czy też przeczucie niewyraźne. Milczałem teraz o tem, chociaż często na podstawie takich na pozór nieuzasadnionych przypuszczeń i mimowolnych skojarzeń myśli dochodziłem do pewnych wyników. Nie wyjawiałem swych myśli o Rallerze, lecz jakiś głos wewnętrzny parł mię, żebym ich w sobie nie tłumił.
Gdy Szako Matto wspomniał, że Raller podawał się za oficera, zaraz przyszedł mi na myśl „generał“. Nie miałem co prawda uzasadnionej podstawy do połączenia tych dwu osób w tak blizki stosunek. Obaj byli zbrodniarzami i obaj przywłaszczyli sobie godność wojskową. To były dwie okoliczności i to niedostateczne do przypuszczenia, że są jedną i tą samą osobą. W mojem jednak wyobrażeniu zbliżali się oni do siebie tak bardzo, że nie przedstawiali wkońcu dwu postaci, lecz jedną. Życie duchowe człowieka kryje w sobie tajemnicze prawa, siły i zjawiska, których działania zwykle nie spostrzegamy, lub nie staramy się zauważyć. Kto jednak tyle czasu przesiedział nad swojemi książkami, kto tyle nocy przeleżał pod dachem puszczy, pod niebem pustyni lub sawanny i wnikał w siebie głęboko, ten nauczył się rozumieć odruchy i głosy swojej jaźni i ufać im, gdyż na to zasługują.
Z tymi ludźmi i stosunkami łączyłem oczywiście jak najściślej Old Surehanda. On był w każdym razie ośrodkiem tych tajemnic i nieświadomie trzymał w swym ręku klucz do ich rozwiązania. Postanowiłem wobec tego zachować przypuszczenia moje dla siebie, a dopiero po spotkaniu się z nim ubrać je w słowa.
Długo jeszcze nad tem myślałem, zanim zasnąłem. Nazajutrz rano rozpatrzyłem jeszcze raz swoje domysły i przyszedłem do przekonania, że prawie wykluczonem jest, żebym się mylił. Nie miałem tylko jeszcze odpowiedzi na pytanie, kto mógł być owym wawą Derrikiem. Trudno mi było to odgadnąć, gdyż prawdopodobnie nie znałem tego człowieka, który się krył pod tem nazwiskiem.
Droga nasza prowadziła teraz przez okolicę zupełnie pozbawioną drzew i zarośli, między północnem a południowem ramieniem rzeki Salmon. Prerya porosła była tylko trawą bawolą. Gdy popołudniu zbliżyliśmy się do ramienia południowego, zobaczyliśmy jeźdźca, który daleko przed nami zdążał wpoprzek naszego kierunku od północy. Zatrzymawszy się zaraz, zsiedliśmy z koni, by nas nie spostrzegł, lecz on nas zauważył i zwrócił konia ku nam. Wobec tego wskoczyliśmy znowu na siodła i ruszyliśmy naprzeciw niego.
Pokazało się niebawem, że mamy przed sobą białego, który stropił się i stanął na widok, że nasza gromadka składa się z ludzi o dwu barwach. To budzi zawsze podejrzenie, dlatego on czekał na nas ze strzelbą, gotową do strzału. Gdyśmy się znaleźli w odległości może trzydziestu długości końskich przed nim, wezwał nas, byśmy się zatrzymali, grożąc, że w przeciwnym razie strzeli. Groźba ta podobała się niezmiernie Hammerdullowi, bo podpędził klacz i śmiejąc się, zawołał do obcego:
— Nie róbcie głupich żartów, sir! Czy naprawdę wyobrażacie sobie, że my zlękniemy się waszej pukawki? Odłóżcie ją i uspokójcie się, bo my jesteśmy także dobrze usposobieni!
Pełna twarz grubasa promieniała przychylnością, której obcy jeździec nie zdołał się oprzeć, zarówno jak jego koń, który zarżał radośnie. Spuszczając strzelbę, odpowiedział obcy:
— Gotów jestem zrobić wam tę przyjemność. Narazie nie wyobrażam sobie o was ani nic dobrego, ani nic złego, chociaż mam dostateczny powód do podejrzenia.
— Podejrzenia? A to dlaczego?
— Biali i czerwoni nie należą do siebie. Ilekroć widzi się te barwy w zgodzie, trzeba zwykle drogo opłacać koszta tego widowiska.
— W zgodzie? Czyż nie widzicie, że jeden z Indyan jest jeńcem?
— Tem gorzej, że drugiemu nie założyliście rzemieni. Ten jeniec służy, zdaje się, jako lep, na który mają ludzie iść w pułapkę!
— Czy wy się przylepicie, czy nie, to wszystko jedno, ale to pewna, że nam się nie wymkniecie teraz. Chcielibyśmy usłyszeć, kto jesteście i w jakim celu odbywacie konne przejażdżki po preryi.
— Przejażdżki? Cieszyłbym się, gdyby tak było. Jazda, którą przetrwałem, wcale nie była przyjemna.
— Dlaczego?
— Powiedzcie wpierw, co wy za jedni, a może usłyszycie odpowiedź!
— Ach, tak! W tej chwili służę wam potrzebnemi wiadomościami — a wskazując na nas ręką po kolei, dodał: — Ja jestem cesarzem brazylijskim, coście zapewne odrazu poznali. Skrępowany Indyanin, to jeden z trzech króli, wspomnianych w biblii. Jak wiadomo, jeden z nich był biały, drugi czerwony, a trzeci czarny, ten właśnie będzie tym drugim. Ten z wielką i małą strzelbą, to Biham, który was wkrótce skłoni do mówienia. Ten biały koło niego (miał na myśli Treskowa) to zaklęty królewicz z Marokka, a obok niego widzicie jego błazna nadwornego.
To ostatnie określenie odnosiło się do Holbersa. Ten obrażony zawołał z gniewem:
— Stul dziób, ty stary szyderco! Tak się zachowujesz, jak gdybyś w menażeryi pokazywał obcemu bestye w klatkach!
— Bestye, czy nie, to wszystko jedno. Jeśli sądzisz, stary szopie, Holbersie, że powinienbym mu podać nasze właściwe nazwiska, to chyba nie znasz ani mnie, ani zwyczajów Zachodu. On jest jeden, a nas cała gromada, on więc musi odpowiadać, nie my. Jeśli dalej będzie milczał, to wbiję mu strzelbę w brzuch, albo po nim przejadę.
Hammerdull żartował oczywiście. Czy obcy tak to przyjął, tego nie można było poznać, bo, wybuchnąwszy tylko śmiechem, zawołał:
— Lack-a-day! Co? Ta koza miałaby po mnie się przejechać? Wszak pogubiłaby odrazu wszystkie kości! Zresztą spróbujcie! Come on!
Grubas miał tak wysokie wyobrażenie o swej bezwłosej kobyle, że nic go tak nie gniewało, jak żarty z jej brzydkiej postaci. To też dobry jego humor zniknął nagle, a zaledwie nieznajomy przestał mówić, zabrzmiała odpowiedź:
— Zaraz, zaraz! Go on!
Znane słowa, nacisk kolan, oraz zwolnienie cugli tak podziałały na klacz, że natychmiast rzuciła się na konia nieznajomego, który zaraz się potknął, a po drugim ataku usiadł na zadzie. Stało się to tak szybko i tak niespodzianie, że jeździec nieznajomy, nim po myślał o obronie, puścił strzemiona i wyleciał z siodła. Teraz Hammerdull się zaśmiał, podrzucił z radości w górę swoje krótkie ręce i zawołał:
— Heigh-day! Jak ten piernikarz leci! Żeby się tylko nie połamał! A co, ty stary szopie, Holbersie, dobrze się spisała moja koza?
Długosz odpowiedział ze zwykłym sobie spokojem:
— Jeśli sądzisz, że zasłużyła na worek owsa, to masz słuszność, kochany Dicku!
— Na owies zarobiła, a tutaj ma niestety tylko trawę do jedzenia!
Obcy dźwignął się, podniósł strzelbę, która mu była wypadła z ręki, i zmartwiony wskoczył na siodło. W obawie, żeby z tych żartów nie wynikło coś poważnego, przemówiłem ja do niego:
— Jak najlepszy kowboy może przecenić konia swojego, a niedocenić cudzego, tak wy pomyliliście się widocznie w ocenie jeźdźców. Okoliczność, że czerwony jest naszym jeńcem, nie uprawniała was jeszcze do uważania nas za ludzi, którym należy niedowierzać. Jesteśmy uczciwymi westmanami. Wiemy, że na północy, skąd wy jedziecie, włóczą się trampi, których chcielibyśmy uniknąć, dlatego pragniemy usłyszeć, kim wy jesteście.
Z jego stroju i uzbrojenia wywnioskowałem, że był kowboyem.
— Z powodu tych trampów właśnie — rzekł teraz dobrowolnie — nie ufałem wam i teraz jeszcze muszę niedowierzać.
— Hm! Nie mogę wam nakazać, żebyście nam wierzyli, spodziewam się jednak, że zmienicie swe stanowisko, jeśli imię Winnetou nie jest wam obce.
— Winnetou? Któż go nie zna!
— Czy wiecie, jak on jest zwykle odziany i uzbrojony?
— Tak. Nosi ubranie skórzane, derkę santillo dokoła bioder, długie włosy i strzelbę srebrzystą na...
Zamilkł, wpatrzył się w Apacza, uderzył się ręką w czoło i zawołał:
— Gdzież były dotąd moje oczy! Toż to słynny wódz Apaczów! Teraz jestem spokojny! Kim są drudzy, o to już nie dbam. Gdzie jest Winnetou, tam panuje uczciwość, a nie szelmostwo. Teraz niczego nie potrzebuję przed wami ukrywać.
— Well! Pytaliśmy już was kilkakrotnie, kto wy jesteście.
— Nazywam się Bell, a służę w farmie Harboura.
— Gdzie leży ta farma?
— O dwie mile stąd na południe, nad rzeką.
— Chyba niedawno założona, bo przedtem nie nie było tam farmy.
— Istotnie. Harbour jest tu dopiero od dwu lat.
— Widocznie to odważny człowiek, skoro się osiedlił w tem pustkowiu.
— I to prawda. Z Indyanami dawaliśmy sobie radę dotychczas, ale trampów musimy brać poważniej. Usłyszawszy, że nad Nordforkiem włóczy się ich banda, pojechałem tam, by się dowiedzieć, co zamierzają. Przekonałem się, że niema powodu do obaw, gdyż dążą do Nebraski. Czy chcecie, panowie, daleko jeszcze dzisiaj dojechać?
— Pojedziemy jeszcze z godzinę, zanim rozłożymy się obozem.
— Gdzie?
— Gdzie znajdziemy odpowiednie miejsce.
— Czy można udzielić wam pewnej rady?
— Prosimy.
— Możebyście zajechali do naszej farmy, zamiast zostawać w czystem polu?
— Nie znamy właściciela.
— To gentleman w całem tego słowa znaczeniu, a zarazem wielki wielbiciel Winnetou, którego widział kilka razy. Często opowiada o nim i o Old Shatterhandzie, oraz o ich wspaniałych ogierach...
Utknął powtórnie, rzucił badawczo okiem na mego konia i z radością w głosie rzekł w dalszym ciągu:
— Jak się to dziwnie składa! Ja tu mówię o Old Shatterhandzie i widzę karosza, tak podobnego do konia Winnetou, jak jajo do jaja. Widzę też u was dwie strzelby, sir. Czy jedna z nich to niedźwiedziówka?
— Zgadliście.
— A druga to sztuciec Henry’ego?
— Tak.
— Thunder-storm! Może wyście Old Shatterhand?
— Nie kto inny!
— Wobec tego musicie usłuchać mej prośby i udać się ze mną do Harboura. Nie wyobrażacie sobie, jak wielką radość sprawicie swą obecnością jemu i jego ludziom. Nocleg w farmie w każdym razie przyjemniejszy, aniżeli na preryi pod gołem niebem. Konie wasze dostaną dobrego obroku, a wam też podadzą coś lepszego do jedzenia, niż możecie znaleźć na sawannie.
Zapraszał serdecznie i w dobrej wierze. Koniom naszym należało się trochę ziarna, a nam dawała farma sposobność uzupełnienia prowiantów, które nam się kończyły. Zaopatrzeni w świeżą żywność, mogliśmy podróżować swobodnie dalej, nie tracąc czasu na polowanie. Ażeby się dowiedzieć, co sądzi o tem zaproszeniu Winnetou, rzuciłem nań pytające spojrzenie, on zaś, odpowiedziawszy mi spuszczeniem powiek, zwrócił wzrok na Osage. Zrozumiałem tę wskazówkę i rzekłem do kowboya:
— Widzicie, że mamy jeńca, a bardzo nam zależy na tem, żeby nam nie uciekł. Czy możemy liczyć na to, że w farmie nie przedsięwezmą nic dla uwolnienia go?
— Zapewniam, że u nas będzie tak strzeżony, jak w najsurowszem więzieniu.
— Well! Niech się stanie zadość waszej woli. Odwiedzimy Harboura, skoro twierdzicie, że przyjmie nas tak chętnie.
— Wierzcie mi, mr. Shatterhand, że przybycie wasze zmieni dla niego dzień dzisiejszy w uroczystość.
Już zabieraliśmy się do wyruszenia z tego miejsca, kiedy Szako Matto, który, jakkolwiek nogi miał przywiązane do konia, mógł nim jednak kierować, ponieważ zostawiliśmy mu wolne ręce, zatrzymał konia, jakby chciał okazać, że nie pojedzie. Gdyśmy go zapytali o przyczynę tego zachowania się, oświadczył:
— Wódz Osagów pragnie coś powiedzieć Old Shatterhandowi i Winnetou, zanim ruszymy dalej.
— Słuchamy! — zachęciłem go.
— Wiem, że nie godzicie na moje życie i że puścicie mnie wolno, gdy osiągniemy taką odległość, z której nie będę mógł powrócić rychło do domu, żeby przyprowadzić swoich wojowników przeciwko wam. Dlatego właśnie na Honskej-Nonpeja zdałem dowództwo nad synami Osagów, że nie chciałem, żeby was ścigali, on bowiem był przeciwny walce i napadowi na blade twarze. Oddawszy jemu teraz komendę z oświadczeniem, że sam będzie wiedział, co należy czynić, sprawiłem, że odgadnie moją wolę i zaniecha dalszych kroków nieprzyjacielskich. Czy Old Shatterhand uwierzy moim słowom?
— Wystawimy cię na próbę, gdyż wróg nie zmienia się tak prędko w przyjaciela.
— Posłuchajcie, co wam jeszcze powiem! Gdybym teraz odzyskał wolność, nie opuściłbym was.
— Uff! — zawołał Winnetou.
— Wódz Apaczów może się dziwić, ale jest tak, jak powiedziałem. Pojechałbym rzeczywiście dalej.
— Dlaczego? — zapytałem.
— Chodzi mi o Tibo taka.
— Tak? Ta przyczyna wydaje mi się niejasną.
— Bo Old Shatterhand przypuszcza, że wczoraj uszła mej uwagi rzecz dla mnie nadzwyczaj doniosła.
— O czem wódz Osagów mówi?
— Powiedziano, że Tibo taka jest guślarzem Komanczów Naini. Ja milczałem, ale długo nad tem myślałem. Dziś postanowiłem pojechać z wami, gdybyście mię nawet uwolnili, ponieważ chcę zdobyć sobie przyjaźń wodza Komanczów, Apanaczki.
— Na co?
— Gdy on zostanie moim przyjacielem, dopomoże mi pochwycić guślarza Nainich.
Na to podniósł Apanaczka rękę, jakby do przysięgi i oświadczył:
— Nigdy tego nie uczynię, nigdy!
Ja wyciągnąłem doń rękę i zawołałem tym samym tonem:
— Uczynisz to!
— Nigdy! — stwierdził ponownie.
— Uczynisz to nawet bardzo chętnie — zauważyłem ja stanowczo.
— Wolę umrzeć! Wprawdzie nienawidzę go, ale zawsze to ojciec.
— Nie jest nim.
— Żona jego jest moją matką!
— Ona również nie jest jego żoną!
— Co Old Shatterhand powiedział! Czy potrafi udowodnić swój domysł?
— Nie, ale czuję wewnętrznie, że to prawda.
— Tu potrzeba dowodów, a nie uczuć!
— Ty jesteś dzieckiem porwanem, a porwali cię Tibo taka i Etters. To dla mnie nie ulega wątpliwości. Że Tibo wete wzięła udział w porwaniu, tego narazie tylko się domyślam, lecz przyjdzie czas, kiedy to zostanie napewne stwierdzone, a wtedy mi uwierzysz. Gotów jestem pojechać z tobą i wodzem Osagów do Nainich i zdemaskować guślarza tych Indyan. Teraz jednak nie mówmy o tem, lecz jedźmy dalej!
Kowboy stanął na czele jako przewodnik, a my ruszyliśmy za nim. Już po upływie pół godziny pokazała się na równinie bujna roślinność, z czego poznaliśmy, że zbliżamy się do rzeki. Niebawem pojawiły się także i drzewa najpierw pojedynczo, a potem w grupach, między któremi pasło się bydło i owcę. Dalej ciągnęły się pola kukurydzy, a wreszcie wynurzył się przed nami budynek, który miał nas przyjąć w gościnę.
Kiedy go zobaczyłem, byłbym najchętniej zawrócił z drogi, przeszyło mię bowiem jakieś ostrzegawcze drgnienie. Położony był podobnie jak farma Fennera, tylko znacznie dalej na zachodzie i nad inną rzeką.U Fennera groziła mi śmierć, a widok tego budynku również nie nastroił mnie wesoło. Jeśli bowiem człowiek przeżyje w jakiemś miejscu przykry wypadek, albo groźne niebezpieczeństwo, to znalazłszy się na miejscu, podobnem do tamtego, łatwo poddaje się obawie, że tu może go spotkać coś równie przykrego.
Ja oczywiście nawet nie wspomniałem towarzyszom, że opanowało mię przeczucie jakiegoś nieszczęścia, bo może byliby mię wyśmiali. Bell pojechał był nieco naprzód, by nas oznajmić, a dzięki temu właściciel farmy przygotował się na nasze przyjęcie. Prócz niego poznaliśmy jeszcze jego żonę, trzech synów i dwie córki, same silne i dzielne postaci, które z pewnością nie przestraszyłyby się kilku Indyan. Cała rodzina przyjęła nas chętnie, a jej szczery nastrój udzielił się także służbie, która z ciekawością przypatrywała się słynnemu wodzowi Apaczów. Winnetou powitał ich dumnem, lecz łaskawem skinieniem głowy, jak król. Nie dziwiło mię to, bo on rzeczywiście, przynajmniej mojem zdaniem, był królem, jeśli chodziło o jego czyny, zapatrywania i charakter.
Farma podobna była raczej do południowej hacyendy, z tą tylko różnicą, że zbudowana była z drzewa, gdyż kamień nad rzeką Salmon jest rzadkością. Szeroka palisada z wielkich pni otaczała obszerne miejsce, na którego stronie północnej wznosił się dom mieszkalny. Na stronie południowej stała szopa dla bydła. Na prawo i na lewo ciągnęły się zabudowania gospodarskie, domy dla czeladzi i zwykłych gości. Za palisadą znajdowało się kilka zagród dla koni, bydła i owiec, a między niemi osobne dla koni wierzchowych Harboura i jego rodziny. Tam właśnie umieszczono nasze konie, a ponieważ chcieliśmy zabezpieczyć je przed okradzeniem, przeto na życzenie moje i Winnetou postawiono przy nich na straży dwu peonów[78]. Dom Harboura składał się z trzech izb. Pierwszą jego połowę przez całą szerokość zajmował pokój mieszkalny o trzech oknach, opatrzonych szybami. Umeblowanie, wykonane własnoręcznie, było proste, lecz trwałe. Na ścianach wisiały trofea myśliwskie i broń. Tylną szerokość domu zajmowała kuchnia i sypialnia, które miano odstąpić dla nas. My jednak oświadczyliśmy, że wolelibyśmy spać w pokoju mieszkalnym przy otwartych oknach.
Gdyśmy się przywitali z rodziną i sami zaprowadzili nasze konie do ogrodzenia, gdzie poruczyliśmy je pieczy peonów, nakazywał nam wzgląd na własne bezpieczeństwo zapytać gospodarza, czy w farmie przebywa kto prócz stałych mieszkańców.
— Przed godziną — brzmiała jego niepokojąca odpowiedź — zjawił się tu lekarz, który odprowadza chorą kobietę do fortu Walace.
— Skąd przybyli? — spytałem.
— Z Canzas-City. Ona cierpi na nieuleczalną chorobę i chce powrócić do swoich krewnych.
— Stara, czy młoda?
— Tego nie mogłem zobaczyć. Choroba jej, rodzaj raka, tak jej twarz zniszczyła, że musi nosić gęstą zasłonę. Przyjechali na dwu koniach, a mają także z sobą jednego jucznego.
— Czy przybyli w towarzystwie?
— Nie.
— W takim razie ten lekarz jest albo bardzo śmiałym człowiekiem, albo bardzo nieostrożnym. Żal mi tej kobiety, skoro musi tak długą podróż odbywać na siodle. Są przecież inne sposoby podróżowania.
— Ja także wspomniałem o tem lekarzowi, lecz on odpowiedział mi, zresztą słusznie, że ta brzydka i przykra dla otoczenia choroba zmusiła go do tej jazdy we dwoje.
— Temu zapatrywaniu istotnie nie można nic zarzucić. Kiedy mają odjechać?
— Jutro rano. Oboje byli bardzo znużeni, posilili się naprędce i kazali się zaprowadzić do oficyny, bo chcieli się wyspać. Konie ich umieszczono na tylnym dziedzińcu.
Obecność kobiety chorej na raka i lekarza, jej towarzysza, nie mogła budzić w nas obawy o nasze bezpieczeństwo. Nie potrzebowaliśmy zaprzątać swych myśli temi osobami, współczuliśmy tylko z niemi.
Ponieważ przed domem nie było ławek, przeto weszliśmy do izby, gdzie szybko podano nam dobry posiłek, który mieliśmy spożyć z gospodarzem i jego rodziną. Wodzowi Osagów pozwoliliśmy, żeby usiadł pomiędzy mną a Winnetou. Przedtem zdjęliśmy z niego wszystkie pęta, co on przyjął z dumną wdzięcznością, jako dowód naszego zaufania. Ja byłem pewien, że nie pożałuję tego zarządzenia, które Treskowowi niebardzo się podobało.
Gdy się ściemniło na dworze, zapalono dużą lampę, która oświetliła obszerną izbę. Jak wszędzie światło otwiera usta i rozwiązuje języki, tak i wtedy rozmowa nasza z każdą chwilą stawała się żywszą i bardziej zajmującą. Opowiadano zdarzenia, których nie zmyśliłby najsprytniejszy pisarz, bo niema istotnie literata z bujniejszą wyobraźnią, niż jest samo życie. Szczególnie Dick Hammerdull bawił nas swoim szczególnym sposobem opowiadania. To wszystko jednak nie usunęło jednej luki, której zapełnienia spodziewał się farmer i jego rodzina. Oto oni życzyli sobie, żeby i Winnetou opowiedział jaki wypadek ze swego ruchliwego życia, lecz milczący Apacz nawet w ściślejszem gronie znajomych byłby się nie podjął roli opowiadającego dla zabawy. On był człowiekiem czynu. Wprawdzie miał wielki dar wymowy, lecz z tej obfitej krynicy czerpał jedynie wówczas, kiedy to było nieodzowne. Wtedy mowa jego, obrazowa, jak potężna rzeka, zalewała logikę przeciwnika i w sposób błogosławiony zmieniała posuchę w żyzność, a pustkę w bujność.
Także Harbour opowiadał zajmująco. Dawniej jeździł daleko po Stanach, przeżył wiele osobliwych zdarzeń, wkońcu zdobył szczęście dzięki udałej, a zarazem uczciwej spekulacyi. Potem zmienił ten awanturniczy sposób życia i po kilku próbach w innych stronach przed dwoma laty tutaj założył sobie gospodarstwo.
Najwięcej podobała mi się u niego pogodna, a mocna ufność w Bogu, która mu wszędzie towarzyszyła. Niemało także cieszyło mnie to, że nie hołdował zwykłym tu zapatrywaniom na rasę czerwoną. Opowiedział on kilka przykładów z życia czerwonych, ludzi, których charakter mógł każdemu białemu być wzorem. Kiedy zaś Treskow mimo to twierdził, że Indyanie niezdolni są do cywilizacyi i chrześcijaństwa, rozgniewał się i zadał mu poważne pytanie:
— Co wy właściwie rozumiecie przez cywilizacyę i chrześcijaństwo? Jeśli jedno i drugie tak znacie, jak się z waszych słów okazuje, to powiedzcie, co one przyniosły czerwonemu? „Po owocach ich poznacie “ mówi Pismo Święte. A jakie to owoce otrzymali Indyanie od cywilizowanych i chrześcijańskich białych! Ja dziękuję wam za cywilizacyę, żyjącą z grabieży ziemi i brodzącą w krwi. Nie bierzmy na uwagę tylko rasy czerwonej, nie! Popatrzmy także na inne części świata! Czy najbardziej cywilizowani z cywilizowanych nie rabują wszędzie, nie kradną ziemi, czy nie burzą państw, nie niszczą narodów, nie wydzierają milionom ludzi ich odziedziczonych praw? Jako dobry człowiek, jakim niezawodnie być chcecie, powinniście zdanie swoje kształtować nie wedle przekonania zdobywców, lecz zapatrywań i uczuć zwyciężonych, uciśnionych i podbitych. A jeśli mi zarzucacie, że zdobywcy i twórcy nowych państw istnieli od początku świata, to wam odpowiem tak: To byli Macedończycy, Grecy, Rzymianie, Persowie, Mongoli i Hunnowie, a więc poganie, nieznający Chrystusa, który nakazuje nam „kochać bliźniego, jak siebie samego!“ Jeśli owi poganie uganiali po świecie z krwawym mieczem w ręku, to dla nas, chrześcijan, istnieje inny rodzaj zdobywania. „Przynoszę wam pokój; zostawiam wam mój pokój“, powiedział Zbawiciel świata, a wy nieście ten pokój jako chrześcijanie przez wszystkie kraje i do wszystkich ludów! Włóżcie, jak Piotr, miecze do pochew! Waszą jedyną bronią niech będzie miłość, a na waszym sztandarze niech widnieje tylko słowo przebaczenia. Jak był człowiek, który wynalazł pierwszą broń morderczą, tak znajdzie się kiedyś człowiek, który ostatnią broń skruszy swemi pięściami. Ale kiedy to się stanie? Rozkaz taki wydał Chrystus prawie przed dwoma tysiącami lat. Czyż mają upłynąć nowe tysiące, zanim się go wykona? Powtarzam jeszcze raz: dopóki krew ludzką przelewa się zapomocą żelaza, prochu i ołowiu, dopóty nie może być mowy o prawdziwej cywilizacyi!
Dzielny farmer przestał mówić, a nikt nie odważył się zaprzeczyć mu choćby słowem. Pierwszy przerwał ciszę zwykle tak milczący Winnetou. Ująwszy rękę Harboura, uścisnął ją serdecznie i rzekł:
— Mój biały brat wypowiedział właśnie słowa, które kryją się w głębi mojej duszy. Mowa jego była mową prawdziwego chrześcijanina. Z jakiego źródła czerpał brat te myśli, które niestety nieliczne tylko blade twarze wyznają?
— Z serca nie białego, lecz czerwonego człowieka, który był kapłanem i krzewicielem prawdziwego chrześcijaństwa. Żaden biały nauczyciel, ani mowca, nie może iść z nim w porównanie. Poraz pierwszy spotkałem go po tamtej stronie gór Mogollon nad Rio Puerko. Byłem wtedy w niewoli u Nawajów, którzy mnie przeznaczyli byli na pal. Ów czerwony mąż ukazał się między nimi i wygłosił mowę tak potężną, że puścili mnie wolno, zanim jeszcze przebrzmiały jego ostatnie słowa. Był to wielki duch, a zarazem istny Goliat, który nie bał się nawet szarego niedźwiedzia.
— Uff! To mógł być tylko Ikwet Sipa.
— Nie. Wódz Apaczów myli się zapewne. Nawajowie nazywali go Sikis Sas.
— To zupełnie to samo. On był Mokwi, a obie te nazwy znaczą w obu językach: „wielki przyjaciel“. Biali w Nowym Meksyku i w innych krajach, gdzie mówią po hiszpańsku, nazywają go padre Diterico.
— Winnetou go znał?
— Widziałem i słyszałem go nieraz jeszcze jako mały chłopiec. Dusza jego należała do wielkiego Manitou, serce do uciśnionej ludzkości, a ramię do każdego białego i czerwonego człowieka, któremu groziło niebezpieczeństwo, lub potrzeba było pomocy. Oczy jego promieniały tylko miłością, słowom jego nikt nie mógł się oprzeć, a wszystkie jego myśli zmierzały do tego, żeby dokoła siebie rozsiewać dobro i szczęście. On sam przyjął chrześcijaństwo i swoje dwie siostry uczynił chrześcijankami. Dobry Manitou użyczył im wielkiej piękności, wielu wojowników narażało życie swoje, ażeby zdobyć ich miłość, ale zawsze napróżno. Starsza nazywała się Tohua[79], a młodsza Tokbela[80]. Pewnego dnia zniknęły razem z bratem i nikt ich więcej nie widział.
— Nikt? — zapytał farmer.
— Nikt! — odrzekł Winnetou. — Z niemi przepadły nadzieje czerwonych wojowników, a w Ikwet Sipie utraciło chrześcijaństwo największego kaznodzieję, jakiego wydała ziemia między jednem morzem a drugiem. Był on przyjacielem, bratem i wiernym doradcą ojca mego, Inczu-czuny, który go umiłował całem sercem i wiele byłby dał za to, nawet życie byłby naraził, byle się dowiedzieć, jakie nieszczęście spotkało to rodzeństwo, że zniknęło i nie pokazało się już nigdy.
Farmer słuchał słów Winnetou z wielką uwagą, a potem spytał:
— Jeśli poprzedni wódz Apaczów byłby poniósł dla nich tak wielkie ofiary, czy obecny byłby także gotów to uczynić?
— Tak. Nie wahałbym się ani przez chwilę spełnić tego, czego nie mógł zrobić dla nich Inczu-czuna, wielbiciel „Wielkiego przyjaciela“!
— W takim razie sprowadził was dzisiaj do mnie przedziwny i szczęśliwy przypadek. Oto ja mogę wam udzielić o tych ludziach pewnych wyjaśnień.
Żeby określić moc wrażenia tych słów, wystarczy powiedzieć, że Winnetou, wzór spokoju i panowania nad sobą, nie wstał z krzesła, lecz zerwał się jak sprężyną pchnięty i chwytając oddech, zawołał: — Możesz nam udzielić wyjaśnień co do Ikwet Sipy, padra Diterica, którego uważaliśmy za przepadłego? Czy to możebne? To chyba pomyłka, złudzenie!
— To nie złudzenie, lecz rzeczywistość. Mam o nim wiadomości pewne, choć niestety nie tak radosne, jakbym sobie życzył. On już nie żyje.
— Uff! Nie żyje?
— Tak.
— A jego siostry?
— O nich nic nie słyszałem. Nie wiem nawet, co się z nim działo od chwili jego zniknięcia do śmierci, nie wiem także, jak go zamordowano i kto był jego mordercą.
Na te słowa szarpnął się Winnetou, a wspaniałe i długie włosy jego spadły mu przez ramiona do przodu i zakryły twarz.
— Uff, uff! — zabrzmiało z poza tej zasłony. — Zamordowano go... zamordowano...! Morderca zabrał nam cenne życie Ikwet Sipy! Czy to prawda? Mów prędzej, prędzej!
— Prawda.
— Udowodnij to!
Apacz odrzucił obiema rękami włosy w tył, w oczach zamigotały mu błyskawice, a usta otworzył, jakby chciał wchłonąć odpowiedź farmera.
— Ja widziałem grób jego — rzekł Harbour.
— Kiedy? Gdzie?
— Opowiem to, a wodza Apaczów proszę, by usiadł i wysłuchał mnie spokojnie.
Winnetou opadł zwolna na krzesło, odetchnął głośno i głęboko i rzekł, przesunąwszy dłonią po czole:
— Mój biały brat ma słuszność. Wojownik, a zwłaszcza wódz, nie powinien poddawać się uczuciom. Zachowam się spokojnie, cokolwiekbym usłyszał.
Harbour popił herbaty ze stojącej przed nim filiżanki i zapytał:
— Czy wódz Apaczów był kiedy w parku San Louis?
— Już kilka razy — odparł Winnetou.
— Czy zna okolicę Foam-Cascade?
— Tak.
— A niebezpieczną ścieżkę górską na Devils-head?
— Nie znam ani tej drogi, ani Devils-head, ale znajdę napewno jedno i drugie. Howgh!
— Tam ja postanowiłem wyrzec się Dzikiego Zachodu i dzikiego życia. Byłem już wtedy żonaty i miałem już dwu synów, którzy wówczas byli jeszcze mali. Nieźle nam się powodziło, ale kogo życie Dzikiego Zachodu raz w swe szpony pochwyci, tego niełatwo wypuszcza. Stało się więc, że zostawiłem żonę i dzieci w domu, a sam przyłączyłem się do kilku ludzi, którzy udawali się do Colorado, aby tam szukać złota. Dostaliśmy się tam szczęśliwie, lecz im dalej szliśmy, tem bardziej ja tęskniłem za żoną i za dziećmi. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, że co innego jest łazić po górach, narażać się na setki niebezpieczeństw w stanie kawalerskim, a zupełnie co innego, gdy się ma żonę i dzieci. Pierwotnie było nas czterech, ale na góry doszło nas tylko trzech, gdyż jeden opuścił nas u stóp gór z braku odwagi. Wśród nieopisanych trudów i niewygód szukaliśmy złota przez dwa miesiące, ale napróżno. Na nieszczęście jeden z nas, który najlepiej umiał szukać, spadł ze skały i skręcił kark. Ja i mój towarzysz przyszliśmy wobec tego do przekonania, że teraz tem bardziej nic nie znajdziemy. Tak się stało. Nawet upolować zwierzyny nie mogliśmy, przymieraliśmy więc głodem. Ubrania nasze się podarły, a buty z nóg pospadały. Jednem słowem nędza była straszna. Ja osłabłem, a mój towarzysz jeszcze bardziej. Na ostatku on zachorował i przypłacił to życiem. Oto musieliśmy przeprawić się przez potok, mocno wezbrany wskutek deszczów. Ja radziłem zaczekać, dopóki woda nie opadnie, lecz jemu się zdawało, że przedostaniemy się szczęśliwie, dlatego ja ustąpiłem. Woda jego porwała, a ja po kilku godzinach szukania znalazłem go z roztrzaskaną głową na dnie przepaści. Pochowałem go z żalem i nakryłem trzema stopami zimnej ziemi, dorzucając do tego gorącą modlitwę. Kiedy zostałem sam, nie miałem nic innego do wyboru, jak tylko zwrócić bose, poranione nogi ku domowi. Z braku sił szedłem bardzo powoli i śmiertelnie nużony dotarłem po kilku dniach do Devils-head. Skała ta jest tak podobna do dyablej głowy, jak gdyby na tem miejscu czart pozował rzeźbiarzowi. Rzuciłem się tam na wilgotny mech i zacząłem płakać. Położenie moje było straszne. Byłem obdarty, wycieńczony, niespokojny o los żony i dzieci, a nadto zagrożony śmiercią głodową, bo wskutek zepsucia się zamka u strzelby, nie mogłem nic upolować już od dwóch dni. Zamknąłem oczy, ażeby zasnąć, a może i nie przebudzić się więcej. Ale otworzyłem je raz jeszcze mimowoli. Obróciłem się tymczasem na bok i wzrok mój padł na drugą stronę skały, gdzie widniały litery, wyryte nożem, lub podobnem narzędziem. To mnie podniosło. Wydało mi się, że wstąpiły we mnie nowe siły, wstałem i poszedłem, ażeby napis przeczytać. Zblizka zobaczyłem tam nietylko litery, lecz także figury, których znaczenia prawie całkiem nie rozumiałem. Były to figury ludzkie, umieszczone w górze i po obu bokach wyrytego w skale krzyża. Pod krzyżem napisane było wyraźnie: „Na tem miejscu został padre Diterico zamordowany przez J. B. z zemsty na bracie E. B.“ Pod temi słowami widać było słońce, po jego prawej stronie było E., a po lewej B.
Wtem przerwał Winnetou opowiadającemu:
— Czy rzeczywiście można było przeczytać na skale padre Diterico?
— Tak.
— A morderca był oznaczony literami J. B.?
— Tak.
— Zna może brat Harbour człowieka, którego imię i nazwisko zaczyna się od J. B.?
— Takich ludzi będą pewnie tysiące, lecz ja nie znam nikogo.
— Czy mój brat sądzi, że ten grób nie kłamie?
— Jestem tego pewien.
— A jednak to może być kłamstwo.
— Komu przyszłoby to na myśl i z jakich powodów wykułby takie kłamstwo na skale?
— Gdzie był ten grób? Chyba nie w twardej skale.
— Nie, lecz tuż pod nią. Wzgórek był mchem porosły i widocznie pielęgnowany.
— Na pustkowiu, w górach? Uff!
— To jeszcze nic dziwnego. Ja nie pojmuję tego, co mi się potem zdarzyło. Możecie sobie, panowie, wyobrazić, jakiego uczucia doznałem, kiedy tak niespodzianie znalazłem grób Diterica. Osłabłem jeszcze bardziej, krzyknąłem i upadłem. Obudziłem się dopiero około południa następnego dnia, czyli spałem prawie całą dobę. Znużony i wygłodniały z biedą zawlokłem się do poblizkiego źródła, a potem zsunąłem się w zarośla, gdzie na szczęście znalazłem kilka jadalnych grzybów, po spożyciu których zasnąłem powtórnie. Obudziłem się pod wieczór i zobaczyłem koło siebie pół pieczonej owcy. Kto mógł to położyć koło mnie? Nie było to dla mnie rzeczą obojętną, ale ja mimo to zadałem sobie to pytanie zaledwie raz, a potem zabrałem się do jedzenia i jadłem, dopóki się nie nasyciłem i nie zasnąłem po raz trzeci. Spałem do rana i wstałem silniejszy. Reszta mięsa leżała na dawnem miejscu. Schowałem ją i udałem się na poszukiwanie za jadłodawcą. Nie znalazłem jednak żadnych śladów, a nawet wołania nic nie pomogły. Wobec tego wróciłem do grobowca i wyjąwszy mięso z kryjówki, puściłem się na dół drogą, wiodącą do Foam-Cascade. Przebyłem ją szczęśliwie i drugiego dnia, kiedy kończył się już zapas mięsa, spotkałem się z myśliwcem, który wziął mnie w opiekę. Jak zeszedłem i dostałem się do domu, to rzecz uboczna. Główną opowiedziałem, a wódz Apaczów uwierzy teraz memu twierdzeniu, że padre Diterico został zamordowany i już nie żyje.
Winnetou schylił nizko głowę, opartą na dłoni. Twarzy jego widzieć nie mogłem, ale gdy ją podniósł, ujrzałem jeszcze na niej wyraz powątpiewania. Gdy zwrócił na mnie pytające spojrzenie, odpowiedziałem mu na jego nieme wezwanie:
— Mojem zdaniem nie ulega żadnej wątpliwości, że tam popełniono morderstwo.
— Mój brat wierzy zatem grobowi i pismu? — zapytał Apacz.
— Tak.
— Czy nie mógł inny człowiek nazywać się padre Diterico?
— To możliwe.
— W takim razie napis nie jest dowodem, że w grobie spoczywa padre Diterico. Może tam leżeć padre tego samego imienia.
— To jest ten, którego masz na myśli!
— Brat Shatterhand ma chyba jeszcze inne dowody?
— Tak.
— Nasz gościnny mr. Harbour opowiedział mi daleko więcej, niż sądzi. Znalazłem nareszcie szukanego daremnie tak długo wawę Derrika.
— Uff, uff! Któż to jest?
— Ikwet Sipa.
— Uff!
— Zdziwisz się jeszcze bardziej, gdy ci powiem, że Tokbela, młodsza siostra padra, jest Tibo wete, skwaw guślarza Nainich.
— Uff! Czy jesteś wszechwiedzący?
— Nie. Ja tylko myślę należycie. Mogę ci też powiedzieć, że Tehua, starsza siostra padra, żyje może także.
— Twoje myśli działają cuda, wskrzeszają umarłych!
— Słyszałeś, że pod napisem wyryte było słońce. Starsza siostra nazywała się Tehua, czyli „Słońce.“. Ona to postawiła pomnik, a zatem żyła jeszcze, kiedy brata jej zamordowano.
— Uff! To myśl taka prosta i słuszna, że dziwię się, dlaczego sam na nią nie wpadłem. Ale jeśli Tehua rzeczywiście jeszcze żyje, to gdzie mamy jej szukać?
— To wie ona jedynie. Ukrywa się zapewne i stara się, żeby nikt nie znalazł jej kryjówki.
— Z czego to wnosisz?
— Pół upieczonej owcy pochodziło od niej.
— Uff!
Bystry zazwyczaj Winnetou dzisiaj tylko dziwił się wszystkiemu. Lecz to nie dowodziło jeszcze, jakobym ja przewyższał go zdolnością logicznego myślenia i wnioskowania. Przewaga moja polegała na tem, że uzbierałem więcej myślowego materyału. Gdyby Winnetou był nim rozporządzał, byłby pewnie przedemną doszedł do tych wyników.
— Twierdzę — mówiłem dalej — że mięso było od niej. Więcej powodów skłania mię do tego zapatrywania, z tych tylko jeden powiem dziś tutaj. Jadłodawca, któryby nie stał w żadnym stosunku do grobu, byłby mógł się pokazać, a ten się ukrywał, stąd wniosek, że go coś łączy z czynem zbrodniczym.
— Możnaby także przypuścić, że to był sam morderca, gdyż on właśnie nie może pokazywać się na miejscu zbrodni — wtrącił Apacz. — Wiadomo, że mordercę zawsze coś ciągnie tam, gdzie się dopuścił zbrodni.
— Przyznaję memu bratu słuszność. Muszę jednak zauważyć, że ten, czy ta, która przyniosła mięso, okazała litościwe usposobienie i łagodne serce. Jak się to zgadza z właściwościami charakteru, przypisywanemi zwykle mordercy?
— Czy Old Shatterhand sądzi rzeczywiście, że to była Tehua?
— Tak.
— Pocóż miałaby żyć w ukryciu, skoro wie, ilu przyjaciół martwi się z jej powodu w ojczyźnie?
— Może to tajemnica, której teraz jeszcze zbadać niepodobna. Możliwe, że Tehua czeka tam na mordercę, jeśli także zna zwyczaj zbrodniarzy odwiedzania miejsca własnych zbrodni. Może nie wraca do ojczyzny dlatego, że wstrzymuje ją jej rodzina?
— Rodzina? Czy mój brat sądzi, że ona może być mężatką?
— Jeśli młodsza siostra ma męża, czyż starsza nie mogła jeszcze prędzej wyjść za mąż?
— To słuszne, ale jedna okoliczność niweczy obliczenia brata Shatterhanda pomimo ich bystrości.
— Jaka?
— Nasz brat Harbour był przyjacielem padra i znał jego siostry, a one jego. Nie?
— Tak.
— On upadł pod grobowcem z głodu na ziemię, a nieznana ręka przyniosła mu mięso. Gdyby to była siostra Diterica, Tehua, byłaby się nie ukrywała przed przyjacielem, lecz przeciwnie, byłaby się nim zaopiekowała osobiście.
— Byłaby to może uczyniła, gdyby go była poznała. Zważ, że od czasu jej zniknięcia upłynęło przeszło dwadzieścia lat. Wygląd jego zmienił się z biegiem lat wogóle, a wtedy trudy i niewczasy z pewnością jeszcze bardziej zatarły jego właściwe rysy.
— Ależ pomyśl, że słaba niewiasta nie wiodłaby w Rocky-Mountains tak samotnego ciężkiego życia!
— Czy ona sama tam przebywa? Czy właśnie pod tym względem niema wielkiej różnicy między zahartowaną Indyanką a słabą kobietą białą?
— Uff! Brat Shatterhand odpiera dziś z łatwością wszystkie moje zarzuty. Ja muszę uznawać słuszność jego twierdzeń. Oko moje zostało chyba dzisiaj porażone ślepotą!
— Nie są to twierdzenia, raczej domysły. Celem naszej podróży było do dziś Foam-Cascade. Gdy tam będziemy, odwiedzimy grób i przekonamy się, które z moich myśli były słuszne, a które fałszywe.
— Tak, odszukamy grób i postaramy się znaleźć ślad mordercy. Biada mu, gdy go pochwycimy! Nigdy nie sprzeciwiałem się bratu Shatterhandowi, ilekroć rządził się łagodnością, ale w tym wypadku nie będę znał łaski!
Słowa te znowu okazały, jak niezwykłym człowiekiem był Winnetou. On spodziewał się, że po przeszło dwudziestu latach odnajdzie ślad mordercy. Ja nie wątpiłem, że mu się to uda, chociaż wielu ludzi uśmiechnęłoby się, gdyby usłyszeli o jego zamiarach, które istotnie można było przeprowadzić choćby przez otwarcie grobu, gdyby wszelkich innych wskazówek zabrakło. Na szczęście już teraz nasunęło mi się kilka myśli, które mogły przyczynić się do ułatwienia naszego zadania. Przyznając słuszność Apaczowi co do konieczności ukarania zbrodniarza, oświadczyłem:
— I ja jestem gotów w tym wypadku postąpić z największą surowością. Żywię także silne przekonanie, że nie napróżno udamy się do grobowca.
— Na jakiej podstawie doszedł mój brat do tego przekonania?
— Czy Winnetou sądzi, że był tylko jeden morderca, czy też więcej!
— Przypuszczam, że było ich więcej.
— Słusznie! Jeden z nich jest już w drodze na górę.
— Uff! Kto taki?
— Douglas, zwany „generałem“.
— Uff, uff! Ten człowiek mógł wziąć udział w morderstwie? Jak Old Shatterhand wpadł na ten domysł?
Czytelnicy przypomną sobie, że swego czasu generał zgubił był w farmie Helmera pierścień, który mnie potem oddano[81]. Dotąd nosiłem ten pierścień na palcu, a teraz go zdjąłem i podałem Apaczowi, mówiąc:
— Mój brat zna zapewne ten pierścień jeszcze z Helmers-Home, niech się przypatrzy literom, wyrytym na stronie wewnętrznej.
Winnetou przyglądnął się pierścieniowi, przeczytał E. B. 5. VIII. 1842, podał następnie pierścień farmerowi i rzekł:
— Jeśli brat nasz Harbour chce się przekonać, że jesteśmy już na tropie morderców, niechaj porówna te litery z napisem na skale grobowej!
Spojrzawszy na pierścień, zagadnięty zawołał:
— All devils! To samo E. B., które na owej skale znalazłem aż dwa razy! W nazwisku mordercy było także B., które wprawdzie jeszcze...
Nie słyszałem, co dalej powiedział, gdyż uwagę moją zaprzątnęło co innego. Oto, zwróciwszy wzrok na farmera, który siedział prosto przede mną pod oknem, zobaczyłem twarz mężczyzny, stojącego na dworze i zaglądającego do środka. Twarz ta była jasna, jak u białego i wydała mi się znajomą, chociaż nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie ją już raz widziałem. Miałem właśnie przestrzec wszystkich przed niepowołanym podsłuchiwaczem, kiedy siedzący obok mnie Szako Matto wyciągnął prędko rękę i prawie krzyknął donośnym głosem:
— Tibo taka! Za oknem stoi Tibo taka!
Wszyscy, którzy znali to nazwisko, zerwali się na równe nogi. To był istotnie guślarz Komanczów Naini! Twarz jego nie wyglądała dziś czerwono-brunatno, lecz była jasna, jak u białego, wskutek czego nie poznałem go odrazu. Obecność takiego wroga za oknem izby, jasno oświetlonej, groziła nam wielkiem niebezpieczeństwem. Przypomniałem sobie strzał Old Wabble’a w farmie Fennera i rozkazałem:
— Światło zgasić czemprędzej! Mógłby strzelić!
Nie dokończyłem był jeszcze tego ostrzeżenia, kiedy rozległ się brzęk rozbitej szyby i ukazał się w oknie wylot lufy. Ja jednym skokiem znalazłem się pod najbliższym kątem ściany, żeby się ratować, a w tej samej prawie chwili huknął strzał, dla mnie niewątpliwie przeznaczony. Na szczęście kula przeleciała nad mojem krzesłem i wbiła się w ścianę kuchenną. Lufa cofnęła się, a wtedy ja poskoczyłem do lampy i zgasiłem ją. Izbę zaległa ciemność, a wtedy ja pobiegłem do drzwi, otworzyłem je, dobyłem rewolweru z za pasa i wyjrzałem na dwór. O tym czasie ani jedna gwiazda jeszcze nie świeciła na niebie, ciemność panowała nieprzejrzana, nikogo więc nie można było zobaczyć. Nawet słyszeć nic nie mogłem, bo obecni wszczęli straszny zgiełk, który Winnetou nadaremnie starał się stłumić. Apacz przyszedł do mnie, rzucił szybko okiem w ciemności nocne i rzekł:
— Nie zostawajmy tutaj, lecz śpieszmy dalej w pole!
Gdyby guślarz był sprytny, byłby nie opuścił swego stanowiska, lecz zaczekał, dopókibym ja nie ukazał się w drzwiach, i dał drugi strzał, tymczasem on uciekł zaraz, po pierwszym daremnym. Gdy szybkim biegiem oddaliliśmy się z Winnetou od domu na tyle, że nam hałas naszych ludzi nie przeszkadzał, położyliśmy się na ziemi i zaczęliśmy nadsłuchiwać. O ziemię odbijał się wyraźnie szybki tętent trzech koni, jadących od farmy na zachód.
Liczba koni wskazywała, że guślarz nie sam był w farmie. Dziwiło nas niemało, jak wogóle potrafił tak daleko z południa dostać się nad Kanzas przez kraje wrogich szczepów indyańskich? Jaki powód i cel mogła mieć jego daleka niebezpieczna podróż?
Przywykły do obejmowania każdego zdarzenia szybką myślą, nie pomijającą najmniejszej drobnostki, ażeby móc potem bez wahania coś przedsięwziąć i z góry zapobiec przyszłym niebezpieczeństwom, zastanowiłem się prędko nad temi pytaniami, a taksamo Winnetou. Wnet mieliśmy odpowiedź na nasze wątpliwości. Gdy jeszcze tętent nie przebrzmiał, rzekł Apacz:
— Tibo taka białym się zrobił, białym lekarzem, który odprowadza kobietę z twarzą, zarażoną rakiem, do fortu Walace. Co brat Shatterhand myśli o tem?
— Że dobrze zgadłeś. Chora lady, to Tibo wete, na ciele niewątpliwie zdrowa, którą on przedstawia jako chorą, ażeby mógł twarz jej zasłonić i ukryć w ten sposób przed ludźmi to, że jedzie z czerwoną. Nie dążą oni oczywiście do fortu Walace, lecz z „generałem“ do Colorado. Spotkamy morderców nad grobem zamordowanego. Chodź, zapytamy farmera!
Wróciwszy, zastaliśmy wszystkich przed domem ze strzelbami w rękach. Dick Hammerdull, który choć słyszał nasze rozmowy, odnoszące się do nazwiska Tibo, ale nie pojął wszystkiego, rzekł głośno:
— Jeśli to rzeczywiście był Tibo taka, w takim razie przyszli tutaj Komancze, żeby napaść na farmę. Grozi nam wielkie niebezpieczeństwo. Mr. Harbour, zwołajcie wszystkich swoich ludzi i przygotujmy się do obrony!
Gdy grubas wydawał ten ważny rozkaz dzienny do armii, ja udałem się na drugą stronę domu, by popatrzeć do naszych koni. Uspokoiłem się, gdy je wszystkie zobaczyłem. Po chwili rozległ się w ciemności rozkazujący głos farmera, a gdy wyszedłem za przedni róg domu, zobaczyłem zgromadzone wojsko liniowe i pospolite ruszenie. Tylko Winnetou brakowało, bo on wstąpił do izby, zapalił z całym spokojem lampę i usiadł na krześle. Na dworze sprzeczali się z sobą wszyscy, każdy doradzał co innego. Ażeby położyć kres temu zamieszaniu, krzyknąłem głośno:
— Cicho, ludzie! Czemu się tak rozdrażniacie?
— Dlaczego się rozdrażniamy? Co za pytanie! —odparł Harnmerdull. — Komancze!
— Gdzie?
— Gdzieżby, jeśli nie tutaj? Wszak guślarz ich dał już jeden strzał!
— Pewnie, kochany Dicku, wam w głowę, w której, zdaje się, nie wielki porządek panuje. Skąd wzięliby się tu nad Salmenem Komancze?
— Przyjechali na koniach!
— Prawdopodobnie także na małpach i wielbłądach! Pomyślcie tylko, przez które kraje musieliby się przeciskać, a w każdym narażać na niebezpieczeństwa! Wszak po drodze mieszkają Keiowejowie, Cherokejowie, Choktawowie, Kreekowie, Seminole, Quapawowie, Senekowie, Wyandoci, Peoriasi, Ottawowie, Modocy, Miami, Szawneje, Kuchaowie, Arrapahoje, Szeyennowie, Osagowie i wiele innych szczepów. Chyba ludzie, pozbawieni zdrowego rozsądku, odważyliby się na taką wyprawę wojenną. Jak może zresztą rozumny człowiek uważać coś takiego za możliwe?
— Czy to możliwe, czy nie, to wszystko jedno, nawet zupełnie obojętne, jeśli się nie może stać. Czy nie mam słuszności, stary szopie, Holbersie?
— Barania głowo!
Długi Pitt powiedział tym razem swemu przyjacielowi tylko to jedno słowo, lecz zaznaczył niem dość dobitnie swoje zdanie. Wszyscy roześmiali się, lecz Hammerdull dotknięty tą przygrywką odparł gniewnie:
— Nie rzucaj tak dokoła bydlęcemi głowami, bo będziesz musiał rzucić i swoją! Chciałem was ostrzec przed Komanczami i nie jestem temu winien, że oni przyjść nie mogą. A co byłoby, gdybym był nie ostrzegł, a oni się zjawili?
Przyjaciele znowu się poróżnili, lecz my wiedzieliśmy, że wkrótce się pogodzą.
Ucieszyła mnie obecność Szako Matty w grupie obrońców farmy. Mógł on skorzystać ze sposobności, umknąć, a nawet zabrać nam najlepszą z naszej broni; skoro nie uczynił tego, dał pewny dowód, że istotnie zamierza jechać z nami dobrowolnie. Przystąpiwszy do niego, powiedziałem mu:
— Od tej chwili wódz Osagów jest wolny. Nasze rzemienie nie dotkną już jego członków; teraz może pójść, gdzie zechce.
— Zostanę z wami — odrzekł. — Apanaczka miał mnie zaprowadzić do Tibo taka, lecz skoro ten sam przyszedł, już mi nie ujdzie. Czy wy ruszycie za nim?
— Bezwarunkowo. Czy poznałeś go natychmiast?
— Oczywiście. Czego on chce tu w Kanzas? Czemu zakradł się nocą do farmy?
— On nie zakradł się, lecz uciekł z głośnym, choć na szczęście nieszkodliwym, hukiem. Zaraz ci to udowodnię.
Zwróciłem się teraz do stojącego przy mnie farmera:
— Czy lekarz z chorą kobietą jest jeszcze?
— Nie — odpowiedział. — Kowboy Bell zawiadomił mnie, że odjechał.
— To nie był lekarz, lecz guślarz Komanczów Naini, a ta kobieta, to była jego żona. Czy kto z was rozmawiał z nią?
— Nie, ale ja słyszałem jej głos.
— Co mówiła?
— Żądała od wrzekomego lekarza myrtle-wreath, a on wyprowadził ją z izby czemprędzej.
— Miał dopiero jutro rano odjechać. Dlaczego zmienił tak nagle to postanowienie?
Wtem przybliżył się do nas kowboy i oświadczył:
— Ja mogę wam to najlepiej wyjaśnić, mr. Shatterhand. Ten obcy przyszedł był na dziedziniec do koni, a usłyszawszy głośny śmiech w izbie, gdzie mr. Hammerdull opowiadał właśnie jedną ze swych wesołych historyi, zapytał mnie, kto się tam znajduje. Powiedziałem mu to oczywiście i dostrzegłem mimo ciemności, że się przestraszył. Potem obaj poszliśmy na front domu, skąd on zdaleka spojrzał przez okno do izby. Potem dał mi kilka dolarów i powiedział w zaufaniu, że nie może tu dłużej pozostać, gdyż niedawno wygrał z wami ciężki proces o pieniądze w Kanzas-City, a wy poprzysięgliście mu z tego powodu krwawą zemstę. Prosił mię też, żebym po jego oddaleniu się nie zawiadomił was o tem, że on był tutaj, gdyż obawiał się, że poszlibyście jego tropem i zastrzelili go pewnie. Żal mię zdjął nad nim, dopomogłem mu więc do opuszczenia potajemnie naszego domu i dziedzińca. Otworzyłem mu tylną furtę i wypuściłem go razem z kobietą i koniem jucznym. On widocznie przywiązał w odpowiedniem miejscu wszystkie trzy konie i zakradł się z powrotem.
— Nie inaczej zrobił, mr. Bell. Popełniliście wielki błąd, lecz nie jesteście temu winni, bo nie wiedzieliście, że to łotr i wielki zbrodniarz. Czy mówił wam tylko o mnie?
— Tak.
— A o młodym czerwonym wojowniku, którego nazywamy Apanaczką?
— Ani słowa!
— Well! Chciałbym teraz zobaczyć izbę, w której on z żoną przebywał.
Kowboy zapalił latarnię i zaprowadził mię przez dziedziniec do nizkiego budynku o jednej tylko izbie i płaskim dachu. Należało się spodziewać, że w tem niebezpieczeństwie, w jakiem się znajdował, nie okazał się guślarz na tyle nieostrożnym, iżby zostawił po sobie jakie ważne wskazówki. Mimo to postanowiłem zbadać wszystko, bo tak nakazywało mi moje doświadczenie w tych sprawach. Pisarz, nie przedstawiający zdarzeń przeżytych, lecz układający powieści, kazałby Old Shatterhandowi poprostu znaleźć torbę, sakiewkę lub list, co wyjaśniłoby tajemnicę, lecz ja nie mogę korzystać z tego zwyczaju i przyznaję się, że nic nie znalazłem. Spełniwszy moją powinność, wróciłem zadowolony do izby, gdzie zastałem wszystkich swoich, zajętych rozmową o tem intermezzo.
Nazwałem siebie zadowolonym nie bez powodu. Wszak podobnie jak w farmie Fennera uniknąłem prawie cudem śmierci. Ten głos wewnętrzny, który mię ostrzegał, gdy się zbliżałem do farmy Harboura, był niezawodnie głosem mego anioła stróża. Nie usłuchałem go, a jednak on mię ocalił, zwracając w chwili niebezpieczeństwa wzrok mój na okno, z którego groziła mi śmierć. Podobieństwo tego zdarzenia do wypadku w farmie Fennera było uderzające, brakowało tylko napadu na nasze konie lub na nas samych.
Może kto z uśmiechem wzruszy ramionami, czytając moje słowa o aniele stróżu. Kochany niedowiarku! Nie pochlebiam ja sobie bynajmniej, że cię nawrócę i wpoję w ciebie moje przekonanie, ale bądź pewny, że nie dam sobie wydrzeć wiary w anioła-stróża. Wierzę nawet silnie, że nie jednego, lecz kilku mam aniołów stróżów. Są ludzie, którzy pozostają pod opieką wielu takich niebiańskich stróżów. Władcy państw i narodów, od których zależy dobro milionów ludzi, kapitan okrętowy, którego najdrobniejszy błąd w obliczeniu może sprowadzić zatonięcie okrętu, dyplomata, igrający narodami, wódz poruszający armie, lekarz, któremu z pióra spływa życie lub śmierć chorych, oni wszyscy bardziej potrzebują opieki i porady aniołów, aniżeli tłusty rentyer, nie znający innej pracy, ani innego zawodu prócz odcinania kuponów. Może mię kto wyśmieje, ja przyjmę to ze spokojem. Jestem silnie przekonany, że moi niewidzialni unoszą się dokoła mnie, kiedy siedzę i piszę te słowa. Jeśli który z czytelników, który dawniej błądził po manowcach, wróci na dobrą drogę dzięki moim książkom, to jego anioł stróż przyjdzie do mego i obaj cieszyć się będą z wyników swojego wpływu, pod którym ja pisałem, a tamten czytał.
Nie mówię tego wcale dla przechwałki! Kto wie, że dzieło swoje tylko w bardzo małej części zawdzięcza samemu sobie, ten nie może być innym, jak tylko pokornym i skromnym. Ja dlatego tylko występuję publicznie z tem zdaniem, że w naszych czasach materyalistycznych, w naszem, pozbawionem ideałów i wiary, fin de siecle mało kto zdobywa się na odwagę, żeby powiedzieć iż nie ma nic wspólnego z modą przeczenia wszystkiemu.
Jaka to pocieszająca i uspokajająca, jak zachęcająca i podniecająca świadomość, że wysłańcy Boga otaczają nas ciągle! Co za moralna potęga tkwi w tem wierzeniu! Kto jest pewien, że troszczą się o niego niewidzialne istoty, znające każdą myśl jego, słyszące każde słowo i widzące czyn każdy, ten będzie się starał, o ile tylko zdoła, nie ściągnąć na siebie niezadowolenia posłów Sędziego świata. Ja za żadne skarby nie oddałbym tej wiary, tak pozbawionej dzisiaj kredytu, a nazywanej wierzeniem w bajki.
— „Anioł stróż? To śmieszne! — rzekł do mnie raz uczony jegomość, który wiele podróżował i znany był w kilku częściach świata. — Czy pan go znasz? Czy widziałeś go pan, słyszałeś, mówiłeś z nim może? Pokaż mi go pan, a wtedy uwierzę, że istnieje!“
W rok potem spotkałem tego jegomościa w Tyrolu. Przywitawszy się ze mną, rozpoczął rozmowę niejasnemi dla mnie słowy:
— Są; teraz w to wierzę; ja mam także swojego.
— Co? — spytałem zdumiony.
— Anioła stróża. Czy przypominasz pan sobie jeszcze naszą rozmowę?
Ten uczony był w górach. Pukając po kamieniach i szukając roślin, zalazł był zbyt blizko krawędzi zbocza, głęboko i stromo spadającego. Wiotka warstwa ziemi obsunęła się i porwała go z sobą, poza krawędź. Runął w przepaść, uderzając się o ostre wyskoki skał, aż wreszcie zawisł na pniu kosodrzewiny. Ostry koniec pnia wbił mu się w połę surduta, która mogła się przerwać każdej chwili. Lecz cudem jakimś poła wytrzymała przeszło pół godziny, co w takiem niebezpieczeństwie było wiecznością. Nieszczęśliwiec krzyczał o pomoc, ale napróżno. Patrząc w głąb, dostał zawrotu głowy, w oczach zrobiło mu się ciemno, a w uszach huczało jak trąby i kotły. Puls bił mu jak młotem, ciało trzęsło się w dreszczach. W śmiertelnym strachu zaczął się biedak modlić: — Panie, w ręce twoje oddaję duszę moją! — Zdołał tylko to wykrztusić, poczem całe życie przemknęło przed oczyma duszy jego jak sen, lecz z jaskrawą wyrazistością. Teraz poznał siebie poraz pierwszy dokładnie. Zobaczył swoje błędy, sterczące jak strome lodowce, obojętność dla wiary jak bezdenne przepaście, które go chciały teraz pochłonąć. Przerażenie przypomniało mu stosowną modlitwę: — Panie odpuść mi, bo wierzę w Ciebie! — westchnął nabożnie i z żarliwością, wywołaną śmiertelnym strachem, zaczął wierzyć, że jednak istnieją aniołowie stróże, że tylko Bóg może go przez nich ocalić. Niebawem zaczęło się budzić w nim wrażenie, że czuje jakąś rękę na swem czole, przerażenie ustępowało miejsca coraz silniejszej ufności, że zbliża się chwila ratunku. Wiedział, że to nie złudzenie, zdawało mu się, że ktoś naprawdę trzyma połę jego surduta na pniu kosodrzewiny. Gdy po ustąpieniu zawrotu głowy spojrzał na dół swobodnie, zobaczył gospodarza oberży, u którego od kilku dni mieszkał, nadchodzącego z synem. Obaj oni byli znakomitymi turystami. Gdy go spostrzegli, zaczęli mu dodawać odwagi. Syn wrócił czemprędzej po ludzi i sznury, ojciec zaś, wydostawszy się na górę, zwolna wprawdzie, lecz z pocieszającą pewnością siebie, stanął nad wiszącym i rzucił mu pętlę, którą ten wsunął sobie pod pachę. Teraz mógł już bezpiecznie się utrzymać i doczekać zupełnego ocalenia, którego też dokonano niebawem. To tylko pojąć trudno, że ciało mimo licznych uderzeń o skały nie doznało obrażeń znaczniejszych, prócz kilku sińców. Ale cudem chyba należy nazwać to, w jaki sposób oberżysta i jego syn zostali wezwani na pomoc. Oto jego najmłodsze dziecko, ośmioletnia dziewczynka, przyszła do niego z ogrodu i powiedziała, że ten pan, który zawsze kwiatów szuka, spadł z góry i zawisł nad przepaścią. Ta strona góry jednak była od wsi odwrócona, a zatem z ogrodu gospody niewidoczna, a dziecko nie było dalej niż w ogrodzie. Na zapytanie ojca oświadczyła dziewczynka, że słyszała wołanie o pomoc, choć oddalenie było tak wielkie, iż głos nie mógł dolecieć do ogrodu. Gdy ojciec nie chciał spełnić prośby dziecka, zaczęło tak płakać, że dla uspokojenia go ruszył na miejsce wypadku. Ocalony jest jeszcze teraz silnie przekonany, że zawdzięcza życie dwu aniołom stróżom i wierzy, że jeden trzymał go, a drugi posłał dziewczynkę do gospodarza.
Pytanie, czy widziałem lub słyszałem mego anioła stróża, nie wprawia mnie nigdy w kłopot. Widziałem go oczyma duszy i słyszałem w mem sercu, a wpływ jego odczuwałem niezliczone razy. Czy jestem może szczególnie usposobiony do tego? Chyba nie! Każdemu człowiekowi danem jest zauważyć władztwo anioła stróża. Jedynym warunkiem jest tu znać dobrze samego siebie i wykonywać nad sobą ustawiczną kontrolę. Tylko ten, kto ma właściwą samowiedzę i uważa na siebie, potrafi rozróżnić, czy myśl jaką poddał mu ktoś drugi, czy też pochodzi ona z jego własnej głowy, czy jakieś uczucie lub postanowienie powstało w nim samym, czy też zewnątrz jego duchowego ja. Lecz czy wielu ludzi zna samych siebie?
Ileż to razy zdarzało się, że postanowiłem silnie i niezłomnie dokonać jakiegoś określonego czynu, a potem zaniechałem go bez widocznego, we mnie leżącego powodu. A przeciwnie, jak często czyniłem coś takiego, co nawet w części nie pochodziło z mej woli. Działał tu wpływ z poza mej istoty, a zawsze z najlepszym skutkiem. Ileż to razy zdziwiony stałem wobec spowodowanego przez siebie zdarzenia, ile razy po osiągnięciu założonego celu musiałem sobie powiedzieć: — Tego nie zrobiłem ja, lecz Bóg. — Jak często obca mi całkiem idea przerywała bieg moich myśli, zwracając je w niespodzianym dla mnie kierunku. Ilekroć ostrzegało mnie przed ludźmi, którzy mnie wydawali się przyjaznymi i przed wypadkami, których sobie poprostu życzyłem, jakieś duchowe tchnienie, które okazywało się aż nadto uzasadnionem, gdy go posłuchałem. Ileż to razy przeczuwałem i przeżywałem naprzód sytuacye, które wedle obliczeń ludzkich mogły nawet nigdy nie zajść w mojem życiu, a jednak, gdy wystąpiły w myśl tego obrazu duszy, ze zdziwieniem i z wdzięcznością musiałem uznać, że celem tego przeczucia było moje dobro i zbawienie.
Jakaż to oddzielona od mej indywidualności inteligencya, jaka moc, leżąca poza mną, mogła tak mną władać, ostrzegać mnie i karać wyrzutami sumienia, ilekroć byłem nieuważny lub nieposłuszny? Nie był to instynkt, ani przypadek, lecz anioł boży, dodany mi przez Pana Zastępów, jako przewodnik, ostrzegacz i doradca.
A zatem mój duch opiekuńczy ocalił mnie u Harboura tak samo, jak w farmie Fennera. Świadkowie świeżego wypadku, niespokojni jeszcze, omawiali go z iście pierwotnem ożywieniem. Pojawieniem się Tibo taka i Tibo wete najbardziej zaciekawiony był Apanaczka, który ich oboje uważał za swych rodziców i trwał w tem mniemaniu wbrew przeciwnym dowodom z mojej strony. Z wyjątkiem mnie i Apacza wszyscy napierali na niego, żeby się dał przekonać, lecz on milczał i potrząsał głową. Dla mnie i dla Winnetou było to zupełnie zrozumiałem. Bo i cóż on miał odpowiedzieć? My byliśmy dla pary Tibo źle usposobieni, on nie mógł ich bronić, a nie miał dostatecznych powodów do tego, żeby się ich wyprzeć. Nic więc dziwnego, że nie odzywał się ani słowem.
Zebrani snuli rozmaite domysły co do podróży guślarza z żoną aż do Kanzas, zastanawiali się nad powodem i celem tej podróży, lecz nikt nie trafił w sedno rzeczy. Ja i Winnetou bawiliśmy się, słuchając, jak oni wysilali swoją bystrość, sprzeczali się z sobą i wikłali całą sprawę jeszcze bardziej. My nie potrzebowaliśmy wyprowadzać ich z błędu, dlatego musieli się ostatecznie zadowolić zapewnieniem z naszej strony, że nazajutrz udamy się za guślarzem, że wnet wyjaśni nam się niejedna sprawa, która dotąd była ciemna.
Zamierzaliśmy wyruszyć wcześnie, dlatego przygotowano nam nocleg w izbie. Ponieważ niedowierzałem Tibo taka, który mógł w nocy powrócić i wyrządzić jakąś szkodę, przeto radziłem, żebyśmy urządzili straż, jak to było naszym zwyczajem, ilekroć obozowaliśmy w nocy na dworze. Ale Harbour sprzeciwił się temu, mówiąc:
— Nie, sir, ja nie mogę do tego dopuścić. Wy jesteście w drodze i nie wiecie, co was spotka. Może przez cały szereg nocy nie będziecie mogli spać spokojnie. Wyśpijcie się więc przynajmniej u mnie porządnie! Mam kowboyów i peonów, którzy za ten zaszczyt, że was widzieli, chętnie obejmą straż.
— Jesteśmy wam bardzo wdzięczni, mr. Harbour — odrzekłem. — Przystajemy na to, lecz pod warunkiem, że ci ludzie nie będą opieszali w spełnieniu swego zadania, lecz wykonają je tak, jak wymaga tego nasze położenie.
— To samo się przez się rozumie. Mieszkamy i żyjemy w kraju półdzikim i przywykliśmy do uważania. Zresztą idzie tu tylko o jednego człowieka, który ze strachu przed wami umknął potajemnie. Gdyby był na tyle zuchwały, żeby powrócił, wygarbowaliby mu moi ludzie skórę tak dokładnie, że garbarz nie miałby już co koło niej robić. Możecie więc położyć się spać bez obawy.
Harbour uspokoił nas, lecz ja przed udaniem się na spoczynek poszedłem jeszcze do zagrodzenia, żeby popatrzeć na nasze konie.
Farmer miał słuszność, mówiąc, że niebezpiecznym dla nas był tylko guślarz, który zresztą z powodu żony nie mógł nic złego przeciwko nam przedsięwziąć. Lecz mnie mimo to sen odbiegał. Znowu nasunęło mi się porównanie dnia dzisiejszego z dniem, spędzonym w farmie Fennera, i co chwila powracałem do myśli: Teraz brakuje tylko jeszcze napadu!
Z tego powodu zasnąłem dość późno. Potem jakiś dziwny sen, którego treści nie mogę sobie przypomnieć, tak mocno zaczął mnie trapić, że wkrótce się zbudziłem. Wstawszy, wyszedłem pocichu, żeby nikogo nie obudzić. Ponieważ świeciły gwiazdy, przeto widać było dość daleko. Udałem się znowu do zagrody, przed którą stali dwaj peoni na straży.
— Czy wszystko w porządku? — spytałem, zamknąwszy za sobą furtę ogrodową.
— Tak — odpowiedziano mi.
— Mój kary i koń Winnetou kładą się w nocy zazwyczaj, a teraz stoją. To mi się nie podoba.
— Wstały właśnie teraz, bo wyście się zbliżyli.
— Z pewnością nie z tego powodu. Popatrzmy do nich!
Konie zwróciły były głowy ku domowi, a oczy ich gorzały niepokojąco. Ujrzawszy mnie, parsknęły. Był to skutek starannego wychowania. Nauczyły się one w nieobecności panów nawet wobec zbliżającego się niebezpieczeństwa zachowywać się spokojnie, a gdy panowie byli przy nich, oznajmiały im to niebezpieczeństwo parskaniem. Zwietrzywszy je i teraz, podniosły się, lecz stały cicho, bo mnie przy nich nie było, gdy zaś przyszedłem, ostrzegły mię. Wróciwszy do dozorców, powiedziałem im:
— Coś wisi w powietrzu. Miejcie się na baczności! Ludzie jacyś są blizko domu. Czy to przyjaciele, czy wrogi, to się dopiero pokaże. Już to jest podejrzane, że się ukryli, bo przyjaciele nie potrzebują tego czynić. Albo siedzą tam za krzakami, albo leżą już bliżej w wysokiej trawie.
— Do dyabła! To chyba nie trampi, z powodu których Bell jeździł nad Nord-river?
— Zobaczymy. Lepiej będzie, jeśli sami zagramy pierwszą nutę, nie czekając aż nieprzyjaciel rozpocznie. O, tam prosto naprzeciw bramy podniosło się coś z trawy! Nie mogę już pójść do izby, ale zbudzę towarzyszy! Czy macie strzelby?
— Tam stoją oparte.
— Weźcie je, ażeby bronić wchodu, lecz nie strzelajcie, dopóki wam nie powiem!
Złożywszy dłonie koło ust, krzyknąłem trzy razy, naśladując głos orła tak donośnie, że słychać go było pewnie na pół mili angielskiej wokoło. W kilka sekund potem zabrzmiał taki sam okrzyk po trzykroć w izbie. Była to odpowiedź Winnetou, który zrozumiał dobrze cel tego ostrzegawczego znaku. Wkrótce potem zerwało się z trawy mnóstwo ciemnych postaci, a powietrze zadrgało wyciem, w którem poznałem hasło do ataku Indyan Szeyennów.
Co ich tu sprowadziło? Dlaczego zapuścili się tak daleko w dół od źródliska rzeki Republican? Chcieli napaść na farmę, wykopali zatem topory wojenne tak samo jak Osagowie. My nie potrzebowaliśmy ich się obawiać, gdyż nietylko w zgodzie, lecz nawet w przyjaźni z nimi żyliśmy. Na dowód wystarczy przypomnieć to, co Szako Marto opowiadał staremu Wabble’owi o Winnetou pod „drzewem z włócznią“. Wódz Apaczów, stanąwszy ongiś na ich czele, dopomógł im do zdobycia obozu Osagów, mógł więc śmiało liczyć na ich wdzięczność. Ja nie byłem wprawdzie przytem, ale wiedziałem, że żaden przyjaciel Winnetou nie będzie wrogiem Old Statterhanda. Uspokoiłem się więc natychmiast, skoro tylko poznałem, że napastnikami są Szeyennowie.
Uderzyło mnie to, że nie napadli najpierw na konie, jak to zwykle czynią Indyanie. Atak wymierzony był widocznie na dom, wskutek jakiegoś szczególnego powodu. Zagrodzenia nie trzeba było bronić, gdyż żaden czerwony tam nie przyszedł, ujrzałem ich natomiast wszystkich zgromadzonych przed domem. Zapewne zamierzali zakraść się do drzwi, wywalić je i wpaść do wnętrza domu, lecz ja przeszkodziłem im krzykiem orła, bo tem zbudziłem mieszkańców. Napad nie udał im się w zupełności.
Byłem bardzo ciekaw, co teraz nastąpi. Nie mogąc wtargnąć do domu, stanęli Indyanie przed drzwiami bezradnie, jakby sobie nie zdawali z tego sprawy, że przecież mieszkańcy domu mogli strzelać przez okno. Wyjąc i rycząc utworzyli przed budynkiem półkole, sięgające od jednego rogu do drugiego. Potem się uciszyli. Znając Winnetou, byłem pewien, że teraz przemówi. On rzeczywiście, otworzywszy drzwi, stanął w nich bez obawy i zawołał donośnym głosem:
— Słyszę okrzyk wojenny Szeyennów. Tu stoi wódz Apaczów, Winnetou, który palił z nimi fajkę pokoju i przyjaźni. Jak nazywa się wódz wojowników, których widzę przed sobą?
Ze środka półkola odpowiedziano:
— Dowódzcą Szeyennów jest Wicz Panaka[82].
— Winnetou zna wszystkich wybitnych wojowników Szeyennów, lecz mu nie wiadomo o Wicz Panace. Od kiedyż to on jest wodzem?
— Na to odpowiada on tylko wówczas, gdy mu się podoba!
— A teraz mu się podoba?
— Nie.
— Dlaczego? Czy wstydzi się swego imienia? Poco Szeyennowie przyszli do tego domu z okrzykiem wojennym?
— Po Szako Mattę, wodza Osagów.
— Uff! A skąd wiedzą, że on jest tutaj?
— Nie potrzebują tego nikomu wyjawiać.
— Uff, uff! Szeyennowie potrafią tylko ryczeć, ale nie mówić. Winnetou przyzwyczajony jest otrzymywać odpowiedzi na swe pytania. Jeśli mu nie odpowiecie, wejdzie do domu i zaczeka spokojnie na dalsze wypadki.
— Zdobędziemy dom szturmem.
— Spróbujcie! My mamy strzelby.
— Spalimy go!
— Uważajcie, żeby wam nie było przy tem za gorąco.
— Żądamy wydania Osagi Szako Matty. Gdy go dostaniemy, odejdziemy.
— Lepiej zrobią Szeyennowie, jeśli opuszczą nas zaraz, nie czekając na wydanie wodza Osagów.
— Nie oddalimy się, dopóki nie będziemy go mieli w swych rękach. Wiemy, że w tym domu znajduje się Old Shatterhand, Winnetou i młody wojownik Apanaczka. Tego ostatniego również musicie nam wydać.
— Czy chcecie zabić Szako Mattę?
— Tak.
— I Apanaczkę?
— Jemu nic się nie stanie. Jest tu między nami ktoś, kto pragnie z nim się rozmówić. Potem będzie mógł odejść, dokąd mu się spodoba.
— Nie wyjdzie ani on, ani Szako Matto.
— Wobec tego musimy Old Shatterhanda i Winnetou uważać za nieprzyjaciół i zabić ich obydwu.
— Spróbujcie, czy tego dokonacie!
— Winnetou jest chyba rażony ślepotą! Czy nie widzi, że tu stoi ośm razy po dziesięciu wojowników? Czyż oprą się nam ludzie, znajdujący się w domu, jeśli szturm przypuścimy? Wszystkich czeka niechybna śmierć. Zostawiamy wodzowi Apaczów godzinę czasu, żeby się mógł naradzić z Old Shatterhandem. Gdy ten czas upłynie, a Szako Matto i Apanaczka nie będą nam wydani, będziecie musieli zginąć. Howgh!
Zanim Winnetou na to odpowiedział, stało się coś, czego ani on, ani wódz Szeyennów się nie spodziewał. Tę niespodziankę urządziłem im ja. Sposób wykonania napadu na farmę kazał się domyślać, że podjęli się tego przeważnie ludzie niedoświadczeni. Uderzać na dom tylko z przodu, a nie otoczyć go równocześnie, utworzyć potem półkole i wystawić się na nasze kule, to były błędy, godne politowania. Ośmdziesieciu Szeyennów nie zrobiło wrażenia na Apaczu, jak to poznałem z tego, że nazywał ich tylko Szeyennami, a nie wojownikami Szeyennów. Ja także nie uważałem za stosowne postąpić z nimi jak z doświadczonymi wojownikami, lecz postanowiłem uporać się z nimi jak najrychlej, by się nie mogli potem chełpić, że obeszliśmy się z nimi jak z dojrzałymi ludźmi. Nie pokazując się, wymknąłem się z zagrodzenia, i położywszy się na ziemi, poczołgałem się aż do miejsca, na którem stał „Nóż Żelazny“. Przyszło mi to z łatwością, ponieważ Indyanie patrzyli na dom, nie zważając na to, co się działo za nimi. Kiedy wódz ich wymówił „howgh!“, podniosłem się, skoczyłem naprzód, przebiłem się przez szereg Indyan i stanąłem obok dowódzcy, zanim mieli czas pomyśleć nad przeszkodzeniem temu. Winnetou nie odparł był jeszcze odpowiednio śmiesznej groźby, kiedy ja zawołałem głośno:
— Nie potrzeba na to godziny, żeby Szeyennowie dowiedzieli się, co postanowimy. Mogą usłyszeć to zaraz.
Nagłe ukazanie się moje wewnątrz półkola Indyan wywołało oczywiście wśród nich poruszenie. Ja, nie troszcząc się o to, mówiłem dalej:
— Tu stoi Old Shatterhand, którego znają zapewne wszyscy Szeyennowie. Jeśli który z nich ma odwagę podnieść na mnie rękę, niech bliżej przystąpi.
Zamiar swój osiągnąłem w zupełności. Poruszenie Indyan ustąpiło miejsca zupełnej ciszy. Już wystąpienie moje zaskoczyło ich bardzo, a wyzwanie zupełnie stropiło, zwłaszcza że stałem wśród nich tak spokojnie, jak gdybym nie uważał ich za groźnych, chociaż nawet strzelby w ręku nie miałem. Skorzystałem z tego wrażenia, jakie na nich wywarłem i, pochwyciszy dowódcę za rękę, rzekłem doń:
— Wicz Panaka zaraz usłyszy, co chcemy z Szeyennami uczynić. Niech idzie ze mną!
Trzymając go za rękę, poszedłem do domu. Była to z mej strony już nie odwaga, lecz bezczelność, rzadko spotykana, ale dzięki jej urzeczywistniłem swój cel, bo Wicz Panaka tak się przeraził, że nawet nie stawił mi oporu, lecz posłusznie, jak dziecko, poszedł za mną do Winnetou, który stał jeszcze w drzwiach i chwycił go za drugą rękę. Wciągnąwszy go do środka, zamknęliśmy drzwi za sobą.
— Prędzej światła, prędzej, mr. Harbour! — zawołałem do ciemnej izby.
Wkrótce zabłysło światło lampy. Twarz „Noża Żelaznego“, którą teraz wyraźniej zobaczyliśmy, wcale nie wydała nam się inteligentną. Porwanie jego odbyło się tak prędko, że Szeyennowie dopiero teraz poznali, jaki popełnili błąd, dopuszczając do tego. Podnieśli straszny krzyk i wołania, lecz my nie troszczyliśmy się o to, gdyż oni nic nie mogli przeciwko nam przedsięwziąć, dopóki dowódca ich był w naszej mocy.
— Niech Wicz Panaka usiądzie z nami — rzekłem, wskazawszy mu krzesło. — Jesteśmy przyjaciółmi Szeyennów i cieszymy się, widząc u siebie ich wodza jako gościa.
To także wydało mu się tak osobliwem, że usiadł bez wahania. Przybył na czele ośmdziesięciu ludzi, żeby zdobyć farmę, a w dziesięć minut po pierwszym okrzyku wojennym znajdował się w niej, lecz nie jako zwycięzca. Wpadł w nasze ręce i musiał się z tem pogodzić, że drwiąc z niego, nazwaliśmy go gościem. Bezczelnością swoją zapobiegłem rozlewowi krwi, powagę chwili zamieniłem w śmieszność i sprawiłem to, że Szeyennowie wobec nas byli bezsilni.
W twarzy i wzroku Winnetou wyczytałem dla siebie uznanie, które mnie napełniło radością i zadowoleniem. Podawszy rękę Apaczowi, żeby mu podziękować, rzekłem:
— Czytam w duszy mego brata i oświadczam mu, że on był moim nauczycielem, a ja jego uczniem.
Winnetou uścisnął moją rękę w milczeniu. Słowa były tu zbyteczne, gdyż ja go bez nich zrozumiałem.
Wicz Panaka siedział między nami w zakłopotaniu, patrząc ponuro w ziemię. Szako Matto zajął miejsce naprzeciw niego, zwrócił nań posępnie oczy i zapytał:
— Czy dowódca Szeyennów zna mnie? jestem wódz Osagów, Szako Matto, którego wydania on żądał. Jak Wicz Panaka sądzi, co z nim zrobimy?
Na ukrytą w tych słowach groźbę odpowiedział zapytany:
— Old Shatterhand nazwał mnie gościem!
— To uczynił Old Shatterhand, lecz nie ja. Ty przeznaczyłeś mnie na śmierć, przeto ja mam teraz prawo żądać twojej.
— Old Shatterhand mnie obroni!
Na to wezwanie, zwrócone bezpośrednio do mnie, odpowiedziałem surowo:
— To będzie zależało od tego, jak się teraz zachowasz. Jeśli mi udzielisz wiadomości, których od ciebie zażądam, zostaniesz pod moją opieką, w przeciwnym razie nie. Spotkaliście dzisiaj białego człowieka z czerwoną skwawą?
— Spotkaliśmy.
— Ten biały powiedział wam, że my znajdujemy się tutaj, a z nami Szako Matto?
— Tak jest.
— Za tę przysługę zażądał od was wydania Apanaczki, który tu siedzi obok ciebie?
— Tak.
— Co chciał z Apanaczką uczynić?
— Nie wiem. Nie pytałem go o to, gdyż ten czerwony wojownik jest mi zupełnie obojętny.
— Gdzie jest teraz ów biały?
— Tego nie wiem.
— Nie okłamuj mnie! On chciał dostać w swe ręce Apanaczkę, a ty miałeś mu go sprowadzić, musisz zatem wiedzieć, gdzie on teraz przebywa. Jeśli jeszcze jedno kłamstwo powiesz, wydam cię Szako Macie, który jest twoim wrogiem śmiertelnym. Wyjaw zatem, gdzie znajduje się biały!
Groźba nie chybiła celu, bo Szeyenn odpowiedział:
— Jest z moimi wojownikami.
— Ale bez skwawy?
— Ona jest tam, gdzie zostawiliśmy konie.
Teraz zabrał głos Winnetou.
— Bywałem często u Szeyennów, ale nigdy nie widziałem tam Wicz Panaki. Jak mam to sobie wytłumaczyć?
— My należymy do szczepu Szeyennów Nukweint, u których wódz Apaczów nie był jeszcze.
Winnetou milczał teraz, wobec tego ja przedłożyłem Szeyennowi następujące pytanie:
— Widzę, że porwaliście za tomahawki. Przeciw komu wymierzona jest wasza wyprawa?
Zawahał się z odpowiedzią, lecz na groźny mój ruch, którym wskazałem na Szako Mattę, przyznał się:
— Przeciw Osagem.
— Słyszeliście, że Osagowie opuścili swój obóz, by wyruszyć przeciwko bladym twarzom, i postanowiliście skorzystać ze sposobności do napadu?
— Tak.
— Cieszcie się zatem z tego, żeście z nami się spotkali, bo Osagowie wrócili już do domu i byliby wam, ośmdziesięciu wojownikom, zabrali skalpy. Wielkie to szczęście dla was, żeście się z nami zetknęli. Spodziewam się, że to was skłoni do zachowywania pokoju na przyszłość. Cóż zamierzacie teraz uczynić?
— Zabierzemy z sobą Szako Mattę. Apanaczkę możecie sobie zatrzymać.
— Nie narażaj się na śmiech! Wiesz przecież dobrze, że jesteś moim jeńcem. Czyż sądzisz, że my boimy się twoich ośmdziesięciu ludzi? Szeyennowie Nukweint znani są z tego, że zupełnie nie rozumieją się na walce.
— Uff! — wybuchnął z gniewem. — Kto ci to kłamstwo powiedział?
— To nie jest kłamstwo, lecz prawda, której sami dowiedliście dzisiaj. Napad tak głupio urządziliście, jak gdybyście byli małymi chłopcami. Potem ja stałem pomiędzy wami, a nikt nie poważył się mnie dotknąć. Następnie wziąłem cię za rękę, a ty poszedłeś ze mną do domu, jak dziecko. Jeśli wiadomość o tem puścimy w świat, śmiech wielki przeleci sawannę i góry, a inne szczepy Szeyennów wyrzekną się was, bo musiałyby się was wstydzić. Jeśli chcesz walki, to zabijemy cię tutaj, skoro tylko twoi ludzie dadzą jeden strzał. Wasze kule nam nie zaszkodzą, ponieważ nas chronią ściany. Przypatrz się natomiast naszej broni! Znasz zapewne...
— Pshaw! — przerwał mi Winnetou, przystępując do „Noża Żelaznego“. — Po co te długie mowy! Zaraz uporamy się z Szeyennami!
Zdarł Wicz Panace z piersi worek z gusłami, a Szeyenn zerwał się z krzykiem przerażenia, by mu go wyrwać. W tej chwili jednak ja przyskoczyłem, przygniotłem go do krzesła i rzekłem:
— Siedź! Jeśli będziesz posłuszny, otrzymasz gusła z powrotem, inaczej nie!
— Tak, jeśli będzie posłuszny — potwierdził Winnetou. — Życzę sobie, żeby Szeyennowie odeszli w pokoju. Gdy to uczynią, nic im się złego nie stanie i nikt się nie dowie, że zachowali się tu jak małe dzieci. Jeśli jednak Wicz Panaka na to się nie zgodzi, wrzucę jego gusła do ognia, a zaraz potem przemówią nasze strzelby. Howgh!
Kto wie, czem są gusła dla czerwonego, a zwłaszcza dla wodza, jaki to wstyd stracić je, ten nie zdziwi się, że Szeyenn, chociaż po dłuższem wahaniu, przystał na żądanie Apacza.
— Ja także stawiam warunek — oświadczył Treskowo
— Jaki? — spytałem.
— Szeyennowie muszą nam wydać Tibo taka i Tibo wete!
— Nikomu to ani w głowie! Byłby to największy błąd z naszej strony. Zresztą jestem pewien, że guślarza już niema między Szeyennami. Widząc, że zabieram ich wodza, zrozumiał pewnie odrazu, co się święci i ulotnił się czemprędzej, jest mi to bardzo na rękę, a dlaczego, to później zrozumiecie.
Po zawarciu pokoju odjechali Szeyennowie jeszcze przed południem zadowoleni, że niefortunny ich napad na farmę skończył się bez rozlewu krwi. My wyruszyliśmy także w godzinę po nich. Szako Matto otrzymał broń swoją napowrót i jako wolny człowiek nam towarzyszył. Był on bardzo zły z tego powodu, że guślarz umknął mu znowu, lecz wesoły zawsze Dick Hammerdull starał się go pocieszyć, mówiąc:
— Niech wódz Osagów nie rozpacza. Guślarza dostaniemy jeszcze, bo, co ma wisieć, nie utonie.
— On nie ma zawisnąć, lecz zginąć śmiercią dziesięćkrotną! — mruknął Osaga.
— Czy umrze pojedyńczo, czy podwójnie, czy sześciokrotnie, to wszystko jedno, w każdym razie wisieć będzie. Dla takiego draba niema piękniejszej śmierci jak na powrozie! Nieprawdaż, ty stary szopie, Holbersie?
— Yes, kochany Dicku — odparł długi. — Ty zawsze masz słuszność.
W dzień po opuszczeniu farmy Harboura zdarzyło nam się nieszczęście. Koń Treskowa upadł, wyrzucił jeźdźca z siodła, a zaraz potem, zerwawszy się, popędził dalej, wlokąc za sobą jeźdźca, zawieszonego jedną nogą w strzemieniu. Wprawdzie nie uciekł, bo zatrzymaliśmy go wkrótce, ale uderzył Treskowa dotkliwie kopytem w plecy. Ugodzony wprost nie czuł tej strony ciała, jakby sparaliżowany i nie mógł prawie nogą poruszyć. Niepodobna też było wsadzić go na konia, wskutek tego musieliśmy na dłużej tam się zatrzymać.
Na szczęście znalazła się woda w pobliżu. Zanieśliśmy tam chorego z myślą rozłożenia się na tem miejscu obozem.
Winnetou zbadał Treskowa. Pokazało się, że ani łopatka, ani inna kość nie była uszkodzona, tylko miejsce uderzone spuchło bardzo i nabrało ciemnej barwy. Zastosowaliśmy celem leczenia zimne okłady i masaż. Lecz ostatni zabieg wkrótce zarzuciliśmy wobec tego, że Treskow nie był naturą odporną i nie należał do westmanów, którzy w szkole trudów i niewygód nauczyli się znosić ból bez wydania głosu z siebie.
Bezwładność nogi i ręki ustąpiła nazajutrz, a po upływie dwóch dni następnych znikła spuchlizna prawie zupełnie, a bólu nie odczuwał chory o tyle, że mogliśmy puścić się w dalszą drogę.
Przez ten przykry wypadek straciliśmy całe trzy dni, czyli czas, którego niepodobna było odrobić. Musieliśmy pogodzić się z myślą, że nie dościgniemy Old Surehanda przed jego przybyciem do parku. W zwykłych warunkach nie miałoby to wielkiego znaczenia, lecz on był sam, a nadto szli za nim ludzie, którym nie można było ufać. Gdyby Old Surehand wiedział, że „generał“ dążył równocześnie z nim do tego samego parku, zachowałby wszelkie środki ostrożności, lecz on właśnie tego nie wiedział. Starego Old Wabble’a my musieliśmy się strzec. Wprawdzie nie wiedziałem, dokąd on ze swoimi towarzyszami miał się udać, ale po tem, co go z naszej strony spotkało, można było się spodziewać, że dla zemsty będzie nam następował na pięty. Zatrzymanie jego konia przez nas nie zmieniało sprawy, mogło ją co najwyżej opóźnić, ale tej zwłoki nie mogliśmy brać w rachubę wobec tego, że myśmy trzy dni stracili. Nie schodził mi także z myśli Tibo taka. Nie znałem celu jego podróży, bo wiadomość, podana przez niego, że jedzie do fortu Walace, była kłamstwem. Obaj z Winnetou podejrzewaliśmy, że „generał“ wezwał guślarza, żeby ten udał się do Colorado i zeszedł się z nim tam w oznaczonem miejscu. On jeden, skrępowany nadto obecnością kobiety, nie był dla nas groźny. Ponieważ jednak tak zwane szczęście sprzyja przynajmniej pozornie częściej złemu, aniżeli dobremu, przeto wypadało liczyć się także z tym człowiekiem.
Byliśmy więc podczas tej dalekiej podróży bardzo ostrożni. Przekroczywszy granicę, wjechaliśmy w głąb Colorado bez żadnej przeszkody, lecz nie znaleźliśmy ani śladu wspomnianych osób.
Znajdowaliśmy się w pobliżu Rush-Creeku. Winnetou znał tam stare, dawno opuszczone obozowisko, do którego chcieliśmy dotrzeć koło wieczora. Wedle opisu Apacza było na tem miejscu źródło, nigdy nie wysychające i otoczone wałem kamiennym, który stanowił dobrą osłonę, choć był tylko tak z kamieni ułożony, jak to wieśniacy niektórych okolic układają jedne na drugich kamienie, znajdowane na roli. Dla westmana jest taki wał, choćby nie wysoki, bardzo pożądaną osłoną przeciwko nieprzyjaciołom.
Na krótko przed południem zauważyliśmy trop około dwudziestu jeźdźców, którzy szli z północnego wschodu prawdopodobnie także nad Rush-Creek. Ślady wskazywały, że konie były podkute, a ta okoliczność i lichy, często przerywany porządek, w jakim ci ludzie jechali, dowodził, że byli to biali. Bylibyśmy podążyli tym tropem, gdyby nawet był nie schodził się z kierunkiem naszej drogi, bo na Dzikim Zachodzie trzeba zawsze wiedzieć, kogo się ma przed sobą. Jasnem było dla nas, że ci ludzie wybrali się w góry, bo podówczas mówiono o wielkich ilościach złota i srebra, znalezionych w tych okolicach. Prawdopodobnie było to towarzystwo awanturników, którzy z powodu takich wieści zbierają się szybko, a potem równie prędko się rozchodzą. Są to natury zuchwałe i bez sumienia, które spodziewają się od życia wszystkiego, a mimo to nie martwią się zbytecznie, jeśli im życie nic nie da.
Ślady zostawiono przed pięciu godzinami, wobec tego nie spodziewaliśmy się, że dziś spotkamy się z tymi ludźmi, dojechaliśmy więc swobodnie aż do miejsca, na którem oni byli się zatrzymali. Kilka próżnych puszek z konserw, porzuconych nierozważnie, zdradzało, że jedli tam obiad. Leżała też tam próżna flaszka. Zsiedliśmy z koni, aby zbadać miejsce dokładnie, lecz nie znaleźliśmy nic podejrzanego. Dick Hammerdull podniósł flaszkę, potrzymał pod światło, a zobaczywszy, że w niej jeszcze jest kilka łyków, przyłożył ją do ust, lecz zaraz odrzucił. Splunąwszy z kwaśną miną, zawołał:
— Fe! Wystała woda, stara, woda letnia! A ja myślałem, że to łyk dobrej brandy! Ludzie, którzy to zostawili tutaj, nie mogą być gentlemanami. Kto wozi z sobą flaszkę, a w niej wodę, ten nie może wymagać, żebym ja go szanował. Co ty na to, stary szopie, Holbersie?
— Hm! — mruknął Pitt. — Jeśli spodziewałeś się wódki, to żal mi ciebie z całej duszy, kochany Dicku. Czy ty sądzisz, że tu na Zachodzie postawi ci ktoś przed nosem pełną flaszkę brandy?
— Pełną, czy próżną, to wszystko jedno, byleby w niej było cośkolwiek. Ale zostawiać wodę, to poprostu haniebny postępek względem mnie!
Najrozumniejszy człowiek popełni nieraz głupstwo i to niekiedy wówczas, gdy ma wszelkie warunki, żeby być rozumnym. Tak nam się właśnie zdarzyło. Innym można to darować, ale że Winnetou i ja nie zwróciliśmy uwagi na tę flaszkę, to było wprost niedbalstwem z naszej strony. Próżne puszki z konserw nie miały żadnego znaczenia, ale powinniśmy byli pomyśleć o tej flaszce. Gdyby w niej była wódka, wypitoby ją pewnie, a potem porzucono, ale w niej była woda, woda! Wzięto więc ją nie na wódkę, lecz na wodę, czyli używano jej jako manierki, którą napełniano wodą i chowano w torbie u siodła, ażeby móc gasić pragnienie tam, gdzie nie byłoby wody. Na Dzikim Zachodzie była podówczas flaszka wielką rzadkością, której nie wyrzucano, lecz przeciwnie starannie przechowywano. Znalezioną przez nas zapomniano z pewnością, na ten domysł powinniśmy byli wpaść odrazu. Jeśliby właściciel, zauważywszy jej zgubę, był zawrócił, musiałby nas odkryć. Nie pomyśleliśmy nad tem i do dzisiaj gniewa mnie ta nierozwaga, której skutki nastąpiły niebawem.
Ci ludzie obozowali na tem miejscu ze trzy godziny, a opuścili je byli przynajmniej przed dwoma. Jechaliśmy ich śladem przez trawiastą sawannę, dopóki nie spostrzegliśmy na widnokręgu zarośli, a za niemi po prawej ręce lesistego wzgórza. Było to przedgórze doliny Sandy, przez której rzeczułkę przeprawialiśmy się dziś rano. Winnetou wskazał je ręką, mówiąc:
— Musimy przejść obok tej góry, jeśli chcemy dostać się do obozu. Niech moi bracia pójdą za mną!
To rzekłszy, skręcił na prawo.
— A ten trop? — zapytałem. — Nie zostaniemy na nim?
— Dzisiaj nie. Jutro zobaczymy go znowu.
Obliczenie to było słuszne. Bylibyśmy do tropu wrócili, gdybyśmy byli tak obojętnie nie zostawili owej flaszki. Ruszyliśmy spokojnie za Apaczem, który także nie przeczuwał, jakie nieszczęście czekało nas w obozowisku.
Jadąc ciągle okolicą, zarosłą krzakami, minęliśmy w godzinę potem wspomnianą górę, za którą wznosiły się dalej wzgórza lub wysuwały jak kulisy. Wjechaliśmy między te wzgórza, powierzając się pewnemu przewodnictwu Winnetou i przybyliśmy pod wieczór na dolinę, której środek zajmowała cicha sadzawka. Cieniste drzewa otaczały dolinę; a za sadzawką wznosiły się kupy kamieni, które wyglądały jak ruiny zamieszkanych niegdyś budowli.
— Oto obóz, o którym mówiłem! — oświadczył Winnetou. — Tu jesteśmy bezpieczni przed wszelkim napadem, jeśli u wejścia do doliny postawimy kogoś na straży.
Miał słuszność. Nie znałem miejsca, lepiej nadającego się na bezpieczny obóz. Dzięki miękkości gruntu pojechaliśmy prawie niedosłyszalnie aż do sadzawki. Tam zatrzymał się nagle Winnetou, położył palec na ustach, nakazując nam milczenie i zaczął nadsłuchiwać.
My poszliśmy za jego przykładem. Po drugiej stronie brzmiały dźwięki, tylko dla bystrego ucha dosłyszalne z tej odległości, w której myśmy się znajdowali. Apacz zsiadł z konia i dał mnie znak, żebym uczynił to samo. Zostawiwszy konie przy towarzyszach, pomknęliśmy cicho ku kamieniom. Im bardziej zbliżaliśmy się, tem wyraźniejsze stawały się dźwięki. Był to wysoki, męski głos tenorowy, albo nizki kobiecy altowy, nucący powoli i ze skargą pieśń w języku indyańskim. Nie była to ani nuta indyańska, ani melodya wedle naszych pojęć, lecz coś pośredniego, jak gdyby czerwony przystosował się do sposobu śpiewania bladych twarzy. Byłbym się założył, że śpiewająca osoba stworzyła sobie sama pieśń i melodyę, które wydobywały się z jej duszy, ażeby przebrzmieć równie tajemniczo jak powstały.
Posuwając się coraz dalej, dotarliśmy do wązkiej wyrwy w wale kamiennym, przez którą mogliśmy zaglądnąć.
— Uff, uff! — rzekł Winnetou niemal głośno.
— Uff, uff! — powtórzyłem ja prawie równocześnie, gdyż również zdumiałem się na widok, który naszym oczom się przedstawił.
Kamienie tworzyły wał, ocieniony drzewami i porosły krzakami, o czterdziestu może metrach średnicy, a grunt pokrywała wysoka trawa. Na skraju wału, tuż obok wyrwy, siedział... Winnetou!
Istotnie z większego oddalenia można było tego Indyanina wziąć za Winnetou. Głowa jego była odkryta. Długie, ciemne włosy, zwinięte w węzeł, spływały mu po plecach aż do ziemi. Jego bluza myśliwska i legginy były ze skóry, a nogi tkwiły w mokassynach. Biodra owinął sobie kocem, za którym tkwił nóż. Obok niego leżała dwururka. Na szyi miał zawieszone rozmaite potrzebne przedmioty, ale nie zauważyłem między nimi takiego, któryby można było wziąć za worek z gusłami.
Czy to wszystko nie było prawie takie same jak u Winnetou? Indyanin ten był wprawdzie starszy od Apacza, lecz dziś jeszcze było widać, że kiedyś był piękny. Rysy jego twarzy, poważne i surowe, miały w sobie coś kobiecego. Bądź co bądź zdziwiło mię podobieństwo jego do Winnetou, a gdy przeminęło zdumienie, opanowało mię uczucie, którego nie potrafię określić. Stałem przed czemś zagadkowem, przed obrazem, zakrytym niewidzialną zasłoną.
Czerwony śpiewał ciągle jeszcze półgłosem. Miękki, głęboko odczuty ból jego pieśni nie zgadzał się z rysami jego śmiałej, energicznej twarzy. Z drugiej strony surowy, nieubłagany wyraz jego oblicza odbijał nieprzyjemnie od przedziwnie łagodnego blasku oczu, naprawdę czarnych, choć właściwie czarne oczy rzadko się u ludzi widuje. Ten czerwony nie był tem, czem się wydawał i nie wydawał się tem, czem był. Czy ja go już gdzieś widziałem? Albo nigdy, albo setki razy! Był dla mnie zagadką, ale o ile i dlaczego, z tego nie mogłem sobie zdać sprawy.
Winnetou podniósł rękę w górę i szepnął:
— Kolma Puszi!
Jego oczy się rozszerzyły, kiedy jednem spojrzeniem obejmowały obcego Indyanina, co bardzo rzadko widywałem u Apacza.
Kolma Puszi! A więc słusznie się domyślałem. Mieliśmy przed sobą, zaiste, zagadkową postać. W wysokich parkach żył Indyanin, którego nikt nie znał bliżej, który nie należał do żadnego szczepu i gardził dumnie wszelkiem pożyciem z ludźmi. Polował wszędzie, a gdzie go widziano, tam znikał równie szybko, jak się pokazywał. Nie występował nigdy wrogo przeciw nikomu, ale też nikt nie mógł się pochlubić, żeby mu był choć przez dzień towarzyszem. Jedni widywali go na koniu, drudzy idącego pieszo, ale zawsze sprawiał wrażenie człowieka, umiejącego dobrze władać bronią, z którym niema żartów. Osoba jego w oczach Indyan i białych uchodziła za neutralną i nietykalną. Zamach na niego byłby tylko wywołaniem gniewu wielkiego Manitou i jego zemsty. Byli nawet Indyanie, którzy o nim twierdzili, że to już nie był człowiek, lecz duch słynnego wodza, wysłany przez Manitou z wiecznych ostępów, żeby zbadał, jak się powodzi na ziemi jego dzieciom czerwonym. Nikt nie zdołał dowiedzieć się, jak się nazywał, a ponieważ każdy przedmiot i osoba musi mieć nazwę, przeto i jego z powodu ciemnych jak noc oczu nazwano Kolma Puszi, czyli „ciemne oko“. Kto nadał mu tę nazwę, kto ją wymówił po raz pierwszy, tego nikt oczywiście nie wiedział.
Ten tajemniczy Indyanin siedział teraz przed nami. Winnetou nie znał go także, nie spotkał się z nim nigdy przedtem, lecz teraz odrazu powiedział, że to Kolma Puszi. Mnie nawet przez myśl nie przeszło wątpić o prawdziwości tych słów, ktokolwiek bowiem słyszał kiedy o tym Indyaninie, a potem go zobaczył, musiał poznać na pierwszy rzut oka, że to on, a nie kto inny.
Nie uważaliśmy za potrzebne podsłuchiwać go dłużej, a ponieważ nie chcieliśmy zbyt długo zatrzymywać towarzyszy, przeto podnieśliśmy się z ziemi, umyślnie wywołując szelest. Szybko, jak błyskawica, pochwycił Kolma Puszi swoją strzelbę, zwrócił ku nam wylot luf, zgrzytnął kurkami i zawołał:
— Uff! Dwaj ludzie! Co za jedni?
Słowa te padły również prędko, jak rozkaz wodza w niebezpiecznej chwili. Winnetou chciał już odpowiedzieć, kiedy usposobienie obcego zmieniło się nagle. Spuścił strzelbę, trzymając ją jedną ręką za lufę, a drugą wyciągnął jakby na powitanie i zawołał:
— Inczu-czuna! Inczu-czuna, wódz Apa... Nie, to nie Inczu-czuna. To może być tylko syn jego Winnetou, o wiele większy i słynniejszy syn jego!
— Ty znałeś ojca mego, Inczu-czunę? — spytał Winnetou, wchodząc ze mną przez wyrwę.
Zdawało się, że Kolma Puszi namyśla się, czy zaprzeczyć, czy potwierdzić pytanie, ponieważ jednak zaprzeczyć już nie mógł, przeto odrzekł:
— Znałem go. Widziałem go raz, a może dwa razy. Ty jesteś jego odbiciem.
Głos jego brzmiał miękko, a jednak silnie i stanowczo.
— Tak, jestem Winnetou. Poznałeś mnie. A ciebie nazywają Kolma Puszi?
— Winnetou mnie zna?
— Nie. Nie widziałem ciebie nigdy, lecz domyślam się, że to ty jesteś, o którym tylko dobrze mówią. Kolma Puszi pozwoli, żebyśmy obok niego usiedli?
Wymieniony zwrócił wzrok i na mnie, a oblókłszy mnie badawcze m spojrzeniem, odpowiedział:
— Ja także słyszałem o Winnetou tylko dobre rzeczy. Wiem, że z nim jest często słynna blada twarz, która nie dopuściła się jeszcze nigdy złego czynu i nazywa się Old Shatterhand. Czy to ten biały?
— To on — potwierdził Winnetou.
— Usiądźcie i witajcie!
Podał nam rękę, która wydała mi się niezwykle małą. Winnetou oznajmił mu:
— Mamy z sobą towarzyszy, którzy czekają tam nad wodą. Czy mogą przyjść do nas?
— Wielki Manitou stworzył ziemię dla wszystkich dobrych ludzi. Dla waszych towarzyszy będzie tu dość miejsca.
Ja poszedłem po nich. Po drugiej stronie wału było większe wejście, aniżeli wyrwa, przez którą wcisnęliśmy się byli z Winnetou. Gdy teraz towarzysze i ja przez to wejście wstąpiliśmy do wnętrza, ujrzeliśmy obu Indyan obok siebie pod drzewem. Kolma Puszi patrzał na nas z oczekiwaniem, a oko jego spoczęło na zbliżających się z owem zajęciem, którem się darzy nieznajomych, mających być tylko przez krótki czas towarzyszami. Dopiero na widok Apanaczki, który wjechał ostatni, wzrok jego zatrzymał się na nim, jak przykuty. Poderwawszy się nagle z ziemi, jakby pchnięty niewidzialną siłą, odjął zeń wzrok na chwilę i postąpił ku niemu kilka kroków. Potem stanął, zaczął z niesłychanem zajęciem śledzić jego ruchy, a wkońcu zbliżył się do niego całkiem i zapytał z niepokojem:
— Kto... ty... jesteś? Powiedz... powiedz mi!
Zapytany odparł z uprzejmą obojętnością:
— Jestem Apanaczka, wódz Komanczów Kanean.
— Czego... chcesz... w Colorado?
— Zdążałem na północ do świętych kamieniołomów i po drodze spotkałem się z Winnetou i Old Shatterhandem, którzy jechali w góry. Porzuciłem pierwotny plan i przyłączyłem się do nich.
— Uff, uff! Wódz Komanczów! To nie może być!
Wpatrywał się wciąż jeszcze w Apanaczkę tak badawczo, że młody Indyanin zapytał:
— Czy znasz mnie? Czy widziałeś mię kiedy?
— Musiałem, musiałem cię widzieć, lecz chyba we śnie, we śnie młodości, która już dawno minęła.
Usiłował zapanować nad wzruszeniem, podał Apanaczce rękę i mówił dalej:
— Bądź mi również pozdrowiony! Dzisiaj mam dzień, jakich mało było w mojem życiu!
Wrócił do Winnetou, przy którym ja tymczasem byłem usiadł, i wciąż jeszcze patrząc na Apanaczkę, opadł na swoje miejsce, jak gdyby śnił o swej młodości. Takie zachowanie się jest u Indyan rzadkością i nie podobna go nie zauważyć. Uderzyło też ono Winnetou, zarówno jak mnie, lecz nie daliśmy nic poznać po sobie, choć nas ta scena bardzo zajęła.
Koniom dano wody i podostatkiem zielonej paszy. Uzbierano sporo chróstu i gdy się ściemniło, rozniecono ognisko, a Dick Hammerdull odszedł, by jako pierwszy stanąć na straży u wejścia do doliny. Reszta towarzyszy miała pełnić straż po kolei, jak zwykle.
Wszyscy siedzieliśmy szerokiem kołem przy ognisku. Byliśmy zaopatrzeni w żywność i udzieliliśmy jej trochę Kolmie Puszi, sądząc, że on nie ma nic do jedzenia.
— Moi bracia są dla mnie uprzejmi — rzekł — ale ja mógłbym im także dać mięsa tyle, że nasyciliby się wszyscy.
— Gdzie je masz? — zapytałem.
— Przy koniu.
— Czemu nie zabrałeś go tutaj?
— Bo nie chciałem tu zostać, lecz pojechać dalej. Mój koń stoi w miejscu, bezpieczniejszem od tego.
— Czy nie uważasz tego obozowiska za bezpieczne?
— Dla jednego nie, ale gdy was jest tylu, że możecie wystawić straże, to nie potrzebujecie się niczego obawiać.
Byłbym chętnie wdał się z nim w rozmowę, lecz zaniechałem tego, ponieważ on zapytał oczywiście o cel naszej podróży, a usłyszawszy, że zdążamy do parku Louis, jeszcze bardziej milczał. Nas to ani nie uderzało, ani nie obrażało. Na Dzikim Zachodzie musi człowiek nawet z dobrymi znajomymi być ostrożnym. Tylko Dick Hammerdull był niezadowolony, że tak mało dowiedzieliśmy się od tego obcego Indyanina, dlatego zapytał go swoim poufałym sposobem:
— Mój czerwony brat słyszał, że my przyjechaliśmy tu z Kanzas. Czy wolno nam teraz zapytać, skąd on przybył?
— Kolma Puszi przybywa stąd i zowąd. Jest jako wiatr, który leci po wszystkich drogach — brzmiała nieokreślona odpowiedź.
— A gdzie stąd się uda?
— Tam, dokąd koń jego zwróci swe kroki.
— Well! Czy tam, czy ówdzie, to wszystko jedno, trzeba jednakże przynajmniej to wiedzieć, dokąd koń ma pójść! Nieprawdaż?
— Jeśli Kolma Puszi wie, to wystarczy.
— Oho! To ja nie potrzebuję wiedzieć?
— Nie.
— To bardzo szczera, a nietylko szczera, lecz nawet grubiańska odpowiedź. Czy nie tak, Picie Holbersie, ty stary...
Spostrzegł, że Holbersa w tej chwili nie było, dlatego połknął ostatnie słowo. Kolma Puszi zaś zwrócił się do niego i rzekł tonem poważnym:
— Biały mąż, Dick Hammerdull, nazywa mnie grubianinem. A czy z jego strony było to delikatnie i uprzejmie, że chciał mi usta otworzyć, skoro ja lubię trzymać je zamknięte? Gruba twarz blada nie zna widocznie dobrze Dzikiego Zachodu. Tu zawsze jest lepiej, gdy nikt nie wie, skąd się przybywa i gdzie się zdąża. Kto cel drogi zatai, tego niebezpieczeństwo nie wyprzedzi, ani się nań nie zaczai. Niechaj sobie to Hammerdull zapamięta!
— Dziękuję! — roześmiał się skarcony. — Szkoda, straszna szkoda, że mr. Kolma Puszi nie został nauczycielem! A ma do tego uzdolnienie! Zresztą ja nie myślałem nic złego. Czerwony brat podoba mi się nadzwyczajnie, dlatego cieszyłbym się bardzo, gdyby droga jego była tą samą, co nasza.
— Że mój gruby brat biały źle nie myślał, tego jestem pewien, bo w przeciwnym razie byłbym mu nie odpowiedział wogóle. Czy droga moja będzie ta sama, to się dopiero pokaże. Zastanowię się jeszcze nad tem. Howgh!
Na tem skończyła się rozmowa. Ponieważ nazajutrz mieliśmy wcześnie wyruszyć, przeto położyliśmy się wkrótce spać, gdy Holbers, oddawszy straż Treskowowi, wrócił do obozu.
Nie wiem, jak długo już spałem, kiedy mię zbudziły głośne wrzaski. Otworzywszy oczy, zobaczyłem nad sobą człowieka, który zamierzył się, by mię uderzyć kolbą od strzelby. Zanim zdołałem się poruszyć, otrzymałem cios, który mię pozbawił przytomności, szczęściem nie na zawsze.
Miły czytelniku, czy potrafisz wyobrazić sobie uczucie i stan duszy człowieka, który się budzi z głębokiego ogłuszenia i dochodzi do poznania, że ma głupią głowę i nierozważną, skoro przyjęła uderzenie kolbą? Los człowieka z taką głową po ciosie jest bardzo przykry. Najpierw nie czuje on jej i żyje tylko po szyję. Dopiero z czasem jakiś szum i brzęczenie świadczą, że go nie ścięto zupełnie, lecz tylko uderzono w najwyższą część ciała. Że tą częścią jest głowa, tego tak zaraz jasno się nie wie, lecz dopiero wtedy, gdy szum zmieni się w ucisk i śrubowanie, jakby ktoś czaszkę gniótł w tłoczni do wina. W następnym stanie każde uderzenie pulsu, zaopatrujące w krew mózgownicę, sprawia wrażenie, jakby głowa leżała pod tłuczkiem moździerza, a równocześnie w tem domostwie rozumu grzebały lwie pazury.
Tak było i ze mną. Przebywszy opisane powyżej stany, wywołane uderzeniem kolbą w głowę, ujrzałem przed oczyma wszystkie barwy, a w uszach miałem szum stu wybrzeży morskich. Nic nie widziałem, ani nie słyszałem, wreszcie zemdlałem znowu.
Kiedy powtórnie przyszedłem do siebie, poczułem, że znośnie rozporządzam siłami ducha i ciała, nie mogłem tylko rozróżnić, czy z pomiędzy barków wyrasta mi głowa, czy kolba od strzelby. Spróbowałem oczywiście tych sił i otworzyłem oczy, lecz widokiem, który moim oczom się przedstawił, wcale się nie zbudowałem. Opodal płonęło ognisko, a przede mną siedział Old Wabble z oczyma, zwróconymi na mnie, a pełnemi nienawiści.
— Nareszcie... nareszcie! — zawołał. — Wyspaliście się, mr. Shatterhand! Śniliście o mnie, nieprawdaż? Jestem pewien, że ukazałem wam się we śnie jako anioł i gotów jestem grać dalej tę rolę; th’ is clear! Jakiego anioła widzicie we mnie teraz: mściciela, czy zbawcę?
— Pshaw! — odrzekłem. — Wy nie macie zdolności ani na jednego, ani na drugiego.
Gniewało mię to niezmiernie, że musiałem odpowiadać temu człowiekowi, ale dumne milczenie byłoby tu najgorszym sposobem postępowania. Powiódłszy oczyma w koło, przekonałem się, że wszyscy byliśmy pojmani, nawet Treskow, który ostatni stał na straży, a widocznie nie dość był baczny, bo pozwolił się niespodzianie zaskoczyć. Wszyscy byliśmy skrępowani. Na lewo ode mnie leżał Winnetou, na prawo gruby Dick Hammerdull. Odebrano nam broń i wypróżniono kieszenie. Z dwudziestu drabów, siedzących dokoła nas, nie znałem prócz Old Wabble’a nikogo. Byli to niewątpliwie ci ludzie, których trop widzieliśmy dzisiaj. Skąd oni wzięli się w tym obozie? Jechali przed nami w lewą stronę, a my skierowaliśmy się przecież w prawą. Wtem przypomniałem sobie flaszkę z wodą i odrazu zrozumiałem, jaki błąd popełniliśmy pod tym względem.
Stary „król kowboyów“ zajął miejsce wprost przede mną. Radość z pojmania mnie przebijała się w każdej zmarszczce jego pooranego oblicza. Długie, siwe włosy, spadające mu z głowy w wężowatych kosmykach, nadawały tej twarzy wyrazu starej eumenidy albo gorgony męskiej, z której rąk polipowych nie było wyjścia. Migotliwe światło to buchającego w górę, to znów przygasającego ognia, nadawało tej chwiejnej postaci wyglądu tajemniczego. Gdyby nie zupełnie naga rzeczywistość, pozbawiona wszelkiej poezyi, byłbym sądził, że patrzę na scenę z bajki.
Na pytanie jego nie mogłem mu dać lepszej odpowiedzi od tej, którą usłyszał. On wziął ją za to, czem była, t. j. za szyderstwo, dlatego huknął na mnie:
— Nie poczynajcie sobie tak zuchwale, bo wam ścisnę pęta tak mocno, że krew tryśnie! Nie pozwolę na to, żebyście mnie wyśmiewali. Nie jestem Indyaninem! Czy rozumiecie, co chcę przez to powiedzieć?
— Że wogóle nie należycie do istot, zwanych ludźmi.
— A do jakich?
— Wyszukajcie sobie w państwie zwierzęcem jak najbrzydsze i najbardziej pogardzane stworzenie, a będziecie mieli to, czem jesteście.
Starzec roześmiał się chrapliwie i zawołał:
— Ten drab rzeczywiście nie zrozumiał mnie w swej głupocie! Oświadczyłem wam, że nie jestem Indyaninem. Czerwoni włóczą długo jeńców z sobą i prowadzą do swych pastwisk. Potem karmią ich dobrze, by ich uczynić zdolnymi do wytrzymania wielkich męczarni. Sam doświadczyłem w waszem towarzystwie, że to daje jeńcom sposobność do czekania na szczęśliwą chwilę. Kto nie ma nadziei ucieczki, a chce umrzeć prędko i bez bólu, chwyta się starego i zużytego środka, a mianowicie: obraża Indyan, w których ręce się dostał, ażeby zapomnieli się w gniewie i zabili go w jednej chwili. Jeśli sądzicie, że wam tu wypadnie wybrać między jednem albo drugiem, to grubo się mylicie. U mnie nie znajdziecie sposobności do ucieczki, bo ja ani myślę włóczyć was długo z sobą, a z drugiej strony nie doprowadzicie do tego, żebym was prędko przebił kulą lub nożem i wyrzekł się widoku, jak ładnie i powoli przeniesiecie się z tego życia do waszej wiecznej i sławionej przez was szczęśliwości. Przygotowałem dla was taki koniec, że nie będziecie mogli dość mi się nadziękować. Czy przypominacie sobie jeszcze, co podczas owej nocnej jazdy przez Llano nabajdurzyliście mi o wiecznem życiu?
Ja milczałem, a on mówił dalej:
— Ponieważ, jak powiadacie, w niebie jest tak cudownie, przeto jako wasz najlepszy przyjaciel żałuję z całego serca, że giniecie z pragnienia za tem nadziemskiem życiem. Otworzę wam więc drzwi waszego raju, a zapomocą kilku małych przykrości, które wam sprawię, dokonam tego, że wspaniałości tamtego świata wydadzą wam się jeszcze doskonalszemi.
— Nie mam nic przeciw temu — mruknąłem jak najobojętniej.
— O tem jestem przekonany! Przypuszczam również, że za moją uprzejmość względem was wyświadczycie mi pewną grzeczność. Oto pragnę się dowiedzieć, jak jest na tamtym świecie, dlatego pytam was, czy nie bylibyście skłonni po przeniesieniu się tam zjawić mi się jako duch, albo widmo, ażeby pouczyć mię o tamtejszych stosunkach. Byłbym wam za to bardzo wdzięczny i przyjąłbym was serdecznie. Czy zrobicie to dla mnie, mr. Shatterhand?
— Owszem, uczynię nawet więcej, niż żądacie i przed śmiercią jeszcze stanę przed wami i to tak, że nie jedno, lecz tysiąc widm zobaczycie!
— Well! A zatem w tej sprawie zgoda między nami — śmiał się. — Nie tracicie wprawdzie nigdy odwagi, ale jeśli teraz jeszcze żywicie jaką nadzieję, to chyba nie znacie dobrze Freda Cuttera, którego nazywacie Old Wabble’m. Postanowiłem skończyć z wami rachunki, które będziecie musieli przypieczętować własnem życiem. Nie uchroni was przedtem nawet wasz spryt, który zresztą nie jest tak wielki, jak wam się zdaje. Wczoraj n. p. popełniliście błąd, którego powinniście się wprost wstydzić.
— Macie na myśli ową flaszkę!
— Istotnie! Teraz widzę, że nie jesteście jeszcze tak zupełnie głupi, jak przypuszczałem. Gdyby nie to, że stoicie w obliczu śmierci, mógłby z was jeszcze być dzielny westman. Ta flaszka była waszem nieszczęściem. Niejednego już flaszka pozbawiła życia, mianowicie jej zawartość, ale żeby kogoś próżna flaszka wyprawiła do wiecznych ostępów, to chyba się jeszcze nie zdarzyło. Czy nie wąchaliście tej flaszki?
Na to odpowiedział za mnie Dick Hammerdull:
— Czy sądzicie, że mybyśmy przyłożyli do nosa przedmiot, który wy mieliście w rękach?
— Pięknie mówisz grubasie, ale ciebie także odejdzie ochota do żartów! Wam się zdawało, że ja tę flaszkę wyrzuciłem jako niepotrzebną, tymczasem to była moja karafka, którą zapomniałem. Jeśli wiecie, czem jest łyk wody tam, gdzie jej niema, to nie zdziwicie się, że zauważywszy zgubę, zatrzymałem się natychmiast i zawróciłem. Są okolice, w których życie człowieka zależy od kilku kropel wody. Gdy dojechałem do skraju preryi, na której w południe spoczywaliśmy, spostrzegłem was, lecz nie poznałem odrazu. Wy jechaliście dalej i zbliżyliście się do mnie. Wtedy przekonałem się ku mej radości, że mam przed sobą gentlemanów, których szukałem. Wobec tego popędziłem natychmiast z powrotem po moich ludzi. Potem śledziłem was z nimi aż do doliny, gdzie wasz strażnik pozwolił nam napaść na was, kiedyście spali snem sprawiedliwych, marząc może o pomyślnym wyniku swej podróży. Żal mi serdecznie, że was musiałem zbudzić. Zapraszamy was do naszego towarzystwa na dalszą drogę. Mr. Shatterhand nie pojedzie niestety z nami, albowiem już o świcie w tej pięknej dolinie wstąpi na drabinę niebieską.
— Nie gadajcie niepotrzebnie głupstw! — rzekł jeden z jego ludzi, oparty o drzewo, z rękoma skrzyżowanemi na piersiach. — Co wy macie do załatwienia z Old Shatterhandem, to nas nic nie obchodzi. Główna rzecz, to dane nam przyrzeczenie.
— Dotrzymam go! — odpowiedział Old Wabble.
— To zacznijcie o tem mówić!
— Na to jeszcze czas.
— Ale my chcemy zaraz wiedzieć, jak sprawa będzie załatwiona.
— Wszak to już wiecie.
— Nie. Dopóki nie rozmówicie się z Winnetou, dopóty wszystko inne nie przedstawia dla nas żadnej wartości. Oderwaliście nas w Kanzas od najlepszych interesów, przeto teraz, po schwytaniu tych drabów, powinniście nam dowieść, że istotnie spełnią się wasze obietnice.
— Dlaczego nie miałyby się spełnić?
— To zwróćcie się do Winnetou, a nie paplajcie tak długo z Old Shatterhandem! Apacz jest dla nas ważniejszą osobą!
— Tylko powoli, mr. Cox, powoli! Czasu mamy dość, możecie więc poczekać.
A zatem człowiek, stojący pod drzewem, nazywał się Cox. Z tego, co mówił o Kanzas i stosunkach tamtejszych, domyśliłem się, że ludzie, którzy na nas napadli, należeli do trampów, unikanych przez nas tak gorliwie. Cox był pewnie dowódcą oddziału, Old Wabble zaś nakłonił go, żeby mu pomógł w ściganiu nas.
Położenie nasze było bardzo przykre, znajdowaliśmy się bowiem w rękach ludzi niebezpieczniejszych od najgorszej hordy Indyan. Mój los był wprost okropny. Miano mnie tam zamordować, a należało się spodziewać napewno, że Old Wabble wykona swą groźbę, jeśliby nie zaszły jakieś pomyślniejsze dla mnie okoliczności.
Cox zbliżył się do Apacza i przemówił:
— Mamy do was interes, mr. Winnetou i przypuszczamy, że przystaniecie na nasze żądanie.
Winnetou zrozumiał, podobnie jak ja, że milczenie byłoby w tym wypadku niestosowne. Należało właśnie poznać zamiary tych ludzi i porozumieć się z nimi.
— Jaki interes ma blada twarz na myśli? — zapytał Apacz.
— Powiem krótko i otwarcie. Old Wabble chciał zemścić się na Old Shatterhandzie, a obawiając się, że sam tego nie dokona, przyszedł do nas i wezwał nas do pomocy. My zgodziliśmy się, lecz pod warunkiem, że otrzymamy dobrą nagrodę. On nam obiecał za to dużo złota. Zapewne rozumiecie mnie teraz?
— Uff!
— Nie wiem, co oznacza wasz okrzyk, domyślam się jednak, że zgodę. Tu w Colorado odkryto pokłady złota, a my właśnie chcieliśmy z Kanzas przenieść się tutaj na poszukiwania. Wiadomo wam, że to rzecz bardzo zwodnicza, że mimo wysiłków można często nic nie znaleźć. Nic dziwnego, że myśl Old Wabble’a wydała nam się doskonałą. Oto wy, mr. Winnetou, wiecie podobno o wielu miejscach, obfitujących w złoto.
Winnetou, któremu chodziło przedewszystkiem o to, żeby mnie ocalić, namyślał się przez chwilę, zanim dał następującą odpowiedź:
— Niejeden czerwony mąż zna miejsca, w których kryją się całe pokłady złota.
— A wy także?
— Oczywiście.
— Czy pokażecie nam takie miejsce?
— Czerwoni nie mają zwyczaju tego zdradzać.
— A jeśliby się ich do tego zmusiło?
— Toby nie pomogło, bo czerwoni mężowie raczej giną, niż to wyjawiają.
— Pshaw! Czy tak chętnie umierają?
— Winnetou nie bał się nigdy śmierci.
— Słyszałem o tem. Tym razem jednak nie o was tylko idzie, lecz o wszystkich towarzyszy waszych. Old Shatterhand zginie, to już nie da się zmienić, bo przyrzekliśmy to Old Wabble’owi, ale siebie i drugich możecie ocalić przez wskazanie nam pokładów złota.
— Czy to postanowiono niezłomnie?
— Tak.
— A słowa dotrzymacie?
— Z pewnością!
— Blada twarz pozwoli, że się nad tem jeszcze zastanowię!
Winnetou zamknął oczy na dowód, że się namyśla. Nastąpiła chwila milczenia. Istotnie znał on pokłady złota, ale nikt nie potrafiłby nawet największą groźbą zmusić go do zdradzenia tego. Chodziło mu o dwie rzeczy: żeby wyratować mnie, którego śmierć była już postanowiona, i zaczekać na sposobność uwolnienia nas wszystkich.
— Kiedyż dostanę odpowiedź? — zapytał Cox, gdy mu przerwa wydała się za długą?
— Blade twarze nie dostaną złota — rzekł Winnetou, otwierając oczy.
— Wzbraniasz się wskazać nam jeden taki placer?
— Nie.
— Jak mam to rozumieć? Nie odmawiasz nam pomocy, a jednak każesz wyrzec się złota. To sprzeczność!
— To nie jest sprzeczność. Winnetou zna nietylko miejsca, zawierające niewiele złota, lecz nawet wielką i bogatą bonancę. Gdyby szło tylko o niego, toby nie zdradził położenia tych miejsc. W tym wypadku jednak, w którym wchodzi w grę życie tylu ludzi, pokazałby wam bonance, gdyby był pewny, że ją znajdzie.
— Co? Znasz bonancę i mógłbyś jej nie znaleźć?
— To jest możliwe, bo Winnetou nie pożąda złota. Ilekroć na nie natrafi, wnet o tem zapomina. W Colorado widziałem właśnie bonance, niezmiernie bogatą, lecz niestety zapomniałem drogi, wiodącej do niej.
— All devils! Jak można zapomnieć drogi do niezmiernie bogatej bonancy? Coś podobnego jeszcze się chyba nie zdarzyło! Nie wiesz nawet, w których to stronach?
— To wiem. Bonanca leży nad Squirrel-Creekiem. Jadąc raz z Old Shatterhandem ponad wodą, zauważyłem, że na brzegu pod mchami coś błyszczy. Gdyśmy zsiedli z koni i zbadali grunt, pokazało się, że woda naniosła tam dużo złota. Były tam małe nuggety i większe kawałki.
— Jak wielkie? — zapytał Cox, a wszyscy jęli nadsłuchiwać nabożnie.
— Niektóre sięgały wielkości ziemniaka.
— Do kroćset! Toż tam leżą miliony! I wy je zostawiliście?
— A poco mieliśmy je zabierać?
— Czy słyszeliście coś podobnego, towarzysze? Ci ludzie znaleźli olbrzymią bonancę i nie wiedzieli, czy mają sobie złoto zabrać! I to jest Winnetou, słynny, wielki mądrala!
Pomruk zdumienia towarzyszył słowom Coxa. Nikt nie podał w wątpliwość prawdziwości słów Apacza, bo on znany był wszędzie jako przyjaciel prawdy. Ja byłem pewien, że on i teraz nie dopuścił się kłamstwa. Zapewne znał bardzo obfitą bonancę, jednak nie nad Squirrel-Creekiem, lecz zupełnie gdzieindziej.
— Czemu biały mąż tak bardzo się dziwi? — zapytał Winnetou. — Wszędzie znajdują się pokłady, z których wódz Apaczów z Old Shatterhandem mogą sobie wziąć złota. Ilekroć go też potrzebują, udają się na miejsce, do którego im w danym czasie najbliżej. Teraz właśnie jechaliśmy po złoto.
— Domyśliliśmy się, że dążyliście w góry w tym, albo podobnym celu. Ale jak to pogodzić? Mówiłeś przecież, że już nie wiesz, gdzie leży bonanca!
— Ja rzeczywiście zapomniałem, ale brat Shatterhand zapamiętał sobie dobrze to miejsce.
Teraz się pokazało, do czego zmierzał Winnetou. Ponieważ zdaniem jego tylko ja znałem położenie bonancy, przeto napastnicy musieli mnie zachować przy życiu. Apacz z wielkim sprytem nie podkreślał tych słów, ażeby się nie zdradzić z tem, że są umyślne. Zamiar mu się udał, bo Cox zawołał:
— To wszystko jedno, czy miejsce to zna Winnetou, czy Shatterhand. Obydwaj są naszymi jeńcami. Skoro więc Winnetou nie może nas zaprowadzić, to Old Shatterhand będzie nam przewodnikiem.
— Spytajcie wprzód, mr. Cox, czy ja na to się zgodzę? — rzekł Old Wabble.
— Dlaczego?
— Bo Old Shatterhand należy do mnie.
— Tego wam nikt nie zaprzecza!
— Jakto?
— Wszak chcecie go zabrać nad Squirrel-Creek, gdy on ma zginąć dzisiaj na tej dolinie!
— O tem niema co mówić. Będzie żył i zaprowadzi nas do bonancy.
— Na to ja nie pozwolę!
— Czyście rozum postradali, stary Wabble’u?
— Właśnie dlatego, że mam więcej rozumu, niż wy, nie dopuszczę do tego.
— Wy macie więcej rozumu? Czy o tem ma świadczyć gotowość wyrzeczenia się przez was bonancy?
— Tak!
— All devils! Oszaleliście naprawdę!
— Nie bójcie się tego! Wiem, co czynię. Wynająłem was do schwytania Old Shatterhanda, a za to dałem wam radę, żebyście zmusili Winnetou do pokazania wam pokładów złota. Bonanca więc należałaby wyłącznie do was, a ja za korzyść, w której nie będę miał udziału, nie oddam wam Old Shatterhanda, którego tak szczęśliwie pochwyciliśmy.
— Wszak go nam nie wydajecie!
— Przeciwnie!
— Jakto?
— Czy sądzicie, że zdołacie zaprowadzić go aż do bonancy?
— Oczywiście!
— To się bardzo mylicie!
— Chciałbym wiedzieć, jakby on się temu sprzeciwił?
— O sprzeciwianiu się on nie myśli ani na chwilę, on wam się wyrwie i ucieknie.
Na to wybuchnął Cox głośnym śmiechem i zawołał:
— Wyrwie się i ucieknie! Słyszeliście, ludzie? Człowiek, przez nas pojmany, miałby nam umknąć!
Wszyscy zawtórowali śmiechem, lecz Old Wabble krzyknął gniewnie:
— Wprost trudno to wysłowić, jak jesteście głupi! Jeśli sobie wyobrażacie, że utrzymacie w swych rękach tego draba, to ubolewam bardzo nad wami! On pięściami żelazne łańcuchy rozrywa, a gdzie nie może siłą nic wskórać, ucieka się do podstępu, w którym jest mistrzem.
— My nie potrzebujemy łańcuchów. Nam wystarczą rzemienie! A co do podstępu, to chciałbym widzieć człowieka, któryby potrafił uciec takim dwudziestu ludziom, jak my! Czterdzieści oczu zauważy chyba jego podstęp, choćby był najchytrzej obmyślany!
— Śmieszne jest to wasze pochlebne pojęcie o waszych zdolnościach! Czy nie słyszeliście, ile razy on był pojmany przez Indyan i zawsze im uciekł?
— My nie jesteśmy Indyanami!
— Z białymi także tak było. Ten łotr potrafi bez trudności to zrobić, co dla drugich byłoby niemożliwością. Jego trzeba zastrzelić jak najprędzej, bo wyśliźnie wam, się jak woda przez palce.
— Robicie słonia z komara. Powtarzam jeszcze raz, że chciałbym widzieć człowieka, któryby potrafił z moich rąk się wydostać. Obstaję przy tem, że Old Shatterhand zaprowadzi nas do bonancy!
— A ja na to nie pozwalam!
Stanęli naprzeciw siebie, jakby gotowi do walki, z jednej strony szyderca, kłamca i bluźnierca, Old Wabble, a z drugiej gwałtownik, wódz trampów, który bez skrupułu dał się wynająć do schwytania mnie i wydania mordercy. Do bójki jednak nie doszło. Cox położył staremu Wabble’owi rękę na ramieniu i rzekł groźnie:
— Czy wam się naprawdę zdaje, że będę was pytał o pozwolenie?
— Spodziewam się!
— To się łudzicie!
— Chcecie mnie oszukać i złamać słowo co do Old Shatterhanda?
— Słowa dotrzymamy.
— Dotychczas na to się nie zanosi!
— Obiecaliśmy wam, że schwytamy Old Shatterhanda i wydamy w wasze ręce. Rzeczywiście pojmaliśmy go i z pewnością wam wydamy, tylko nie dzisiaj.
— Pocieszcie się sami tą obietnicą! Ja wam powtarzam, że nie zdołacie jej spełnić.
— To już nasza rzecz. Gdybyście chcieli przeszkodzić nam w zabraniu go, to popatrzcie, ilu nas jest!
— Tak, na tem wy się opieracie! — krzyknął wściekle.
— Widzicie zatem, że musicie się poddać. Bądźcie jednak spokojni, bo to tylko na krótko!
— Ja twierdzę, że na zawsze! On z pewnością ucieknie! Najlepiej będzie, jeśli mu odrazu dam kulę w łeb i zakończę sprzeczkę!
— Nie ważcie się, mr. Wabble! Jeśli zastrzelicie Old Shatterhanda, albo tylko zranicie, to bądźcie pewni, że w następnej chwili dosięgnie was moja kula. Zapamiętajcie to sobie!
— Co, wy się ośmielacie mnie grozić?
— Tu nie potrzeba śmiałości. Wyruszyliśmy z wami i chcieliśmy zgodnie działać, ale tu idzie o bonancę, wartą może miliony, wobec której wasze życie dla nas nic nie znaczy. Old Shatterhand pojedzie z nami, a gdybyście go tylko zadrasnęli, przeniesiecie się na tamten świat tą drabiną niebieską, którą jego chcecie posłać!
— Co, grozicie mi śmiercią? To jest ta zgoda, o której mówicie?
— Tak. A z waszej strony to ładnie, że chcecie nas pozbawić bonancy?
— Ostatecznie ustąpię, ale pod pewnym warunkiem.
— Jakim?
— Jeśli bonancę znajdziecie, przypuścicie mnie do udziału w zdobyczy; th’ is clear!
— Well! Zgadzamy się na dowód, że mamy względem was dobre zamiary.
— Powinniście tak zrobić, bo przecież złoto, które zabierzecie, mnie będziecie zawdzięczali. Zresztą Shatterhanda ja sam przypilnuję.
Zwrócił się do mnie i rzekł:
— Mam doskonały środek do powstrzymania was od ucieczki.
Wskazał na mój sztuciec i niedźwiedziówkę i mówił dalej:
— Bez tych strzelb nie uciekniecie, pod tym względem znam was dobrze. Raz już je posiadałem, lecz niestety tylko na krótko. Teraz będą moje na zawsze.
— Jak długo potrwa to „zawsze“? — spytałem.
— Dopóki żyć będę!
— To byłoby bardzo krótko, bo śmierć stoi już za wami. Zresztą nie będziecie potrzebowali tak długo troszczyć się o nie. Jestem przekonany, że niebawem je odzyskam.
— Pshaw! Tym razem nie liczcie na swoje szczęście!
— Nigdy nie liczę na szczęście, ani na przypadek. Mówię tak, bo wiem, iż czas mojej śmierci jeszcze nie nadszedł.
— Tak? Czy łączą was z niebem tak dobre stosunki, że stamtąd wyprawią do was osobnego posłańca i zaproszą was pokornie do szczęśliwości wiecznej, gdy was tam będą potrzebowali?
— Nie bluźnijcie! Śmierć mnie jeszcze oszczędzi, gdyż mam jeszcze dużo zdziałać.
— Sądzicie więc, że Pan Bóg zaczeka, aż tych dzieł dokonacie? To Pan Bóg jest bardzo uprzejmy! Nieprawdaż?
Nie otrzymał oczywiście na to odpowiedzi, dlatego kopnął mnie i zawołał:
— Gadajcie, kiedy was pytam! To dla was wielki i niezasłużony zaszczyt, że Old Wabble z wami mówi! Kiedy wygnaliście mię z Ki-pe-ta-ki bez strzelby i bez konia, nie sądziliście chyba, że doścignę was tak rychło. Udałem się do Osagów i dostałem innego konia i strzelbę, ale te niedołęgi pozbawione są ducha przedsiębiorczości. Honskej-Nonpej nie miał ochoty puszczać się za wami. Zaniechał nawet kroków nieprzyjacielskich względem bladych twarzy i udał się z wojownikami do domu. Ale mnie to nie powstrzymało. Zwróciłem się do trampów i nakłoniłem ich, żeby mi pomogli, a koszta tego zapłacicie wy. Teraz mam mego konia i strzelbę, a do tego wasze konie i strzelby. Jesteście więc wobec mnie niczem, zasługujecie tylko na to, żeby was kopnąć!
Uderzył znowu z całej siły mnie i Winnetou. Już był podniósł nogę, by i Hammerdulla potrącić, lecz opuścił ją, mając widocznie grubasa za osobistość, niegodną nawet tego rodzaju uwagi. Gdy się odwrócił, rzekł Hammerdull z humorem, którego nie stracił nawet w tem położeniu:
— To szczęście wasze, najszanowniejszy mr. Wabble!
— Co? — spytał stary.
— Że cofnęliście nogę.
— Czemu?
— Bo właśnie brzuch mam bardzo czuły.
— Możemy spróbować!
Kopnął go mocno. Grubas pomimo rozmiarów ciała był bardzo zręczny. Jakkolwiek miał tak samo jak my nogi skrępowane, a ręce związane na plecach, zgiął nogi w kolanach, przysunął je do ciała, a odbiwszy się rękoma od ziemi, podskoczył jak pchnięty sprężyną i z taką siłą uderzył głową w brzuch Old Wabble’a, że sam padł na swoje miejsce, a stary kowboy na wznak w ogień i przysmalił sobie białą grzywę i górną część ubrania, chociaż bardzo prędko się zerwał na równe nogi. Rozległ się śmiech ogólny, a Old Wabble, rozzłoszczony tem, rozgniewał się nie na Hammerdulla, lecz na trampów, którzy z niego się śmiali.
Grubas tymczasem zwrócił się do Pitta Holbersa:
— Ty się nie cieszysz, stary szopie, Holbersie?
— Hm, jeśli sądzisz, że to był dobry figiel, to masz słuszność! — odrzekł mu długi przyjaciel, oschłym sposobem jak zwykle.
— Jemu się zdawało, że ja zniosę spokojnie tę obelgę. Co tybyś był zrobił?
— Wrzuciłbym go w ogień, jak ty.
— W ogień, czy nie, to wszystko jedno, bo przecież wleciał. Wszak to widziałeś!
Teraz dopiero przystąpił Old Wabble, by się zemścić na grubasie, lecz Cox powstrzymał go słowami:
— Dajcie pokój tym ludziom, to nie spotka was więcej nic takiego! Old Shatterhand należy do was, ale tamci są nasi, a ja nie pozwolę dokuczać im niepotrzebnie.
— Skąd to nagle uczucie ludzkości u was? — mruknął stary kowboy.
— Nazywajcie to sobie, jak chcecie. Ci ludzie muszą z nami jechać, a ja nie mogę wlec się z rannymi i pobitymi. Mam zresztą coś więcej do czynienia, aniżeli sprzeczać się z nimi. Nie wiemy jeszcze, gdzie są ich konie. Trzeba poszukać!
Konie, wyprowadzone z obwałowania na wolne pole, przywiązane były do kołków, przeto znalazły się wkrótce. Trampi postanowili jeszcze do rana trochę się przespać, wyznaczywszy wprzód dwu ludzi dla straży. Old Wabble wpadł na bardzo nieprzyjemny dla mnie pomysł. Oto położył się pomiędzy mną a Winnetou i przywiązał sobie do ręki rzemień, którym ja byłem skrępowany. Ta nadzwyczajna ostrożność starca mogła zabić we mnie wszelką myśl o ucieczce.
A jednak ja myślałem o ucieczce!
Niema położenia tak złego, żeby człowiek nie mógł się z niego uwolnić albo własną siłą, albo z pomocą obcą. Ja też nie wątpiłem o możności ratunku. Przecież uniknąłem natychmiastowej śmierci, którą mi Old Wabble groził. Do Squirrel-Creeku było daleko, a w drodze mogła się nadarzyć sposobność do ucieczki. Zresztą nie sięgałem wzrokiem tak daleko, raczej oglądałem się za pomocą bliższą. Nadzieję pokładałem w Kolmie Puszi.
Jeśliby kto zapytał, czemu od chwili udania się na spoczynek nie wymieniłem tego nazwiska, tobym odpowiedział, że powodem tego była nieobecność Kolmy Puszi w gronie pojmanych, co zauważyłem zaraz, gdy tylko ochłonąłem z omdlenia.
Gdzie ten zagadkowy Indyanin mógł być?
W pierwszej chwili obudziło się we mnie podejrzenie, czy nie pozostawał on w porozumieniu z trampami, lecz nieufność ta musiała wkrótce ustąpić. Sława, jakiej zażywał Kolma Puszi, czyniła niemożliwem, żeby zbliżył się do takich ludzi, a wobec tego zachodziło inne pytanie, czy on nie umknął, usłyszawszy, że nadchodzą trampi. Lecz tego także nie spodziewałem się po nim, bo dlaczego w takim razie nas nie zbudził i nie ostrzegł. Nie, jego zniknięcie musiało mieć inną przyczynę,
Dick Hammerdull pytał Kolmę Puszi, czy pojedzie z nami, on zaś odpowiedział, że namyśli się nad tem. Nie miał tu swego konia, lecz gdzieś indziej, kiedy więc zasnęliśmy, oddalił się potajemnie, albo żeby go sprowadzić, albo żeby wogóle więcej nie wrócić. W tym drugim wypadku opuścił nas bez pożegnania, żeby się uwolnić od natrętnych pytań. Podczas krótkiego pobytu z nami okazał, że nie lubi zbyt ciekawych ludzi.
Jeśli więc odszedł, ażeby nie wrócić, to nie mogliśmy spodziewać się niczego, jeśli zaś chciał konia sprowadzić, to oddalił się na krótki czas przed napadem i niezawodnie hałas, sprawiony przez trampów, skłonił go do zachowania ostrożności. Może potem podszedł do nas potajemnie, zobaczył zmianę położenia i podsłuchał wszystko, co się stało i o czem mówiono. Jeśli zatem był takim, za jakiego uważałem go, to niewątpliwie postanowił nas uwolnić, zwłaszcza że okazał nietylko radość z powodu spotkania się z Winnetou, lecz zarazem o wiele żywsze, tajemnicze zajęcie się Apanaczką, a osób, z którymi się tak współczuje, nie opuszcza się w niebezpieczeństwie.
Jeśli moje domysły były słuszne, to Kolma Puszi znajdował się gdzieś w pobliżu i czekał tylko na sposobność, żeby nas o tem zawiadomić. Łatwo sobie wyobrazić, że z wielkiem napięciem wyczekiwałem, co dalej nastąpi. Wiedziałem też, że Winnetou, obdarzony niezrównaną bystrością umysłu, z pewnością to samo myślał, co i ja.
Z przyjemnością zaznaczam, że oczekiwania moje się spełniły. Obaj dozorcy siedzieli przy ognisku, które wciąż podsycali. Strażnik po przeciwnej stronie, widocznie znużony, położył się, a kolega jego po naszej stronie odwrócił się do mnie plecami i zakrył go sobą, oczywiście na moje szczęście, bo to była sprzyjająca okoliczność dla Kolmy Puszi. Doliną przeciągał wiatr, sprawiając szelest liści i gałęzi, co mogło doskonale przygłuszyć szmer, wywołany przez skradającego się człowieka.
Podnosząc od czasu do czasu głowę, przypatrywałem się śpiącym i po upływie pół godziny byłem pewien, że oprócz dozorców, Winnetou i mnie, nikt nie czuwał. Po prawej stronie ode mnie leżał Hammerdull, a po lewej Old Wabble, dalej Winnetou, a obok niego Pitt Holbers, po którym następowali trampi.
Kiedy pomyślałem, że teraz byłaby najlepsza pora, żeby Indyanin nadszedł, jeśli to wogóle możliwe, usłyszałem po prawej stronie powolny ruch i jakaś głowa przysunęła się do mojej. Był to oczekiwany.
— Niech się Old Shatterhand nie rusza! — szepnął do mnie. — Czy biały brat myślał o mnie?
— Tak — odrzekłem równie cicho.
— I sądził, że ja przyjdę?
— Oczywiście.
— Kolma Puszi chciał zbliżyć się do Winnetou, ale tam niema osłony. Niech mi biały brat powie, czego sobie życzy! Ja go wysłucham.
— Czy chcesz nas wyswobodzić?
— Tak.
— Gdzie?
— To oznaczy Old Shatterhand, bo wie to sam najlepiej.
— Musimy to tak urządzić, żebyśmy mogli uwolnić towarzyszy. Dlatego tutaj tego dokonać nie możemy. Czy czerwony brat zechce dążyć za nami?
— Owszem.
— Jak długo i jak daleko?
— Dopóki nie będziecie wolni.
— Czy słyszałeś, o czem mówiono?
— Kolma Puszi leżał za kamieniami i słyszał wszystko.
— I to, że udajemy się nad Squirrel-Creek?
— Tak. Biali chcą znaleźć bonancę, której tam niema.
— Czy czerwony brat zna Squirrel-Creek?
— Znam te strony i wszystkie dalsze.
— Czy na drodze do tej rzeki jest miejsce, któreby się nadawało do wyratowania nas z niewoli dzisiaj wieczorem? Chodzi mi o to, żeby tam było więcej drzew i zarośli niż tutaj, gdzie jeden rzut oka wystarcza, żeby nas wszystkich zobaczyć.
— Kolma Puszi zna takie miejsce. Możecie tam dojechać w oznaczonym czasie i nie wpadnie to w oko, gdy się tam zatrzymacie. Ale czy biali pójdą tam za wami?
— Napewno. Nie znają tych stron widocznie i niewątpliwie bez zastrzeżeń powierzą się naszemu przewodnictwu.
— W takim razie niech Old Shatterhand zdąża prosto na południowy zachód, a gdy przyjdzie nad Rush-Creek, niech się przeprawi przez tę rzekę. Następnie pójdzie drugim brzegiem, aż do miejsca, w którem zlewają się północna i południowa odnoga tej rzeki. Potem trzeba minąć ostatni łuk południowej odnogi, a następnie udać się prosto na północny zachód, przez wznoszącą się zwolna preryę, pokrytą gęsto zaroślami, aż do widocznego zdala wzgórza skalistego, u którego stóp wytryska kilka źródeł. Tam rośnie dużo drzew, a koło źródła, najbardziej posuniętego na północ, macie rozbić obóz.
— Dobrze. Znajdę to źródło.
— Kolma Puszi tam przyjdzie.
— Ale nie przed nami, lecz po nas.
— Czy Old Shatterhand sądzi, że o tem nie wiem? Wszak trop zdradziłby mnie. Co Old Shatterhand ma mi jeszcze powiedzieć?
— Narazie nic, bo nie wiem, jak ułożą się szczegóły dzisiaj wieczorem. Prawdopodobnie zdołasz zbliżyć się do nas, ale w takim razie tylko do Winnetou, albo do mnie, bo nikt inny nie potrafi wyzyskać szybko pomocy, której nam zamierzasz udzielić.
— Mogę więc już zniknąć?
— Tak. Dziękuję teraz czerwonemu bratu, a nawzajem, gdy będę wolny, życie dla niego narażę w potrzebie!
— Wielki Manitou kieruje krokami swoich dzieci, może więc i Kolma Puszi będzie kiedyś potrzebował pomocy Winnetou i Old Shatterhanda. Ja jestem wam przyjacielem, a wy bądźcie mnie braćmi!
Odsunął się tak samo bez szmeru, jak się przyczołgał. Winnetou, leżący po drugiej stronie Old Wabble’a, krząknął nieznacznie, ażeby mię zawiadomić, że zauważył bytność Kolmy Puszi. Człowiek o tak bystrych zmysłach mógł to oczywiście spostrzec.
Byliśmy obydwaj zadowoleni z tego, że nasze obecne położenie nie potrwa długo, mogliśmy więc zasnąć spokojnie. Ja jednak jeszcze dużo myślałem o Kolmie Puszi. Mówił prawie płynnie po angielsku i używał wyrażeń „północny i południowy zachód“, których nie słyszeliśmy u Indyan. Jak doszedł do takiej wprawy, skoro z nikim nie obcował i wiódł tak samotne życie? Może dawniej żył bliżej z białymi, a w takim razie przykre doświadczenia chyba odtrąciły go od nich i popchnęły do obecnego odosobnienia.
Kiedy się zbudziłem rano, zauważyłem, jak trampi dzielili się łupem, u nas zdobytym. Old Wabble wziął sobie moje rzeczy, a Cox srebrzystą flintę Winnetou, nie zastanowiwszy się nad tem, że wszędzie, gdzieby ją u niego widziano, zdradziłby się jako złodziej i rozbójnik, bo strzelba ta znana była na Dzikim Zachodzie. Ogiera Apacza przeznaczył dla siebie, a Old Wabble’owi poradził:
— Konia, na którym jeździł Old Shatterhand, weźcie sobie, mr. Cutter. Niech to będzie dowodem, że dobrze wam życzę.
Ale Old Wabble, potrząsnąwszy głową, odparł:
— Dziękuję bardzo. Ja go nie chcę!
Wiedział, dlaczego to robił, bo znał już mego Hatatitlę.
— Czemu nie? — zapytał Cox ze zdumieniem. — Jesteście przecież dobrym znawcą koni i wiecie chyba, że żaden nie może się równać z tymi karymi.
— To prawda, ale ja wolę wziąć tego.
Wskazał przy tem na konia Szako Matty. Cox dał komu innemu mego rumaka, a resztę naszych zwierząt rozdzielił między swoich towarzyszy. Tylko klacz Hammerdulla nikomu się nie podobała.
Cieszyłem się już z góry tem, co teraz musiało nastąpić, bo nasze konie nie znosiły na siodle obcego.
Żywność zabrano nam także, a tylko trochę zostawiono na śniadanie. Po napojeniu koni mieliśmy wsiąść i odjechać. Nas przywiązano do szkap, zostawiając nam o tyle swobodę ruchów, że mogliśmy trzymać rękami cugle. Wreszcie przyprowadzono konie zabrane.
Konie Osagów nie sprawiły trudności tym, którzy mieli na nich jechać, ale gorzej już poszło z dereszem Apanaczki, bo zaledwie jeździec go dosiadł, zaczął uciekać i długo trwało, zanim dał się zawrócić. Potem wsiadł Cox na Ilczi Winnetou, a koń pozwolił na to tak spokojnie, jakby był najpokorniejszą szkapą z maneżu. Tramp chciał już usadowić się wygodnie, kiedy nagle wyleciał wielkim łukiem w powietrze. Równocześnie zabrzmiał nieopodal głośny krzyk: to mój Hatatitla zrzucił swego draba na ziemię.
Obaj zrzuceni wśród przekleństw podnieśli się z ziemi i ze zdziwieniem zobaczyli, że konie stoją tak spokojnie, jak gdyby nic nie zaszło. Wskoczyli więc znów na siodła, ale zaraz spadli napowrót. Trzecia próba skończyła się tak samo. Old Wabble śmiał się z trampów ukradkiem, wreszcie wybuchnął głośniej i zawołał do dowódcy:
— Teraz już wiecie, mr. Cox, dlaczego nie chciałem tego czarnego dyabła. Te ogiery tak są tresowane, że najlepszy jeździec nie utrzyma się na nich ani minuty.
— Czemu dopiero teraz mi to mówicie?
— Bo chciałem, żebyście się przekonali, jak to przyjemnie czasem spaść z konia na ziemię.
— Niech was dyabeł porwie! Czy te konie rzeczywiście nikogo na sobie nie ścierpią?
— Nikogo.
— To okropne! Cóż poczniemy wobec tego?
— Jeśli chcecie odbyć podróż bez kłopotów, to posadźcie na nie narazie poprzednich właścicieli. Potem spróbujemy nakłonić te bydlaki do posłuszeństwa.
Postąpiono wedle tej rady, wskutek czego my ruszyliśmy w drogę na naszych koniach. U wylotu doliny zbliżył się do mnie Cox i rzekł:
— Przypuszczam, że nie myślicie pogarszać swego położenia przez upór. Czy znacie drogę?
— Tak.
— I w błąd nas nie wprowadzicie?
— Ani mi się śni!
— Dokąd jedziemy dzisiaj?
— Do źródła po drugiej stronie rzeki Rush.
Było mi to bardzo na rękę, że uważał mnie za przewodnika. Jak wiadomo, wedle słów Winnetou ja tylko dokładnie pamiętałem drogę do bonancy. Ażeby wybadać, o ile trampowie znają miejsca, do których dążyliśmy, zapytałem go:
— Wy pewnie znacie także drogę do Squirrel-Creeku?
— Nie.
— Może kto z waszych ludzi ją zna?
— Także nie.
— Nikt z was tam nie był?
— Nikt. Wy nam pokażecie drogę.
— Dlaczego nie Winnetou?
— On zapomniał, gdzie leży złoto.
— Czy sądzicie, że ja was tam zaprowadzę?
— Naturalnie.
— Osobliwy z was człowiek!
— Jakto?
— Jaką korzyść będę miał z tego, że pomogę wam zdobyć złoto? Żadnej! Mnie śmierć przeznaczona bez względu na to, czy dostaniecie bonancę, czy nie. Czy myślicie, że będzie mnie przyjemnie zrobić z was milionerów za to, żeście nas napadli, ograbili i mnie postanowili zamordować?
— Hm! — mruknął, nic nie mówiąc.
— Nie rozpatrzyliście widocznie sprawy z tej strony?
— Rzeczywiście nie zastanowiliśmy się nad tem, ale przecież musicie mieć wzgląd na swoich towarzyszy.
— Jakto?
— Jeśli nie znajdziemy bonancy, wszyscy będą musieli umrzeć!
— Co mnie to obchodzi, skoro ja także muszę zginąć? Czy o mnie kto dba? Co mi z tego, że inni będą żyli, jeżeli ja padnę?
— Chimney corner! Nie okażecie się chyba względem nich tak okrutnym?
— Ja? Okrutnym? Z was ciekawy osobnik! Chcecie zapobiec okrucieństwu z mej strony, a sami zamierzacie ich zamordować, jeśli nie dostaniecie złotaǃ Uwolnijcie nas tylko, a nie będzie mowy o okrucieństwie!
— Nie oszalałem jeszcze na szczęście!
— To nie czyńcie mnie wyrzutów, które wam się należą!
Patrzył przez czas jakiś przed siebie, a potem rzekł:
— Wellǃ Mówmy z sobą otwarcie! Czy rzeczywiście myślicie zataić przed nami pokłady złota?
— To się rozumie!
— Wybijcie to sobie z głowy! To spowodowałoby bezwarunkowo śmierć waszych towarzyszy, a wam przyniosłoby szkodę.
— Dlaczego tylko szkodę?
— Bo to jeszcze nie jest pewne, czy wydam was staremu Wabble’owi.
— A... a! — ozwałem się przeciągle.
— Tak — potwierdził. — On jedzie teraz przodem i nie słyszy tego, co do was mówię. Jeśli nam pokażecie bonancę, a ona istotnie taka obfita, jak przedstawił Winnetou, to może także was wypuszczę, nietylko waszych towarzyszy.
— Naprawdę?
— Tak.
— Przyrzekacie?
— Napewno przyrzec nie mogę niestety.
— To szkoda, że wspominacie o możliwości uwolnienia mnie. Ja muszę napewno wiedzieć, co mię czeka.
— Obietnica moja nie jest bez podstawy. Wszystko zależy od bogactwa bonancy. Jeśli oczekiwania nasze pod tym względem spełnią się, to i wy będziecie zadowoleni. Znacie zapewne dobrze stan bonancy?
— Istotnie wiem, że tam kryją się miliony.
— Wobec tego jesteście już prawie wolni.
— Ale co na to powie Old Wabble?
— To was nic nie obchodzi. To moja rzecz! Jeśliby zechciał robić mi jakie trudności, to napędzę go poprostu do dyabła.
— To nie uchodzi. Przecież on ma dostać udział w bonancy!
— To drobnostka! Czy nie zauważyliście, że powiedziałem mu to tak na wiatr? Nie będę na tyle głupi, żeby mu dotrzymać słowa!
A jednak był Cox głupi, głupszy nawet, aniżeli temi słowy okazał. Jeśli gotów był złamać słowo, dane Old Wabble’owi, jakżeż mogłem wierzyć, że ze mną nie postąpi tak samo! Przeciwnie, byłem pewien, że nawet nie myślał wypuścić mnie na wolność po zdobyciu bonancy. Co więcej, także towarzysze moi nie mogli być pewni swego życia, bo przecież mordercy byliby usunęli także świadków gwałtu, popełnionego na mnie. Cox chciał tylko zapewnić sobie moją gotowość do wskazania mu pokładu złota, a posiadłszy placer, byłby niewątpliwie nie zawahał się złamać danego słowa. W tem wszystkiem najbardziej oburzała mnie jego śmiałość w stosowaniu względem mnie poufałego tonu, musiałem jednak milczeć, bo nakazywał mi to wzgląd na moje bezpieczeństwo.
— Czy już rozważyliście to sobie? — zapytał po chwili.
— Tak.
— Cóż uczynicie?
— Spróbuję, czy dotrzymacie słowa.
— Pokażecie więc bonancę?
— Tak.
— Well! To istotnie najlepsze wyjście z tej sprawy, bo gdybym nawet złamał słowo i pozbawił was życia, to wam byłoby to wszystko jedno, czy złoto przeszłoby w nasze ręce, czy zostałoby nadal w ziemi.
Było to przyjemne zakończenie rozmowy! Dla mnie rzeczywiście było rzeczą obojętną, co się z tem złotem stanie, bo go zresztą nad Squirrel-Creekiem nie było. Nadto spodziewałem się tego zadośćuczynienia, że nie ja, lecz Cox zostanie oszukany.
Wkrótce po jego oddaleniu się usłyszałem za sobą równie zajmującą rozmowę jadących za mną Dicka Hammerdulla, Pitta Holbersa i jednego trampa, który ich pilnował, czego zresztą tak surowo nie brano, bo trampi pozwalali nam jechać wedle upodobania, byli bowiem pewni, że im nie umkniemy.
— Jesteście więc rzeczywiście pewni, że macie nas w swej mocy? — zapytał Hammerdull strażnika.
— Tak — odrzekł ten.
— To jesteście w grubym błędzie, gdyż my się wcale za waszych jeńców nie uważamy.
— A jednak jesteście w niewoli u nas.
— Śmieszność! Jedziemy tylko z wami trochę na wycieczkę.
— Skrępowani?
— To dla naszej przyjemności!
— Dziękuję za taką przyjemność! A to nic, że jesteście ograbieni?
— To wprost smutne! — roześmiał się grubas.
Nie tracił humoru, bo podobnie jak Pitt przed wyruszeniem na Zachód zaszył sobie pieniądze.
— Dobrze, że się tem nie martwicie — rzekł tramp ze złością. — Ale ja byłbym poważniejszy na waszem miejscu!
— A po co mamy spuszczać głowy? Jest nam dzisiaj tak dobrze, jak zawsze.
Na to zaklął tramp i zawołał:
— Chcecie ze mnie drwić, draby! Ale wy z pewnością dyabelnie się złościcie z tego powodu, że wpadliście w nasze ręce!
— Czy się złościmy, czy nie, to wszystko jedno, ale wy chyba także spokojnie się nie zachowujecie. Czy nie tak, stary szopie, Holbersie?
— Ja sądzę tak samo, kochany Dicku — odpowiedział długi.
— Ja się złoszczę? — krzyknął tramp. — Wy wszystko odwracacie!
— O nie! Wiemy nawet, że się rozzłościcie jeszcze bardziej.
— Kiedy i na co?
— Kiedy? Gdy pożegnamy się z wami. A na co? Na to, że stracicie towarzystwo tak poczciwych i wesołych ludzi, jak my.
— To humor rozpaczy u was, nic więcej! Domyślacie się chyba, co was czeka!
— Nie! Cóż postanowiliście z nami zrobić?
— Zdmuchnąć wszystkich!
— Pshaw! To nam nic nie zaszkodzi, że nas zdmuchniecie, bo my zaświecimy siebie nanowo.
— Szaleńcy z was, czyści szaleńcy!
— Skoro uważacie nas za waryatów, to muszę na chwilę zostawić żarty na boku i złożyć wam poważne oświadczenie. Jeśli kto z nas trzech jest waryat, to tylko wy, na to mogę przysiąc! Czyż to nie jest właśnie nieuleczalnem szaleństwem sądzić, że my się już nie wyratujemy z klatki, w którą nas zapakowaliście? Ja mimo swej tuszy wyśliznę wam się przez najmniejszy otwór. Długiego Pitta Holbersa nie utrzymacie wcale, bo nosem przewyższa wszystkie kraty wasze i sieci. O Old Shatterhandzie i Winnetou nawet nie mówię! Kto sobie uroi, że ich zatrzyma, ten chyba rozum postradał do reszty. Bądźcie pewni, że ulecimy wam, zanim się tego spodziejecie, albo nawet nie ulecimy, lecz coś lepszego uczynimy. Oto odwrócimy całą sprawę i was weźmiemy do niewoli. Dłużej niż jeden dzień pozostawać w zależności od was byłoby hańbą, której ja, człowiek wątłego ciała, nie przeżyłbym wprost.Wyrwiemy im się, nieprawdaż, stary szopie, Holbersie?
— Hm! — mruknął długi. — Jeśli sądzisz, że się wyrwiemy, to masz słuszność, kochany Dicku.
— Wybyście się nam wyrwali? — roześmiał się tramp szyderczo. — Więzimy was przecie tak dobrze pewnie, jak się przypadkowo także Holbers nazywam.
— Ach, także Holbers? Piękne nazwisko! Prawda? Czy na imię wam także Pitt?
— Nie. Na imię mi Izajasz. Czy was to może zajmuje?
— Izajasz? Uff! Oczywiście, że zajmuje.
— Krzyczycie „uff!“ Czy was może boleśnie drasnęło moje imię?
Zamiast odpowiedzieć jemu na pytanie, zwrócił się Dick do Holbersa:
— Czy słyszałeś, Picie? Ten człowiek nosi biblijne imię Izajasz!
— Jeśli sądzisz, że słyszałem, to masz słuszność — odrzekł długi.
— Cóż ty na to?
— Nic.
— Masz właściwie słuszność, kochany Picie. Skoro bowiem drab ten jest trampem, to ja także uważam milczenie za lepsze, ale taki już jestem ciekawski, że trudno mi trzymać usta zamknięte.
— Co to za tajemnicze zwroty? — zapytał strażnik. — Czy pozostają może w jakim związku z moją osobą, albo nazwiskiem?
— Tak się zdaje.
— Jakto?
— Czy w waszej rodzinie jest więcej takich imion biblijnych?
— Jest jeszcze jedno.
— Jakie?
— Joel.
— Uff! Znowu jeden z proroków. Wasz ojciec pewnie bardzo pobożny i obznajomiony z biblią. Nieprawdaż?
— O tem nic nie wiem. To tylko wiem, że był bardzo rozsądny i nie pozwolił klechom nic w siebie wmówić, a ja wdałem się w niego.
— W takim razie matka wasza miała silną wiarę?
— Niestety tak.
— Czemu niestety?
— Bo modlitwami i śpiewami nabożnymi tak obrzydziła ojcu życie, że musiał je sobie osładzać wódką. Człowiek rozumny nie potrafi wytrzymać z taką dewotką, zostawia więc ją w domu, a sam idzie do karczmy.
— Aha! I słodził sobie życie, dopóki nie przesłodził!
— Sprzykrzyło mu się istotnie. Kiedy więc pewnego dnia zauważył, że ma o jeden sznurek za wiele, którego nie mógł do niczego użyć, zaczepił go na haku, zrobił pętlę, wsunął w nią głowę i trzymał ją tam, dopóki go nie odcięto.
Skrępowane niestety ręce moje drgnęły, gdy usłyszałem te słowa draba, mówiącego tak cynicznie o swoim ojcu samobójcy. Hammerdull nie okazał zbytecznego zresztą oburzenia moralnego i nie powiedział, że nawet najbardziej podupadły Indyanin wstydziłby się wyrazić w ten sposób o swoim ojcu. Zmierzając do swego ukrytego celu rozmowy, rzekł z uśmiechem w dalszym ciągu:
— Zaiste, rzadko się to zdarza, żeby ktoś, przyzwyczajony do wsadzania głowy w takie pętle, zaniechał tej nawyczki. Ale powiedzieliście, mr. Holbers, jeśli sobie dobrze przypominam, że wdaliście się w ojca?
— To były moje słowa.
— To strzeżcie się i wy takich sznurków!
— Pshaw! Jeśli we wszystkiem jestem do ojca podobny, to z pewnością pod tym względem nie. Jabym nie włożył głowy w pętlę. Zresztą nie musiałbym tego czynić, bo nie byłbym na tyle głupi, żeby się ożenić z kobietą, wiecznie zatopioną w modlitwie.
— Ja mimoto nie cofam swej przestrogi, bo bywa nieraz podobno, że człowiek zawiśnie na sznurze, choć sam głowy w pętlę nie założy. Prawda, stary szopie, Holbersie, że to się już zdarzało i jeszcze się może zdarzyć?
— Hm! Jeśli sądzisz, że to się już zdarzało, to masz słuszność, a jeśli utrzymujesz, że to może zajść jeszcze, to z naciskiem przyznaję ci słuszność. Mój imiennik, taki rozsądny, jak jego ojciec, zrozumie mnie zapewne.
— Zounds! — zawołał tramp. — Czy to ma być przygrywka o możliwości powieszenia mnie? Wypraszam sobie takie żarty!
— Nie pojmuję, dlaczego zaraz w gniew wpadacie. Powiedzieliśmy tylko, że czasem można niespodzianie wbrew własnej woli zawisnąć na sznurze. Jeśli was ostrzegałem przed tem, to tylko w dobrej myśli.
— Bardzo dziękuję. Podobne przestrogi są zupełnie zbyteczne.
— Well! O tem już zamilczymy, ale zapytamy jeszcze, czy nie zapamiętaliście sobie innych zalet swej matki prócz pobożności.
— Innych zalet? Nie rozumiem was!
— Myślę o jej zdolnościach wychowawczych. Ludzie pobożni bywają zwykle surowi.
— Ach tak! — zaśmiał się tramp, nie zdając sobie sprawy z biegu myśli Hammerdulla. — To prawda niestety, co mówicie. Gdyby wszystkie sińce, któreby były wyraźniejszym na to dowodem, nie znikły były z mego grzbietu, to z bólu nie mógłbym teraz utrzymać się na koniu.
— Jej metoda wychowawcza była zatem dojmująca?
— Przenikała często przez skórę.
— A z waszym bratem Joelem jak było?
— Tak samo.
— Czy on żyje jeszcze?
— Ani mu się śni umierać!
— Gdzież znajduje się teraz z owemi wspomnieniami na grzbiecie i zapewne także na innych częściach ciała?
— Tutaj.
— Co? Tutaj i nami?
— Popatrzcie przed siebie! Ten, który jedzie z Coxem, to jest on właśnie!
— Good lack! Mamy więc dwu proroków: Izajasza i Joela, Co ty na to, stary szopie, Holbersie?
— Nic! — odparł długi krócej niż zwykle.
— Dlaczego wy właściwie zajmujecie się mną i moim bratem? — spytał tramp, którego wreszcie zastanowiła ta rozmowa.
— Może usłyszycie o tem wkrótce. Powiedzcie mi pierwej, czem był wasz ojciec! —
Wszystkiem, czem człowiek być może, jeśli stale złości się na swoją żonę.
— To znaczy zapewne wszystkiem i niczem. Lecz mnie o to nie chodzi. Pytam, czem był owego dnia, kiedy spostrzegł, że ma sznurek zbyteczny.
— Na krótki czas przedtem założył biuro stręczenia małżeństw.
— To szczególne! Pewnie chciał innym dać sposobność do złości? Piękny to był krok z jego strony ze względu na dobro publiczne.
— Tak, zamiar był dobry, ale wynik zły.
— Aha! Nie znalazła się ani jedna dusza, któraby pragnęła połączenia się z drugą?
— Ani jedna.
— Dlatego ojciec obejrzał się za powrozem?
— Tak. Odwrócił się plecyma od życia, które nie okazało się dlań łaskawem.
— Wytworny był z niego pan! Gdybym go tu miał, nie ociągałbym się z obsypaniem grzbietu jego rozkoszami, które wy mile wspominacie. Zasłużył na to, bo tak tchórzliwie opuścił żonę i dzieci!
— Nie gadajcie głupstw! Gdy jego nie stało, zaczęło nam się lepiej powodzić.
— Gdy mąż nie przepija pieniędzy, zarobionych przez żonę, to wdowie i sierotom lepiej się powodzi!
— Skąd przychodzicie do takich domysłów? Matka nasza zarabiała rzeczywiście.
— Pracowała jak koń.
— Skąd o tem wiecie?
— Żyła i mieszkała w Smithville Tenessee, kiedy powiesił się jej mąż, a wasz ojciec kochany.
— Słusznie! Ale skąd wy to...
— A potem udała się z dziećmi na Wschód — przerwał mu Hammerdull.
— I to prawda! Powiedzcie mi nareszcie...
— Zaczekajcie! Pracowała i zarabiała tyle, że mogła nawet wziąć do siebie małego i biednego kuzyna, który później, kiedy mu zanadto dopiekł jej surowy sposób wychowywania, zniknął pewnego pięknego dnia w lecie. Czy mówię prawdę?
— Tak było istotnie. Ale skąd wy to wszystko wiecie?
— Mieliście także siostrę?
— Tak.
— Gdzie ona teraz?
— Nie żyje już.
— W takim razie wy z bratem byliście jedynymi spadkobiercami matki?
— Oczywiście!
— A co zrobiliście ze spadkiem?
— Do kroćset dyabłów! Na co innego można było obrócić kilkaset dolarów, jeśli nie na zabawę i pijatykę?
— Well! Widocznie wdaliście się naprawdę w ojca. Po raz trzeci wam radzę: wystrzegajcie się sznurka! Jak sądzisz, stary szopie, Holbersie, czy powinniby dostać?
— Hm! — mruknął zapytany niechętnie. — Ja uczynię to, co ty zarządzisz, kochany Dicku.
— Well! W takim razie nie dostaną. Zgadzasz się na to?
— Yes! Nie warci tego!
— Czy warci, czy nie warci, to wszystko jedno, ale to byłoby wprost hańbą, gdyby dostali!
— Co wy za tajemnice macie? O kim właściwie mówicie? — pytał tramp.
— O Izajaszu i Joelu — odrzekł Hammerdull.
— Czyli o mnie i o moim bracie?
— Tak.
— Mamy czegoś nie dostać?
— Tak.
— Czego?
— Naszych pieniędzy.
— Waszych pieniędzy? Dyabeł was zrozumie! Przecież wypróżniliśmy wam wszystkie kieszenie!
— Pshaw! Czy sądzicie, że majątek, który każdy z nas posiada, wozilibyśmy z sobą po Dzikim Zachodzie? Tysiące dolarów, któreśmy zebrali, zamierzaliśmy darować wam i waszemu bratu Joelowi, teraz jednak postanowiliśmy nie dać nic.
Nie oglądałem się, ale w duchu wyobrażałem sobie zdziwioną minę trampa. Upłynęła długa chwila, zanim przemówił:
— My... my... mieliśmy otrzymać... wasz... majątek?
— Tak.
— Drwicie sobie ze mnie!
— Ani mi się śni!
Zapewne przypatrywał się w milczeniu twarzom obu przyjaciół, gdyż upłynęła znów długa chwila, zanim odezwał się głosem, pełnym zdumienia:
— Nie wiem istotnie, co o was sądzić! Miny macie poważne, a jednak wasze gadanie może być tylko głupim żartem!
— Posłuchajcie, co wam powiem! jeśli uważacie siebie za człowieka, do którego mybyśmy się zniżyli, by się z nim w żarty wdawać, to nie znacie ani nas, ani siebie! Wy jesteście częścią osioł, a częścią łajdak, my zaś, jako rozumni i szanujący się ludzie, nie myślimy bawić się z osłami i łajdakami!
— Zounds! Nie zapominajcie, że jesteście naszymi jeńcami! Obrażać siebie nie pozwolę. Jeśli dalej będziecie rzucać dokoła siebie łajdakami, to może wam to wyjść na złe!
— Pshaw! Nie gniewajcie się na nas, bo my nie boimy się was wcale. Przyzwyczajeni nazywać wszystko po imieniu, nie możemy łotra nazwać honorowym człowiekiem.
— A jeśli ja zagrożę wam karą?
— Głupstwo! Czy jesteście może naszym nauczycielem, a my waszymi uczniami? Co nas dzisiaj, to was może spotkać jutro. A zatem łajdakiem zostajecie, a zarzutu głupoty także z was nie zdejmuję, bo osłem jesteście, czego sami dowiedliście.
— Czem dowiodłem?
— Tem, że dotychczas nie pojęliście, do czego zmierza moja rozmowa z wami.
— Niech was dyabeł pojmie i zrozumie!
— On nie ma na to czasu! Wy jesteście nam bliżsi, a nie lepsi od niego! Wszak podaliście nam swoje nazwisko!
— Tak.
— A mój przyjaciel nazywa się?
— Tak samo.
— A jak mu na imię?
— Pitt. Pitt Holbers. To całkiem... ach.... ach...!
Zamilkł, potem zaczął gwizdać zcicha przez zęby, wreszcie dodał skwapliwie:
— Pitt, Pitt, Pitt! Tak nazywał się ów chłopak, kuzyn, którego matka nasza zabrała do siebie i... Thunder-storm! Czy to możliwe, żeby ten nieskończenie długi człowiek był owym małym Pittem?
— Tak, to on! Wprawdzie kosztowało to was sporo wysiłku i pracy, zanim na to wpadliście, ale wreszcie doszliście do zamierzonego przeze mnie wyniku. Nie powinniście być zarozumiałym z powodu swej mądrości!
Nie dosłyszawszy tej obelgi, zawołał tramp:
— Co? Ty jesteś naprawdę tym głupim Pittem, który tak chętnie dawał się matce bić za nas wszystkich, któremu to zastępstwo tak wkońcu dojadło, że uciekł?
Pitt widocznie tylko głową na to skinął, bo nie słyszałem odpowiedzi.
— A to szczególny zbieg wypadków! — mówił kuzyn dalej. — Teraz widzę cię jako naszego jeńca!
— Którego wy chcecie zamordować! — dodał Hammerdull.
— Zamordować? Hm! Nie mówmy o tem na razie! Lepiej opowiedz mi, Picie, dokąd wówczas uciekłeś i czem się od tego czasu zajmowałeś! Jestem bardzo tego ciekaw!
Pitt zakaszlał kilka razy, a potem rzekł nie tak oschle jak zwykle:
— Dziwię się bardzo, dlaczego jestem dla was „ty“. Na to pozwala się przecież tylko gentlemanom, a nie ludziom, którzy tak się wyzbyli czci, że z całą bezwstydnością przystali do trampów. Muszę niestety przyznać, że jestem synem brata waszego ojca, lecz na moje usprawiedliwienie mogę dodać, iż nie ponoszę odpowiedzialności za to pokrewieństwo. Z wielką radością stwierdzam, że wbrew mej woli jestem waszym krewnym.
— Oho! — wtrącił tramp gniewnie. — Teraz mnie się wstydzisz? A wtedy nie wstydziłeś się, kiedyśmy ciebie żywili?
— Wy? Matka wasza jeść mi dawała, na co zresztą musiałem rzetelnie zasłużyć. Kiedy wy zbijaliście bąki, ja pracowałem tak, że mię kości bolały, a oprócz tego brałem za was baty. Wam nic nie zawdzięczam. Chciałem wam sprawić radość darowaniem oszczędności naszych, gdyż jako westmani nie potrzebujemy pieniędzy, ponieważ jednak znajdujemy was teraz jako trampów, jako nędzne i upadłe osobniki, nie oddamy w wasze ręce pieniędzy, które mogą uszczęśliwić ludzi godniejszych. Od dzieciństwa zobaczyliśmy się tu po raz pierwszy, ale równocześnie się rozstajemy. Z całego serca życzę sobie, bym już nigdy nie musiał spotkać się z wami!
Skąpy zazwyczaj w słowach Pitt Holbers wygłosił ku memu wielkiemu zdumieniu nawet płynnie tę długą mowę, a zachował się jak najwytworniejszy gentleman. Dick Hammerdull uznał to w ten sposób, że stwierdził czemprędzej:
— Słusznie, kochany Picie, słusznie! Z pod serca mi wyjąłeś te słowa! Możemy uszczęśliwić tem lepszych ludzi.
Obcemu byłby tramp na to odpowiedział inaczej, ale wobec krewnego wolał uciec się do drwin, niż do gniewu i rzekł, śmiejąc się szyderczo:
— Nie zazdrościmy wcale tym dobrym ludziom, którzy mają dostać wasze pieniądze. Obejdziemy się bez tych kilku dolarów, któreście z biedą zebrali. Będziemy mieli miliony, skoro tylko natrafimy na bonancę!
— Jeśli wam się to uda! — parsknął Hammerdull.
— Old Shatterhand już o to się troszczy.
— On wam ją pokaże?
— Oczywiście!
— Tak, tak! Widzę go już, jak palcem wskazuje na ziemię i mówi do was: „Tu leżą grudy na grudach, jedne większe od drugich. Wybierzcie je sobie, bo nie możecie niczem sprawić większej przyjemności nam, biednym jeńcom!“ Potem wy wystrzelacie nas wszystkich, ażebyśmy nic nie zdradzili, powrócicie z milionami na Wschód, złożycie je w banku i będziecie żyli z procentu jak bogacz z Pisma świętego i codziennie będziecie jadali placki ze śliwkami. Ja sobie wyobrażam, że to się tak stanie. A ty jak myślisz, stary szopie, Holbersie?
— Tak samo, jak ty — odrzekł Pitt oschle.
— Nie gadajcie głupstw! — ofuknął Izajasz obu przyjaciół. — Z was przemawia tylko złość i zazdrość szalona! Wiem, że sami wolelibyście objąć bonancę w posiadanie! To rzecz zupełnie zrozumiała!
— Mylicie się pod tym względem. Chętnie wam odstępujemy bonancę. Już naprzód cieszymy się na to, jakie oczy zrobicie, gdy staniemy na tem miejscu. Mam tylko jedną wątpliwość w tej sprawie.
— Jaką?
— Że z rozkoszy zapomnicie zabrać się do wyzyskania bonancy.
— O to niech was głowa nie boli! Nie zostawimy nic, gdyż brać umiemy!
— O tem my wiemy dobrze!
— Nie obawiajcie się zatem! Ale teraz muszę powiedzieć bratu, że znalazłem kuzyna Pitta, który nie pozwala mi nazywać siebie „ty“.
Ruszył naprzód i przejechał obok mnie na czoło orszaku, gdzie znajdował się jego brat, taki sam łajdak, jak on.
— Czy byłbyś to przypuścił? — rzekł za mną Hammerdull.
— Nie — odparł Pitt krótko.
— Ładne pokrewieństwo!
— Czarna złość mię na to porywa!
— A ja się nie złoszczę, bo oni mi są zupełnie obojętni.
— Ja jestem innego zdania!
— Czemu?
— Komuż darujemy pieniądze? Ja się wyrzekam bogactwa, bo nie lubię siedzieć na worku z pieniądzmi i nie chcę utracić zdrowego snu ze strachu, żeby mi ich nie skradziono.
— Teraz znowu będziemy musieli łamać sobie głowy nad tem, komu zostawić nasze pieniądze!
Na to ja odwróciłem się i rzekłem:
— Nie troszczcie się o to niepotrzebnie!
Przyjaciele podjechali ku mnie natychmiast, jeden z lewej, drugi z prawej strony, a grubas zapytał:
— Mamy się nie troszczyć? Czy znacie kogoś, zasługującego na to, żeby go obdarzyć?
— Mógłbym wam setki ludzi polecić, ale nie o tem myślę. Czy macie już pieniądze?
— Niestety nie. Są jeszcze u „generała“. Wszak o tem wiecie!
— Nie martwcie się zatem teraz! Kto wie, czy go schwytamy!
— O, wszak wy i Winnetou jesteście z nami! To znaczy tyle, jak gdybyśmy go już mieli w swej mocy! Czy słyszeliście, o czem dopieroco mówiliśmy?
— Znaleźliście kuzynów Pitta.
— Cóż wy na to, sir?
— Byliście bardzo nieostrożni.
— O ile? Czy mieliśmy zataić, kim jest Holbers?
— Nie. Ale zachowywaliście się tak, jak gdybyście wiedzieli napewno, że wkrótce będziemy wolni.
— Czy to było błędem?
— Bardzo wielkim! To może wzbudzić podejrzenie, które nam może zaszkodzić, a nawet i wszystko popsuć.
— Hm! To prawda. Ale czy mieliśmy tym drabom sprawić przyjemność i ze smutku spuścić nosy aż do siodła?
— Nicby w tem nie było wielkiego!
— Wy także z wielką pewnością mówiliście do Coxa i Old Wabble’a!
— Ale nie tak uderzająco, jak wy teraz do lzajasza Holbersa, który na szczęście nie jest na tyle sprytny, żeby powziął jakie podejrzenie. Wasze drwiny o wielkich grudach złota były dla nas wielce niebezpieczne. Trampi powinni i muszą do ostatniej chwili być przekonani, że znam bonancę.
— Ale kiedy wreszcie nadejdzie ta ostatnia chwila?
— Może dziś jeszcze.
— Huzza! Na prawdę?
— Spodziewam się.
— Jak się skończy ta sprawa?
— Tego teraz jeszcze nie wiem dokładnie. Indyanin Kolma Puszi przyjdzie i uwolni mnie.
— On? Czy wiecie to napewno?
— Przypuszczam. Co po uwolnieniu zrobię, to będzie zależało od okoliczności. Wy nie będziecie spali, lecz tylko udawali śpiących. Powiedźcie to potajemnie wszystkim towarzyszom! Ja nie chcę z nimi się porozumiewać, ażeby nie ściągnąć na siebie podejrzenia. Nie musicie zatem zachowywać się pokornie wobec trampów, lecz nie okazujcie też zbytniej pewności siebie!
Oni nie wiedzieli, że Kolma Puszi był u mnie, dlatego zapytali, skąd wiem, że przyjdzie, ja zaś kazałem im jechać za sobą i czekać spokojnie na dalsze wypadki, chodziło mi bowiem o to, żeby trampi jak najmniej widzieli mnie rozmawiającego z towarzyszami.
Bracia Holbersowie zatrzymali teraz konie, aż dopóki nie dojechali do nich Dick i Pitt. Izajasz wskazał na drugiego i rzekł:
— To jest kuzyn od batów, który teraz zabrania mi mówić do siebie „ty“.
Joel rzucił na Pitta lekceważące spojrzenie i odpowiedział:
— Niech się cieszy, jeśli wogóle pozwolimy mu rozmawiać z nami. On chciał nam darować pieniądze?
— Nawet cały majątek.
— I ty w to uwierzyłeś?
— Ani mi się śni!
— Przypatrz mu się tylko! On i majątek! Czysta przebiegłość głupca! Chciał nam rzucić przynętę. My oczywiście nie damy się złapać! Chodź!
Puścili się znów naprzód, a Dick Hammerdull zaczął żartować.
— Jesteśmy więc przebiegłymi głupcami, stary szopie, Holbersie! To są dwie właściwości, któremi możemy się podzielić. Jeśli ci to na rękę, to ja wezmę na siebie przebiegłość, a ty resztę.
— Zgoda! Tak musi być między przyjaciółmi! W ten sposób pożycza jeden drugiemu swego kapitału!
— Do pioruna! To niezła odpowiedź. Dziękuję ci!
— Drobnostka!
Teraz zawołano mnie naprzód, bym jako przewodnik jechał na czele. Dotychczas rzadko odzywałem się głośniej, by wskazać kierunek drogi. Ponieważ zaś teraz zbliżaliśmy się do spływu obu Rush-forków, gdzie wskutek nawodnienia przerywały preryę często mniejsze lub większe grupy drzew i krzaków, które utrudniały zachowanie właściwego kierunku jazdy, przeto musiałem teraz ściślej spełniać zadanie przewodnika. Ażebym jednak nie znalazł w tej okolicy sposobność do ucieczki, wzięli mnie Cox i Wabble między siebie. Mieliśmy właśnie przed sobą jedną z takich wysp drzewnych, kiedy Old Wabble wyciągnął rękę i zawołał:
— All devils! A tam kto znowu? Ludzie, miejcie się na baczności i trzymajcie jeńców ciasno, gdyż nadjeżdża człowiek, który wszystko postawi na kartę, by ich uwolnić!
— Kto to? — zapytał Cox.
— Wielki przyjaciel Winnetou i Shatterhanda, Old Surehand. Przysiągłbym, że to on.
Z poza lasku wyjechał jeździec i ruszył ku nam wyciągniętym cwałem. Był jeszcze daleko od nas, dlatego nie mogliśmy rozpoznać jego twarzy, ujrzeliśmy tylko jego długie włosy, rozwiane za nim jak welon. To nadawało mu wiele podobieństwa do Old Surehanda, nie miał on jednak jego pełnej i silnej postaci. Był to Kolma Puszi, który chciał nam pokazać, że znajduje się na miejscu.
Z początku udał, że nas nie widzi, potem zdziwił się, zatrzymał konia i jął się nam przypatrywać. Następnie zeszedł nam z drogi, ale wnet zawrócił, ażeby na nas zaczekać! Gdyśmy się na tyle doń zbliżyli, że można było rozpoznać jego oblicze, rzekł Old Wabble z widoczną ulgą:
— To nie Old Surehand, lecz jakiś Indyanin. Bardzo jestem z tego zadowolony. Ciekaw jestem, do której on trzody należy?
— Głupie spotkanie! — zauważył Cox.
— Czemu? Lepiej, że się ukazał on, aniżeli jaki biały. Ale nie powinien włóczyć się po naszych drogach; th’ is clear! Musimy zabrać się do niego ostro, ażeby mu nie przyszło na myśl szpiegować za nami.
Dojechawszy do Indyanina, zatrzymaliśmy konie, a on pozdrowił nas dumnym ruchem ręki i zapytał:
— Może bracia moi widzieli czerwonego wojownika, niosącego siodło i szukającego konia, który mu uciekł w nocy?
Cox i Wabble wybuchnęli głośnym śmiechem, a pierwszy odpowiedział:
— Czerwonego wojownika, niosącego siodło? Ładny z niego wojownik!
— Czemu bracia biali się śmieją? — spytał poważnie nieznany trampom Indyanin. — Jeśli koń uciekł, to trzeba go poszukać!
— Bardzo słusznie, ale kto pozwala uciec koniowi, a potem ugania za nim z siodłem, ten nie może być wielkim wojownikiem. Czy to twój towarzysz?
— Tak.
— Macie może więcej towarzyszy?
— Nie. Gdyśmy spali w nocy, urwał się koń i zniknął, co dopiero rano zauważyliśmy. Obaj wybraliśmy się na poszukiwania, a teraz nie znajduję ani towarzysza, ani jego konia.
— A to wesoła historya! To z was prawdziwe zuchy! Człowiek nabiera rzeczywiście dla was szacunku. Do którego należycie plemienia?
— Do żadnego.
— A więc wygnańcy, hołota! Wobec tego trzeba wam okazać miłosierdzie i dopomóc trochę. Widzieliśmy tego wojownika.
— Gdzie?
— Ze dwie mile za nami. Wystarczy ci pojechać dalej naszym tropem. Ten czerwony pytał nas o ciebie.
— A jakie słowa powiedział?
— Piękne i zaszczytne dla ciebie. Pytał, czy nie widzieliśmy najbardziej śmierdzącego psa, którego plugastwo pędzi po preryi.
— Mój brat fałszywie zrozumiał tego wojownika.
— Naprawdę? Jakżeż miał się wyrazić zdaniem twojem?
— Czy blade twarze nie widziały psa, który śmierdzące plugastwo ściga po preryi. Te słowa niewątpliwie padły, a pies znajdzie z pewnością to plugastwo.
Poderwał konia przodem, ścisnął lekko nogami, że rzucił się łukiem w powietrze i pomknął zręcznym cwałem po naszym tropie. Wszyscy patrzyli jakiś czas za Indyaninem, tylko on nie oglądnął się ani razu.
— Przeklęta skóra czerwona! Co on mógł mieć na myśli? Czy zrozumieliście to odwrócenie słów moich, mr. Cutter?
— Nie — odpowiedział stary Wabble. — Postąpił, jak Indyanin. Chciał nam coś odpowiedzieć, lecz nic sobie przytem nie myślał.
— Well! W takim razie niech jedzie te dwie mile i szuka dalej. Czerwony „wojownik“ z siodłem na ramieniu! To mi zuch! Ta nędzna banda upada coraz niżej!
Po tem krótkiem zajściu pojechaliśmy dalej. Trampom się nie dziwiłem, bo nie byli westmanami, ale Old Wabble nie powinien był słów czerwonego uważać za pozbawione znaczenia! Mnie byłyby one napełniły taką nieufnością, że byłbym pojechał za Indyaninem, by zobaczyć, co czyni. Kto z takich odpowiedzi nie wyciąga wniosków, ten nie dorósł do niebezpieczeństw Dzikiego Zachodu.
Nie ujechaliśmy jeszcze daleko, kiedy nastąpiło nowe spotkanie i to bardzo ważne, nieprzewidziane przez nas, a zatem niespodziane.
Droga nasza prowadziła wzdłuż skraju zarośli, wijących się jak wstęga przez sawannę. Tam ujrzeliśmy dwu jeźdźców, zbliżających się z koniem jucznym od strony prawej. Musieli z nami się zetknąć, a ponieważ nas także dostrzegli, przeto ani jedna, ani druga strona nie mogła już się ukryć. Jeden z jeźdźców wziął nawet do ręki strzelbę, jak to się dzieje zawsze przy spotkaniu się z obcymi.
W oddaleniu może trzechset kroków od nas zatrzymali się z widocznym zamiarem przepuszczenia nas obok siebie w milczeniu. Old Wabble jednak powiedział:
— Nie troszczą się wcale o nas, jedźmy więc prosto do nich!
Tak się stało. Ujechaliśmy niedługą przestrzeń, kiedy usłyszałem za sobą kilka głośnych okrzyków.
— Uff, uff! — zabrzmiał głos Szako Matty.
— Uff! — zawołał Apanaczka raz tylko, lecz tem wymowniej.
Spojrzałem teraz bystrzej i zdumiałem się tak samo jak oni, albowiem jeździec, który miał strzelbę, był białym guślarzem Nainich, tylokrotnie wspominanym Tibo taka, drugim zaś mogła być tylko jego czerwona skwaw, tajemnicza Tibo wete. Domysł mój popierała obecność konia jucznego, którego spotkani mieli także w farmie Harboura.
Guślarz zaniepokoił się, widząc, że nie jedziemy dalej, lecz zwracamy się prosto do niego, ale trwało to tylko chwilę. Potem ruszył ku nam i wywijając ręką zawołał:
— Old Wabble, Old Wabble! Welcome! Jeśli to wy, to nie potrzebuję się niczego bać!
— Kto to? — zapytał stary kowboy. — Ja go nie znam!
— Ja także nie — odrzekł Cox.
— Zobaczymy, gdy będziemy przy nim.
Old Wabble’a można było poznać zdaleka po niezmiernie chudej i długiej postaci, oraz po spadających włosach białych, których połowę, co prawda, poprzedniego dnia utracił. Kiedy guślarz spostrzegł nas zblizka, nie wiedział, czy uciekać, czy zostać, ale widząc nas skrępowanych, krzyknął niemal z radości:
— Old Shatterhand, Winnetou, Szako Matto... i wszyscy związani! Co za cudowne zdarzenie! Jakżeż się to mogło stać? Jak tego dokazaliście?
Gdyśmy do niego dojechali, Old Wabble zapytał:
— Kto wy właściwie jesteście, sir? Skąd mnie znacie? Zdaje mi się wprawdzie, że was także znam, ale nie mogę sobie was przypomnieć.
— Byliśmy na Llano Estaccado.
— Gdzie, kiedy?
— W niewoli u Apaczów.
— Kogo rozumiecie przez słowo: byliśmy?
— Nas, Komanczów.
— Co? Jak? Wy zaliczacie się do Komanczów?
— Tak było wtedy, teraz jest inaczej.
— A powiedzieliście dopieroco, że nie potrzebujecie niczego się obawiać?
— Całkiem słusznie! Wy nie możecie być przyjacielem moich wrogów, gdyż ukradliście wówczas strzelby Old Shatterhanda i byliście towarzyszem generała. W farmie Harboura dowiedziałem się, iż mieliście nowe przykre starcie z Old Shatterhandem. Dlatego cieszę się bardzo, że was niespodzianie spotkałem.
— Well! Rozumiem to wszystko, ale...
— Nie dziwię się, że mię nie poznajecie — wtrącił dawny Komancz. — Byłem wtenczas jako Indyanin zabarwiony na czerwono, przeto...
— All devils! Teraz już wiem! Czy nie byliście wówczas guślarzem Komanczów?
— Byłem.
— Co za szczególna rzecz! Biały guślarzem Komanczów! To bardzo zajmująca sprawa! Musicie mi to opowiedzieć. Ja chętnie zatrzymam się tutaj z moimi ludźmi.
— Przepraszam, mr. Cutter, ale ja nie mogę się zatrzymać, bo muszę jechać dalej, spodziewam się jednak, że zobaczymy się jeszcze. Oświadczam wam, że dzień dzisiejszy jest najszczęśliwszy w mojem życiu, widzę bowiem, że dostali się wam w ręce ludzie, których ja natychmiast sprzątnąłbym, gdyby to odemnie zależało. Trzymajcie ich mocno, trzymajcie!
Podczas rozmowy przypatrywałem się drugiemu jeźdźcowi. Była to Indyanka, tylko bez zasłony, która w farmie Harboura zakrywała jej oblicze. Poznałem ją mimo męskiego stroju. Była to ta sama postać o szerokich plecach, którą spotkałem był w Kaamkulano, ta sama twarz ciemno brunatna, strasznie zapadła, głęboko pomarszczona i niemal po kaukazku skrojona, te same beznadziejne, tępe, a jednak dziko połyskujące oczy, na których widok przypominał mi się dom waryatów. Siedziała na koniu po męsku, silnie i pewnie, jak wprawny jeździec. My wszyscy otaczaliśmy guślarza w półkolu, a ona zbliżywszy się do jednego z końców tego półkola, zatrzymała się i w milczeniu patrzyła przed siebie sztywnym wzrokiem. Apanaczka siedział na koniu nieruchomy, jak posąg, jakby nikogo więcej nie widział prócz tej, którą nazywał swoją matką, ale mimoto nie spróbował bynajmniej zbliżyć się do niej.
Guślarz zauważył to z widoczną niechęcią, że żona jego do nas podjechała, lecz uspokoił się, widząc, że z nikim nie rozmawia. Zwrócił się znów do Old Wabble’a:
— Jak już powiedziałem, muszę odjechać, ale skoro tylko zobaczymy się znowu, dowiecie się, dlaczego tak się tem cieszę, że pochwyciliście tych ludzi. Co się z nimi stanie?
— To się dopiero pokaże — odparł stary. — Znam was zbyt mało, żebym miał odpowiedzieć na to pytanie.
— Well! Mogę się ostatecznie wyrzec tej wiadomości, bo przypuszczam, że nie będziecie robili z nimi wielkich ceremonii. Zasługują na śmierć. To wam powiadam i zapewniam, że to byłby największy grzech, gdybyście im darowali życie. Dziesięć lat życia dałbym za to, że ich widzę w więzach. Co za rozkosz dla moich oczu! Czy pozwolicie, żebym się przypatrzył im dokładnie?
— Owszem! Przypatrujcie się, dopóki wam się podoba!
Guślarz podjechał całkiem blizko do Osagi, roześmiał mu się w twarz i powiedział:
— To Szako Matto, który przez tyle lat napróżno starał się nas odnaleźć. Biedny robaku! Na to było za mało tej odrobiny mózgu, którą posiadasz. To była słynna sztuka, nieprawdaż? Zakupić tyle skór tak tanio, to nie każdemu się udaje!
— Morderco, złodzieju! — zgrzytnął doń wódz. — Gdybym miał ręce wolne, zarazbym cię zadusił!
— Bardzo wierzę! Tymczasem uduś się sam!
Następnie zwrócił się do Treskowa:
— A to osławiony policyjnik, o którym mi kowboy wówczas powiedział, że siedzi w izbie. Głupcze! Za czem ty właściwie węszysz? Śmieszna i daremna twoja robota! Jeszcze kilka tygodni i wszystko będzie przedawnione. Właśnie dlatego wracamy teraz. Czy tego nie miarkujesz?
— Mogą sobie te tygodnie upłynąć — odparł Treskow. — Wychylacie się za wcześnie monsieur Thibaut!
— Mille tonnere! Znacie moje nazwisko? Czy policya stała się nagle wszechwiedzącą? Gratuluję wam, sir!
Podjechał potem ku Apanaczce, rzucił mu krótką obelgę w twarz i zatrzymał się przed Winnetou, do którego rzekł:
— To wódz Apaczów, a wogóle najsłynniejszy ze wszystkich wodzów! Po tym drabie nie widać wcale, co się może stać z takiego psa! Znamy się dobrze, nieprawdaż? Spodziewam się, że tym razem wreszcie znajdujesz się na drodze do wieczystych ostępów. Jeśli nie, to wystrzegaj się spotkania ze mną, bo tak ci dam kulą w łeb, że słońce z dwu stron będzie ci mogło zaglądnąć do mózgu!
Winnetou milczał, a nawet nie spojrzał na napastnika. Byłby niewątpliwie pomimo więzów nie przepuścił mu tej obelgi, gdyby nim nie gardził w najwyższym stopniu. Guślarz wyzyskał zupełnie nadarzoną sposobność, bo skierował konie także do mnie. Jako biały nie musiałem zachować stoickiej obojętności jak Indyanin. Duma moja mogła wprawdzie skłonić mnie do zlekceważenia eskamotera, lecz rozum nakazywał inne postępowanie. Postanowiłem spróbować, czy nie wyciągnę zeń nierozważnych oświadczeń, dlatego, nim jeszcze do mnie nadjechał, zwróciłem się twarzą do niego i odezwałem się wesoło:
— Teraz mnie zapewne zaszczyci odwiedzinami słynny Tibo taka? Jestem skrępowany, macie więc sposobność wywnętrzyć się raz serdecznie bez obawy o skutki. Zaczynajcie!
— Dyable! — syknął wściekle. — Ten hultaj nie czeka nawet na to, żeby doń przemówić. To niesłychane zuchwalstwo! Istotnie chcę z tobą pomówić, łotrze i to gruntownie!
— Well! Słucham uprzejmie. Zanim jednak zaczniecie, przyjmijcie odemnie pewną radę, która konieczna jest ze względu na was samych.
— Proszę! Cóż to za rada?
— Bądźcie ostrożni, kiedy ze mną będziecie mówili. Wiecie zapewne z dawniejszych czasów, że mam swoje dziwactwa.
— Tak, masz je, lecz niebawem będziesz z nich wyleczony. Może cię to gniewa, że mówię do ciebie „ty“? Pozwalam ci na równą poufałość względem mnie.
— Dziękuję! Nie zawieram braterstwa z tępymi głupcami i nie dbam o to, że odzywają się do mnie „ty“, bo wiem, że nie potrafią nic innego wypaplać.
— Ty drabie nikczemny! Czy sądzisz, że kiedy ciebie raz kula moja nie dosięgła, to i drugi raz w ciebie nie trafię?
Wymierzył do mnie ze strzelby i trzasnął kurkiem, ale w tej chwili stanął Cox przy nim, odtrącił broń i upomniał go:
— Na bok ze strzelbą, bo ja będę musiał wdać się w tę sprawę! Kto Old Shatterhanda ruszy, dostanie kulą odemnie!
— Od was? A wy kto?
— Jestem Cox, dowódzca tego towarzystwa.
— Wy? Mnie się zdawało, że Old Wabble tu rozkazuje.
— Tak jest, jak powiedziałem!
— W takim razie wybaczcie, sir! Ale sami chyba przyznacie, że nie powinienem pozwolić na to, żeby mnie w ten sposób obrażano?
— Sądzę, że tak! Mr. Cutter pozwolił wam bez mojej zgody mówić z naszymi jeńcami i ja godziłem się na to dotychczas. Jeśli jednak oni nie zostawiają bez odpowiedzi waszych uprzejmych słów, to sami jesteście temu winni. Ale dotknąć lub uszkodzić ich nie pozwolę.
— Czy mogę dalej mówić z tym człowiekiem?
— Nie mam nic przeciwko temu.
— Ja także nie — dodałem. — Rozmowa z błaznem indyańskim zawsze rozweseli, a ten stary błazen bawi mnie ogromnie.
Podniósł zaciśniętą pięść, lecz opuścił ją wkrótce i rzekł z dumą:
— Pshaw! Nie rozgniewasz mnie więcej! O, gdybyś nie był pojmanym i spotkał się ze mną na preryi! Wypłaciłbym ci za odwiedziny w Kaam-kulano nagrodę, przechodzącą twoje pojęcie!
— Na to już was z pewnością nie stać. Powiedzcie to otwarcie i z ręką na sercu, szanowny panie! Nie chcę wam robić przykrości, ale zdaje mi się, że mózgownica wasza na toby się już nie zdobyła!
— Do pioruna! — zgrzytnął. — Jak tu ścierpieć takie drwiny? O, gdybym tak mógł, jak mam ochotę!...
— Tak, tak, wy mało już potraficie! Nawet wawy Derrika nie zdołaliście sami wysłać na tamten świat, lecz szukaliście pomocy u drugich!
Wpatrzył się we mnie szeroko rozwartemi oczyma, jakby mię chciał nawskróś przebić wzrokiem, a gdy ja mimoto nie straciłem spokoju, zawołał:
— Co ci nagadał wówczas ten przeklęty drab, młody Bender?
Ach! Bender! To nazwisko, zaczynające się literą B, przypomniało mi natychmiast inicyały I. B. i E. B. na grobie zamordowanego Padre Diterico. Ale kto ukrywał się pod nazwiskiem Bendera? Wprost oczywiście nie mogłem o to zapytać, nadałem przeto wywiadom moim inną postać i przeprowadziłem je tak prędko, że guślarz nie miał czasu do namysłu.
— Kiedy?
— Na Llano Estaccado, gdzie był z tobą ze swoim własnym bratem...
Zamilkł z przerażeniem, a mnie w tej krótkiej chwili przebiegła przez głowę błyskawicznie pewna myśl, którą wyraziłem, kończąc przerwane jego zdanie:
— ...i ze swoim własnym bratem stoczył walkę? Pshaw! To, co on mi wówczas wyjawił, wiedziałem oddawna i lepiej od niego. Ja znacznie wcześniej szukałem człowieka, zwanego Padre Diterico.
— Di... te... ri...?! — powtórzył przeciągłe i ze strachem.
— Tak. Czy trudno wam wymówić to imię w tem brzmieniu? Jeśli tak, to możemy posługiwać się słowem: Ikwet Sipa, bo go tak nazywano w ojczyźnie Mokwi.
Z początku nie mógł przemówić ani słowa. Krztusił się, połykał ślinę, jakby mu w gardle utknął zbyt wielki kąsek, wreszcie wybuchnął głośnym, chrapliwym rykiem:
— Psie, teraz znów wywiodłeś mnie w pole, jak wówczas nas wszystkich! Muszę cię zrobić nieszkodliwym! Masz!
Podniósł znowu strzelbę i trzasnął kurkiem. W tej chwili Cox znów ścisnął konia ostrogami, ale byłby już nic nie pomógł, gdybym ja sam nie był sobie poradził. Oto pochyliłem się naprzód, ażeby związanemi rękoma chwycić cugle i przytrzymać krótko, wparłem pięty w boki konia i zawołałem:
— Czka, Hatatitla, czka![83]
Ten okrzyk, zrozumiały dla mego karego, miał wyrównać te braki, które wynikały stąd, że byłem skrępowany. Ogier skurczył się jak kot i zaniósł mię jednym skokiem tak blizko do napastnika, że konie nasze otarły się o siebie. Całą siłą skoku uderzyłem nogą w jego nogę, poczem puściwszy cugle, palnąłem go w bok związanemi pięściami tak mocno, że w chwili właśnie, kiedy wypalił, runął na ziemię po drugiej stronie.
Prócz Winnetou i obłąkanej nikt nie zdołał się powstrzymać od wydania okrzyku przerażenia, zdumienia i uznania zarazem. Mój ogier wykonał tylko ten skok i nie postąpiwszy ani krokiem dalej, stał spokojnie jak ulany ze spiżu. Guślarz zerwał się tymczasem i pochwycił strzelbę, która mu była wypadła.
Oczy iskrzyły mu się wściekłością. Cox jednak wziął mu broń z ręki i krzyknął z gniewem:
— Muszę wam, sir, potrzymać strzelbę, dopóki nie odjedziecie, bo narobicie jeszcze nieszczęścia! Oświadczyłem wam już na początku, że nie zniosę wrogiego, a już najmniej czynnego zachowania się wobec Old Shatterhanda!
— Zostawcie go, dajcie mu pokój! — rzekłem. — Jeśli raz jeszcze rzuci się na mnie, poczuje to jeszcze lepiej! Zresztą ja go także ostrzegłem, żeby się miał na baczności. To rzeczywiście nieuleczalny idyota!
Guślarz wystękał prawie z wściekłości:
— Zabijcie go, mr. Cox! Czy go zabijecie?
— Tak — potwierdził zapytany. — Jego życie przyrzeczone Old Wabble’owi.
— Dzięki Bogu! W przeciwnym bowiem razie jabym go sprzątnął po otrzymaniu strzelby nawet pod grozą, że wy mnie zastrzelilibyście potem. Wy nie wiecie, co to za dyabeł z tego człowieka! Winnetou jest wobec niego prawdziwym aniołem. Zastrzelcie go, zastrzelcie!
— Zapewniam was, że życzenie wasze się spełni! — uspokoił go Old Wabble. — On albo ja! Z nas dwu tylko jeden może pozostać na ziemi, a ponieważ ja jestem tym jednym, przeto on musi ustąpić.
— To skończcie z nim rychło, bo wam jeszcze ucieknie!
Żona jego, nie wzruszona niczem, nawet wystrzałem, pojechała do zarośli, odłamała kilka gałązek, splotła je nakształt wianka i włożyła sobie na głowę. Potem wróciła do najbliższego trampa i rzekła, wskazując na głowę:
— To jest mój myrtle-wreath! Włożył mi go na głowę mój wawa Derrik!
Usłyszawszy jej słowa, zapomniał były Komancz o mnie i pospieszył do niej z obawy, żeby nie zdradziła jego tajemnic. Grożąc jej pięścią, zawołał do niej:
— Milcz, waryatko! — a zwróciwszy się do trampów dodał: — Ona jest obłąkana i wygłasza rzeczy, które mogą zdrowemu głowę zawrócić.
Udało mu się wpłynąć na trampów, ale zaraz musiał zająć się Apanaczką, który dotąd siedział na koniu jak posąg, a usłyszawszy, że kobieta mówi, podjechał do niej i zapytał:
— Czy pia[84] poznaje mnie? Czy ma oczy otwarte dla syna?
Spojrzała nań ze smutnym uśmiechem i potrząsnęła głową. Wtem wpadł Tibo taka na Apanaczkę krzyknął:
— Co masz z nią do mówienia? Milcz!
— To moja matka! — odrzekł Apanaczka spokojnie.
— Teraz nią nie jest! Ona należy do Nainich, a ty musiałeś opuścić to plemię. Od tego czasu ona nie istnieje dla ciebie!
— Jestem wodzem Komanczów i nie pozwolę, żeby mi rozkazywał człowiek, który i ją i mnie oszukał. Będę z nią mówił!
— A ja jestem jej mężem i zabraniam tego!
— Przeszkódź, jeśli potrafisz!
Tibo taka nie ośmielił się zaczepić Apanaczki, choć ten był skrępowany, i zwrócił się do Old Wabble’a:
— Pomóżcie mi, mr. Cutter! To mój wychowanek, przez którego żona moja dostała pomieszania zmysłów. Ilekroć go zobaczy, zapada w gorszą chorobę. Niech ją zostawią w spokoju!
Old Wabble, zazdrosny o to, że Cox siebie podał za dowódzcę, chciał przy tej sposobności pokazać, że także ma coś do powiedzenia, rzekł tedy do Apanaczki:
— Zabieraj się, czerwony! Słyszałeś, że ona teraz nie ma nic wspólnego z tobą. Wynoś się!
Apanaczka nigdy nie pozwalał, żeby tak do niego przemawiano. Mierząc starego kowboya pogardliwym spojrzeniem, zapytał:
— Kto to mówi do najwyższego wodza Komanczów z plemienia Kanean? Czy to żaba skrzecząca, czy też wrona wrzeszcząca? Nie wiem, czy mógłby kto przeszkodzić mi w rozmowie z tą kobietą, która była moją matką!
— Oho! Żaba! Wrona! Wyrażaj się z większą uprzejmością, bo w przeciwnym razie dowiesz się, jak należy odzywać się do króla kowboyów!
Wcisnął się z koniem pomiędzy Apanaczkę a kobietę. Komancz cofnął się o kilka kroków i zwrócił się na drugą stronę, ale stary ruszył tam za nim. W tej wzajemnej gonitwie objechali dwa razy dookoła kobietę, ona zaś tworzyła punkt środkowy, kryty przez Cuttera ciągle przed Apanaczką.
— Dajcie temu spokój! — zawołał Cox do Old Wabble’a. — Niech syn i ojciec uporają się sami z sobą. Przecież to was nic nie obchodzi!
— Wezwano mnie do pomocy! — odparł stary.
— Czy wy jesteście dowódzcą, czy ja?
— Ja, gdyż ja was wynająłem!
— I zdaje wam się, że jako dowódzca potraficie coś zrobić?
— Yes! Czerwonego i do tego skrępowanego zdołam chyba utrzymać w ryzach!
— Skrępowanego? Pshaw! Przypomnijcie sobie Old Shatterhanda i obcego jeźdźca i uważajcie, że ten czerwony młodszy od was!
— Niechaj spróbuje!
— Well! Zostawiam wam swobodę i do niczego się nie wtrącam!
— Oczy wszystkich zwróciły się teraz na przeciwników, poruszających się wciąż jeszcze dokoła kobiety, która stała w środku, nieobecna duchem. Tibo taka, najbardziej ciekaw zakończenia tej dziwnej sceny, stał w pobliżu. Zniecierpliwiony wreszcie Apanaczka zapytał:
— Czy Old Wabble przypuści mnie do tej kobiety?
— Nie! — oświadczył starzec.
— To ja go zmuszę!
— Spróbuj!
— I nie oszczędzę przytem starego zabójcy Indyan!
— Ja ciebie także nie!
— Uff! To zatrzymaj tę skwaw dla siebie!
Zawrócił konia, jakby chciał z koła wyjechać. Znając Apanaczkę, wiedziałem, ze to tylko finta z jego strony, podjęta w tym celu, żeby odwrócić od siebie na chwilę uwagę starego. Old Wabble pozwolił się rzeczywiście wywieść w pole, bo zwrócił się w stronę, gdzie stał Cox, i zawołał pewnym siebie tonem:
— No, kto miał słuszność? Gdzieżby Fred Cutter dał się zrzucić czerwonemu! Coś podobnego jeszcze mi się nie zdarzyło; th’ is clear!
— Uważajcie, uważajcie, nadjeżdża! — zabrzmiały ostrzegawcze okrzyki trampów.
Stary oglądnął się, lecz konia nie odwrócił. Widząc Apanaczkę, zbliżającego się do siebie w potężnych skokach, krzyknął ze strachu, gdyż wyminąć go już nie mógł. Widzowie z zapartym oddechem czekali na to, co teraz nastąpi. Mój skok na Hatatitli był tylko tak zwanem na Zachodzie force and adroitness; Apanaczka zaś, wydawszy przeraźliwy okrzyk wojenny Komanczów, rzucił się naprzód i przesadził konia Old Wabble’a na poprzek, jakby na nim jeźdźca nie było. Jasnem było, że narażał przytem swoje życie, bo miał skrępowane nogi i ręce, a musiał uderzyć o starego. Mimoto dostał się szczęśliwie na drugą stronę, zdawało się tylko, że koń jego padnie na głowę, gdy dotknie ziemi nogami. Lecz Apanaczka rzucił się wstecz, poderwał przytem zwierzę przodem w górę, popędził jeszcze pewną przestrzeń, wreszcie się zatrzymał. Odetchnąłem teraz, bo rzeczywiście lękałem się o przyjaciela.
A Old Wabble? Wyleciał z siodła, jakby trącony kulą armatnią i został nieprzytomny na ziemi. Koń jego się przewrócił, potarzał się trochę w jedną i drugą stronę, wkońcu wstał nieuszkodzony. Nastało teraz niebywałe poruszenie i bieganina. Mogliśmy przy tej sposobności umknąć bez trudu i szczęśliwie, lecz bez naszej własności nie chcieliśmy ruszyć się z miejsca.
Cox zajął się tymczasem starym, który nie zabił się wprawdzie i przyszedł wkrótce do siebie z ogłuszenia, lecz kiedy chciał powstać i oprzeć się na rękach, nie mógł tego dokazać. Musiano go podnieść, a gdy stanął drżący i chwiejny, pokazało się, że poruszał tylko jedną ręką; druga zwisła mu wzdłuż ciała... złamana.
— A nie ostrzegałem was? — napadł na niego Cox, choć to już nie mogło naprawić złego. — Teraz ponosicie skutki tego. Co znaczy wasz tytuł króla kowboyów wobec tak młodego przeciwnika jak Apanaczka?
— Zastrzelcie tego przeklętego łotra, który mnie otumanił! — wybuchnął starzec ze złością.
— Dlaczego zaraz zastrzelić?
— Ja tak każę! Słyszycie, ja rozkazuję! No, czy to się rychło stanie?
Nikt go oczywiście nie słuchał. Old Wabble zaczął krzyczeć i piorunować na całe gardło, wreszcie Cox huknął nań:
— Dajcież już spokój, bo zostawimy was i odjedziemy! Nie ryczcie jak dzikie zwierzę! Zajmijcie się lepiej swoją chorą ręką!
Zrozumiał, że to słuszne, i kazał zdjąć z siebie starą bluzę, co nie odbyło się bez wielkiego bólu. Następnie obmacał mu rękę Cox, a po nim drudzy trampi, przyczem starzec okropnie jęczał. Nikt jednak nie umiał choremu poradzić, dlatego Cox zwrócił się do nas:
— Słuchajcie, panowie, czy potrafi kto z was leczyć rany?
— Naszym domowym i nadwornym lekarzem jest zawsze Winnetou — odpowiedział Hammerdull. — Jeśli nań zadzwonicie, zjawi się zapewnie natychmiast.
Tym razem pomylił się grubas, albowiem Apacz, wezwany, żeby zbadał rękę, oświadczył tonem odmowy:
— Winnetou nie uczył się leczyć morderców. Dlaczego teraz, kiedy jesteśmy wam potrzebni, uważacie nas za panów? Czemu nie byliśmy tem już dawniej? Skoro stary kowboy przeprowadził przedtem swoją wolę, to niech i teraz czyni, co mu się podoba. Winnetou skończył!
— Ależ to także człowiek!
Osobliwy zarzut z ust dowódcy rabusiów! Winnetou oczywiście milczał, bo kiedy raz zaznaczył, że skończył, więcej głosu nie zabierał.
— Skąd dowiedzieliście się nagle, że wśród was jest człowiek? Ja sądzę, że my także jesteśmy ludźmi, a nie dzikiemi zwierzętami, które można łowić i strzelać wedle upodobania. Czy wy postępujecie z nami, jak z ludźmi?
— Hm! To całkiem inna sprawa!
— Czy inna, czy nie, to wszystko jedno, byle tylko było inaczej. Wróćcie nam wolność i wydajcie nasze rzeczy, a wyleczymy starca tak, że się uradujecie jego zdrowiem. Zresztą nic łatwiejszego jak opatrzyć Cuttera, który składa się tylko z kości i skóry. Nieprawdaż, stary szopie, Holbersie?
— Hm, tak! — potwierdził długi.
Cutter stękał i jęczał, aż litość brała. Ilekroć Cox dotknął ręki, kłuły go końce złamanej kości. Nie mogąc nic poradzić, zwrócił się Cox do mnie:
— Słyszę od Old Wabble’a, że jesteście podobno niezłym chirurgiem. Zajmijcie się mim!
— Czy to jego życzenie?
— Istotnie.
— A pan spodziewasz się po mnie, że zlituję nad nim?
— Tak.
— Chociaż jestem człowiekiem, którego on przeznaczył na śmierć?
— Mimo to mam tę nadzieję. Może on się jeszcze rozmyśli i puści was wolno.
— Bardzo ładnie! To niezwykły człowiek. „Może mnie puści wolno!“ Czy wy zdajecie sobie sprawę z tego, coście teraz wymówili? Popełniliście głupstwo jakich mało, i pozwoliliście sobie na bezprzykładne zuchwalstwo i bezczelność. Czyż nie zauważyliście przedtem, że mogliśmy byli wszyscy odjechać, gdybyśmy byli chcieli? Czy myślicie, że my jesteśmy owce, które można wlec, gdzie się zechce, i zarzynać, kiedy się komu spodoba? A co będzie, jeśli ja powiem, że ulżę staremu w cierpieniach tylko pod warunkiem, że nas uwolnicie?
— Na to oczywiście nie przystaniemy.
— A jeśli zażądam, żeby mnie nie zamordowano, lecz postąpiono ze mną tak jak z towarzyszami?
— Możeby się dało z nim o tem pomówić!
— Tu trzeba pewnego przyrzeczenia!
— Well! Czy mam go zapytać?
— Tak.
Układał się z Old Wabblem przez czas dłuższy, wkońcu przyszedł do mnie i oświadczył:
— To twarda głowa. Trwa przy tem, że musicie umrzeć i woli znosić cierpienia, bo bardzo was nienawidzi.
Tego było już za wiele moim towarzyszom i zaczęli wyraźnie na to sarkać.
— Ja zmienić jego postanowienia nie mogę — rzekł Cox. — Wobec tego zapewne nie zajmiecie się nim wcale, mr. Shatterhand?
— Czemu nie? Powiedzieliście przedtem, że on także jest człowiekiem. To był fałsz, a prawdą jest to, co teraz usłyszycie. Ja jestem człowiekiem i postąpię po ludzku. Będę w nim teraz widział tylko cierpiącego. O nim już nie mówię, ale, jak nędzną, a zarazem śmieszną rolę wy gracie, na to wam się niebawem oczy otworzą. Możecie mi wierzyć!
— Czy może wy do tego się przyczynicie?
— Czy ja, czy kto inny, to wszystko jedno, jak mówi zwykle Hammerdull. Chciałem tylko ogólnie powiedzieć, że na każdego przychodzi godzina obrachunku, a więc i was nie minie. A teraz chodźcie!
Towarzysze usiłowali mnie powstrzymać, kłócili się nawet ze mną, a najbardziej Treskow, ale ja na nich nie zważałem. Odwiązano mnie od konia i zaprowadzono do Cuttera, który zamknął oczy, ażeby na mnie nie patrzeć. Oczywiście rozkrępowano mi także ręce. Po zbadaniu okazało się, że złamanie było podwójne, a w jego wieku prawie nieuleczalne i niebezpieczne.
— Musimy stąd odjechać — rzekłem, — bo potrzeba nam wody. Ale pojedziemy niedaleko, bo rzeka już blizko. Jechać chory potrafi, bo ma tylko rękę uszkodzoną.
Cutter wyrzucił cały szereg przekleństw i poprzysiągł Apanaczce okropną zemstę.
— Was nie można już wprost zaliczać do ludzi! — przerwałem mu. — Czy naprawdę nie potraficie już zrozumieć, że powinniście sobie przypisać winę wszystkiego?
— Nie, tego rzeczywiście nie potrafię! — odpowiedział szyderczo.
— Gdybyście byli nie wyzwali Komancza, byłby was nie strącił z konia.
— Czy musiałem przy tem złamać rękę?
— I temu sami jesteście winni.
— Jakto? Ciekaw jestem, jak mi to wytłómaczycie!
— Ręka wasza byłaby zdrowa, gdybyście byli nie zabrali strzelb moich.
— Jaki związek może zachodzić między jednem a drugiem?
— Widziałem dokładnie, jak zlecieliście z konia. Mieliście strzelby na plecach, a podczas upadku dostała się ręka pomiędzy strzelby. Skutkiem działania tych dwu dźwigni jest podwójne złamanie. Gdyby nie to, że porwaliście się na moją własność, bylibyście teraz wstali zdrowym z ziemi.
— Mówicie tak dlatego, żeby mnie złościć. Pshaw!
— Nie, słyszycie samą prawdę, a mnie to obojętne, czy w to uwierzycie, czy nie.
— Wierzę w to, w co ja chcę, a nie w to, co wam się podoba! Teraz zwiążę was znowu, a potem pojedziemy nad rzekę. Przeklęty ten obcy ze swoją żoną! Gdyby nie oni, byłoby to wszystko się nie stało. I mówić tu o Bogu i Opatrzności, która rzekomo opiekuje się ludźmi!
Ten człowiek nawet w tem położeniu nie mógł się powstrzymać, żeby nie zaprzeczyć istnieniu Boga i nie miotać bluźnierstwami! Pozwoliłem się skrępować, choć miałem doskonałą sposobność do ucieczki; gdy bowiem stałem obok Wabble’a, byłem zupełnie wolny, nieopodal leżały moje strzelby na ziemi, a mój kary czekał na mnie. Ale co byłbym przez to osiągnął? Byłbym oczywiście podążył za nimi, ażeby w nocy uwolnić towarzyszy, ale trampi byliby to przewidzieli i pilnowali ich z nieubłaganą czujnością. Teraz nie spodziewali się niczego, dlatego miałem nadzieję, że Kolma Puszi uwolni nas bardzo łatwo. Z tego więc powodu zaniechałem ucieczki.
Apanaczka mówił do Indyanki, ale bezskutecznie. Thibaut przypatrywał się im z hamowanym gniewem, lecz nie ośmielił się oddalić Komancza. Widocznie nauczka, którą mu dałem, poskutkowała. Nie odezwał się nawet ani słowem, kiedy podjechałem ku nim nieco bliżej, żeby posłuchać, o czem z sobą mówią. Były to niestety luźne wyrazy.
— Duch jej odszedł i nie chce powrócić! — skarżył się Apanaczka. — Matka nie rozumie syna!
— Pozwól, żebym ja spróbował, czy nie dałoby się przywołać jej duszy! — wezwałem go, podjechawszy na drugą stronę.
— Nie, nie! — zawołał Thibaut.
— Ja nie dopuszczę do tego, żeby Old Shatterhand z nią rozmawiał!
— Dopuścicie! — huknąłem nań groźnie. — Apanaczko, pilnuj go, a za najmniejszym jego ruchem niebezpiecznym przejedź po nim, żeby połamał ręce i nogi!
— Brat Shatterhand może zdać się na mnie — odrzekł Apanaczka. — Niech pomówi ze skwawą, a gdyby guślarz tylko ręką ruszył, będzie trupem, rozdeptanym przez końskie kopyta!
Ustawił się tuż obok Thibauta. Byłem pewny, że groźby swojej dotrzyma.
— Czy byłaś dzisiaj w Kaam-kulano? — spytałem obłąkaną.
Potrząsnęła głową i spojrzała na mnie tak bezmyślnie, że mnie wprost zabolało.
— Czy masz nina ta-a-upa[85]?
Skinęła znów głową.
— A gdzie twój toats[86]?
Ta sama nastąpiła odpowiedź.
— Czy widziałaś swoją kokhej[87]?
Gdy i teraz obojętnie poruszyła głową, przekonałem się, że jest nieczuła na pytania, dotyczące życia wśród Komanczów. Spróbowałem inaczej:
— Czy znałaś wawę Ikwet Sipę?
— Ik... wet... Sipę... — westchęła.
— Tak. Ik... wet... Sipę — powtórzyłem, kładąc nacisk na każdej zgłosce.
Na to ona odpowiedziała jak we śnie, ale wyraźnie:
— Ikwet Sipa, to mój wawa.
Domysł mój był słuszny; ona była siostrą padre Diterica.
— Czy znasz Tehuę? Te... hu... ę!
— Tehua była moją ikokhej[87].
— Kto jest Tokbela? Tok.. be...la!
— Tokbela to nuuh[88].
Zaczęła uważać. Słowa, odnoszące się do jej dziecięctwa i młodości, wywarły na niej wrażenie. Duch jej wrócił do czasu przed wybuchem szału i szukał napróżno światła w tych ciemnościach. Na tem polegało jej obłąkanie. Ilekroć obił się o jej uszy dźwięk z owych czasów, wynurzał się duch jej z głębin zapomnienia, co wyrażało się zaraz we wzroku. Ponieważ mieliśmy zaraz wyruszyć i czas był drogi, przeto zadałem jej pytanie, które było najważniejsze:
— Czy znasz Bendera?
— Bender... Bender... Bender... — powtórzyła za mną i przychylny uśmiech ukazał się na jej twarzy.
— Albo mrs. Bendera?
— Bender... Bender — powiedziała jeszcze raz, przyczem uśmiech jej stawał się coraz przyjaźniejszy, oko coraz jaśniejsze, a głos coraz to pewniejszy.
— Może Tokbelę Bender?
— Tokbelą... Bender... nie jestem!
Spojrzała na mnie z przytomnością.
— Albo Tehuę Bender?
Na to klasnęła w ręce z radością, jak gdyby znalazła coś szukanego oddawna i zawołała z rozkosznym niemal uśmiechem:
— Tehua to mrs. Bender, tak mrs. Bender!
— Czy mrs. Bender ma dzieci?
— Dwoje.
— Dziewczęta?
— Chłopców. Tokbela nosi je na rękach.
— Jak nazywasz te dzieci?
— Leon i Fred.
— Jak wielcy są?
— Fred taki, a Leon taki!
Pokazała wzrost chłopców, trzymając rękę nad siodłem w pewnem oddaleniu. Wynik moich pytań był nadspodziewanie pomyślny. Thibaut, trzymany w szachu przez Apanaczkę, zwrócił na mnie oczy z wściekłością, jak krwi chciwy drapieżca, gotowy do skoku na swą ofiarę. Ale ja o niego się nie troszczyłem, lecz zadowolony z tego, że kobieta odzyskała pamięć, starałem się wydobyć z niej wszystko, co mogło wnieść światło w stosunki, łączące Old Surehanda i Apanaczkę. Już zamierzałem postawić nieszczęśliwej nowe pytanie, kiedy mi w tem przeszkodzono ku memu ubolewaniu. Dwaj trampi przynieśli mi niedźwiedziówkę i sztuciec, a jeden z nich rzekł:
— Old Wabble życzy sobie, żebyście sami nieśli te nieszczęsne strzelby, które ludziom łamią kości. Przewiesimy wam je przez plecy.
— Ja sam muszę to zrobić. Rozwiążcie mi ręce na chwilę! Potem skrępujecie mnie nanowo.
Gdy się to stało, musiałem pogodzić się z koniecznością przerwania rozmowy z obłąkaną, bo trampi dosiedli koni, żeby puścić się w dalszą drogę. Ale i bez tego byłbym musiał wyrzec się dalszego pytania, kiedy bowiem zarzucałem na plecy strzelby, wzrok nieszczęśliwej zmienił się znowu na bezduszny, jak przed rozmową.
Ciekaw byłem, jak Apanaczka zachowa się teraz względem Tibo taka i Tibo wete. On zbliżył się do mnie i zapytał:
— Biały guślarz zechce teraz zapewne odłączyć się od trampów?
— Najprawdopodobniej.
— I zabierze skwaw z sobą?
— Oczywiście!
— Uff! Czy ona nie może jechać z nami?
— Nie.
— Dlaczego?
— Niech mi Apanaczka powie pierwiej, czemu życzy sobie, żeby została z nami?
— Bo jest moją matką.
— Nie jest nią.
— Gdyby nawet nią nie była, to przecież kochała mię i tak ze mną postępowała, jak gdybym był jej synem.
— Czy wojownicy Komanczów zabierają żony lub matki, mając przed sobą tyle dni drogi i wiedząc naprzód, że grozi im niejedno niebezpieczeństwo?
— Nie.
— Dlaczegoż Apanaczka upiera się przy tem, żeby tę kobietę mieć przy sobie? Zapewne skłania go do tego osobny powód?
— Istotnie chciałbym, żeby nie została z tą bladą twarzą, która podawała się za jej męża i przez tyle lat oszukiwała Nainich.
— On jej nie odda.
— To go zmusimy!
— To niemożebne! Apanaczka zapomina, że jesteśmy jeńcami.
— Nie, już nie długo nimi będziemy!
— Czy możemy to oświadczyć trampom? Czy zresztą oniby przyjęli choć na krótki czas skwaw do swego orszaku?
— Nie. Dokąd jednak zabiera ją biały guślarz? Co zamierza z nią uczynić? Jeśli go z nią puścimy, nie ujrzę już nigdy tej, którą uważałem za swoją matkę!
— Apanaczka zobaczy ją jeszcze.
— Kiedy?
— Może już wkrótce. Niech mój brat pamięta o wszystkiem! Guślarz jej nie wyda, trampi jej nie przyjmą, a nam zawadzałaby tylko, nie mówiąc o tem, że sami jesteśmy dzisiaj jeńcami. Jeśli zaś Tibo taka zabierze ją z sobą, odpadnie nam to wszystko i zobaczysz ją wkrótce.
— Ale ta daleka droga będzie dla niej zbyt uciążliwa!
— Z nami musiałaby jeszcze dalej pojechać!
— Tibo taka nie będzie dla niej dobry, ani uprzejmy!
— Nie był takim też w Kaan-kulano, ona się przyzwyczaiła już do tego. Zresztą duch jej rzadko jest przy niej i ona nie odczuwa złości swego towarzysza. Nadto zdaje mi się, że wyruszył w daleką drogę w celu, który wymaga jej obecności, będzie zatem na nią uważał, ażeby nie doznała jakiej szkody na zdrowiu. Niech zatem brat Apanaczka pozwoli jej z nim odjechać. To najlepsza moja rada.
— Brat Shatterhand tak powiedział, niech więc tak będzie, bo on wie zawsze, co przynosi korzyść jego przyjaciołom.
Ubrano wreszcie Old Wabble’a w bluzę i wsadzono na konia. Ubierać go nie było koniecznem, bo można było zarzucić mu bluzę na ramiona i oszczędzić mu bólu. Nie wtrącałem się ani słowem do nich, bo stary na ból zasłużył.
Tibo taka dosiadł swego konia i pojechał, żeby pożegnać się z Wabblem.
— Dziękuję wam, mr. Cutter — rzekł — że ujęliście się za mną tak energicznie! Zobaczymy się jeszcze, a wtedy wiele rozmaitych rzeczy...
— Milczcie lepiej! — przerwał mu starzec. — Dyabeł sprowadził mi was na drogę, jeśli wogóle dyabły istnieją, bo ja w to nie wierzę. Przez was rozbito mi rękę jak szkło i gdyby wasz dyabeł chciał was za to piec przez miliony lat, to uważałbym go za najrozsądniejszego ze wszystkich dobrych i złych duchów.
— Żal mi waszej ręki, mr. Cutter! Jest nadzieja, że wyleczycie się rychło i dobrze. Wszak macie skuteczne plastry!
— Jakie?
— Tych drabów, którzy są waszymi jeńcami. Przyłóżcie sobie codziennie taki jeden plaster, a wyzdrowiejecie bardzo prędko.
— To znaczy, że mam jednego na dzień zastrzelić?
— Nie inaczej.
— Well, to dobra rada, może jej usłucham, ale wolałbym, żebyście wy byli pierwszym plastrem. Ale po tem wszystkiem, co tu widziałem i słyszałem, cieszę się z tego, że się was pozbędę: th’ is clear! Wynoście się zatem i nie pokazujcie mi się więcej na oczy!
Guślarz roześmiał się szyderczo i odpowiedział:
— Na to musimy jeszcze zaczekać, stary Wabble’u. Mnie również na tem wcale nie zależy, żeby się spotkać z takim szubrawcem, jak wy, ale gdyby to kiedyś nastąpiło wbrew mojej woli, to powitanie moje będzie nie mniej uprzejme, jak teraz wasze pożegnanie. Jedźcie sobie do piekła!
— Przeklęty drab! Poślijcie za nim kulę! — ryknął starzec.
Nikomu to przez myśl nie przeszło i Thibaut oddalił się w towarzystwie obłąkanej bez przeszkody w lewo, czyli w tym samym kierunku, którego się trzymał przed zetknięciem się z nami.
— Czy też zobaczymy go jeszcze! — zapytał mię Apanaczka półgłosem.
— Napewno! — odpowiedziałem.
— Czy biały brat spodziewa się tego na podstawie rzeczywistych powodów?
— Tak.
Winnetou, który był w tej chwili przy nas, usłyszawszy pytanie Komancza i moją odpowiedź, dodał:
— Tak się stanie, jak twierdzi Old Shatterhand. Są rzeczy, których nie można wiedzieć dokładnie naprzód, które za to tem pewniej się odczuwa. Brat Shatterhand ma teraz takie przeczucie, podobnie jak ja. To się spełni!
Musiałem znowu stanąć na czele pochodu i niebawem dotarliśmy do rzeki, gdzie pozsiadaliśmy z koni. Gdy kilku trampów szukało wygodnego brodu, mnie zdjęto tymczasem z konia i polecono opatrzyć Wabble’a. Nie mogę powiedzieć, że dzieła tego dokonałem ze zbytnią delikatnością. Stary kowboy zawył kilka razy głośno z bólu i obdarzył mię przezwiskami, których niepodobna przelać na papier.
Uporawszy się z nim, wsiadłem znowu na konia, poczem przeprawiliśmy się przez rzekę znalezionym brodem i ruszyliśmy po drugiej stronie wzdłuż wody, dopóki nie dostaliśmy się do spływu obu odnóg. Objechaliśmy łuk odnogi południowej, a potem udaliśmy się na północny wschód przez prerye, o której mówił Kolma Puszi.
Nie była ona równa, lecz tworzyła wznoszącą się zwolna, przeciętą wgłębieniami płaszczyznę, porosłą grupami zarośli. Uwijało się tam mnóstwo dzikich indyków, których pół tuzina z biedą upolowali trampi.
Późno popołudniu ujrzeliśmy nagle przed sobą wzgórze, pod którem leżały niezawodnie źródła, wskazane przez Kolmę Puszi. Miałem dotrzeć do źródła położonego najbardziej na północ. Odtąd jechałem z początku więcej prawą stroną, a potem lewą, góra zaś sterczała przed nami wprost na południe, wskutek czego musieliśmy najpierw natknąć się na wspomniane źródło. Bardzo byłem ciekaw, czy spryt Kolmy Puszi dokazał swego, czy otoczenie źródła będzie odpowiadało naszym zamiarom.
Już zdaleka widać było, że górę pokrywał las, który wysyłał dość długie odnogi także na równinę. Na krótko przed wieczorem przybyliśmy nad mały strumyk i pojechaliśmy cwałem przeciw wodzie, ażeby przed nastaniem ciemności dostać się do jego źródła. Znaleźliśmy się wreszcie na miejscu, kiedy już znikły ostatnie blaski dnia. Było mi to na rękę, ponieważ trampi nie mogli szukać w nocy innego miejsca, gdyby im się to nie podobało.
Nie wiedziałem dokładnie, lecz przypuszczałem tylko, że znajdujemy się nad źródłem, oznaczonem przez Kolmę Puszi. Wytryskało ono z pod omszałego kamienia, w wązkiem, trawiastem miejscu, podzielonem przez drzewa i krzaki na trzy części. Przedziały te, razem wzięte, tworzyły dość miejsca dla nas i dla koni, ale też utrudniały nadzwyczaj pilnowanie. My byliśmy z tego zadowoleni, ale Old Wabble, zauważywszy tę niedogodność, zsiadł z konia i rzekł niechętnie:
— Mnie się to obozowisko nie podoba. Gdyby nie było już tak późno, to byłoby dobrze pojechać dalej i poszukać lepszego miejsca.
— Dlaczego ono wam się nie podoba? — zapytał Cox.
— Tutaj będzie trudno pilnować jeńców.
— O ile?
— Naraz będzie potrzeba trzech dozorców.
— Pshaw! A więzy od czego? Gdy jeńcy będą leżeli na ziemi, nie uciekną nam z pewnością!
— Musielibyśmy rozdzielić się na trzy grupy!
— Poco?
— Przecież miejsce stanowią trzy mniejsze części. Czy chcecie drzewa pościnać?
— Ani mi się śni! Wszyscy jeńcy wejdą do tego jednego przedziału, a tamte dwa zostaną dla nas.
— A konie?
— Wyprowadzimy na wolne pole, gdzie je spętamy i przywiążemy. Jeden dozorca wystarczy wtedy dla zwierząt, a jeden dla pojmanych.
— Jeśli rozniecimy dwa ogniska!
— I to zbyteczne! Zobaczycie zaraz, że mam słuszność.
Zdjęto nas z koni, skrępowano i zaniesiono na oznaczone przez trampa miejsce. Następnie kazał Cox u zbiegu przedziałów rozniecić wielkie ognisko, które oświetliło całe obozowisko. Ucieszony swojemi zarządzeniami zapytał Old Wabble’a:
— No, czy jeszcze jesteście niespokojni? Jeden strażnik wystarczy do pilnowania jeńców. Inne środki ostrożności są chyba zbyteczne.
Stary mruknął coś przez zęby i nie sprzeciwiał się więcej. Ja radowałem się w duchu, gdyż położenie obozu i zarządzenia Coxa przechodziły nasze najśmielsze marzenia.
Mnie umieszczono na środku tej małej polanki, lecz ja potoczyłem się zaraz na skraj. Tosamo zrobił Winnetou, a trampi nie przeszkodzili temu ku naszej radości. Leżeliśmy głowami zaraz koło zarośli, a obraliśmy sobie miejsca, gdzie krzaki nie były tak gęste, dzięki czemu Kolma Puszi mógł łatwo do nas się przedostać. Przestrzeń, którą zajmowaliśmy, była bardzo mała, leżeliśmy więc bardzo blizko siebie i nietylko mogliśmy dawać sobie znaki zapomocą dotyku, lecz nawet porozumiewać się słowami.
Niebawem woń pieczonego indyka napełniła powietrze. Trampi raczyli się do przesytu, ale nam nie dali nic.
— Te draby leżą tak blizko siebie, że nie można się między nimi przecisnąć, by im podać posiłek — rzekł Old Wabble. — Niech zaczekają do rana! Jest nadzieja, że do tego czasu nie umrą z pragnienia i głodu; th’ is clear!
Śmierci z głodu i pragnienia nie obawiałem się, gdyż byłem przekonany, że jeszcze tej nocy najemy się i napijemy. Ale Dick Hammerdull, który znowu obok mnie leżał, nie uważając widocznie tej sprawy za błahą, powiedział gniewnie:
— Ładne postępowanie! Ani słowa! Pokażcie mi człowieka, któryby bez odrobiny pokarmu i łyku wody miał ochotę być jeńcem! Co ty o tem sądzisz, stary szopie, Holbersie?
— Jeśli nic nie dostanę, to nie będę mógł inaczej o tem sądzić — odrzekł długi. — Spodziewam się, że wkrótce zmieni się nasze położenie na lepsze.
— Czy się zmieni, czy nie, to wszystko jedno, byleby jak najprędzej ustało! Czy wolno zapytać o zdanie w tej sprawie was, mr. Shatterhand?
— Prawdopodobnie jeszcze tej nocy podjemy sobie indyka — odpowiedziałem. — Nie zaśnijcie tylko i unikajcie wszystkiego, co mogłoby obudzić podejrzenie u trampów!
— Well! Będę już teraz spokojny, bo gdzie tylko jest jaka nadzieja, tam wystarczy, żeby ją ktoś zrobił.
Zadowolony z tej bystrej uwagi zamilkł, a drudzy również już się nie odzywali. Pocieszeni tą nadzieją przysłuchiwaliśmy się bez zazdrości, jak trampi smacznie zajadali, bo widzieć tego nie mogliśmy z powodu ciemności.
Z wielkiego niedbalstwa zostawili mi nieprzyjaciele moje strzelby i nie zważali na nie wcale, gdy mię zdejmowano z konia. Wziąwszy je ostrożnie skrepowanemi rękoma, zaniosłem na nasze miejsce i położyłem tam obok siebie. Widząc to, rzekł Apacz do mnie szeptem:
— Jeśliby tylko sam brat Shatterhand się wyrwał, wygralibyśmy, gdyż przeciwko twemu sztućcowi nic nie poradzą.
Wreszcie skończyli strażnicy wieczerzę i zaczęli gotować się do snu. Stary król kowboyów podszedł z Coxem do nas, ażeby się przypatrzyć, czy dobrze jesteśmy związani. Gdy oględziny wypadły po ich myśli, rzekł Cutter do mnie:
— Wszystko w porządku. Sądzę, że i bez wieczerzy będziecie dobrze spali. Śnijcie o mnie przyjemnie!
— Dziękuję! — odpowiedziałem. — Mogę wam już teraz powiedzieć, o czem będę śnił, jeśli was to zajmuje.
— Ciekaw jestem bardzo!
— Kiedy wam opatrywałem rękę, myślałem, że jeszcze czemś zajmę się dziś bardzo gorliwie.
— Nie rozumiem was!
— Zastanówcie się trochę!
— Pshaw! Ani mi się śni zastanawiać się nad tem, co powie Old Shatterhand! Aha! Już zgaduję!
— Naprawdę? To byłoby dziwne, bo przecież nie odznaczacie się zbytnio sprytem i bystrością!
— Z tobą także nie jest lepiej, łotrze! — zawołał gniewnie. — Spodziewałeś się pewnie, że dostanę gorączki z rany i z powodu cierpień nie będę mógł zasnąć. Wyobrażam sobie, jak się naprzód tem cieszyłeś!
— O tem nie myślałem wcale!
— Napróżno się wypierasz! Ale radość twoja stanowczo jest przedwczesna. Moja starcza konstytucya jest znacznie lepsza, niż ty sądzisz. Mojej niedźwiedziej natury żadna gorączka się nie chwyci. Że będę spał lepiej od ciebie, to nie ulega wątpliwości!
— Well! To dobranoc wam, mr. Cutter!
— Dobranoc, szubrawcze!
— Życzę wesołego przebudzenia ze snu!
— Nawzajem!
— Dziękuję, tembardziej, że to życzenie się spełni!
Zaśmiał się złośliwie i rzekł do dozorcy głosem napomnienia:
— Ten drab, który teraz właśnie mówił, jest widocznie niezadowolony. Uważaj na niego szczególnie i za pierwszym podejrzanym ruchem przyjdź i zbudź mnie zaraz!
Oddalił się razem z Coxem, a strażnik usiadł wprost przede mną, co oczywiście było dla mnie bardzo niewygodne.
— Głupi jak kujot! — szepnął Winnetou.
Miał słuszność. Skoro Old Wabble nie wziął słów moich ani za groźbę, ani za wyraz nadziei uwolnienia, lecz za pustą szyderczą przechwałkę, to nie dał wcale dowodu, że potrafi przewidywać. Dobry westman byłby z pewnością wyczuł w tem jakąś ukrytą myśl i zarządził środki ostrożności.
Obok ogniska leżała kupa chróstu, nagromadzona przez trampów w celu podtrzymywania ognia. Dozorca, którego zadaniem było także podsycać ogień, musiał odwracać się, gdy sięgał po materyał. Przez te krótkie chwile, w których to czynił, nie mógł nam się przypatrywać. Z tych przerw w jego uwadze musieliśmy skorzystać, jeśliby Kolma Puszi stosownie do obietnicy przyszedł do źródła, by nas uwolnić. Ledwie o tem pomyślałem, zaledwie strażnik dołożył drzewa po raz drugi, już usłyszałem za sobą szelest, a zaraz potem słowa, wprost do ucha mego wypowiedziane:
— Kolma Puszi jest tutaj. Co mam uczynić?
— Zaczekać, dopóki ja nie położę się na drugim boku — rzekłem równie cicho. — Potem rozetniesz mi rzemień na rękach i dasz mi nóż!
Dozorca znów zwrócił się do nas, ale równocześnie szelest oznajmił mi, że Kolma Puszi cofnął się szybko.
Czas działania jeszcze był nie nadszedł. Należało zaczekać, aż wszyscy trampi zasną. Może dopiero w godzinę potem chrapanie na kilka głosów i dmuchanie stało się pewnym dowodem, że już wszyscy spali z wyjątkiem Old Wabble’a. Od śpiących dzielił nas wązki pas zarośli, nie mogłem więc ich widzieć. Lecz częste stękania i jęki kowboya, którego widocznie bolała ręka, powiedziały mi, że on leżał po drugiej stronie zarośli, czyli, że nie mógł widzieć stamtąd naszego dozorcy. To było mi bardzo na rękę, bo tej nocy nie powinniśmy byli stracić, nie uczyniwszy próby wydostania się z niewoli.
Położyłem się więc na drugi bok i wysunąłem ręce tak, żeby zbawcy naszemu było jak najwygodniej. Gdy wkrótce potem odwrócił się strażnik do ogniska, poczułem natychmiast, jak mi przecięto rzemienie i zaraz wciśnięto w rękę trzon noża. Podniósłszy się szybko połową ciała, skurczyłem nogi i sam już tam rzemienie przeciąłem. Zaledwie położyłem się napowrót i wyciągnąłem na ziemi, przestał strażnik dokładać chróstu i zwrócił się znowu do nas. Wobec tego należało jeszcze zaczekać, ale byłem już prawie pewny swej wolności.
— Teraz mnie pomóż! — szepnął Winnetou, który widział moje ruchy i zauważył ich skutek.
Gdy strażnik sięgnął następny raz po drzewo, w dwie sekundy miał Apacz wolne ręce i nogi.
Teraz zdawało mi się, że już siedzimy na koniach i wnet odjedziemy. Nie chcąc jednak przelewać krwi, musieliśmy jeszcze na chwilę zachować cierpliwość. Kiedy już leżeliśmy napowrót tak, jak gdybyśmy byli skrępowani, szepnąłem do Apacza:
— Najpierw strażnika! Kto go bierze?
— Ja — odpowiedział Winnetou.
Chodziło o to, żeby tego człowieka uczynić nieszkodliwym bez najmniejszego szmeru, mimo że w tym celu trzeba było skoczyć poprzez towarzyszów naszych. Gdyby wskutek najlżejszego szmeru dozorca się odwrócił i zawołał o pomoc, bylibyśmy nie mogli uwolnić towarzyszy tak, jak ja chciałem. Istotnie tylko Winnetou mógł przezwyciężyć trudności, jakie nastręczało to zadanie. Tym razem dozorca odwrócił się do kupy chróstu po dłuższej przerwie niż zwykle. W tej chwili rzucił się Winnetou w górę, przeskoczył przez towarzyszy jak pantera i przyłożywszy strażnikowi kolana do grzbietu, pochwycił go oburącz za szyję. Tramp skamieniał ze strachu i nie wykonał ani jednego ruchu celem obrony, nie wydał żadnego głosu, nawet westchnienia. Ponieważ Winnetou miał ręce zajęte, poskoczyłem ja i uderzyłem trampa dwukrotnie pięścią w głowę. Apacz puścił go na próbę, a tramp obsunął się górną połową ciała na ziemię i legł jak trup wyciągnięty. Pierwsza część dzieła udała nam się znakomicie!
Towarzysze nasi nie spali i widzieli, żeśmy pokonali strażnika. Ponieważ nie uważałem za stosowne nawet pocichu mówić, skinąłem na nich ręką, żeby milczeli i zabrałem się z Winnetou do rozwiązywania im pęt, nie rozcinając rzemieni, gdyż mogły nam się przydać do skrępowania trampów. Znowu zdziwiło mię teraz to, że nie było widać Kolmy Puszi. Czyżby ten tajemniczy Indyanin znowu zniknął? Spodziewałem się, że się to wkrótce wyjaśni.
Kiedy towarzysze nasi, uwolnieni, stanęli cicho obok siebie, poczołgałem się z Apaczem dokoła ogniska, ażeby zaglądnąć do trampów. Przekonaliśmy się, że wszyscy spali. Old Wabble leżał także wyciągnięty na ziemi, skrępowany, w ustach miał knebel, a obok niego siedział nasz wybawca, Kolma Puszi. Zdumienie ogarnęło nas na widok niezwykłego czynu, dokonanego tak cicho przez dziwnego Indyanina.
Ciemne oczy trzymał zwrócone w stronę, z której nas się spodziewał, a spostrzegłszy nas, skinął nam głową z uśmiechem. Jego spokój i zimna krew wprawiły mię w jeszcze większe zdumienie.
Teraz należało uzbroić się przedewszystkiem. Ja wziąłem oczywiście mój sztuciec i przygotowałem do strzału. Ponieważ trampi leżeli ciasno obok siebie, postawili wszystkie strzelby razem, ażeby im nie zawadzały, a dzięki temu my w przeciągu minuty mieliśmy je w swem posiadaniu. Każdy z towarzyszy odnalazł swoją strzelbę, tylko srebrzysta rusznica Winnetou była jeszcze obok Coxa, lecz Apacz zabrał ją, podpełznąwszy doń jak wąż.
Gdy byliśmy zupełnie uzbrojeni, obstąpiliśmy śpiących w ten sposób, że żaden nie mógł nam umknąć. Dick dorzucił tyle drzewa do ogniska, że buchnęło wysokim, jasnym płomieniem.
— Teraz najpierw strażnika przy koniach — rzekłem do Winnetou, wskazując między zarośla.
Kolma Puszi zauważył mój ruch, bo przyszedł pocichu do nas i oznajmił:
— Blada twarz, o której Old Shatterhand myśli, leży przy koniach, skrępowana i powalona przez Kolmę Puszi. Niech moi bracia zaczekają chwilę!
Zniknął, a w kilka sekund powrócił z mnóstwem rzemieni w ręce. Rzucając je na ziemię, rzekł:
— Kolma Puszi zabił po drodze kozła i pociął jego skórę na pasy, bo sądził, że będą potrzebne.
Niezwykły człowiek! Obaj z Winnetou podaliśmy mu w milczeniu ręce, aby mu podziękować za jego poświęcenie. Teraz mogliśmy obudzić trampów. Dick poprosił oczywiście, żebyśmy pozwolili mu to uczynić. Gdyśmy mu skinęli na znak zgody, zawył odpowiednio do szerokości swoich ust. Śpiący zerwali się, a ujrzawszy nas, stojących z wymierzonemi strzelbami, ze strachu stracili zdolność ruchu. Tylko Old Wabble leżał dalej, ponieważ był skrępowany i zakneblowany. Korzystając z ich przerażenia, zawołałem:
— Hands up, albo strzelamy! All hands up!
„Hands up, ręce do góry!“, to bardzo niebezpieczny rozkaz, zwłaszcza na Dzikim Zachodzie. Kto go usłyszy, a nie podniesie w tej chwili rąk, dostaje kulą. Nieraz dwaj lub trzej zuchwalcy napadają na pociąg i zmuszają podróżnych do poddania się rewizyi na okrzyk: hands up! Biada temu, ktoby nie usłuchał wezwania, bo zastrzelonoby go natychmiast! Podczas napadu jeden z rozbójników trzyma w szachu wszystkich podróżnych, a inni przeszukują bezwzględnie kieszenie podróżnych. Napadnięci muszą stać spokojnie, dopóki ostatnia kieszeń nie zostanie wypróżniona. Nawet odważny człowiek woli w takim wypadku podnieść ręce, aniżeli chwycić za broń, gdyż zanimby jej użył, już w jego głowie tkwiłaby kula napastnika. Na Zachodzie każdy wie, co znaczy „hands up!“ i ile nieszczęścia może przynieść opornym. Nic też dziwnego, że zaledwie powtórzyłem ten rozkaz trampom, podniosły się wszystkie ręce w górę.
— Jestem z was zadowolony, panowie! — mówiłem dalej. — Stójcie tak dalej, bo ktoby spuścił jedną tylko rękę, zanim uporamy się ze wszystkimi, ten upadnie w trawę, ale nieżywy. Wiecie, ile strzałów daje mój sztuciec, że na każdego z was wypada więcej niż po kuli. Dick Hammerdull i Pitt Holbers powiążą was, a wy nie próbujcie się bronić. Dicku, Picie zaczynajcie!
Była to sytuacya bardzo poważna, lecz nas bawił ten osobliwy widok ludzi, stojących jakby na wolnych ćwiczeniach, albo w towarzyskiej zabawie, z rękami, wzniesionemi do góry, i czekających bez oporu, dopóki nie zostaną skrępowani i poukładani na trawie. Rozumie się, że przydały nam się bardzo rzemienie, przyniesione przez Kolmę Puszi.
Gdy ostatniego trampa położono na ziemi, opuściliśmy strzelby. Nasz wybawca odszedł z Szako Mattą, ażeby przynieść strażnika od koni. Gdy się to stało, wyjęliśmy Old Wabble’owi i dozorcy przy ognisku kneble z ust, gdyż i temu drugiemu musieliśmy zamknąć usta dla bezpieczeństwa.
Teraz my byliśmy panami położenia. Trampi, zupełnie przygnębieni, nie powiedzieli ani słowa. Old Wabble tylko klął od czasu do czasu. Ażeby mieć więcej miejsca, zsunęliśmy jeńców razem i dokoła ogniska zrobiło się przestronniej. Teraz zabraliśmy się do przyrządzenia dwóch indyków, które trampi byli zostawili. Hammerdull nie mógł spokojnie posiedzieć i dlatego udał się de braci Holbersów, których z rozmysłem położył był obok siebie.
— Good evening, stryjowie i kuzyni! — powitał ich w zabawnie poważny sposób. — Pytam was uprzejmie, czy wiecie, o czem z wami po drodze mówiłem?
Nie otrzymał odpowiedzi.
— Skoro wam to wypadło z pamięci, to ja wam przypomnę. Oświadczyłem wtedy, że my albo ulecimy wam, albo odwrócimy sprawę i weźmiemy was do niewoli. Czy nie tak, stary szopie Holbersie?
Holbers, który stał nad ogniskiem, skubiąc indyka, odpowiedział sucho:
— Potwierdzam, kochany Dicku.
— Tak to szczęście się odwraca. Teraz oni leżą pojmani i ze strachu boją się usta otworzyć. Zdaje się, że biedaki straciły zupełnie mowę.
— Ani nam się śni! — wybuchnął Izajasz. Chcemy tylko, żebyście nam dali spokój, dlatego się nie odzywamy!
— Spokój? Pshaw! Wszak spaliście aż do teraz. Przebudzenie wasze było, co prawda, trochę nagłe i osobliwe. Czegóż to szukaliście potem w powietrzu rękami? Wyglądało to, jak gdybyście chcieli chwytać gwiazdy spadające. Dziwna była wasza postawa!
— Wasza także nie była lepsza, kiedyśmy was wczoraj pojmali, bo wy nie mogliście nawet rąk podnieść!
— Tego nigdy nie czynię, ponieważ nie łowię gwiazd. Przypominacie sobie, jak śmialiście się, kiedy wam powiedziałem, że jedziemy tylko dla przyjemności i nie będziemy dłużej niż dzień waszymi jeńcami! Czy i teraz przejęci jesteście tak wesołemi uczuciami?
— Proszę was jeszcze raz, zostawcie nas w spokoju!
— Tylko się nie zapalaj, zacny Izajaszu! Popatrz, jak cichy i na wszystko przygotowany jest twój kochany Joel! Jeśli się nie mylę, myśli teraz o spadku po Picie Holbersie.
Na to przestał Joel milczeć i rzekł:
— Niech on sobie zatrzyma ten spadek! My go nie potrzebujemy, gdyż wzbogacimy się i bez jego pomocy. Znajdziemy...
Gdy Joel tu utknął, powiedział za niego dalej Hammerdull, śmiejąc się wesoło:
— ... pewnie bonancę nad Squirrel-Creekiem?
— Zgadliście istotnie! — krzyknął tramp rozzłoszczony. — Nic nas nie wstrzyma od wykonania tego zamiaru. Zrozumiano?
— Może my was nieco wstrzymamy!
— Ciekaw jestem, w jaki sposób!
— Wystrzelamy was poprostu.
— W takim razie stalibyście się mordercami!
— To nic! Przecież wy także zagroziliście nam, że nas zdmuchniecie. Ja oczywiście wyraziłem wtedy zdanie, że my się sami nanowo zapalimy. Czy ty tak samo sądzisz, stary szopie, Holbersie?
— Ja sądzę, żeś powinien dziób zamknąć! — upomniał go przyjaciel, który zajęty był przy ognisku. — Te draby nie zasługują na to, żebyś z nimi rozmawiał. Choć lepiej tu i skub ze mną!
— Czy będę skubał czy nie, to wszystko jedno. Ponieważ jednak nie lubię indyka nieskubanego, przeto idę.
Usiadł z Pittem przy ognisku, żeby mu pomagać w pracy.
Kolma Puszi poszedł tymczasem do swego konia, którego trzymał gdzieś ukrytego i przyniósł ubitą przez siebie zwierzynę. Przystąpiwszy potem do Coxa, rzekł:
— Blada twarz mówiła dziś o psie śmierdzącym i o plugastwie. Kolma Puszi zaś oświadczył, że pies będzie ścigał plugastwo, dopóki go nie pochwyci. Teraz leży ono przed nim, jak on przepowiedział.
I Cox mruknął coś pod nosem, a Indyanin mówił dalej:
— Blada twarz nazwała czerwonych ludzi nędzną zgrają, upadającą coraz niżej. A tymczasem kto upadł niżej i kto bardziej zasługuje na pogardę: czy biały, który jako tramp zapowietrza sobą kraj, jak parszywy, zgłodniały pies, czy Indyanin, który, ustawicznie okradany i pędzony z miejsca na miejsce, błądzi po lasach i preryach i opłakuje zgubę swego niewinnego narodu? Ty jesteś pies, a ja gentleman! To chciałem ci powiedzieć, choć czerwony wojownik nie lubi rozmawiać z psami. Howgh!
Odwrócił się od niego, nie czekając na odpowiedź i usiadł obok nas. Ja i Winnetou gotowi byliśmy bez zastrzeżeń przyznać mu słuszność. Inni nasi towarzysze także mu przytaknęli w tym wypadku, choć może inaczej zapatrywali się na ogół stosunków, panujących tam, gdzie się stykają z sobą czerwona i biała rasa. Prawdziwy Jankes rodowity nigdy nie przyzna, że jest winien upadku Indyan i nienaturalnej śmierci czerwonych braci.
Kiedy myśmy jedli, jeńcy leżeli spokojnie, tylko od czasu do czasu szeptali coś do siebie, czego oczywiście my nie mogliśmy dosłyszeć. Było to nam zresztą zupełnie obojętne, o czem oni z sobą mówili. Old Wabble przewracał się z boku na bok, z początku wzdychał ciężko, a potem zaczął już wyraźnie jęczeć z powodu wzmożonego teraz widocznie bólu, gdyż Hammerdull i Holbers ścisnęli go zbyt silnie rzemieniami. Wreszcie zawołał ze złością:
— Czy nie słyszycie, jak cierpię? Czy wy ludzie, czy oprawcy bez czucia?
Chciałem wstać, żeby zobaczyć, czy możnaby mu ulżyć bez niebezpieczeństwa dla nas, lecz Treskow mię wstrzymał.
— Nie pojmuję was, mr. Shatterhand! — rzekł potrząsając głową. — Chcecie mu pewnie piekło w raj zamienić? Ja na wszelkie rodzaje dozwolonej i rozsądnej humanitarności chętnie się godzę, ale wasza litość dla tego człowieka to poprostu grzech!
— Nie przeczę, że on zły, ale przecież jest człowiekiem!
— Pshaw! Przypomnijcie sobie, coście powiedzieli dzisiaj, kiedy was proszono, żebyście go opatrzyli. Wyraziliście się wtedy, że udzielicie mu pomocy dlatego, że sami jesteście człowiekiem, a nie dlatego, że on siebie do ludzi zalicza. Jesteście niestety za słabi względem niego. Idźcie teraz i rozwiążcie go w imieniu całej ludzkości, jeśli nie mówię prawdy!
— Moja ręka, moja ręka! — jęczał i biadał starzec.
Na to odezwał się doń Hammerdull:
— Płaczesz teraz, stary puszczyku? Czy zawiodła cię twoja konstytucya, twoja niedźwiedzia natura, którą tak się chełpiłeś? Teraz błagasz o łaskę!
— Nie o łaskę! — odrzekł Old Wabble. — Rozluźnijcie mi tylko więzy!
— Czy rozluźnimy, czy nie, to wszystko jedno. Chodzi właśnie o to, żeby ci popsuły humor, jak na to zasługujesz. Rzemienie, jak każda rzecz, mają także swój cel!
Kolma Puszi jadł z nami w milczeniu i nie wtrącał się do rozmowy podobnie, jak Winnetou. Dopiero gdy wspomniano o naszem spotkaniu z białym guślarzem i jego żoną, zabrał głos:
— Kolma Puszi udał się po obeldze, doznanej od bladej twarzy Coxa, tropem braci, ażeby się przekonać, czy dobrze jadą. Gdy przybył na miejsce, w którem się bracia byli zatrzymali, zobaczył ślady trzech koni, które od prawej strony zetknęły się z tropem braci, a potem szły dalej na lewo. Czy to były konie białego, który jechał z czerwoną — skwawą?
— Tak — odpowiedziałem.
— Ten biały uchodził podobno za Komancza?
— Tak było istotnie.
— Uff! Cóż on jako Komancz robi tu na północy?
— Nie wiem.
— Uff! Czemu usunął czerwoną barwę z twarzy i przybył jako biały, a nie Indyanin?
— Chyba dla bezpieczeństwa. Jako Komancz byłby tu uważany za wroga bladych twarzy, a jeszcze bardziej wszystkich Indyan.
— Zdaje się, że te słowa zawierają prawdę, lecz Kolma Puszi ma jeszcze inne myśli.
— Czy usłyszymy je?
— Czerwonemu wojownikowi wolno wypowiadać tylko takie myśli, o których wie, że są słuszne. Muszę się właśnie nad niemi zastanowić!
Przyciągnąwszy strzelbę do siebie, ułożył się na ziemi, jakby do snu, co ja wziąłem za znak, że nie chce dalej mówić. Później żałowałem, że nie poprowadziłem z nim dalej rozmowy o guślarzu. Byłbym przytem wymienił nazwisko Thibaut, a to byłoby na Kolmie Puszi wywarło wrażenie bardzo ważne i pomocne dla moich badań. Człowiek pomimo swych bogactw duchowych nie może sobie powiedzieć, że nie zależy od żadnego przewodnictwa prócz własnej woli, bo nie da się zaprzeczyć, że istnieje inna wola, stojąca wysoko ponad wszelkiem chceniem na ziemi.
Gdyśmy zaspokoili głód, wypróżniliśmy kieszenie pojmanym i każdy z nas odebrał swoją własność, co niestety nie odbyło się delikatnie. Old Wabble wściekły był, że musiał oddać wszystkie moje rzeczy. Większe jednak niż jego gniew były cierpienia, których doznawał, bo kilka razy mię prosił, by mu rozluźniono rzemienie. Z początku liczyłem się z wyrzutami Treskowa, wkońcu jednak, nie mogąc znieść jęków starca, odezwałem się doń:
— Ulżę wam, jeśli mi odpowiecie na pewne pytania.
— Słucham! — rzekł skwapliwie.
— Czy istotnie chcieliście mnie zabić?
— Tak.
— Cóż z was za człowiek! Ja nie wyrządziłem wam żadnej krzywdy, a wy godzicie na moje życie! Dziś jeszcze woleliście znosić największe bóle, byleby tylko nie wypuścić mnie na wolność. Jak dumni byliście z posiadania moich strzelb! Zdawało wam się, że będą już wasze, tymczasem ja przepowiedziałem wam, że je wkrótce odzyskam. Już dziś popołudniu sam je niosłem, a teraz są napowrót moją własnością.
— Żałuję, że nie leżą razem z wami w piekle! Nie nacieszyłem się ich posiadaniem, a złamałem przez nie rękę!
— Nabawiliście się cierpień, które nie tak prędko się skończą. Czy przypominacie sobie, jak prosiliście mnie, żebym po śmierci odwiedził was jako upiór? Czy pamiętacie jeszcze, co wam na to odpowiedziałem?
— Nie chcę tego słyszeć!
— Bądźcie cierpliwi! Oświadczyłem wam wtedy, że stanę nad wami jeszcze przed swoją śmiercią. Czy do tego nie przyszło? Nawet najprostszy człowiek może prawdę przepowiedzieć, jeśli tylko wierzy, że dobre ma zawsze nad złem przewagę. Czy przyznajecie, że źle postąpiliście ze mną?
— Przyznaję, przyznaję!
— Czy wstąpicie raz wreszcie na nową, lepszą drogę?
— Tak, tak, tak! Rozluźnijcie mi tylko rzemienie i przestańcie mnie nauczać! Nie jestem dzieckiem!
— Niestety! Nie myślcie, że ja was nauczam i nie uważajcie mej łagodności za słabość! Ja mam tylko litość dla was i wcale się nie łudzę, że poprawię was słowami, bo najpiękniejsze, najbardziej porywające nauki odbijają się od was, jak groch od ściany. Ktoś zupełnie inny niż ja pomówi z wami, ale nie słowem, tylko czynem. Gdy runiecie pod ciężarem tego ciosu, ja będę mógł sobie powiedzieć, że nie zaniedbałem niczego, by was ocalić. Teraz wiecie, dlaczego z wami mówię. Teraz postaram się ulżyć wam w cierpieniach, gdyż tu nie tylko więzy wam dokuczają, lecz także gorączka, która wam rękę trawi.
Ja odbywałem pierwszy straż, gdyż towarzysze ułożyli się do snu, i przez ten czas chłodziłem wodą rękę staremu. Kolma Puszi miał objąć straż po mnie. Kiedy odchodziłem, żeby go zbudzić, usłyszałem słowa Wabble’a:
— Głupi wyjec! Litościwy pasterz!
Ten rodzaj podziękowania nie mógł mnie dotknąć. Nie spodziewałem się innego, a jednak żal mi było, że ten staruszek beznadziejnie był zgubiony.
Był już dzień od godziny, gdy mię zbudzono. Rzuciwszy okiem dokoła, przekonałem się, że wszystko było w porządku, tylko brakowało Kolmy Puszi. Gdy zapytałem o niego Szako Mattę, który po nim czuwał nad naszem bezpieczeństwem, usłyszałem tę odpowiedź:
— Kolma Puszi oddalił się, twierdząc, że nie może tu zostać dłużej, gdyż wielki Duch woła go dalej. Kazał pozdrowić Old Shatterhanda, Winnetou i Apanaczkę i powiedzieć im, że zobaczy się jeszcze z nimi.
— Czy odjechał?
— Nie. Odszedł pieszo. Nie wiedziałem, gdzie stał jego koń, a jako pełniący straż nie mogłem was opuścić. Później jednak poszedłem jego śladem aż na miejsce, gdzie był ukryty jego koń. Tam, łatwo możemy zbadać ze śladów, dokąd odjechał. Czy mam was zaprowadzić na to miejsce?
— Nie. Gdyby był naszym wrogiem, musielibyśmy pójść za nim, ale to nasz przyjaciel. Zresztą, gdyby był nie chciał ukryć celu swej drogi, byłby nam to dobrowolnie wyjawił. Teraz musimy uszanować wolę przyjaciela.
Przed śniadaniem jeszcze wyszedłem tam, gdzie konie stały spętane. Była to trawiasta zatoka, utworzona przez wspomniane odnogi lasu, gdzie sprowadzono konie o świcie. Stąd można było spojrzeć daleko na północ, skąd myśmy przybyli. Popatrzywszy w tym kierunku, spostrzegłem trzy punkty, zbliżające się do nas. Niebawem rozpoznałem dwu jeźdźców z koniem jucznym. Czyżby to był Thibaut z żoną, którzy wczoraj odjechali na południowy zachód? Jeśli to przypuszczenie było słuszne, to z jakiego powodu zawrócili i puścili się naszym śladem?
Gdy cofnąłem się do obozu i zawiadomiłem o tem Winnetou, rzekł bystry Apacz:
— Dla tego człowieka wystarczającym powodem jest nienawiść. On chce się przekonać, czy Old Shatterhand już nie żyje. Ukryjmy się, żeby zobaczyć, jak się zachowa!
Wsunąwszy się w zarośla, czekaliśmy na przybysza. Wkrótce usłyszeliśmy tętent jednego konia. Thibaut zostawił żonę z koniem jucznym nieco opodal, a sam przyjechał na zwiady. Widząc Old Wabble’a i trampów skrępowanych na ziemi, zawołał w zdumieniu:
— Behold! Czy dobrze widzę? A gdzież te draby, które były waszymi jeńcami?
Old Wabble nie przypuszczał, że my byliśmy przygotowani na przybycie guślarza i że właśnie przez niego oddaliliśmy się na pozór, dlatego zawołał prędko stłumionym głosem:
— Wy tu? Od kiedy?
— Dopiero co przybyłem.
— To zeskoczcie z konia i przetnijcie nam więzy!
— Ja? Przecież uważacie mnie za wroga!
— Głupstwo! Wczoraj tylko tak się wyraziłem niezręcznie. Prędzej bierzcie się do rzeczy!
— Gdzież wasi jeńcy?
— Wyswobodzili się w nocy i napadli na nas. Nie ociągajcież się dłużej, lecz rozwiążcie nas.
— A jeśli oni przyjdą i zaskoczą mnie tutaj?
— Jeśli się pospieszycie, to będziemy wolni i pozabijamy ich!
— Well! Szczególnie Old Shatterhand stoi mi w drodze i musi bezwarunkowo zginąć. Przez niego właśnie przybywam za wami, bo przeczuwałem, że spotka was jakieś nieszczęście z jego strony. Trzeba będzie zastrzelić go zaraz po schwytaniu, bo później zniknąłby z pewnością. A więc do dzieła! Zaraz was uwolnię!
Jeszcze gdy to mówił, zsiadł z konia, przystąpił do Old Wabble’a i dobył noża. Wtem, tuż przed jego oczyma, wysunął Hammerdull lufę z zarośli i zawołał:
— Mr. Tibo taka, zaczekajcie troszeczkę! Tu w krzakach mieszkają pewni ludzie!
— Przeklęta sprawa! Zapóźno! — ryknął Old Wabble wściekle.
Thibaut cofnął się o kilka kroków i rzekł:
— Kto tam jest w krzaku? Schowajcie strzelbę!
— Kto tu siedzi, to obojętne, a czy schowam strzelbę, czy nie, to wszystko jedno, bo wypali natychmiast, jeśli w tej chwili nie rzucicie noża na ziemię. Liczę do trzech:
— Raz... dwa...
Thibaut odrzucił nóż, usunął się tak daleko, że
odgrodził się koniem od niebezpiecznych zarośli i zawołał:
— Schowajcież strzelbę! Wolę nie mieć z wami do czynienia i odjeżdżam!
— Już? Zaczekajcie jeszcze chwilę, kochany przyjacielu!
— Na co?
— Są tu ludzie, którzy chcieliby się z wami przywitać!
— Kto i gdzie?
— Zaraz za wami.
Thibaut odwrócił się szybko, a zobaczywszy nas wszystkich za sobą, niezmiernie się przeraził. Ja przystąpiłem doń i rzekłem:
— Muszę więc bezwarunkowo zginąć? Zdaje się, że mnie jeszcze dobrze nie znacie. A gdybyśmy tak monsieur Thibaut zamienili nasze role?
— All devils! Tego chyba nie uczynicie. Przecież
ja nie zrobiłem wam nic złego!
— Czy wyrządziliście mi co złego, to rzecz uboczna. Godzicie na moje życie, a to wystarczy. Znacie zapewne prawa, obowiązujące na preryi?
— Ja tylko zażartowałem sobie, mr. Shatterhand!
— Ja z wami także żartuję. Mamy tu jeszcze kilka rzemieni i skrępujemy was taksamo jak trampów.
— Przypuszczam, że na to sobie nie pozwolicie!
— Owszem, to zaraz nastąpi. Holbersie i Hammerdullu, zwiążcie go! jeśli będzie się opierał, dostanie kulą. Jeśli ja miałem być zastrzelony natychmiast po schwytaniu, to i ja nie będę robił z nim wielkich zachodów. Towarzysze prędko!
Opryszka skrępowano bez trudności, bo ze strachu prawie się nie bronił czynnie, za to krzyczał w niebogłosy:
— To gwałt, panowie! Jak zdołacie go usprawiedliwić? Ja na to nie zasłużyłem!
— Ani nawet radą, daną wczoraj Old Wabble’owi, żeby codziennie jednego z nas zastrzelił?
— To także był tylko żart!
— Widocznie wielki z was żartowniś! Spodziewamy się, że będzie można z wami dobrze się zabawić. W tym celu zatrzymamy was przy sobie właśnie zapomocą tych rzemieni. Żart za żart!
— Ależ ja nie jestem tu sam!
— Wiemy o tem.
— Nie możecie nic wiedzieć!
— Widzieliśmy was, gdyście tu zajeżdżali. Na polu czeka wasza skwaw.
— Czy ona także zostanie związana?
— Nie. Z kobietami nie żartujemy w ten sposób. Przyjmiemy ją nawet jako wielce miłego gościa. Pogódźcie się z naszą wolą, to już od waszego zachowania się będzie zależało, co z wami uczynimy. Jeśli będziecie posłuszni, nic wam się nie stanie. Połóżcie go osobno, nie obok trampów!
— Well! Siła idzie przed prawem. Muszę się z tem pogodzić!
Położono go na uboczu, żeby nie mógł z pojmanymi rozmawiać. Potem ja z Winnetou oddaliłem się z obozu, by odszukać obłąkaną. Siedziała jeszcze na siodle obok naszych koni, trzymając w ręku cugle jucznego i wcale się nie zmieszała na nasz widok. Gdyśmy zaprowadzili ją do źródła, zsiadła tam bez wezwania z konia i przykucnęła obojętnie obok Thibauta, jak gdyby wcale tego nie zauważyła, że był związany. Konia jucznego zostawiliśmy byli odrazu w polu, a teraz wyprowadziłem tam także jego i jej wierzchowca, żeby guślarz nie wiedział, że przeszukaliśmy jego rzeczy. Postanowiliśmy to uczynić w nadziei, że znajdziemy coś ważnego dla naszych poszukiwań. Gdy wróciłem do źródła, zastałem Coxa rozmawiającego z Treskowem, który bronił, jak zwykle, swego prawnego stanowiska, gorączkując się bardzo. Na mój widok zawołał:
— Pomyślcie sobie. mr. Shatterhand! Cox żąda, żebyśmy go puścili wolno!
— Ja już sam o tem myślałem. Wasza uwaga nie jest już na czasie.
— Cóż wy na to?
— Na razie nic.
— A później?
— Zrobię to, co Winnetou.
— Obracamy się w kółko. A co zrobi Winnemu?
— Co słuszne.
— Pięknie! Zgoda! Ale prawo mówi...
— Pshaw! — przerwałem mu. — Nie jesteśmy prawnikami, lecz przedewszystkiem ludźmi głodnymi. Musimy coś zjeść!
— Wykręcacie się tylko, przypominając porę jedzenia.
— Bynajmniej! Chcę wam tylko pokazać, co zdaniem mojem powinno się stać wedle prawa.
— Co takiego?
— Wczoraj wieczorem jedli trampi, a my nie dostaliśmy nic, teraz my się posilimy, a oni nic nie dostaną. Czy to nie jest stanowisko czysto prawnicze?
— Niech was...! Chciałem powiedzieć: dyabeł porwie! Ja daję szyję, że wy gotowi jesteście puścić wolno tych ludzi!
— Ja się nie zakładam, ale wiem, że stanie się to, co słuszne!
Dawszy nieszczęśliwej kobiecie najlepsze kąski mięsa, zabraliśmy się także sami do jedzenia. Jeńcy nie dostali nic. Po śniadaniu poszedłem z Winnetou, ażeby przeszukać rzeczy Thibauta. W jukach znaleźliśmy żywność, kilka ubrań kobiecych, trochę bielizny i inne drobiazgi. Na koniu obłąkanej także nic szczególnego nie było. Wreszcie zajęliśmy się zbadaniem rzeczy guślarza.
Na kuli u siodła wisiała strzelba, w prawej torbie tkwił nabity pistolet o dwu lufach i blaszana skrzynka z farbami do barwienia twarzy, w lewej naboje, przybory do golenia z mydłem i drugą skrzynką blaszaną, o wiele cieńszą od pierwszej, w której znajdował się długi, wązki, czworokątny kawałek bardzo dobrze wygarbowanej skóry z czerwonemi kreskami i napisami.
— „Mówiąca skóra“ — rzekłem do Winnetou sposobem Indyan. — Może wreszcie dojdziemy do czegoś pewnego.
— Niech mi to mój brat pokaże! — poprosił Apacz.
Gdy mu podałem skórę, przypatrywał się, długo uważnie, potrząsnął kilka razy głową i rzekł:
— To list, z którego nie wiele rozumiem. Napisano go zwyczajem Indyan końcem noża i znaki zabarwiono na czerwono. Te pokręcone linie przedstawiają rzeki, a skóra cała jest mapą. Tu jest Republican-river, tutaj oba Salmony, potem następuje Arkanzas, a dalej Adobe i Horse-Creek, na południu Apishapa-river i Huerfano. Tak idzie rzeka za rzeką aż do parku St. Louis. Znam wszystkie te wody, ale są tu też znaki, których nie rozumiem, punkty, krzyżyki różnego kształtu, pierścienie, trójkąty, czworoboki i inne figury. Są na mapie w tych miejscach, gdzie niema żadnego miasta, wsi, ani domu.
Oddał mi skórę, wygrawirowaną i zabarwioną rzeczywiście bardzo starannie. Najmniejsze i najcieńsze kreski były dobrze widoczne. Ja także nie mogłem wytłómaczyć sobie znaczenia tych znaków, dopóki nie odwróciłem skóry. Tu były one powtórzone i wyliczone szeregiem, a nadto znajdowały się imiona własne nie miejscowości, lecz osób. Wydało mi się to szczególnem. Długo nad tem myślałem napróżno, dopóki nie wpadło mi w oko to, że kilka imion oznaczało świętych. Teraz już doszedłem do istoty rzeczy. Wydobywszy notatkę z kalendarzem, porównałem imiona z oddaleniami znaków na mapie i mogłem już wszystko wytłómaczyć Apaczowi.
— To list, pisany do guślarza, celem zawiadomienia go, gdzie i którego dnia ma się spotkać z nadawcą. Oznaczenie dni w miesiącu zwykłym sposobem zdradziłoby go. Chrześcijanie nazywają wszystkie dni w roku wedle imion nabożnych i świętych mężów i niewiast, którzy już dawno pomarli. Piszący określił czas tym sposobem. Odgadnąć jest tem trudniej, że imiona te nie są na mapie, lecz na drugiej stronie. Czytam tu imiona świętych, którym są poświęcone dni: 1., 4., 7., 11., 13., 18. i 23. września. W tych dniach będzie nadawca tam, gdzie na mapie znajdują się znaki, stojące obok imion. Mamy zatem w ręku cały plan podróży co do miejsca i czasu tak nadawcy jak i odbiorcy.
Zrozumiałeś?
— Rozumiem dobrze mego brata. Nie wiem tylko, na które dni w roku przypadają te męskie i kobiece imiona.
— Wystarczy, że ja to wiem. Ta skóra ma dla nas wielką wartość, ale zatrzymać jej nie możemy.
— Dlaczego?
— Tibo taka nie powinien domyślić się, że znamy kierunek jego podróży.
— W takim razie musi mój brat odpisać pismo ze skóry.
— Uczynię to zaraz.
Winnetou potrzymał mi list, a ja skopiowałem go w notatce, oparłszy ją o siodło. Potem włożywszy skórę napowrót do skrzynki blaszanej, schowaliśmy ją do torby przy siodle i udaliśmy się napowrót do obozu. Kiedyśmy okrążali róg zarośli, wyszła naprzeciw nas obłąkana. Thibaut nie mógł jej zatrzymać, ponieważ był związany, a na jego nawoływania ona nie zważała wcale. Przechodząc obok nas powolnym krokiem, z podniesioną głową, a spuszczonemi oczyma, wyglądała jak lunatyczka. Ja odwróciłem się i poszedłem za nią, ona zatrzymała się, urwała gałązkę i owinęła sobie dokoła głowy. Wystosowałem do niej kilka pytań, lecz ona zachowała się tak, jakby mnie nie słyszała. Musiałem wobec tego powiedzieć jakieś znane jej słowo i spytałem:
— Czy to twój myrtle-wreath?
Na to podniosła ku mnie oczy i odpowiedziała obojętnie:
— To mój myrtle-wreath.
— Kto ci go dał?
— Mój wawa Derrik.
— Czy Tehua Bender dostała także myrtle-wreath? Obłąkana potwierdziła pytanie uśmiechem.
— W tym samym dniu, co i ty?
— Nie.
— Później?
— Nie.
— A więc wcześniej?
— O wiele wcześniej.
— Czy widziałaś na niej myrtle-wreath?
— Tak. Tehua była piękna, bardzo piękna!
Idąc śladem moich myśli, zapytałem dalej w sposób, który może się dziwnym wydać.
— Czy widziałaś frak?
— Frak?... Tak! — odpowiedziała po krótkim namyśle.
— Weselny frak?
Na to klasnęła nieszczęśliwa w ręce, roześmiała się i zawołała:
— Weselny frak! Piękny! Z kwiatem!
— Kto miał go na sobie?
— Tibo taka.
— A ty stałaś u jego boku?
— U boku Tibo taka. On trzymał moją rękę w swojej ręce. Potem...
Drgnęła, jakby pod wpływem nagłego strachu, i przestała mówić. Moje następne pytania pozostały bez odpowiedzi, dopóki nie przypomniałem sobie opowiadania Szako Matty, wedle którego Tibo taka, przybywszy do Osagów, nosił rękę na temblaku. Idąc śladem tego kojarzenia pojęć, zapytałem:
— Frak poczerwieniał?
— Poczerwieniał — rzekła, drgnąwszy ponownie.
— Od wina?
— Od krwi.
— Od twojej krwi?
— Krwi Tibo taka.
— Czy go przebito nożem?
— Nie.
— Przestrzelono kulą?
— Tak.
— Kto to uczynił?
— Wawa Derrik. Och! Krew! Dużo, bardzo dużo krwi!
Popadła w jeszcze większe rozdrażnienie i odbiegła, a właściwie uciekła ode mnie, wobec czego musiałem wyrzec się dalszych odpowiedzi.
Teraz byłem już przekonany, że w dniu jej ślubu zdarzyło się nieszczęście, które pozbawiło ją rozumu. Nowożeńcem był Thibaut, zbrodniarz. Czy zdemaskowano go w tym dniu, a brat jej go postrzelił? Czyżby Thibaut zamordował potem jej brata z tego powodu? Czułem głęboką litość dla nieszczęśliwej, której szaleństwo było widocznie nieuleczalne, zwłaszcza że dzień ów mógł upłynąć przed trzydziestu laty. Jej słowa o fraku pozwalały domyślać się, że wesele, chociaż panna młoda należała do rasy czerwonej, odbyło się, czy też miało dojść do skutku w porządnem towarzystwie. Zresztą była ona chrześcijanką, siostrą słynnego czerwonego kaznodziei, a ta okoliczność świadczyła, że towarzystwo istotnie mogło być dobrane.
Siostra jej, Tehua, zapewne także dobrze wyszła za mąż. Może obłąkana poznała u siostry późniejszego swego narzeczonego? Żałowałem, że nie mogłem dziś niczego więcej od niej się dowiedzieć!
Zostawiwszy ją przy koniu, udałem się sam do obozu, bo Winnetou był już tam przede mną. Gdy się tam ukazałem, zwróciły się na mnie oczy wszystkich, z czego wywnioskowałem, że na mnie czekali.
— Nareszcie, nareszcie! — zawołał do mnie Cox. — Gdzież wy siedzicie? Jesteście tu potrzebni, bo na porządku stoi sprawa naszego uwolnienia!
Lecz Treskow zaraz mu rzecz wyjaśnił:
— Wpierw pomówimy o waszem ukaraniu!
— Ukaraniu? Cóż myśmy wam uczynili?
— Napadliście nas, pojmaliście, ograbili i tu przywlekli! Czy to nie jest nic? Za to powinna was spotkać kara więzienia.
— Wedle prawa?
— Tak.
— Czy powleczecie nas do Sing-Sing? Spróbujcie tylko!
— Na Zachodzie nie robi się prób, lecz wydaje się wyroki i natychmiast je wykonywa. Sąd zaraz się zbierze!
— My o nie uznajemy!
— A my śmiejemy się z tego! Chodźcie, mr. Shatterhand! Nie odwlekajmy sprawy! Zaznaczam, że tym razem nie powinniście pwodować się swoją humanitarnością, bo oni tego nie warci!
Miał słuszność. Kara musiała nastąpić, lecz nie łatwo było ją obmyśleć. Więzienia tam nie było, a na zapłacenie grzywny winowajcy nie mieli pieniędzy. Gdybyśmy im broń i konie zabrali, narazilibyśmy ich na zgubę, a siebie na zarzut kradzieży. Pozostawała jeszcze chłosta. Co właściwie należy sądzić o tej karze? Jest ona straszna dla każdego, kto nie wyzbył się jeszcze zasad moralnych. Ona może je nawet zniszczyć. Ale ojciec karze rózgą dziecko, a nauczyciel ucznia właśnie dla zbudowania w nim tych zasad. Czy takie dziecko jest gorsze, niebezpieczniejsze i bardziej wyzute z czci, niż zbrodniarz, którego nie wolno bić, chociaż często wysiaduje w więzieniu i nanowo wraca do swego rzemiosła, skoro tylko zostanie wypuszczony? Jeśli zły ojciec, jak to już bywało, przywiązuje osłabione z głodu dziecko do nogi od stołu, bije bez powodu codziennie kijem, haczkiem, próżnemi flaszkami, a za to dostaje kilka miesięcy więzienia, czy ta kara odpowiada jego zwierzęcości? Bo taki człowiek to zwierz! Tymczasem w więzieniu dostaje on za darmo mieszkanie, obfite pożywienie, ciepłą odzież, spokój, porządek i książki do czytania. Posiedzi kilka miesięcy, a potem śmieje się z tego! Z taką bestyą należy obchodzić się jak z bestyą! Chłosta, wymierzana o ile możności codziennie, byłaby dla niego jedynie właściwą karą! Humanitarność pogarsza tylko zło. Albo inny obraz stosunków. Nieludzka, chciwa wódki kobieta, z zamiarem i dyabelską wytrwałością robi z dzieci swoich kaleki, ażeby z nimi żebrać lub wypożyczać je żebrakom za pieniądze. Co tu słuszniejsze, czy czasowe zamknięcie wedle wszelakich reguł i ze wszystkiemi zasadami humanitarnego wykonywania kary, czy też kara więzienia z dodaniem batów? Kto zgrzeszy jako człowiek, tego należy łagodnie ukarać, ale dla potworów powinien być także kij w więzieniu. Tak sądzi o tem człowiek, który chrząszcza podnosi z ulicy i kładzie w takiem miejscu, gdzie go nie można rozdeptać, podróżnika, który, gdziekolwiek nogę postawił, dbał o to, żeby o nim mówiono: „to był dobry człowiek“, wreszcie pisarza, który pisze dzieła tylko z tym zamiarem, żeby szerzyć miłość bliźniego i dowodzić w człowieku obrazu i podobieństwa boskiego!
A zatem baty groziły trampom! Nie było mi to przyjemne, tembardziej, że ja byłem stroną poszkodowaną, ale inna kara była niemożliwa, a oni na karę zasłużyli.
Winnetou odgadł widocznie moje myśli i wątpliwości, bo prawie surowy uśmiech zaigrał mu na ustach, kiedy zapytał:
— Czy mój brat chce im może przebaczyć?
— Nie — odpowiedziałem. — Tem utwierdzilibyśmy tylko w ich złości. Ale jaka kara powinna ich spotkać?
— Kije. Howgh!
— Ostatnie słowo wypowiadał Apacz zawsze, ilekroć stanowczo o czemś rozstrzygał. Treskow zgodził się na to odrazu.
— Tak, kije! — rzekł. — Tego im potrzeba, wszystko inne nie zdałoby się na nic, a nawet byłoby szkodliwe. Nieprawdaż, mr. Hammerdull?
— Tak, nawalmy ich! — odparł grubas. — Izajasz i Joel, bracia o nabożnych imionach, zrobią początek i zamiast pieniędzy, z których się śmiali, dostaną baty. A może ty, stary szopie, Holbersie, ujmiesz się za stryjecznymi braćmi?
— Ani mi się śni! — odpowiedział długi.
— Zapiszemy im ich pokrewieństwo z tobą w rejestrze bez kartek i to tak grubo i sino, że nie będą mogli wytrzeć. Howgh!
Uśmialiśmy się zarówno z jego zapału do wymierzenia tego rodzaju kary, jak i sposobu wyrażania się. Reszta towarzyszy zgodziła się także, a Osaga odezwał się w te słowa:
— Szako Matto prosi, żeby mógł milczeć.
— Dlaczego? — zapytałem.
— Ponieważ był także waszym wrogiem i godził na wasze życie.
— Ale teraz jesteś nam przyjacielem i zostałeś także pojmany przez trampów. Zamiar, którego wogóle nie wykonałeś, powziąłeś jako wódz swego szczepu, jako wojownik, to zaś są pozbawione czci, odepchnięte przez społeczeństwo osobniki, które mogą tylko jedną rzecz odczuć, a to chłostę.
— Jeśli to Old Shatterhand mówi w ten sposób, to niech usłyszy także moje zdanie. Trzeba w nich wszystkich wywołać to uczucie!
— Pięknie! Powszechna zgoda! — zawołał Hammerdull. — Chodź, kochany Picie, wytniemy piszczałki, ażeby muzyka mogła się już zacząć!
Wstawszy, oddalili się, by poszukać odpowiednich prętów. Mówiliśmy stosunkowo nie głośno, trampi więc nie mogli nas zrozumieć. Gdy poznali, że skończyła się nasza narada, spytał się Cox w takim tonie, jakby położenie jego się polepszyło:
— Jakże tam? Kiedy nas rozwiążecie?
— Kiedy nam się spodoba — odparł Treskow. — Narazie nie myślimy o tem.
— Dopókiż będziemy tu leżeć? Chcemy odjechać!
— Co wy chcecie, to nas nic nie obchodzi. Dziś nasza wola rozstrzyga!
— Jesteśmy wolnymi westmanami. Zapamiętajcie to sobie! Jeśli tego nie uwzględnicie, będziecie mieli z nami do czynienia!
— Ty drabie! Czy chcesz dzisiaj jeszcze bardziej się ośmieszyć, niż wczoraj, kiedy to zdawało ci się, że może nas wedle upodobania prowadzić z sobą, jak psy na linewce? W twej mózgownicy nie mogła oczywiście zaświtać myśl, że my już w godzinę po waszym napadzie wiedzieliśmy o czasie i miejscu naszego wyswobodzenia, dlatego nie wyczułeś drwin, któremi Old Shatterhand odpowiadał na twe grubijaństwa. Śmierdzący pies, jak nazwałeś Kolmę Puszi, spotkał się z nami nie przypadkiem, lecz z rozmysłu, chciał bowiem przekonać się, czy prowadzimy was rzeczywiście do pułapki, w której mieliśmy was pochwycić. Ponieważ tego wszystkiego nie zauważyłeś i nie odgadłeś, dałeś dowód, że jesteś uosobieniem głupoty, najbardziej politowania godnej. I ty ośmielasz się nam grozić? O nędzne kreatury! Piszczałki już wycinają, a wy zaczniecie wnet wedle nich tańczyć i śpiewać! W głupocie swej z pewnością nie wiecie, co te słowa znaczą, dlatego powiem wam to wyraźniej, bez porównania. Kije się na was wycina. Będziecie nimi bici dopóty, dopóki się nie wyrąbie was z waszej głupowatości!
Ta długa przemowa uniesionego gniewem prawnika wywołała skutek, który nie da się opisać. Nad tem, co teraz nastąpiło, nie będę się rozwodził, gdyż widok takich rzeczy nie należy do przyjemności. Dick Hammerdull z taką gorliwością oddał się swemu zadaniu, że wkońcu stał spocony jak ryba, a Pitt Holbers okazał taką wprawę we władaniu boleśnie działającymi piszczałkami, o jaką ja byłbym go nigdy nie podejrzywał.
Z powodu tego poświęcenia się obu przyjaciół był zewnętrzny stan trampów trochę zniszczony, a wewnętrzny „kipiał zemstą“. Tylko Old Wabble’a oszczędzono na skutek mego wstawiennictwa. Nie chciałem pozwolić, żeby okaleczonego starca w dodatku jeszcze bito. On jednak nie okazał się za to grzecznym, lecz klął nas na wyścigi z trampami. Thibaut był tylko widzem, ale dobra dawka kijów byłaby mu wcale nie zaszkodziła. Zachowałem go sobie na później, w przekonaniu, że wpadnie mi jeszcze w ręce.
Gdyśmy się wybierali w drogę, poprosił mię Apanaczka, żebym Indyankę zabrał z sobą, przedstawiając, że nie jesteśmy już jeńcami, że tylko Tibo taka mógłby się temu sprzeciwić. Z trudem tylko odwiodłem go od tego zamiaru, zwróciwszy mu uwagę na to, że kobieta zawadzałaby nam tylko, że znając kierunek podróży jej męża, spotkamy się z nim wkrótce.
Każdy z nas odzyskał swoją własność co do najmniejszego drobiazgu. Ponieważ sprawiedliwości stało się zadość, o ile na to pozwoliły warunki, przeto z zadowoleniem opuściliśmy źródło, które widziało przyjazd nasz w zupełnie innym stanie. Gorszemi uczuciami przejęci byli ci, których zostawiliśmy tutaj skrępowanych, nie troszcząc się o to, kiedy się z więzów wyswobodzą. Żegnali nas oni oczywiście niezbyt serdecznie. Mimo złamanej ręki zagroził mi Old Wabble jeszcze na ostatek zemstą i śmiercią. Wiedziałem to już przedtem, a teraz tylko ponownie się przekonałem, że wszelka próba wzruszenia go byłaby daremnym wysiłkiem. Tak był zatwardziały, że ja nie wyobrażałem sobie, by taki człowiek mógł istnieć!
Zanim dosiedliśmy koni, próbował Apanaczka wydobyć z Indyanki, która ciągle stała przy swoim koniu, choć słowo pożegnania, lecz napróżno. Nie poznawała go i cofała się przed nim, jak przed wrogą sobie istotą. Dopiero, gdy ruszaliśmy w drogę, zwróciła nań uwagę. Pobiegła trochę za nami, zdjęła z głowy zieloną gałązkę i powiewając nią, wołała:
— To jest mój myrtle-wreath, to jest mój myrtle-wreath!
Z powodu wczorajszej jazdy od obozowiska do źródła zboczyliśmy daleko z obranego kierunku, musieliśmy więc teraz, chcąc o ile możności powetować tę stratę czasu, pojechać tam, dokąd bylibyśmy się zresztą nie udawali, mianowicie nad Squirrel-Creek, gdzie w wyobraźni naszej umieściliśmy bonancę. Gdy to Dick Hammerdull usłyszał, przybrał najpierw minę poważną, a potem roześmiał się i rzekł:
— Może nie będą tacy głupi!
— Kto? — spytał Treskow, jadący koło niego.
— Trampi.
— Czemże mieliby dowieść swej mądrości?
— Gdyby nie podążyli za nami do tej rzeki!
— Zrobiliby to chyba na to, żeby jeszcze więcej kijów dostać! Zresztą oni zapewne zrozumieli, że taka bonanca nie istnieje.
— Zrozumieli? Mr. Treskow, kto takie błędy popełnia, jak oni, tego nie można podejrzewać, że coś potrafi zrozumieć. Oni podstęp nasz uważają jeszcze za dobrą monetę!
— Jeśli domysł was słuszny, to istotnie pójdą za nami, a wobec tego musimy mieć się na baczności, żeby nas nie znaleźli.
— Ja jestem tego samego zdania. A wy, mr. Shatterhand?
— Innego — odpowiedziałem.
— Sądzicie, że nie udadzą się za nami?
— Owszem! Skłonią ich do tego dwa powody.
— Dwa? Ja znam tylko jeden, bonancę. Czy myślicie, że oni jeszcze wierzą w istnienie pokładów złota w tem miejscu?
— Tak. Oni uważają siebie mimo swej głupoty za bardzo rozsądnych, a ponieważ my nie wyśmialiśmy ich osobno z powodu wiary w nasz podstęp, przeto są przekonani, że bonanca jest tam rzeczywiście.
— Dlatego więc podążą za nami. A drugi powód?
— Chęć zemsty.
— To słuszne. Kipi w nich z pewnością jak w garnkach. Toteż całą siłą uczepią się naszego tropu i nie będą szczędzili trudu, by nas doścignąć.
— Co im się jednakowoż nie uda!
— Może dlatego, że nasze konie lepsze.
— Istotnie mamy wyższość nad nimi, a powtóre oni nie będą mogli tak rychło wyruszyć z nad źródła z powodów, nam znanych.
— Tak, to długo potrwa, zanim który z nich zdoła rozpętać się z rzemieni i uwolnić drugich.
— Na kobietę, chociaż nie skrępowaną, liczyć nie mogą, bo gdy ją wezwą, by ich rozwiązała, kiwnie im głową i odejdzie od nich. A co będzie, gdy będą wolni i wsiędą na konie?
Hammerdull pośpieszył z odpowiedzią na te wątpliwości:
— Wtedy także nie pójdzie im tak szybko, jak sobie tego życzyć będą. Wszak ta właśnie część ciała, która u jeźdźca przedewszystkiem powinna być zdrowa, stała się u nich nader czułą z powodu batów. Przynajmniej ja pragnę, żeby ich to spotkało. A ty nie, stary szopie, Holbersie?
Zapytany odparł:
— Jeśli sądzisz, kochany Dicku, że ta okolica ich ciała zmiękła i osłabła, to ja nic nie mam przeciwko temu. Mnie się zdaje, że z tobą także nie byłoby inaczej.
— Jabym nie pozwolił, żeby mnie obito!
— Gdyby cię pochwycili, wytrzepaliby ciebie tak samo, jak ty ich wysmagałeś.
— Czyby mię wytrzepali, czy nie, to wszystko jedno, albowiem nigdy w życiu nie potrafią mnie schwytać.
— Pshaw! Przecież byłeś już w ich ręku!
— Zamknij dziób i nie złość mnie niepotrzebnie! Wiesz przecież, że pod tym względem nerwy moje są bardzo słabe!
— Ale tak grube, jak sznury kablowe!
— Czy zresztą tylko mnie pojmali? Wszystkich nas ten los był spotkał! Czy nie powinieneś wobec tego nie wyjeżdżać ze swoimi zarzutami, stary tetryku? Ja twierdzę, że to jest proste niepodobieństwo, żeby im miało to jeszcze raz się udać!
— Strzeż się pilnie i pamiętaj, że żabę, najgłośniej skrzeczącą, pożera bocian najpierwej. To stare i pełne prawdy przysłowie.
— Czy tą żabą miałbym być ja?
— Tak.
— Co wyrzekłeś? Czy słyszał kto podobną obrazę majestatu? Dick Hammerdull, wzór wszystkiego, co wzniosłe, piękne i wiotkie, przyrównany do żaby! Z jakimże to płazem lub owadem możnaby ciebie porównać, ty koniku polny? Czyś zadowolony, kochany Picie, z tego przezwiska?
— Yes! Konik polny jest w stosunku do żaby bardzo szlachetnem zwierzęciem!
— Chciałbym wiedzieć, na czem polega to szlachectwo. Zresztą nie mówiliśmy o żabach, ani konikach polnych, lecz o trampach, którzy wśród istot żyjących nie osiągnęli zbyt wysokiego stopnia rozwoju. Wszyscy się zgadzamy na to, że oni pojadą za nami nad Squirrel-Creek. Ale czy znajdą go, mr. Shatterhand?
— Z pewnością!
— Przecież nie wiedzą, gdzie leży.
— A nasz trop?
— Nie spodziewam się po nich tego, żeby umieli dobrze trop odczytywać.
— Ja także nie, ale dziś przez cały dzień będziemy jechali po preryi i zostawimy ślady, które będą wyraźne jeszcze do jutra. Nadto przypuszczam, że wśród nich znajdzie się człowiek, znający drogę nad Squirrel-Creek.
— Kto taki?
— Biały guślarz.
— Tibo taka? A skąd mógłby ją znać ten rzekomy Komancz?
— Zanim zjawił się u Komanczów, przebywał w owych stronach. Czy przypomni sobie tę rzekę, tego oczywiście nie wiem, należy jednak przypuścić, że mniej więcej zna jej położenie.
— Well! Ale czy przyłączy się do trampów?
— Z pewnością!
— Posprzeczał się przecież wczoraj na preryi z Old Wabblem!
— A dziś połączył się z nimi nanowo. Gdyby zresztą tak nie było, to on uważa nas za swoich wrogów, podobnie jak trampów. Dla mnie to nie ulega wątpliwości, że połączy się z nimi, by podążyć za nami.
— Ale czy oni go wezmą z sobą?
— Napewno! On zresztą nie będzie okrążał, jeśli z nimi pojedzie, ponieważ udaje się także do parku St. Louis.
— To niezawodnie zobaczymy go tam wkrótce?
— Więcej razy, niżby sobie życzył.
— Well, w takim razie jestem zadowolony! Ten drab ma gębę, że tylko bić. Serdecznie się cieszę, że go spotkamy. Takie ślady zostawię na jego twarzy, że je będzie można po wielu latach jeszcze odczytać!
Droga nasza prowadziła przez zwolna, lecz stale wznoszącą się sawannę. Przed południem widzieliśmy góry, jak mur przysłonięty w oddali. Po każdej godzinie szybkiej jazdy zbliżały się do nas coraz bardziej właściwe Rocky-Mountains ze swoimi wysuniętymi naprzód olbrzymami z piaskowca i coraz wyraźniej widzieliśmy masy skalne, przezierające przez pokrywające je lasy.
Noc już zapadała, kiedy dotarliśmy do Squirrel-Creeku. Niedługo szukaliśmy miejsca, odpowiedniego na obóz, gdyż znaliśmy tę okolicę z czasów dawniejszych. Choć spędziłem tu wówczas z Winnetou dwie noce, bylibyśmy jednak dla bezpieczeństwa zbadali dokładnie to miejsce, gdyby nie było na to za ciemno. Z konieczności zaniechaliśmy tego z obojętnością poniekąd, gdyż wtedy już nie znaleźliśmy ani śladu stopy ludzkiej, a teraz również tak mało był znany bieg Squirrel-Creek, że nie przypuszczaliśmy dziś, żeby tu właśnie przebywała jakaś wroga nam istota.
Creek tworzył krótki i wązki łuk, zamykając otoczoną dokoła skałami polanę, na której roznieciliśmy zwyczajem Indyan raczej żarzące się, niż płonące ognisko. Brzeg przeciwległy pokrywały gęste krzaki, które dalej gubiły się na preryi. Jedzenia mieliśmy dość, ponieważ zabraliśmy nietylko swoją żywność, lecz także zapasy trampów, żeby się dłużej na temsamem miejscu musieli zatrzymać dla polowania.
W czasie wieczerzy roześmiał się nagle Hammerdull i rzekł:
— Panowie! Przyszła mi do głowy doskonała myśl!
— Tobie? — zapytał Holbers. — To rzadki wypadek!
— Znowu wtykasz niepotrzebnie swoje trzy grosze! Gdyby dobre myśli były u mnie taką rzadkością, jak ty twierdzisz, to tybyś właśnie pierwszy na tem najgorzej wyszedł!
— Nie rozumiem ciebie!
— Przecież każdyby cię wyśmiał za to, że ty, uosobienie rozsądku i przebiegłości, jeździsz z tak głupim człowiekiem!
— Czynię to z litości dla ciebie. Twoje więc towarzystwo nie może zaszkodzić mej sławie.
— Rzecz się ma przeciwnie. Ja jestem przejęty litością dla ciebie! Jeśli tego nie uznasz, to cię porzucę!
— To mnie nie przestrasza, bo wiem, że wróciłbyś do mnie! Ale powiedz wreszcie, stary Dicku, na jaką to myśl się zdobyłeś?
— Chcę dokuczyć trampom.
— To niepotrzebne. Dość już się namartwili.
— Ja sądzę, że jeszcze za mało! Jak panom się zdaje, czy oni przypuszczają, że jedziemy wprost do bonancy?
— To być może — odpowiedział Treskow.
— To nie ulega wątpliwości! Oni wyobrażają sobie, że odszukamy to miejsce odrazu, a potem zatrzemy ślady, aby ukryć przed nimi skarby. Powinniśmy im spłatać figla!
— Jak się to da zrobić?
— Rozgrzebiemy tu ziemię w któremkolwiek miejscu, a potem nakryjemy ją tak, żeby odrazu można było poznać, żeśmy tam kopali. Trampi pomyślą oczywiście, że to była właśnie bonanca i z zapałem zabiorą się do odgrzebywania złota.
— I nic nie znajdą! — rzekł Treskow.
— Nie, mój plan jest inny!
— O ile?
— Jeśliby nic nie znaleźli, to doznaliby tylko zawodu, co mogłoby im się zdarzyć także na innem miejscu nad rzeką. Chcę ich porządnie zezłościć!
— Jak tego dokażecie?
— Trzeba coś dla nich zostawić w ziemi.
— Może złoto?
— Pshaw! Gdybym po uszy siedział w złocie, to nie dałbym im ani ziarneczka nawet dla żartu. Niech wykopią n. p. kartkę!
— Zapisaną?
— Oczywiście! Właśnie wiadomość, którą przeczytają, powinna im trochę krwi napsuć.
— To rzeczywiście niezła myśl!
— Niezła, czy nie, to wszystko jedno, jeśli tylko trampom zrobi się przytem niedobrze. Cóż ty na to, stary szopie, Holbersie?
— Hm, sądzę, że to wcale dobry żart, na który możemy sobie pozwolić.
— Prawda, kochany przyjacielu? — rzekł grubas możliwie słodko, uradowany tem uznaniem. — Ty istotnie bywasz czasami nie taki głupi, jak się wydajesz!
— Tem właśnie odróżniam się zasadniczo od ciebie.
— Jakto?
— Ja nie jestem taki głupi, jak się wydaję, a ty jesteś głupszy, niż się wydajesz.
— Do kroćset! Nie doprowadzaj mnie znowu do złości! Ty jesteś nietylko głupszy, niż na to wyglądasz, lecz wprost głupszy, niż istotnie jesteś! Takie jest moje zdanie o tobie!
— Well! O głupotę spierają się nawet bogowie z Hammerdullem napróżno. To stara i wszędzie znana historya. Ale skąd weźmiesz kartkę, którą chcesz dokuczyć trampom? Przecież na preryi papier nie rośnie.
— Mr. Shatterhand ma notatkę.
— Ty o nią poprosisz?
— Tylko o jedną kartkę.
— Nie dostaniesz.
— O to ja się nie obawiam.
— Jeśli tak sądzisz, to chyba nie wiesz, co znaczy czysty kawałek papieru na Dzikim Zachodzie!
— Owszem, zdaję sobie z tego sprawę, ale myśl moja jest tak nieoceniona, że dla wykonania jej można ponieść taką ofiarę. Nieprawdaż, mr. Shatterhand?
— Należało najpierw się upewnić, czy i ja uważam tę myśl za nieocenioną — odrzekłem spokojnie.
— Czy żartujecie?
— Mówię całkiem poważnie.
— Jaką więc wydaje wam się moja myśl?
— Ani nieocenioną, ani zabawną, lecz co najwyżej dziecinną.
— Dziecinną? Czyli Dick Hammerdull jest dziecinny?
— Czasami.
— Jak to udowodnicie?
— Hm! Nie bawmy się słowami! Po pierwsze nie jest to pewną rzeczą, czy trampi przyjdą tu właśnie. Mogą zboczyć z powodu jakiejś nieprzewidzianej okoliczności.
— A powtóre?
— Powtóre byliby bardzo głupi, gdyby przypuścili, że pojedziemy prosto do bonancy, której musielibyśmy raczej unikać, gdyby rzeczywiście istniała.
— O, te draby istotnie są za głupie na to, żeby mogły sobie to pomyśleć.
— Jakąż tedy korzyść mybyśmy odnieśli z pozostawienia im podobnej kartki? Wszak nie byłoby nas przytem, gdyby ją znaleźli.
— Obecność nasza zbyteczna. Ja wyobrażam sobie już teraz dokładnie ich miny, jakie zrobią po przeczytaniu kartki.
— Cóż będzie na niej napisane?
— Nad tem się naradzimy. Treść musi być taka, żeby popękali ze złości!
Tak się zapalił do tej, w każdym razie dziecinnej, idei i tak długo mię prosił, że, wyrwawszy kartkę z notatki, dałem mu ją razem z ołówkiem. Teraz zaczęto się zastanawiać nad tem, co napisać. Proszono mnie, żebym ja ułożył to pismo, lecz ja usunąłem się od współpracownictwa. Ponieważ Treskow i trzej wodzowie poszli za moim przykładem, przeto musieli się podjąć tego literackiego zadania tylko Hammerdull i Holbers. Drugi z nich zauważył:
— Ja nie umiem dobrze pisać. Ty musisz to zrobić.
— Hm! — mruknął gruby. — Ja uczyłem się pisać swego czasu, ale teraz już nie potrafię przeczytać tego, co sam napiszę.
— Jakże teraz wybrniemy z tego kłopotu? Skoro ci panowie nie chcą obmyśleć treści listu, to może przynajmniej któryś z nich będzie łaskaw przenieść ją na papier?
Po kilku pytaniach i prośbach zgodził się na to Treskow.
— Well! Teraz możemy się zabrać do pracy! — rzekł Hammerdull. — Zaczynaj, Picie!
— Ty zawsze obejmujesz rzeczy łatwiejsze — odpowiedział wezwany. — Ilekroć jednak jest coś trudnego, to zawsze na mnie zdajesz. Zacznij ty!
— Przecież potrafisz coś stworzyć!
— Rozumie się, ale ty także potrafisz!
— Oczywiście! Poezya przychodzi mi bardzo łatwo!
Poezyę wyobrażali sobie, jak wszyscy analfabeci, jako sporządzanie pisma wogóle. Treskow, który to wiedział i chciał z nich zażartować, zauważył:
— Czy wiecie, że wiersze muszą się rymować?
— Rymować? — spytał Hammerdull, otworzywszy szeroko usta ze zdumienia. — Do kroćset piorunów! Czy naprawdę musi się rymować?
— Oczywiście!
— Naprzykład jak?
— Serce... kobierce, kobiety... niestety, świat... lat.
Rozmawiano po angielsku, przeto Treskow brał rymy z tego języka, a tu podano kilka podobnych do tych, których użył potem Hammerdull.
— Jeśli tylko na tem sprawa polega, to nic w tem dla mnie trudnego. Na próbę powiem wam: pies... bies, klaps... sznaps, sadło... spadło, pantofel... kartofel... To idzie wspaniale! A ty, kochany Picie, dałbyś sobie z tem radę?
— Czemu nie? — odrzekł długi.
— To powiedz coś podobnego!
— Zaraz! Już mam: słoń... koń, brzuch... spuchł, syrop... syrop, hm...
— Do syropu nie dobierzesz, zdaje się, stosownego wyrazu. Szukaj innych słów!
— Dobrze! Może to będzie dobre: zysk... pysk, drab... grab, byku... Dicku...
— Przestań, przestań! Gdy mnie złożysz z bykiem, to jaki to będzie rym? Widzę jednak, że jakoś ten wiersz skleimy. Zaczynajmy więc obaj!
— Obaj? Nie! Kto wymyślił sposób dokuczenia trampom, ten niech pierwszy coś powie.
— Well! Zabieram się do pracy!
Zaczął się ruszać na wszystkie strony, zrobił minę, jak gdyby bardzo głęboko i gruntownie się namyślał, jednem słowem ciężko pracował.
Widziałem rębaczy, hutników, tragarzy, palaczy okrętowych, kotlarzy i tym podobnych ludzi, pracujących w pocie czoła, lecz ich wysiłek był igraszką w porównaniu z wytężeniem wszystkich władz duchowych, w którem wili się Hammerdull i Holbers. Patrzyliśmy na nich pozornie obojętnie, a w duchu śmialiśmy się z poczciwców. Treskow dorzucił czasem jakieś słowo pomocnicze, wreszcie po upływie godziny wśród kaszlania, krząkania, strumieni potu i stękania, powstało sześć wierszy, które Treskow uwiecznił na papierze:
Jacyż to przecie głupi chłopi!
Każdy napróżno ziemię kopie,
Nie mogąc z przodu ani z tyłu
Dogrzebać się złotego pyłu.
Bonanca powstała w naszej głowie,
O czem się świat ze śmiechem dowie!
Dick Hammerdull. Pitt Holbers.
Nawet podpisy obydwu poetów-męczenników musiał Treskow sam pod tem arcydziełem umieścić. Teraz zabrali się dowcipni przyjaciele do kopania. Pracowali dwie godziny, dopóki jama nie osiągnęła głębokości, potrzebnej do ich celów. Potem włożyli pismo do środka, owinąwszy je tak, żeby nie przesiąkło wilgocią, zasypali jamę napowrót i ubili nogami tak twardo, jak tylko mogli, ażeby trampi musieli się dobrze wysilić, gdy będą odgrzebywali rzekome skarby.
Można sobie wyobrazić, że to kopanie, deptanie, rzucanie i ubijanie nie odbyło się bez hałasu. Gdyby okolica, w której znajdowaliśmy się, nie była tak odległa i rzadko uczęszczana, bylibyśmy nie pozwolili na ten żart dziecinny, którym Dick Hammerdull już naprzód się cieszył. Jego przyjemność musiał niestety opłacić kto inny.
Jama była już zapełniona, a my siedzieliśmy dokoła ogniska, rozmawiając półgłosem. Wtem zauwa żyłem, że Winnetou ujął swoją rusznicę w okolicy zamku i przyciągnął ją nieznacznie do siebie, a równocześnie skurczył prawą nogę, podnosząc kolano. Domyśliłem się odrazu, że chciał strzelić „z kolana“, co jest rzeczą nadzwyczaj trudną. Z tego, że twarz zwrócił ku wodzie, wywnioskowałem, że po drugiej stronie zobaczył w krzakach człowieka, którego chciał ugodzić.
„Strzał z kolana“ znajduje zastosowanie tylko w pewnych wypadkach. Przypuśćmy, że spostrzegłem nieprzyjaciela, który śledzi mnie z ukrycia. Ażeby siebie ocalić, muszę jego zabić. Jeślibym podniósł strzelbę do twarzy, wtedy on zobaczyłby to i w czas jeszcze zniknął. Chcąc temu zapobiec, stosuje się „strzał z kolana“, zwany tak dlatego, że kolano wyznacza cel. Strzelec przysuwa do siebie dolną część nogi tak długo, dopóki przedłużenie uda nie dotknie punktu, w który się chce trafić. Potem chwyta się strzelbę, co nie może wpaść w oko, ponieważ każdy dobry westman ma ją zawsze przy sobie. Ukrywając o ile możności powód ruchów, odwodzi się kurek prawym kciukiem, a palce wskazujący kładzie się na cynglu. Teraz podnosi się lufę ciągle tylko prawą ręką i przykłada się silnie do uda dokładnie w potrzebnym kierunku. Nieprzyjaciel nie powinien nawet teraz, kiedy wylot lufy zwrócony jest na niego, zmiarkować, co mu grozi. W tym celu trzeba go zwodzić podstępem. Spuszcza się więc powieki, by nie mógł zauważyć, gdzie strzelec spoziera. Celować w ten sposób jest bardzo trudno, gdyż odbywa się to nie okiem otwartem, lecz poprzez rzęsy, nadto nie można zamknąć drugiego oka, żeby nie wzbudzić podejrzenia. Równocześnie musi strzelec poruszać żywo wolną ręką, odwracać głowę, rozmawiać z towarzyszami, ażeby śledzącego utrzymać w przekonaniu, że go się nie odkryło. Gdy lufa znajdzie się w odpowiedniem położeniu, ciągnie się za cyngel.
To jest „strzał z kolana!“ Zdziwi on zawsze towarzyszy, ponieważ strzelec nie może im powiedzieć naprzód, że zamierza wypalić, gdyż zachowaniem swojem, minami i nagłą ciszą naprowadziliby nieprzyjaciela na domysł, że go spostrzeżono. Jest to, jak już zaznaczyłem, najtrudniejszy ze wszystkich strzałów.Gdyby tysiąc doskonałych strzelców w tem się ćwiczyło, mogłoby się zdarzyć, że ani jeden nie byłby pewny celu, zwłaszcza wieczorem. Jednem słowem trzeba latami całemi wprawiać się nieustannie, ale samo ćwiczenie nie wystarczy. Do tego trzeba się urodzić. Ja nauczyłem się od Winnetou strzału z kolana. Oprócz nas dwu znałem zaledwie kilku, których zręczność spotykała się z uznaniem Apacza. Im nawet strzał czasem się nie udawał, on jednak, niedościgniony mistrz we władaniu wszelaką bronią Dzikiego Zachodu, nie chybiał nawet w najciemniejszej nocy. Zresztą wogóle nigdy nie zauważyłem, żeby jego kula minęła kiedy cel swój.
Dziś jeszcze cenię wysoko broń moją. Sztuciec Henry’ego i niedźwiedziówka są teraz jeszcze moją najdroższą własnością. Cenniejszą jednak wydawała mi się zawsze srebrzysta rusznica Winnetou, na którą jeszcze za jego życia patrzałem z pewnego rodzaju szacunkiem, ilekroć brałem ją w rękę. Kiedy go zastrzelono, pochowaliśmy go na koniu ze wszystką jego bronią, a zatem i rusznicą. W kilka lat potem przybyłem tam w pościgu za oddziałem Ogellalajów w chwili właśnie, kiedy Siouksi grób otworzyli, żeby go ograbić, a przedewszystkiem wziąć sobie srebrzystą rusznicę. Po zaciętej walce odpędziliśmy rabusiów. Nie mogłem oczywiście na stale podjąć się opieki nad grobem w dolinie Metsur, dlatego w obawie, że znieważenie grobu się powtórzy, wyjąłem z niego rusznicę i postarałem się, żeby wszędzie o tem się dowiedziano. Gdy Siouksi usłyszeli, że rusznicy niema, nie uszkadzali więcej grobu. Obecnie wisi ta wspaniała strzelba obok mojego biurka. Kiedy o niej opowiadam, mam ją przed oczyma i z żalem przypominam sobie tego, którego ona ani razu nie zawiodła, który był moim najlepszym przyjacielem, w najszlachetniejszem tego słowa znaczeniu!
Umieściłem tu wśród opowiadania tę uwagę, ażeby już teraz usunąć pozorną sprzeczność w tej sprawie. Czytelnicy moi wiedzą, że Winnetou został pochowany ze srebrzystą rusznicą, a słysząc, że mam ją u siebie, nie zechcą czekać, aż w jednym z dalszych tomów opowiem, w jaki sposób ona zmartwychwstała, dlatego przerywam tu akcyę nie należącem do niej wyjaśnieniem.
Winnetou więc zwrócił twarz ku wodzie, a wylot lufy ku zaroślom po drugiej stronie, gdzie ktoś widocznie siedział, kto miał dostać kulą. Ja rozciągnąłem się natychmiast na ziemi i podniosłem w górę prawe kolano. Zacząłem też zaraz obojętną rozmowę z Hammerdullem, udając równocześnie, że poświęcam jej całą uwagę, spuściłem powieki i spojrzałem przez rzęsy na drugą stronę ku zaroślom. Spostrzegłem z przerażeniem pod krzakiem olszyny wylot lufy, wymierzonej do mnie. Zanim zdołałem skierować sztuciec w tę stronę, huknął strzał, a w tej samej chwili wypaliła rusznica Winnetou. Po drugiej stronie zabrzmiał okrzyk. Winnetou trafił, a ja otrzymałem w udo uderzenie, które wyprostowało mi nogę.
Towarzysze zerwali się z miejsc, ponieważ nic nie przeczuwali. Ja wstałem również i rozrzuciłem nogami płonące drzewo, ażeby ogień zgasł i nie wskazywał, gdzie siedzimy, gdyż strzały z zarośli mogły się powtórzyć. Gdy zrobiło się ciemno, rzekł Apacz:
— Niech moi bracia będą cicho i czekają!
W chwilę potem dał się słyszeć w zaroślach trzask, poczem zapanowała cisza. Rzeczka miała w tem miejscu z dziesięć stóp szerokości, ale Winnetou przesadził ją, skoczywszy tak, jak tylko on potrafił i wpadł w zarośla. Ciekawi, co dalej nastąpi, zaczęliśmy nadsłuchiwać uważnie.
Noga mię bolała, a gdy dotknąłem uszkodzonego miejsca, poczułem, że krew ciekła silnie. Byłem ranny. Może w pół godziny od chwili zniknięcia Apacza zabrzmiał z zarośli doniosły jego głos:
— Rozniećcie ogień!
Zesunąłem tlejące resztki, dmuchnąłem w nie kilka razy i dołożyłem chróstu. Gdy płomień buchnął, ujrzeliśmy Winnetou na drugim brzegu strumienia, trzymającego w ręku koniec lassa, do którego przymocowane było ciało leżące obok niego. On nie puszczając lassa z ręki, bez rozbiegu przeskoczył na naszą stronę i zaczął ciągnąć za sobą nieruchome ciało, które oczywiście wpadło do wody. Gdy stanął między nami, rzekł:
— Zobaczyłem po drugiej stronie twarz jakiegoś człowieka i wypaliłem doń z rusznicy. Z nim był towarzysz, przezemnie nie widziany, który także strzelił. Skoczywszy na drugą stronę, by się dowiedzieć, czy niema tam więcej ludzi, usłyszałem, że jeden uciekał. Puściłem się za nim i dobiegłem do miejsca, w którem obozowało pięciu jeźdźców i siedm koni. Zbieg powiedział tym ludziom, że zastrzelił Old Shatterhanda, że jednak Winnetou zabił jego towarzysza. Były to same blade twarze, ani jednego czerwonego, gdyż ów zbieg mówił do nich czystą angielszczyzną. Wszyscy zaczekali pewien czas, a gdy nie nadszedł ten, którego zastrzelił Winnetou, rzekł zbieg: „On nie żyje, bo inaczej byłby przyszedł, albo zawołał o pomoc.“ Winnetou zląkł się, że przyjaciel jego może nie żyje, wrócił tam, gdzie mierzył, a znalazłszy zwłoki zastrzelonego, przywiązał go do lassa i kazał rozniecić ogień. Jakże się ucieszył, widząc brata Shatterhanda przy życiu!
— Co za jedni mogli być ci biali? — zapytał Treskow. — W każdym razie nie trampi, bo ci nie zdążyliby jeszcze tutaj.
Pochyliwszy się nad zabitym, zauważyłem, że niechybna kula Apacza przeszyła mu kość czołową. Był to, co odrazu poznałem, jeden z opryszków Tobyego Spencera. Treskow to potwierdził, bo widział go także u pani Thick w Jefferson-City. Dotąd zwracano uwagę tylko na trupa. Wtem zobaczył Winnetou na trawie ciemne plamy, a poszedłszy za niemi oczyma aż do mnie, zawołał z przestrachem:
— Uff! Mój brat jest ranny, czyli przecież trafiony! Krew płynie silnie! Czy rana niebezpieczna?
— Sądzę, że nie.
— Czy kość nie uszkodzona?
— Zapewne nie, bo mogę stać.
— To osobliwa rana. Mój brat leżał tak na ziemi, że w to miejsce nie powinna była paść kula.
— Ja tak samo myślę. Strzelec spudłował, a kula odbiwszy się od skały, uderzyła mnie w nogę.
— To nie dobrze! Strzały odbite są bardzo bolesne. Muszę zaraz zbadać ranę brata.
— Lepiej później, bo trzeba co rychlej stąd odjechać!
— Czy z powodu tych bladych twarzy?
— Tak. U nas znowu płonie ognisko. Jeśli powrócą, będą mogli nas wygodnie wystrzelać.
— Nie wrócą, ponieważ ten, który uciekł do nich z zarośli, straciwszy towarzysza, był bardzo przerażony. Prawda, że nie powinniśmy tu długo bawić, ale ranę zbadać trzeba. Otwarta jest już długo, przez co brat niewątpliwie dużo krwi utracił.
— W takim razie niech Hammerdull dorzuci do ognia drzewa, ażeby płomień świecił jasno na drugą stronę, a reszta towarzyszy niech pilnuje brzegu z rusznicami, gotowemi do strzału i śle natychmiast kulę, skoro tylko poruszy się jaka gałąź.
Badanie rany dało wynik po części korzystny, po części ujemny. Korzystny o tyle, że kość udowa nie była naruszona, a ujemny dlatego, że rana mogła materyzować. Kula doszła przez mięso aż do kości, a Winnetou wydobył ją nożem. Była z jednej strony spłaszczona i wyrwała powstałą przez to krawędzią ranę nierówną i poszarpała ciało. Groziły mi wskutek tego gorączka, silne bóle i konieczność powolnego leczenia, kiedy każde spóźnienie drogi było niebezpieczne.
Na szczęście miałem w torbie u siodła kilka czystych chustek, z których Winnetou zrobił mi tymczasowy opatrunek.
— Dobrze to — rzekł teraz Apacz, — że mój brat nauczył się znosić cierpienia na wzór czerwonych wojowników. Jeśli nie uda nam się wkrótce nazbierać czitutliszi[89] w dostatecznej ilości, to nastąpi ostre zapalenie. Jeśli jednak znajdziemy, a przedtem denczutataj[90], to spodziewam się, że mając tak silną naturę i zdrową krew, nie ucierpisz zbytnio z powodu zranienia. Na koniu zapewne będziesz mógł teraz jechać?
— Oczywiście!
— To dla bezpieczeństwa opuścimy to miejsce i poszukamy innego. Ale uważaj, żeby rana nie krwawiła!
Ruszyliśmy zatem w dół rzeczki, a po upływie godziny zsiedliśmy z koni i roznieciliśmy znowu ognisko. Czerwoni nasi towarzysze udali się na poszukiwanie ziół dla postrzelonego przyjaciela i brata, Shatterhanda. Świecili sobie przytem smolnemi gałęziami, które na szczęście znaleźli bez trudności.
Dick Hammerdull usiadł przy mnie, zwrócił dobre oczy swoje na mnie, wreszcie z nadmiaru czułości pogłaskał mię po twarzy i mruknął:
— To dyabelski wynalazek te strzelby, zwłaszcza gdy kule trafiają. Czy cierpicie bardzo, mr. Shatterhand?
— Teraz wcale nie — odrzekłem.
— Miejmy nadzieję, że na tem się skończy.
— Tego nie można niestety być pewnym. Każde uszkodzenie musi wyboleć.
— To przykra rzecz! A jednak chętnie wziąłbym wasz ból na siebie. Nietylko ja tak myślę. Nie prawdaż, ty stary szopie, Holbersie?
— Hm! — odrzekł długi. — Wolałbym, żeby mnie kula była dosięgła!
— Czemuż nie usiadłeś tam, gdzie ten drab strzelił? Teraz nie trudno się poświęcać!
— Czy ja jestem wszechwiedzącym, ty spasły grubjaninie?
— Nie podejrzewam ciebie o to, ale skoro ja mówię, że chciałbym cierpieć za Old Shatterhanda, to ty nie musisz żądać tego zaraz dla siebie!
— Wszak pytałeś mnie o to, a ja nie mniej lubię Old Shatterhanda niż ty!
— Czy ja go więcej lubię, czy ty, to wszystko jedno, jeśli go tylko obaj lubimy. Zrozumiano? Gdy złowię tego draba, który tak nieostrożnie strzelił, że głupia kula odskoczyła, to niech trzyma w kupie swoich dwanaście kości!
— Dwieście czterdzieści pięć, kochany Dicku! — poprawiłem go.
— Czemu aż tyle?
— Bo ich tyle człowiek ma.
— Temci lepiej, bo dłużej będzie je zbierał! Dwieście czterdzieści pięć kości! Nie policzyłem jeszcze wprawdzie swoich, ale żebym pod skórą miał ich tyle, tego nigdy nie przypuszczałem!
— Kość a kość to różnica. Są w człowieku małe kostki uszne i kostki Sezama...
— Kostki Sezama? Pozwolę się na miejscu obić, oblać smołą i oskubać, jeśli widziałem kiedy kości sezamowe! Holbersie, ty masz silniejsze kości ode mnie, ale czy znasz swoje kostki sezamowe?
— Never mind! Czy sądzisz, że już kiedy wywracałem swoją skórę, jak rękawiczkę, ażeby policzyć sezamy, które są we mnie? Wystarczy, że je mam. Widzieć i liczyć ich nie potrzebuję.
— Ale ten, który strzelił, musi swoje policzyć, gdy go pochwycę! Chciałbym wiedzieć, kto to był!
— Prawdopodobnie sam Toby Spencer.
— Ładny strzelec!
— Dawniej niezawodnie lepiej strzelał, ale u pani Thick posłałem mu kulę z rewolweru w dłoń, na moje szczęście, albowiem gdyby nie to, byłbym już teraz nie żył. Mierzył on dobrze, ale drżącą ręką pociągnął za cyngiel. Strzał Winnetou był zupełnie inny. Dany z kolana, w ciemności, a jednak trafił w samo czoło. Trampi otworzą jutro oczy szeroko, gdy na tamtem miejscu zobaczą trupa!
— Well! Pomyślą sobie, że tam znajduje się bonanca. Będzie im się zdawało, że zastrzeliliśmy tego draba dlatego, że odkrył placer.
— Być może, iż tak pomyślą. Właśnie urządzona przez was sprawa z bonancą spowodowała moje zranienie.
— Jak to?
— Hałas, jakiego narobiliście, kopiąc jamę, ściągnął tych ludzi.
— Hm! Nie mogę temu zaprzeczyć. Czynicie mi więc wyrzuty?
— Nie. Co się stało, to się już nie odmieni. Ale oto nadchodzą wodzowie!
— Niech się brat Shatterhand cieszy! — rzekł z radością Winnetou. — Znaleźliśmy dużo czitutliszi i trochę denczutataj. Zniesiesz łatwiej uszkodzenie, choć nie bez bólu.
Choć nie bardzo spodziewałem się zupełnej ulgi, jednak uradowały mię jego słowa. Przy obecnym opatrunku nie było można przewidzieć skutków. Byłbym może musiał wyrzec się dalszej jazdy, gdyby nie zaszło było coś gorszego. Znając nadzwyczajną silę leczniczą ziół Winnetou, byłem już pewien, że rana zagoi się prędko i łatwo.
Zdjęto mi opatrunek, wymyto ranę, poczem Winnetou sporządził z miękkiego liścia rodzaj korka, który umoczył w gryzącym soku denczutataj. Roślina ta, podobnie jak nasze cheledonium, należy do pieprzowatych, lecz różni się tem, że niema czerwono-żółtego mlecznego soku, lecz biały i bardziej płynny. Gdy ten korek wkręcano mi w ranę, zdawało mi się, że wkładają tam rozżarzone żelazo. Zwykle zagryzam tylko usta z bólu, ale teraz musiałem się wysilić, ażeby nie stracić obojętnej miny. Winnetou spojrzał na mnie i potrząsając głową, rzekł:
— Wiem, że Old Shatterhand cierpi teraz męki gorsze, niż gdyby był przywiązany do pala. Skoro jednak znosi ten ból tak łatwo, to przy palu śmiałby się chyba głośno. Howgh!
Bolesne zabiegi powtórzyły się jeszcze dwa razy, lecz ból za każdym razem był mniej dojmujący. Potem zakropił Apacz ranę przeźroczystym jak woda sokiem czututliszi, obłożył ranę tem zielem i przewiązał mocno. Ziele to jest z rodziny plantaginei. Tych cudownych roślin nie widziałem ani w Europie, ani nawet na wschodzie Ameryki północnej. Apacze nazywają je także szis-intej-tsi, czyli „rośliny indyańskie“ i twierdzą, że darował je wielki Duch czerwonym synom, gdyż one cofnęły się razem z nim ze wschodu na zachód i z nim wyginą. Nawet Winnetou, wolny od zabobonów, powiedział raz do mnie całkiem poważnie:
— Kiedy umrze ostatni Indyanin, zwiędnie także ostatni liść szis-intej-tsi i nie zazieleni się już nigdy. Dopiero w drugiem życiu zakwitnie znów z czerwonym narodem.
Ci biali, których widział Winnetou, mogli powrócić i szpiegować nas, dlatego zarządziliśmy środki ostrożności, wyznaczając porządek czuwania, od którego mnie jako rannego zwolniono. Choć chory, spałem aż do rana, a zbudziło mię uczucie szarpania w nodze i uczucie suchości. Winnetou zajął się znów swoimi obowiązkami chirurga, zalawszy ranę już tylko drugim sokiem. Po śniadaniu wyruszyliśmy w dalszą drogę.
Przedewszystkiem należało zbadać, kim byli owi biali. Przeprawiwszy się przez Creek, podążyliśmy dalej powoli, ażebym ja się nie zmęczył, Apacz zaś pocwałował naprzód, żeby odszukać trop białych. Niebawem powrócił do nas i zaprowadził nas na ten ślad, który biegł preryą w naszym kierunku, czego zresztą spodziewaliśmy się, wiedząc, że Toby Spencer zmierzał także do parku Sto Louis. Oczywiście trzymaliśmy się dalej tego tropu.
Prerya była niewielka, nadto równiny, które są często tak nudne, choć czynią wrażenie oceanu, kończyły się nareszcie. Znalazłszy się w pobliżu przedgórzy, musieliśmy teraz wyrzec się jazdy w prostym kierunku. Na szczęście znaliśmy dobrze drogi i wąwozy, które mieliśmy odszukać. Chodziło o to, żeby dotrzeć do t. zw. kontynentalnego szlaku, czyli drogi, wówczas zapomnianej, a uczęszczanej dawniej silnie przez westmanów i wijącej się w niezliczonych skrętach między górami.
Ponieważ minęliśmy grunt trawiasty, przeto trudniej było odczytywać ślady, które nieraz na czas dłuższy zupełnie znikały, by tak samo nagle nanowo się pokazać. Z tego wywnioskowaliśmy, że jadący przed nami zdążali także do szlaku kontynentalnego.
Należy jeszcze wspomnieć, że ilekroć przejeżdżaliśmy obok źródeł lub rzek, zsiadałem z konia, ażeby ranę ochłodzić. Nie traciłem jednak przytem wiele czasu dzięki pewnemu pomysłowi. Oto związawszy sobie rzemieniem pod kolanem but tak mocno, że dolna jego część była dokładnie zamknięta, napełniałem górną część cholewy wodą, która wystarczała zwykle, dopóki nie było świeżej. Czasem wcale nie zsiadałem, tylko prosiłem towarzyszy, żeby mi nabrali wody.
Nikt nie uwierzy, jakie wrażenie sprawiają Rocky-Mountains, kiedy się przez długi czas dzień za dniem pędziło ku widnokręgowi dalekich, nieskończonych napozór, równin. Na sawannie ucieka widnokrąg ciągle w dal, w nieskończoność, znużone oko z tęsknotą szuka stałego oparcia, lecz go nigdzie nie znajduje. Człowiek czuje się źdźbłem w tem bezgranicznem morzu trawy i staje się Ahasverem, wołającym o spoczynek bez nadziei, że życzenie jego się spełni. Wreszcie po dniach tęsknoty i niezaspokojonych pragnień wynurzają się szare zasłony, za któremi oko piętrzy sobie góry ku niebu. Te zasłony wierne są, dotrzymują słowa, a nie cofają się przed podróżnym, przeciwnie wyglądają, jakby nań czekały, a nawet naprzeciw wychodziły. Im bardziej zbliża się do nich człowiek, tem przeźroczystsze stają się te zasłony, podnoszą się zwolna coraz wyżej, wreszcie odkrywają wspaniałości, piękniejsze od tych, które obiecywały. Oko zdobywa teraz oparcie, a życie barwy i kształty. Jeśli sawanna podobna była do tafli bez początku i końca, na której czytać było można wzniosły napis runiczny: „Ja pan, jestem alfą i omegą“, to teraz biją z ziemi hymny, brzmiąc radośnie: „Niebiosa głoszą cześć Boga, a góry pokazują dzieło rąk jego. Dzień opowiada to dniowi, a noc nocy obwieszcza!“ Temu hymnowi skał wtóruje dusza człowieka, ręce składają się same, a usta otwierają się do modlitwy: „Panie, jak wielkie i liczne są dzieła twoje! Urządziła je twoja mądrość, a ziemia pełna jest twej miłości i dobroci!“
Zupełnie tak samo ja odczuwałem, ilekroć z równin wjeżdżałem w te góry. Tysiące ludzi pięło się na nie, by z bronią w ręku bezlitośnie mordować boskie stworzenia; tysiące wdzierają się teraz jeszcze, olśnieni zwodniczym blaskiem złota i srebra i narażają dane im przez Boga życie dla zgubnej mamony. Czy dużo było między nimi takich, którzy, znając słowa biblii: „wznoszę oczy moje na góry, na których mieszka me zbawienie i pomoc“, myśleli przytem o prawdziwem zbawieniu i o prawdziwym pomocniku?
Jechałem zdala za towarzyszami, żeby mi rozmową swoją nie przeszkadzali w rozmyślaniu. Światło z gór podnosiło błogi nastrój mej duszy, Góry Skaliste bowiem barwniejsze są i więcej mają światła, niż wszystkie inne na ziemi. Nie jest to majestatycznie dumna masa Alp, ani epicka Pirenejów, ani też nieprzystępna, przygniatająca Himalajów, lecz wyniosłość, która z poważną godnością, łagodnie, uśmiechnięta na nas spogląda. Grecy starożytni wyznaczyli bogom swoim Olimp na mieszkanie, a Indyanin wierzy, że w Górach Skalistych mieszka jego dobry, wielki Manitou.
Nie jechaliśmy dziś wśród samych gór, lecz dopiero u ich podnóży, a jednak jakaż wspaniałość roztaczała się dokoła nas! Za każdym załomem podnosiła się nowa zasłona i nowy ukazywał się obraz. Wysoki las wyciągał ku nam ręce, jakby chciał wołać: „Witajcie! Mój dom to świątynia, nie zbudowana ręką ludzką“. Wody górskie to nie leniwe rzeki sawanny. Przeźroczne i jasne, doganiały nas w podskokach i pluskały, jakby nas ostrzegały: „Jak w górze szukasz mojego źródła, tak szukaj zawsze przyczyny wszelkiego bytu!“ Wichry, które nam w twarz wiały, szemrały do nas: „Nie wiesz, skąd przybywamy i dokąd dążymy. Kieruje nami Pan wszechrzeczy. Taksamo jest z życiem człowieka. Nie znasz jego początku, ani przebiegu. Zna je tylko pan, który nim władnie!“
Prawda, kochany czytelniku, że wydaję ci się zbyt pobożnym? Jeśli tak sądzisz, to się mylisz. Zbyt pobożnym nie jestem. Prawdziwa pobożność nie zna nadmiaru; nie da się zmierzyć. Jestem zawsze wesół i swobodny i wiem, czemu zawdzięczam tę pogodę ducha. Nie bierz mi tego za złe, że myśli i uczucia, które przepełniały mą duszę na Dzikim Zachodzie, spisuję tu w ojczyźnie, ujarzmionej cywilizacyą. Co tam przeżyłem i zdziałałem, to były wyniki moich myśli i uczuć, a skoro opowiadam ci skutki, nie mogę zataić przyczyn. Zresztą czytelnik ma prawo zajrzeć do serca autorowi, a ten powinien je trzymać dlań zawsze otworem. Jeśli książka ma osiągnąć swój cel, musi mieć duszę, a to duszę autora. Jeśli z niej nie bije szczerość pisarza, to wolę jej nie czytać.
Było już popołudniu, kiedy nieopodal lasu dojechaliśmy do szlaku kontynentalnego. Znaliśmy miejsce, które obraliśmy za cel podróży, w przekonaniu więc, że nie zbłądzimy, skręciliśmy na tę drogę. Niebawem znaleźliśmy się w lesie, pełnym wysokich, wspaniałych jodeł, gdzie spotkaliśmy jeźdźca, w lekkiem, płóciennem ubraniu i sombrerze, który to rodzaj kapeluszy powszechnie noszą w Colorado.
Był to młodzieniec, lat może dwudziestu, uzbrojony tylko w nóż, który mu tkwił za pasem. Ujrzawszy nas, zatrzymał konia, mierząc nas bystrym wzrokiem. Zanim dojechaliśmy doń, pozdrowił nas pierwszy:
— Good day, gents! Czy wolno zapytać, dokąd zdążacie?
— W górę — odpowiedziałem.
— Jak daleko?
— Dopóki się nie ściemni i dopóki nie znajdziemy dobrego miejsca na obóz.
— Widzę między wami białych i czerwonych. Jak się nazywacie?
— Dlaczego o to pytacie?
— Bo szukam pomocy, a spodziewam się jej tylko od gentlemanów.
— W takim razie dobrze trafiliście. Ja jestem Old Shatterhand, a...
— Old Shatterhand! — przerwał mi pospiesznie. — Ja myślałem, że już nie żyjecie.
— Kto wam to powiedział?
— Ten, który was wczoraj wieczorem zastrzelił.
— Gdzież on jest?
— U nas.
— To znaczy?
— Zaraz się dowiecie, sir. Jeśli jesteście tym, do którego owi ludzie strzelali, to mogę wam zaufać. Mój ojciec jest kowalem. Wybraliśmy się tu niedawno, bo teraz można na tej drodze dobrze zarabiać. W górach odkryto nowe obfite pokłady złota i codziennie przechodzi mnóstwo ludzi, którzy potrzebują kowala. Dotąd powodziło nam się wcale dobrze. Jesteśmy zadowoleni ze swego losu, jedno tylko nas martwi, że czasem zatrzymują się u nas ludzie, którzy tylko w bardzo małej mierze zasługują na nazwę gentlemanów. Jeszcze gorsi są ci, którzy dziś przed czterema godzinami do nas przyjechali. Zażądali wykonania pewnych robót, a teraz nie chcą zapłacić. Siostrą moja musiała się przed nimi ukryć z powodów, których można łatwo się domyśleć. Ojca nam zamknęli, a mnie kazali wydać wszystko, co tylko było w domu do jedzenia i picia. Mięsem, mąką i chlebem rzucają po ziemi, a flaszkami w powietrze, zanim je wypróżnią. Udało mi się jakoś umknąć, postanowiłem bowiem pójść po brata, który łowi ryby w dolinie!
— Czy wiecie, jak się nazywają wasi goście?
— Jeden Spencer, a drugi „generał“.
— Well! Szczęście wasze, żeście na nas trafili. Nie potrzebujecie sprowadzać brata. My wam pomożemy. Chodźcie z nami!
Zawrócił i pojechał dalej z nami. Wkrótce skończył się las po prawej stronie drogi, a po lewej ciągnął się nie o wiele dalej, zataczając łuk. Zatrzymaliśmy się pod ostatniemi drzewami, gdyż w odległości pół strzału stał przy drodze dom, w którym zaraz rozpoznaliśmy kuźnię. Do niej przytykało ogrodzenie, w którem znajdowały się konie.
Zewnątrz domu nie zauważyłem nikogo. Widocznie opryszki byli jeszcze w izbie.
— Najlepiej będzie ich zaskoczyć — rzekłem do Winnetou i towarzyszy. — Popędzimy cwałem do domu, zeskoczymy z koni, wpadniemy do wnętrza, chwycimy ich strzelby i rozkażemy: hands up! Mr. Treskow zostanie przed drzwiami przy koniach!
Zarządziłem to dlatego, że on nie był westmanem i mógł przy hands up! popełnić błąd. Zarazem chodziło o to, żeby pilnował koni. Towarzysze puścili się naprzód, a gdy ja chory wstąpiłem do domu i z pierwszej izby popatrzyłem przez otwarte drzwi do drugiej, stali już opryszkowie z rękami podniesionemi w górę. Winnetou komenderował właśnie:
— Kto rękę spuści, dostanie kulą w łeb! Niech Szako Matto poodbiera im strzelby!
Gdy to wykonano, zawołał znowu Apacz:.
— Hammerdull powyjmuje im inną broń z za pasa!
Gdy ten rozkaz spełniono, rzekł:
— Usiądźcie wzdłuż ściany jeden obok drugiego! Ręce możecie spuścić, ale kto wstanie, temu wpakuję kulę!
W tej chwili ja rozsunąłem Apanaczkę i Holbersa, stojących przedemną i wystąpiłem na środek. Na ten widok zabrzmiał okrzyk przerażenia:
— Do kroćset! Old Shatterhand!
Był to Spencer. U pani Thick nie znał mnie, wczoraj jednak, gdy strzelał do mnie, powiedział towarzyszom moje nazwisko, a teraz znów je wymienił. Skąd to pochodziło? Ale to pytanie było narazie rzeczą uboczną, główną był on sam.
— Umarli wstają! — powiedziałem doń surowo. — Mierzyliście źle!
— Ja? — zapytał.
— Nie wypierajcie się napróżno, bo nic wam to nie pomoże! Czy przypominacie sobie słowa, któremi pożegnaliście mnie w Jefferson-City?
— Już... nie... wiem — wyjąkał.
— To ja pomogę waszej pamięci. Zagroziliście mi właściwie, mówiąc: „Zobaczymy się jeszcze, ale wtedy ty podniesiesz ręce do góry, psie jeden!“ Dziś widzimy się znowu, a kto podniósł ręce, wy, czy ja?
Patrzył przed siebie w milczeniu, z twarzą podobną do pyska buldoga, który dostał baty.
— Dziś — podjąłem rozmowę nanowo — oczywiście inaczej się policzymy, aniżeli wówczas, kiedy to mieliście wyrównać tylko wypitkę i szklankę zbitą. Zraniliście mnie, a to płaci się krwią!
On zaś odparł:
— Nie strzelałem do was!
Na to wydobyłem rewolwer, wymierzyłem doń i rzekłem:
— Przyznajcie się! Jeśli raz jeszcze skłamiecie, wystrzelę! Wyście to byli?
— Nie... tak... nie... tak, tak, tak! — krzyczał tem bojaźliwiej, im bardziej zbliżałem mu rewolwer do głowy.
— Wasze podstępne zachowanie się przepłacił wasz towarzysz życiem. Czem wynagrodzicie mi ranę, którą wam zawdzięczam?
— Wyrównaliśmy tylko swoje rachunki! — odparł zuchwale.
— Jakto?
— Wy kulą strzaskaliście mi dłoń!
Na dowód podniósł zawiniętą prawą rękę.
— Kto temu winien?
— Wy! Któż inny?
— Wy chcieliście do mnie strzelić, a ja was uprzedziłem w obronie własnego życia. Mogłem was wtedy nawet zastrzelić, zamiast tylko zranić. Co was zmusiło wczoraj do strzału?
Milczał.
— Gdzie jest generał?
Douglasa w izbie nie było, dlatego spytałem o niego.
— Nie wiem — odparł.
— Wiecie to z pewnością!
— Nie wyjawił nam, gdzie wychodzi!
— Wyszedł?
— Tak.
— Kiedy?
— Na krótko przed waszem zjawieniem się.
— Wy wiecie, dokąd poszedł! Ponieważ się wypieracie, przeto załatwię się z wami krótko. Poprostu zastrzelę was!
Zobaczył znów mój rewolwer przed swoją twarzą. Tacy ordynarni, a gwałtowni ludzie zwykle nie odznaczają się prawdziwą odwagą. Mógł on sobie pomyśleć, że nie strzeliłbym, choćby się wypierał dalej, lecz tchórzostwo wydusiło zeń przyznanie:
— Chciał ścigać syna kowala.
— Dlaczego?
— Bo sądził, że on ludzi sprowadzi.
— W takim razie nie oddalił się na krótko przed nami?
— Nie.
— A kiedy?
— Zaraz po ucieczce tego młodziana.
— Pieszo?
— Konno, ponieważ młodzieniec także nie poszedł pieszo.
— W którym kierunku?
— Na to nie uważaliśmy.
— Well! Sprawa wyjaśni się wkrótce.
Wyszedłem, by pouczyć Treskowa jak ma postąpić w razie zjawienia się generała. Obok stał syn kowala, który nie wrócił do izby z ostrożności. Z lewej strony nadeszła dziewczyna.
— Kto to? — spytałem młodzieńca, wskazując na nią.
— Moja siostra — odpowiedział.
— Która ukryła się była przed opryszkami?
— Tak.
— Muszę ją o niektóre rzeczy zapytać.
Gdy zbliżyła się do nas, pocieszył ją brat, że nie potrzebuje już niczego się obawiać, ponieważ my z nimi jesteśmy.
— Gdzie siedzieliście, miss? — spytałem ją.
— W lesie — odpowiedziała.
— Przez cały czas?
— Nie.
— A gdzież?
— Widząc brata odjeżdżającego, chciałam pobiec za nim. Wtem wyszedł z domu człowiek, którego towarzysze jego nazywali „generałem“, wziął z ogrodzenia swego konia i podjechał ku mnie. Ja zaczęłam uciekać, lecz on dopędził mnie, gdy dobiegałam do lasu.
— A potem? — zapytałem znowu, gdy zamilkła na chwilę.
— Potem przybyli jeźdźcy do naszego domu.
— Myśmy to byli. Czy „generał“ nas zobaczył?
— Tak. Przestraszył się widocznie bardzo, bo zaklął okropnie.
— Czyby nas poznał?
— Zdaje się. Wspominał coś o niejakim Old Shatterhandzie i Winnetou.
— To rzeczywiście nas poznał. Szkoda, że tak się stało! A co potem uczynił?
— Odjechał.
— I nic już więcej nie powiedział?
— Dał mi jeszcze polecenie.
— Do kogo?
— Do Old Shatterhanda.
— To znaczy do mnie. Jakież to polecenie?
— To właściwie... obraziłoby was pewnie, sir.
— Bądźcie o to spokojni i powtórzcie mi dokładnie każde słowo!
— Nazwał was największym łotrem na świecie i oświadczył, że nie miałby nic przeciw temu, gdybyście jego towarzyszy powywieszali, lub w inny sposób zabili, że jednak z wami jeszcze sam się policzy.
— To wszystko?
— Wszystko. Przez to, że was nazwał łotrem, napędził mi strachu przed wami. Gdybym była nie widziała, że brat stał przed drzwiami długo i spokojnie, z czego wnioskowałam, że mi nic nie grozi, byłabym jeszcze nie przyszła.
— Nie bójcie się niczego! Nic wam się nie stanie.
Wróciłem do izby, a syn kowala poszedł za mną.
— Czy wiecie już, gdzie generał? — zawołał do mnie Spencer.
— Uciekł — odparłem mu.
— Ach! Naprawdę? — rzekł wesoło.
— Tak. Ja nie ukrywam prawdy, jak wy, lecz mówię ją odrazu.
— Dzięki Bogu! Wobec tego nie wpadnie już wam w ręce.
— Dziś nie, ale później tem pewniej. Za to wy nam nie umkniecie!
— Pshaw! Wypuścicie nas prędko na wolność!
— Dlaczego?
— Ze strachu przed nim.
— Przed tchórzem, który drapnął, gdy tylko nas zobaczył?
— On zemściłby się za nas.
— Nie łudźcie się! On zadowolony, że was się pozbył!
— To kłamstwo!
— Pshaw! Zawiadomił mię przez córkę kowala, że nie dba o to, jeśli was powywieszam, albo w inny sposób pozabijam.
— Nie wierzę!
— Co wy o tem sądzicie, to mi obojętne. Teraz przystępuję do innej sprawy. Gdzie gospodarz tego domu?
— W piwnicy — odpowiedział syn, wskazując drewniane drzwi, umieszczone w podłodze.
— Tam go zamknięto?
— Tak.
— Przemocą?
— Pokonali go i wrzucili na dół.
— Wypuśćcie go!
Nie było klucza. Spencer wypierał się z początku, że go schował, ale ze strachu przed rewolwerem wydał wkońcu.
Gdy otworzono drzwi do piwnicy, wyszedł z niej kowal, postać długa i koścista. Niewątpliwie opryszkowi niemało się nabiedzili, zanim wtrącili go do tego wiezienia. Ślady walki były widoczne u niego, bo twarz miał pobitą, podrapaną i okrwawioną. Rzuciwszy okiem dokoła i domyśliwszy się, że ja kieruję wszystkiem, zwrócił się do mnie:
— Kto wypuścił mnie z piwnicy?
— My — odpowiedziałem.
— Jak się nazywacie?
— Ja Old Shatterhand.
— Słynny westman?
— Tak.
— A ci czerwoni? Czy można im zaufać?
— Sławni wodzowie swoich plemion, przyzwyczajeni do obrony uciśnionych.
— Well! Przybyliście panowie w sam czas! Czy to nie okropne, żeby czerwoni musieli bronić uczciwego człowieka przed białymi łotrami? Nie wyobrażacie sobie, co to za nędzne zbóje!
— Znamy ich dobrze!
— Co?
— My także mamy z nimi rachunki.
— Czy wielkie?
— Dość. Ten drab z pyskiem buldoga strzelił wczoraj do mnie, żeby mnie zabić.
— Dzięki Bogu!
— Jakto? Dziękujecie Bogu za to, że ten opryszek wykonał na mnie zamach? Darujcie, ale to niezbyt uprzejme z waszej strony!
— Wcale nie! Dziękuję Bogu podwójnie, po pierwsze za to, żeście nie zginęli, albowiem mogliście przybyć tu i mnie uwolnić, a powtóre za to, że do was strzelono, bo teraz macie prawo krótko się załatwić ze skrytobójcą, choć was nie trafił.
— Trafił właśnie!
— Ale po was tego nie widać!
— Kula ugodziła mię w udo, powodując ciężką ranę w nodze. Widzicie tu krew?
— Dzięki Bogu!
— Znowu dziękujecie?
— Po raz trzeci!
— Za co?
— Że jesteście ranni.
— Teraz jesteście rzeczywiście bardzo mili!
— To zależy od zapatrywania! Jeśli istotnie was trafił, przypłaci to gardłem, a mnie to niezmiernie cieszy!
— A co mnie z tego?
— Świadomość, że na świecie będzie o jednego łotra mniej.
— Czy to złagodzi mój ból i czy wyleczy ranę?
— Chcecie może puścić go wolno?
— Ani mi się śni!
— Powiedzcie więc, co z nim zrobicie?
— Złożymy sąd preryowy, który rozstrzygnie sprawę.
— To słusznie! Czy mnie przyjmiecie do sądu?
— Wy musicie doń należeć. Wszak wam także krzywdę wyrządzili.
— Niemałą! Jeśli będę mógł, to wbiję ostatni gwóźdź do ich trumny. Kiedy zwołacie sąd?
— Jak najrychlej!
— Najlepiej zaraz!
— Zgoda!
— Gzie?
— Przed domem. Sąd preryowy powinien ile możności odbywać się pod gołem niebem.
— To nam draby uciekną!
— Niech spróbują! Zresztą możemy ich skrępować.
— Well! To mi się podoba. Mam dość rzemieni i sznurów.
— Czy przynieść je? — spytał syn skwapliwie.
— Tak. Wiszą na dworze.
Na to zabrał głos Toby Spencer:
— Nie udawajcie, że urządzicie nad nami rozprawę i wydacie wyrok na nas! Wy tego nie potraficie. My nie pozwolimy, żeby nas związano!
Na to przystąpił doń kowal, podsunął mu kościstą pięść pod sam nos i zagroził:
— Milcz kanalio! Jeśli będziesz się nadymał, to przed sądem jeszcze potańczę ja z tobą. Zrozumiałeś?
Gdy syn przyniósł rzemienie i sznury, wydałem rozkaz:
— Krępujcie ich po kolei! Kto spróbuje się bronić, dostanie baty!
— Ślicznie! — cieszył się kowal. — Mam na dworze kilka zgrabnych kijów. Syn zaraz je przyniesie!
Syn wyszedł i wrócił z kijami.
To poskutkowało. Pojmani klęli wprawdzie, na czem świat stoi, lecz nie stawiali czynnego oporu. Wkrótce też leżeli na ziemi powiązani. Nakazawszy synowi kowala, żeby ich surowo pilnował, wyszliśmy na dwór. Miałem zamiar zabrać tam także opryszków, lecz zaniechałem tego, bo byłoby to zbyt kłopotliwe.
Teraz wystąpiły znów dawne przeciwieństwa w ocenianiu winy zbrodniarzy. Ja sam, jako zraniony, nie miałem zamiaru powodować się bardzo litością, wszyscy jednak, z wyjątkiem Winnetou, domagali się śmierci przynajmniej Toby Spencera, lecz ja nie mogłem i nie chciałem na to się zgodzić. Nastąpiła długa, ożywiona narada, wkońcu zerwał się kowal i zawołał:
— Ja widzę, że nie skończymy sądu i do jutra. Do tych ludzi mam prawo ja przedewszystkiem, bo do mnie wtargnęli jak dzicy, spustoszyli wszystko, a mnie zranili. Patrzcie na moją twarz pokrwawioną! Wy, mr. Shatterhand, jesteście mi zbyt łagodni. Przyznałbym wam ostatecznie słuszność, ale wzamian spodziewam się, że wy przyjmiecie moje wnioski.
— Co wy radzicie? — spytałem.
— Najpierw, że ja z ich własności wynagrodzę sobie wszystko, co oni mi zniszczyli. Czy zgadzacie się, sir?
— To rozumie się samo przez się, że należy wam się odszkodowanie.
— Well! Teraz kolej na Spencera, który najwięcej zawinił. Wy nie chcecie pozwolić, żeby go zabić, ponieważ nie zamordował was, tylko zranił. Uważam to za słabość z waszej strony, bo na Dzikim Zachodzie nie oszczędza się morderców, bez względu na to, czy zamach się uda, czy nie. Mimoto możemy okazać mu łaskę. Zasłużył wprawdzie na śmierć, niech jednak nie będzie wprost zabity, lecz skorzysta z możności obrony.
— Jak sobie to wyobrażacie?
— Niech walczy o swoje życie!
— Z kim?
— Ze mną.
— Na to nie możemy przystać.
— Dlaczego?
— Bo to człowiek olbrzymiej siły.
— Pshaw! Ja także nie dziecko! Wpakowali mię oni wprawdzie do piwnicy, ale napadli na mnie znienacka i w sześć osób.
— Macie silne kości, ale walka jest mimoto nierówna.
— O ile?
— To łotr, którego nie byłoby szkoda, a wy jesteście człowiekiem honoru, ojcem dzieci. Wam nie wolno wystawiać życia na szwank dla takiego draba.
— Nie uczynię też tego. Nierówność, o której mówicie, złagodzi się przez broń, której użyjemy do walki.
— Jakaż to będzie broń?
— Młoty kowalskie.
Młoty kowalskie! Co za myśl! Miała to więc być walka Cyklopów!
Przyznaję otwarcie, że walka ta mnie, westmanowi, wydała się bardzo zajmującą, ale jako człowiek sądziłem, że należy ją potępić. Chwiejność w mojem zapatrywaniu nie doszła jednak do jakiegoś pewnego rozstrzygnięcia, gdyż towarzyszom moim podobał się wniosek kowala. Tego rodzaju pojedynku nie wolno było odrzucić wedle zwyczajów sawanny, zwłaszcza że widok byłby wspaniały, gdyby grubokościsty kowal i Toby Spencer, siłacz poprostu, ruszyli na siebie z młotami w ręku! Wszystkim uśmiechała się nadzieja niezwykłego widowiska, a Hammerdull zawołał:
— Cudowna, wspaniała myśl! Jakich to czaszek potrzeba, żeby wytrzymały takie ciosy! Ja głosuję za tem! A ty, stary szopie, Holbersie?
— Hm! Jeśli sądzisz, że takie kucie pociągnie za sobą piękniejsze skutki, aniżeli, gdyby się przeciwnicy wytrzepali w rękawiczkach, to przyznaję ci słuszność, kochany Dicku — odrzekł długi.
Reszta zgodziła się także, nawet wódz Apaczów. Wobec tego i ja nie mogłem dłużej się opierać.
Osobliwy ten pojedynek może odbyć się tylko na wolnem powietrzu, musiano więc opryszków wyprowadzić. Dowiedziawszy się, co postanowiono, nie chcieli początkowo w to wierzyć, ale wyzbyli się swych wątpliwości bardzo prędko. Spencer sprzeciwiał się stanowczo, oświadczając, że pod żadnym warunkiem nie będzie walczył. Na to rzekł kowal:
— Czy chcesz walczyć, czy nie, to mnie nic nie obchodzi. Skoro dadzą znak, ja uderzę, a ty jeśli się nie obronisz, będziesz trupem. Z takim łotrem trzeba się załatwić na krótkiej drodze!
— Ależ to czyste morderstwo!
— A to było co innego, kiedy wczoraj strzeliłeś do Old Shatterhanda?
— A wam co do tego?
— Ja walczę właśnie zamiast tego gentlemana.
— Czemu on sam tego się nie podejmie?
— Bo chce ciebie oszczędzić, na co ty nie zasługujesz. Gdyby on przystąpił do pojedynku z tobą, śmierć twoja byłaby pewna. Ze mną możesz jeszcze spodziewać się zwycięstwa.
Rowdy zmierzył postać kowala badawczem spojrzeniem, poczem rzekł:
— A co stanie się ze mną, jeśli was zabiję?
— Nic. Zwycięzca będzie wolny.
— I będzie mógł pójść, dokąd zechce?
— Pójść, ale nie pojechać.
— Czemuż to?
— Ponieważ wszystko, co macie, należy odtąd do mnie.
— Jakiem prawem?
— Jako odszkodowanie za moją własność, którą mi zniszczyliście.
— Czy konie także?
— Oczywiście.
— To kradzież, to oszustwo! To prosta grabież!
— Pshaw! Szkody, wyrządzone przez was, muszą być zapłacone. Pieniędzy zapewne nie macie, bo chełpiliście się kilkakrotnie, że wyjedliście mi wszystkie zapasy, a nie będziecie mogli zapłacić. Wobec tego muszę zabrać się do waszych rzeczy.
— Ależ one przedstawiają daleko większą wartość, aniżeli to, co wam się należy!
— Tego ja tak dokładnie nie biorę. Wy także nie krępowaliście się względami na to, co sprawiedliwe i słuszne. Teraz poniesiecie skutki swego postępowania.
— Czy rzeczywiście postanowiliście tak uczynić?
— Człowiecze, nie pytaj w tak głupi sposób! Nie myślimy wcale żartować z wami!
Na to zwrócił się Spencer do mnie, uważając mnie widocznie za najłagodniejszego:
— A wy gotowi jesteście dopuścić do tak strasznej niesprawiedliwości?
— Odwołujecie się do mnie? — spytałem w tonie zdumienia.
— Oczywiście!
— Do mnie, do którego strzeliliście wczoraj?
— Pomimoto! Grabież, która ma być na nas spełniona, nie ma nic wspólnego z tym strzałem!
— A ja z wami. Powinniście to zrozumieć! To niech was wszystkich, od pierwszego do ostatniego, dyabli porwą! Jeśli w ten sposób doprowadzicie mnie do ostateczności, to nie sądźcie, że postąpię łagodnie z tym szkieletem! Czaszka jego jest już jakby w kawałkach. Zaczynajmy!
Buldocza jego twarz poczerwieniała, a zęby zgrzytnęły głośno.
— Przyniosę młoty — rzekł kowal — a potem tak zacznę go kuć, że się rozżarzy.
Poszedł do kuchni, a ja za nim, by mu dać pewną radę.
— Miejcie się na baczności, sir! Spencer drab silny i niebezpieczny!
— Pshaw! Jestem spokojny. On mi nic nie zrobi.
— Nie ufajcie sobie zanadto! Wyobrażam sobie, że zamierzacie tylko uderzać.
— A cóż innego mam robić?
— Musicie być na to przygotowani, że on nie tylko będzie uderzał, lecz także rzuci młotem.
— Przed tem ja się zastrzegę!
— On mimo to może tak zrobić, a gdyby się to raz stało, skutków nie będzie można już zmienić. Czy zawadzałoby wam to, gdyby młot przywiązać do ręki.
— Nie zawadzałoby. Czy to potrzebne?
— Chodzi o to, żeby nieuczciwy nie miał przewagi nad uczciwym przez możność rzucenia młotem. Czy zgadzacie się na to?
— Oczywiście. Byle tylko mieć dość swobody do władania trzonkiem.
— Już ja o to się postaram, bo ja młoty przywiążę. A zatem chodźcie!
Gdy wróciliśmy na miejsce, zastaliśmy Spencera już rozwiązanego. Winnetou stał przed nim z odwiedzionym rewolwerem, grożąc mu:
— Jeśli blada twarz uczyni jakikolwiek ruch w celu ucieczki, strzelę natychmiast!
Przywiązałem obu przeciwnikom młoty do rąk w ten sposób, że mogli nimi swobodnie poruszać, ale nie rzucać. Potem, dobywszy rewolweru, powtórzyłem groźbę Apacza.
Położenie było wysoce przykre i niepewne. Utworzyliśmy koło, w którem zapaśnicy stanęli blizko siebie. W rękach mieli młoty o jednakiej ciężkości i mierzyli się wzajem oczyma. Kowal był spokojny i zimny, Spencer zaś bardzo rozdrażniony.
— Nie zaczynać, zanim ja nie dam znaku! — rozkazał Winnetou. — Każdy może korzystać ze wszystkiego i używać rąk wolnych!
— To dobrze, to bardzo dobrze! — cieszył się Spencer. — Teraz mi nie ujdzie!
— Tak — zawołał jeden z jego towarzyszy. — Jeśli ci wolno chwytać także drugą ręką, to już po nim. Weź go za gardło, żeby oddech stracił!
— Zamknij dziób! — krzyknął na niego Hammerdull. — Kto cię prosił o rady? Możesz przypatrywać się spokojnie, ale nic nie gadaj!
— Oho! Mówić chyba wolno! Na cóż mam usta?
— Czy je masz, czy nie, to wszystko jedno, ale je zamknij, bo wepcham ci knebel w zęby! Zapamiętaj to sobie!
Ja oczywiście niemniej niż reszta towarzyszy ciekaw byłem wyniku walki. Toby Spencer miał większą siłę, a kowal większą wprawę we władaniu tą niezwykłą bronią, nadto okazywał więcej zimnej krwi, rowdy natomiast rozdrażniał się coraz bardziej, im dłużej to wszystko trwało.
Syn kowala stał z siostrą w naszem gronie, a w twarzach obojga nie było ani śladu obawy o ojca, co i mnie uspokoiło co do niego.
— Można zacząć! — rzekł Winnetou.
Spencer rozmachnął się odrazu do ciosu, chcąc zarazem wolną ręką chwycić kowala za gardło. Nie zastanowił się nad tem, że ruch ten musiał osłabić uderzenie. Kowal odbił cios tak, że młoty odskoczyły od siebie, a młot kowala, spadając w dół, uderzył Spencera w lewą rękę tak mocno, że rabuś aż zawył z bólu.
— Psie! — ryknął. — Jeśli mi się nie udało za pierwszym razem, to teraz cię wezmę! Zamachnął się z całej siły, skoczył naprzód i uderzył, kowal zaś ustąpił na bok, wskutek czego młot przeciął powietrze, a siła uderzenia tak pociągnęła rowdyego do ziemi, że odsłonił zgięte plecy.
— Teraz, ojcze! — zawołał syn.
Wezwanie to było zbyteczne, gdyż kowal wykonał młotem ćwierć obrotu w stronę przeciwnika i powalił go jednem uderzeniem na ziemię. Zaraz potem podniósł rękę do powtórnego ciosu, ale stanął, zwróciwszy wzrok na leżącego na ziemi wroga, który drgał kurczowo rękoma i nogami, wydając charczące jęki. Na to opuścił kowal rękę, roześmiał się krótko i wzgardliwie i rzekł:
— Otóż leży ten drab! Mógłbym mu czaszkę rozwalić, nie uczynię tego jednak, bo nie może się bronić. Wystarczy mu to, co dostał!
Istotnie Spencer miał dość. Nie był ogłuszony, ani zabity, ale wyglądał, jakby władzę w członkach utracił. Dopiero po upływie dłuższego czasu odzyskał zdolność do ruchów. Podniósł się zwolna na jednej ręce, bo druga była słaba.
— Prze... klę... — wyjąkał, nie mogąc więcej nad te dwie zgłoski przecisnąć przez zęby. Oczy krwią mu nabiegły, a w twarzy przebijał się wyraz zwierzęcej wściekłości.
— Strzaskałem mu łopatkę — rzekł zwycięzca. — Może od tego nie zginie, ale przynajmniej nie będzie mógł w przyszłości znęcać się nad spokojnymi ludźmi. Odwiążcie mi młot!
Rowdy stał już prosto, lecz chwiał się w różne strony. Zdawało się, że siły zupełnie go opuściły, a wróciła mu tylko mowa, bo zaczął tak przeklinać, że przyłożyłem mu rewolwer do głowy, mówiąc:
— Milcz, bo kulę ci w łeb wpakuję!
Spojrzał mi w twarz ze śmiechem, splunął przede mnie i pochwiał się do swych towarzyszy, gdzie obsunął się na ziemię. Hammerdull związał go bez najmniejszego oporu z jego strony.
— Fiat iustitia! — rzekł Treskow. — Spotkała go zasłużona kara, chociaż nie śmierć. Co z nim teraz zrobimy? Czy należy go opatrzyć?
Spojrzał przy tem na Winnetou, który jednak odpowiedział oschle:
— Wódz Apaczów go nie dotknie!
— Odemnie także nie może spodziewać się pomocy — oświadczyłem ja.
— Well! Niechaj sobie sam szuka lekarza do swego grzbietu!
Wtem dostrzegliśmy wyjeżdżających z lasu czterech ludzi, jednego młodego i trzech starszych. Na ich widok rzekł kowal:
— Oto wraca mój drugi syn, który wyszedł był na ryby. Tamci trzej to dobrzy znajomi i sąsiedzi moi, co prawda dalecy. Przybywają w samą porę, bo, odjeżdżając jutro, uwolnią mnie od gości, którzy zuchwale wprosili się dziś do mnie.
Syn miał widocznie dobry połów, gdyż rzucił przed siebie ogromną sieć, napełnioną rybami. Zarówno on, jak towarzysze jego, zdumieli się, zobaczywszy ludzi skrępowanych. Kowal opowiedział im w krótkich słowach całe zdarzenie. Sąsiedzi nie mieli zamiaru pozostać w kuźni, lecz chcieli jechać dalej przez całą noc, ażeby na rano dostać się do miasta na rozprawę sądową. Okazali oni gotowość zabrania z sobą rabusiów. Nie myśleli jednak prowadzić ich aż do miasta, lecz postanowili pozbyć się ich w drodze, zostawiając jednego po drugim w równych odstępach, żeby rozprószeni nie mogli zejść się prędko i przedsięwziąć nieprzyjacielskich kroków przeciw domowi i rodzinie kowala. Synowie jego musieli także pojechać, ażeby wrócić potem z końmi, na których miano przewieźć jeńców.
Teraz nastąpiła jeszcze jedna, bardzo ożywiona i zgiełkliwa scena. Oto wypróżniono rowdym kieszenie i przywiązano ich do koni. Dobrze się to zdarzyło, że można było ich już dzisiaj zabrać, należało bowiem spodziewać się, że śladem naszym przybędą do kuźni trampi, którzy byliby się sprzymierzyli z rowdymi, gdyby ich tu zastali.
Rzecz zrozumiała, że nie błogosławili nam rabusie, kiedy nas żegnali, zmuszeni do opuszczenia miejsca, w którem z początku tak dobrze się czuli, a potem tyle przykrości doznali. My bylibyśmy więcej zadowoleni z tego zajścia, gdyby ich właściwy dowódca nie był umknął.
Był on dla nas osobą tak ważną, że Winnetou wybrał się na poszukiwanie jego tropu. Powrócił dopiero w nocy, nabrawszy przekonania, że Douglas nie zamierzał włóczyć się w pobliżu kuźni, gdyż ślady jego prowadziły ciągle prosto. Bał on się nas zanadto, żeby miał podchodzić nas skrycie i badać, co uczynimy z jego towarzyszami. Wolał ich poświecić, ażeby tylko jak najrychlej oddalić się od nas.
Winnetou przyniósł zioła, uzbierane po drodze, czem się bardzo ucieszyłem, bo przez cały czas pobytu rowdych zważałem więcej na nich niż na siebie. Kiedy potem nastąpił spokój, odczułem ból w ranie, a w głowie ową próżnię, która u mnie poprzedza zazwyczaj gorączkę.
Opatrzono mnie nanowo, ale gorączka przyszła mimoto w nocy. To zasypiałem na krótko, to znów się budziłem, a gdy nazajutrz wspomniałem o dalszej jeździe, potrząsnął Winnetou głową i rzekł:
— Niech mój brat zbytnio sobie nie ufa! Zostaniemy tu dłużej.
— Ależ szkoda czasu!
— Gdy idzie o zdrowie Old Shatterhanda, to zawsze musi być czas! Wolimy zabawić tutaj dłużej i ziołami podleczyć trochę ranę, niż potem utknąć w górach.
Zostaliśmy więc u kowala, który rad nam był bardzo.
Synowie jego wrócili z końmi i opowiedzieli, jakto rabusie wzbraniali się zostawać w ciemności, gdy ich jednego, po drugim porzucano po drodze. Najdalej zawlekli Spencera. Ja byłbym zostawił z nim towarzysza, oni jednak nie okazali się dlań względnymi, zwłaszcza że jego zachowanie się w drodze nie mogło ich nastroić łagodnie.
Kiedy towarzysze siedzieli w izbie, zajadając smacznie ryby i dziczyznę, ja leżałem przed kuźnią w trawie, gdyż z powodu choroby nie czułem głodu, a na dworze było mi lepiej, aniżeli wśród ciasnych ścian. Konie nasze umieszczono wewnątrz wspomnianego już zagrodzenia, gdzie dostały sporo zielonej paszy. Nie można ich było dostrzec z daleka, a przynajmniej rozpoznać w nich naszych koni. Toteż gromada jeźdźców, która ukazała się teraz pod ostatniemi drzewami lasu, nie potrzebowała unikać kuźni. Byli to trampi. Cox i Old Wabble jechali na przedzie, a za nimi guślarz ze skwawą.
Ażeby im się nie pokazać, nie wstałem z ziemi, lecz poczołgałem się do kuźni i wszedłem do izby, chcąc oznajmić tam przybycie naszych nieprzyjaciół. Gdyśmy opowiedzieli kowalowi o naszem spotkaniu się z nimi, rzekł na to:
— Zostańcie tu, panowie, a ja wyjdę sam. Wyobrażam sobie, jak oni się zachowają, gdy usłyszą, kto teraz u mnie bawi.
Trampi dojechali tymczasem do domu, zawołali właściciela i zsiedli z koni. Postawa ich była tak niezgrabna, że Hammerdull zaczął się śmiać i rzekł:
— Czują jeszcze słodkie wspomnienie kijów i niewątpliwie byliby woleli znaleźć aptekę, niż kuźnię.
Old Wabble wyglądał bardzo cierpiąco. Siedział dalej na koniu pochylony naprzód bezwładnie. Gorączka trawiła go większa, aniżeli mnie ubiegłej nocy. Gdy kowal wyszedł do nich, odezwał się doń Cox:
— Słuchajcie, człowieku! Czy wczoraj przejeżdżał może tędy oddział, złożony z siedmiu jeźdźców?
— Tak odpowiedział zapytany.
— A między nimi trzej czerwoni?
— Istotnie.
— A miedzy końmi dwa bardzo czarne.
— I to prawda.
— Pewnie przypatrzyliście się im dobrze i poznaliście, czy bardzo im pilno było.
— Nie pilniej, aniżeli wam.
— Dobrze! Macie może w domu jaki środek przeciw gorączce?
— Nie. My zwykle wolni jesteśmy od gorączki.
— Ale żywność jest u was?
— Niestety nie. Splądrowała mnie zgraja rabusiów.
— Tem się nie wykpicie. My sami dom przeszukamy.
— Wypraszam to sobie! Dom mój nie należy do każdego obcego, tylko do mnie!
— Nie bądźcie śmieszni! Chyba nie zdaje wam się, że dwudziestu ludzi będzie się was bało. My chcemy jeść, a wy musicie postarać się o to, czego nam potrzeba!
— Jesteście bardzo zwięźli! A jak będzie z płaceniem? Pieniądze macie?
— Pieniądze? — zaśmiał się Cox. — Baty mamy, nie pieniądze!
— Że macie baty, to sam miarkuję. Widzę nawet jeszcze, gdzie są.
— Jak to rozumiecie?
— Tak, jak mówię.
— Skąd wy możecie mówić o naszych batach?
— Któż zaczął o tem mówić? Przecież nie ja, tylko wy!
— Ach, tak! Ja myślałem...! A teraz zróbcie miejsce przed drzwiami!
— Miejsce przed drzwiami należy tylko do mnie, do nikogo innego!
— Nie plećcie głupstw! Potrzebujemy mięsa, mąki i innych rzeczy, a wy chyba nie zabronicie nam, żebyśmy sobie sami poszukali!
— Well! Stanie się zadość waszemu życzeniu! Ale ja sądzę, że was to mięso, które znajdziecie, bardzo zdziwi!
— Nie gadajcie dużo, tylko się ustąpcie!
Kowal się usunął, a trampi wcisnęli się za Coxem.
— Oto moje mięso! — rzekł kowal, gdy go wepchali napastnicy do środka. — Żywe mięso ludzkie!
Widok naszych strzelb, wymierzonych ku drzwiom, niezmiernie przeraził Coxa.
— Nazad, nazad! — zawołał. — Wracajcie! W izbie Old Shatterhand, Winnetou i ich towarzysze!
Wśród ogólnego zamieszania i przerażenia, potrącając się i popychając bezładnie, wyszli trampi z domu, powskakiwali na dworze na konie i odjechali prędzej, aniżeli przybyli. Ostatnim był znowu guślarz, który ciągnął za cugle konia skwawy, Niecierpliwy jak zwykle Dick Hammerdull strzelił za nimi przez okno i zawołał:
— Jak umykają bez mięsa i mąki! Nawet talerza zupy nie mogli zjeść. Prawda, że mam słuszność, stary szopie, Holbersie?
— Hm! Oni nie myśleli tylko o zupie! Byliby tu dziś uczynili to samo, co wczoraj rowdies. To wielkie szczęście kowala, że nie odjechaliśmy jeszcze, lecz zostaliśmy tutaj na dzisiaj!
— Szczęście, czy nie, to wszystko jedno, skoro trampi nie mieli przytem szczęścia!
Winnetou wybiegł szybko do koni, a w chwilę potem podążył już za trampami. Uczynił to w tym celu, żeby oni widzieli, że ich śledzi. Należało się spodziewać, że wskutek tego nie zawrócą do kowala, ani też na nas nie będą czyhali. Gdy Apacz może po dwu godzinach wrócił, potwierdził nasze nadzieje w tym względzie, przynajmniej co do najbliższej przyszłości.
Nie groziło nam narazie żadne niebezpieczeństwo, trzymać się razem dla obrony nie musieliśmy, dlatego odjechali Szako Matto i Apanaczka, aby upolować trochę zwierzyny. Winnetou pozostał w domu, by zająć się moją raną.
Kowal i jego synowie zajęci byli w kuźni koło naszych koni. Zdążaliśmy w Góry Skaliste, trzeba więc było uzbroić odpowiednio konie na tę uciążliwą drogę. Nasze oba karosze dostawały zawsze w razie potrzeby podkowy, które wraz z narzędziami, potrzebnemi do przyśrubowania, woziliśmy z sobą w torbie przy siodle. Mieliśmy także podkowy z odwróconymi ocelami na wypadek, gdyby się okazała potrzeba zmylenia pościgu. Wieczorem dostałem gorączki, co prawda nico łagodniejszej, niż poprzednio. Spałem mimoto całą noc nieźle. Rano zbadał Winnetou ranę i rzekł z zadowoleniem:
— Silna natura mego brata i działanie ziół przeszły moje oczekiwania. Twój Hatatitla ma miękki chód, ty umiesz znakomicie jeździć, możemy więc puścić się w drogę bez obawy, żeby ci to zaszkodziło. Gdzie będzie teren trudniejszy, tam będziemy częściej odpoczywali.
Wyjął kilka nuggetów z kieszeni, ukrytej za pasem, żeby zapłacić za wszystko kowalowi. Ten jednak oświadczył, że przyjmie część zapłaty tylko za swoją pracę. Lecz Apacz nie zgodził się na to i nie cofnął niczego. Wśród podziękowań i serdecznych życzeń czworga zacnych ludzi ruszyliśmy ku górom.
Wieczorem przybyliśmy na drugą stronę wzgórz, zbudowanych z piaskowca, i znaleźliśmy się w obliczu właściwych Gór Skalistych.
Nie troszczyliśmy się wcale o to, dokąd pojechali trampi, albowiem chcieliśmy jak najrychlej dotrzeć do parku St. Louis, gdzie spodziewaliśmy się spotkać Thibauta z żoną. Reszta osób z jego towarzystwa, z wyjątkiem Old Wabble’a, była nam obojętna.
Teraz musieliśmy zboczyć z dawnego szlaku kontynentalnego. Przed nami otwarła się scenerya górska w całym swoim przepychu. Widok wspaniałych lasów wprawiał nas w zdumienie. Zwłaszcza budziły w nas podziw wysokie drzewa, choć nie dorównywały sekwojom Sierry Newady, wśród których znajdują się olbrzymy o stu stopach w obwodzie. W okręgu Visalia rośnie sekwoja, mająca trzydzieści pięć stóp w średnicy.
Jechaliśmy teraz równiną, wznoszącą się ukośnie i szeroką na kilka mil, porosłą zupełnie lasem. Nie był to przykryty zielonym dachem koron dziewiczy bór północy. Olbrzymie drzewa stały pojedyńczo, zdala od siebie, dotykając się zaledwie wierzchołkami, które dążyły w górę, a nie ku sobie. Promienie słoneczne przedzierały się przez nie, rozpraszając ciemności, właściwe borom północnym. Zdążaliśmy ciągle w górę po tej skośnej równinie, której ja nie znałem. Winnetou jednak, który był już raz tutaj, oznajmił nam:
— Po drugiej stronie tego wzgórza leży Kui-erant-yuaw[91], w której o każdej porze spotkać można szarego niedźwiedzia. Czerwoni wojownicy nie lubią rozbijać tu na noc obozu, gdyż pan Gór Skalistych nie znosi ognia i napada na człowieka bez powodu.
— A my tu przenocujemy? — spytał Hammerdull.
— Nie.
— Szkoda! Ja chciałbym bardzo zastrzelić przynajmniej jednego niedźwiedzia.
— Jest nas tylko siedmiu, a z powodu niedźwiedzi musielibyśmy ustawić cztery straże. Wobec tego spałoby równocześnie tylko trzech, a takiego noclegu nie można nazwać dobrym.
— Czy zastrzelę niedźwiedzia na jawie, czy we śnie, to wszystko jedno, bylebym go tak trafił, żeby upadał i nie wstał.
— Czy mój mały, gruby brat powalił już jakie zwierzę we śnie?
— Setki tysięcy! Ileż to razy śniło mi się, że całemi trzodami kładłem trupem bawoły i inne bydlęta! Nieprawdaż, stary szopie, Holbersie?
— Tak — potwierdził długi. — Ty zwykle tylko we śnie dokonywasz czynów bohaterskich.
— Nie zawstydzaj mnie! Ja przynajmniej we śnie staram się być zuchem, ale ty i na jawie i we śnie, jesteś tylko starym, niezgrabnym szopem.
— Niezgrabnym? Sprowadź mi największego szarego niedźwiedzia, jakiego znajdziesz na świecie, a zobaczysz, czy ty zręczniejszy, czy ja!
Wzmianka Winnetou o szarym niedźwiedziu w Kui-erant-yuaw zajęła mnie w wysokim stopniu. Grizly nie żyje gromadnie, a ze słów Apacza wynikało, że można ich tam znaleźć po kilka naraz. Chcąc dojść do wyjaśnienia tej sprawy, zapytałem Winnetou:
— Czy niedźwiedzie z tej doliny nie żyją tak samotnie, jak z innych okolic?
— Grizly nie jest nigdy towarzyski — odpowiedział. — Nawet żona jego usuwa się od niego, gdy wyda na świat młode, bo on, nieczuły ojciec, lubi pożerać swoje dzieci. Skoro brat mój zobaczy dolinę, nie zdziwi się, że można tam spotkać niedźwiedzia częściej, niż gdzieindziej. Gdy bawoły z parków Gór Skalistych wyruszą na wędrówkę, muszą przechodzić przez Kui-erant-yuaw. To znęca niedźwiedzie i zatrzymuje tutaj. Jest to okolica tak odosobniona, a zarazem tak osławiona, że myśliwy rzadko się tu zapuszcza. Rosną tu również jagody, które niedźwiedź bardzo lubi, a w dzikich rozpadlinach skalnych może mieszkać bez przeszkód ze strony towarzyszy. Mimo to rozgrywają się między nimi niekiedy straszliwe walki, na co wskazują znajdowane szczątki zwyciężonych, po których poznać, że nie padły z ręki ludzkiej. Gdybyśmy mieli czas, zostalibyśmy tu dla polowania.
Brakło nam niestety czasu, a mimoto musieliśmy w tej osławionej dolinie zabawić dłużej, niż przewidywaliśmy.
Jak wysoka była owa ukośnie wznosząca się skała, na którą miały wyjść nasze konie, można wywnioskować z tego, że upłynęła godzina, zanim dostaliśmy się na górę, gdzie ciągnęła się wydłużona, pokryta lasem, równina, poprzerywana licznemi rozpadlinami i opadająca stromo po drugiej stronie.
Za skałą leżała Dolina Niedźwiedzi, której nie widzieliśmy narazie z powodu lasu. Winnetou skierował pochód do jednej ze szczelin, wyżłobionej rwącym potokiem, a spadającej w dół tak nagle, że musieliśmy pozsiadać z koni i prowadzić je za sobą.
Znalazłszy się na dole, mogliśmy ogarnąć okiem część Doliny Niedźwiedziej. W miejscu, na którem staliśmy, miała ona przynajmniej milę angielską szerokości. Na dnie jej płynął potok, zasycany szumiącymi strumyczkami z prawej i z lewej strony. Liczne złomy skalne leżały rozrzucone dokoła, tworząc razem z obrastającymi je krzakami kryjówki dla zwierząt tego pustkowia. Olbrzymie drzewa z szerokiemi koronami pięły się ku niebu, a na zboczach doliny zielenił się las, podszyty kolczastemi zaroślami. Było to miejsce jedyne dla szarych niedźwiedzi, obfitujące nadto w pożywienie, na co wskazywały liczne ślady bawołów.
Pora wielkiej wędrówki bawołów, nie nadeszła była jeszcze, ale bizony, które w lecie przebywały w wyżynach, czyli chłodniejszych okolicach górskich, zeszły już były niżej i opuściły dolinę. Bawoły, zwłaszcza starsze i silniejsze, są jedynemi zwierzętami, które mają odwagę mierzyć się z szarym niedźwiedziem. Jakież straszne walki ogląda to ciche, odosobnione Kui-erant-yuaw, skoro grizly dochodzi do dziesięciu, a bizon do dwudziestu cetnarów wagi!
Nie troszcząc się o ślady bawołów, zwróciliśmy się ku jednemu z bocznych parowów, który, jak to Winnetou wiedział, prowadził po drugiej stronie w górę stosunkowo wygodnie.
Na dnie parowu płynął mały i wązki potok, spadając w kaskadach na dół. Tym potokiem wydostaliśmy się może do połowy wysokości, kiedy Apacz, jadący na czele, zatrzymał się i zeskoczył z konia. Zbadawszy dokładnie grunt, w wielu miejscach poszarpany, pokryty trawą i mchem, powiedział:
— Gdyby był na to czas, moglibyśmy teraz upolować szarego niedźwiedzia, który przeszedł tędy na poprzek parowu, zapewne do legowiska, położonego tam na lewo.
Wobec tego pozsiadaliśmy wszyscy z koni, ażeby przyjrzeć się śladom niedźwiedzia. Winnetou jednak usunął towarzyszy, żeby nie zniszczyli tropu, tylko mnie wezwał do siebie.
Gdy stanąłem obok niego, przekonałem się, że do odkrycia tego tropu potrzeba było jego bystrych oczu. Po drugiej stronie potoku był trop wyraźniejszy. Ścieżki, prowadzące dalej w bok, świadczyły, że mamy przed sobą istotnie legowisko niedźwiedzia. Upewniliśmy się o tem, wspiąwszy się nieco wyżej po zboczu parowu.
Miałem wielką chęć odwiedzić tego szarego niedźwiedzia. Spojrzałem pytająco na Winnetou, on zaś potrząsnął głową i zlazł napowrót. Czasu na to i rzeczywiście nie było, a wlec się z ciężką skórą niedźwiedzią również nie należało do przyjemności. Wróciliśmy więc na drugą stronę potoku do towarzyszy. Szako Matto i Apanaczka milczeli, choć im się oczy dobrze świeciły, tylko Hammerdull odezwał się niecierpliwie:
— Jest?
Ja potwierdziłem jego pytanie.
— Well! Weźmiemy go naturalnie!
— Nie. Zostawimy go w spokoju!
— Dlaczego? Znaleźć legowisko niedźwiedzia i nie wybrać gniazda, to znaczy odkryć bonance i złota z niej nie ruszyć! Tego ja nie pojmuję!
— Musimy jechać dalej.
— Dobrze, ale wpierw strzelimy raz do niedźwiedzia!
— To nie tak łatwo, jak wam się zdaje, kochany Hammerdullu. Zważcie, że przez to narazilibyście życie nasze na szwank.
— Czybyśmy narazili, czy nie, to wszystko jedno, byleby go nam niedźwiedź nie zabrał. Wnoszę, ażebyśmy zaraz...
— Niechaj brat Hammerdull idzie za nami bez wniosków! — przerwał mu Winnetou, wsiadłszy na konia, żeby puścić się w dalszą drogę.
— Co za błąd! — mruczał w gniewie grubas, gramoląc się na swoją starą klacz. — Leży przed nimi gniazdo, a oni nie wybierają z niego jaj! Cóż ty na to, stary szopie, Holbersie?
— Że te jaja niebezpieczne, kochany Dicku! — odrzekł długi.
— Niebezpieczne? Próżne obawy! Grizly to grizly i nic więcej!
Ja także niechętnie zostawiałem to gniazdo, ale przyznawałem w duchu Winnetou słuszność. Gdybyśmy nawet życia nie narażali, to przecież w razie spotkania się z szarym niedźwiedziem trzebaby być przygotowanym na nieszczęśliwy wypadek, a mnie dokuczyła już dość moja rana.
Wydostawszy się na przeciwległe wzgórza, znaleźliśmy się wkrótce nad skrajem jednej z owych polan, które w Rocky-Mountains nazywają się parkami. Ciągnął się ten park wzdłuż ze dwie mile i miał przeważnie około pół mili szerokości. Cieniste grupy drzew i zarośla, porozrzucane jak bukiety, nadawały mu pozoru stucznego parku. Po drugiej stronie zniżał się las ku nowej dolinie.
Park ten biegł prawie prosto z południa na północ, a my znajdowaliśmy się w jego południowo wschodnim rogu, skąd jechaliśmy dalej skrajem południowym, ażeby wieczorem dostać się do następnej doliny i tam się zatrzymać. Rozglądając się po okolicy, dostrzegłem na północy stado wron, które wznosiły się co jakiś czas nad lasem, potem zaś opadały, ale nie w tem samem miejscu, lecz coraz dalej. Zastanowiło to także moich towarzyszy, gdy zwróciłem ich uwagę na to, a Szako-Matto rzekł:
— Uff! Z doliny nadchodzą ludzie. Wrony podlatują, bo ludzie je płoszą.
— Domysł wodza Osagów jest słuszny — odpowiedziałem. — Ja przypuszczam, że tych ludzi jest więcej, bo wrony nie uciekałyby ciągle przed dwoma lub trzema.
— Może należałoby zbadać, co to są za ludzie?
— Nie mamy na to czasu, bo jeśli się zatrzymamy tutaj, nie zejdziemy przed wieczorem na dolinę. Niechaj Winnetou oznaczy, czy spotkanie z tymi ludźmi może być dla nas ważne, czy warto dla nich tutaj zostać i ich śledzić.
— To będą Indyanie — oświadczył Apacz.
— To dla nas źle! Czego oni chcą po tej stronie gór? Jeśli to rzeczywiście Indyanie, to chyba tylko z plemienia Utaj, których ścieżki leżą nieco dalej na północy.
— Słusznie mój brat Shatterhand zauważył, że obecność ich tutaj nasuwa pewne podejrzenia. Trzeba tę sprawę zbadać. Ponieważ jednak nie wiemy, dokąd zwrócą się z tego parku, przeto musimy wrócić do lasu i tam na nich zaczekać.
Tym razem (co mi się bardzo rzadko zdarzało) nie zgadzałem się z Winnetou. Aby nie sprawić przykrości przyjacielowi odmiennem zdaniem, odezwałem się bardzo uprzejmie:
— Mój brat wybaczy, ale ja wolałbym nie czekać tutaj!
— Dlaczego? — spytał nieco zdziwiony.
— Jeśli tu zaczekamy, a potem zechcemy ich zobaczyć, będziemy musieli jechać za nimi, skoro tylko dostaną się do północnej krawędzi parku. Będzie to droga dwumilowa. Ponieważ nie zatrzymają się, lecz pojadą dalej, trzeba będzie pójść ich śladem, a to będzie rzeczą trudną, bo ściemni się tymczasem.
— Mój brat słusznie rozumuje! — przyznał Apacz.
— Chciałbym im się przypatrzyć, gdy będą obok nas przejeżdżali.
— Zamało mamy czasu. Ostatecznie my dojechalibyśmy tam jeszcze, bo nasze konie najlepsze, ale towarzysze nie nadążyliby.
— To jedźmy sami, a towarzysze niech śpieszą, o ile możności, za nami. Niebezpiecznie byłoby zostawić ślady na otwartym parku, dlatego niech ciągle jadą wdłuż skraju lasu pod drzewami, a potem na drugim rogu zwrócą się ku północy. Zaczekają na nas przy widocznej stąd grupie wysokich drzew.
— Winnetou zgadza się z bratem. Niech tam nas oczekują, lecz nie rozpalają ogniska, gdyż toby ich zdradziło!
Odłączyliśmy się od towarzyszy i popędziliśmy pod drzewami na skraju lasu najpierw na zachód, a potem od rogu na północ. Jechaliśmy prędko dzięki temu, że drzewa nie stały gęsto obok siebie. Uważaliśmy jednak bardzo, bo wystające korzenie i jamy, zamaskowane roślinnością, mogły łatwo spowodować upadek.
Droga nasza z powodu zakrętu wynosiła prawie trzy mile, pomimo że od miejsca, w którem spostrzegliśmy wrony nad lasem, aż do parku była ledwie mila. Oczekiwani jechali pod górę, a zatem powoli, a my rączym, choć ostrożnym, cwałem, mogliśmy więc się spodziewać, że przed nimi przybędziemy na północno- zachodni róg parku.
Zanim się tam dostaliśmy, zatrzymaliśmy się, ażeby zostawić konie w odpowiedniem miejscu. Przywiązawszy je do drzew, poszliśmy pieszo dalej, aż do zagłębienia, które, jak przypuszczaliśmy, prowadziło na dolinę. Wydało nam się, że to będzie droga, którą Indyanie wyjadą na górę. Kiedy posunęliśmy się w zaroślach na tyle, że mogliśmy spojrzeć w zagłębienie, nie dostrzegliśmy ani śladu człowieka lub konia. To był dowód, że spodziewani przybysze jeszcze tego miejsca nie minęli.
Ucieszeni tem, żeśmy w porę przybyli, jęliśmy nadsłuchiwać ku dołowi. Niebawem zabrzmiał odgłos kroków konia. Czybyśmy się pomylili? Byłżeby to jeden jeździec, a nie gromada? To było wielce niepodobne do prawdy, gdyż ten jeden mógł być wywiadowcą...
Wtem zobaczyliśmy najpierw głowę jeźdźca, wystającą ponad zarośla, a potem jego i konia w całej postaci. Był to Utaj i to wódz, bo w czuprynie jego tkwiły orle pióra. Widok jego konia uderzył mię nadzwyczaj. Był to bowiem ten sam, którego w swoim czasie zabrałem wodzowi Komanczów w Kaam-Kulano, a potem darowałem Old Surehandowi! Winnetou trącił mnie i rzekł zcicha:
— Uff! Twój koń od Komanczów! Koń naszego brata Surehanda!
— Tak, to ten, napewno ten! — powiedziałem równie cicho.
— A jeśli go pojmali i zabili?
— W takim razie biada im! Czy znasz tego czerwonego?
— Znam. To Utaj z plemienia Kapote, Tusaga-Saricz[92].
— Jaki to wojownik?
— Mniej dzielny, więcej fałszywy i pełen chytrości.
— Zaczekajmy! Zobaczymy jego wojowników!
Wódz minął nas, a wkrótce nadjechali Indyanie, jeden za drugim, w liczbie pięćdziesięciu dwu. W środku wlókł się na starej szkapie Old Surehand z rękami skrępowanemi i nogami przywiązanemi do konia.
Jak on dostał się w ręce Utajów? Wyglądał, jak człowiek cierpiący, nie był jednak przygnębiony. Widok jego świadczył o tem, że zapewne już od kilku dni znajdował się w niewoli, że obchodzono się z nim źle i nie dawano mu pożywienia.
Teraz nie można było nic uczynić w sprawie jego uwolnienia. Musieliśmy Indyan puścić obok siebie bez przeszkody. Postanowiliśmy oczywiście za wszelką cenę wyswobodzić Old Surehanda. Gdy przycichł tętent ich koni, wyleźliśmy z zarośli, ażeby pójść za nimi ostrożnie i popatrzeć, gdzie rozbiją obóz.
Dojechawszy do parku, podążyli nieco dalej jego skrajem północnym i wkrótce pozsiadali z koni. Było widoczne, że zostaną w tem miejscu, wróciliśmy więc do naszych koni, by udać się do wysokiej grupy drzew, gdzie na nas czekać mieli towarzysze.
Istotnie zastaliśmy ich tam. Opowiadanie nasze o Indyanach wywarło na nich ogromne wrażenie. Ciekawi byli oczywiście, co dalej zrobimy, lecz ani ja, ani Winnetou nie zdawaliśmy sobie jeszcze z tego sprawy. Wszystko zależało od tego, w jakim celu Utajowie tu przybyli, co zamierzali uczynić z Old Surehandem i jaka sposobność mogła nam ułatwić ocalenie jeńca.
Przedewszystkiem musieliśmy zaczekać, dopóki się nie ściemni, ażeby móc podejść ich niepostrzeżenie. Tymczasem opatrzył mi Winnetou ranę i znalazł ją w stanie zadowalniającym.
Gdy tylko zapanowała głęboka ciemność wieczoru, ruszyliśmy ku obozowi Indyan, oczywiście nie otwartym parkiem, lecz znowu jego skrajem, a potem skręciliśmy poza róg na prawo. Niebawem ujrzeliśmy kilka gnisk, których dym poczuliśmy byli już przedtem. Okoliczność, że rozniecono je nie pod gołem niebem, lecz pomiędzy drzewami, była nam na rękę, gdyż drzewa właśnie użyczały nam osłony. Konie tylko stały w czystem polu spętane, a dwaj Indyanie czuwali przy nich.
Weszliśmy do lasu z lewej strony, ażeby od tyłu dostać się do Indyan, co nam się udało znakomicie. Rosły tam wysokie i grube paprocie, przez które mogliśmy się do nich zupełnie blizko przysunąć. Do tego potrzeba było oczywiście wiele zręczności i czasu, gdyż najlżejsze dotknięcie łodyg na dole wywoływało znaczny ruch liści. Uprościliśmy sobie zadanie w ten sposób, że Apacz czołgał się przodem, a ja za nim, a rozdzieliliśmy się dopiero wówczas, gdy dotarliśmy dość daleko. W ten sposób torowaliśmy sobie jedną drogę, zamiast dwu i zaoszczędziliśmy połowę pracy, którą musieliśmy wykonać w powrocie.
Tą pracą było zacieranie śladów, chodziło bowiem o to, żeby Indyanie nazajutrz przy świetle nie zauważyli, że ktoś był w paprociach. Jak ciężka to praca i ile wymaga czasu, tego nie trzeba podkreślać. Każdą łodygę trzeba prostować, a na ziemi zacierać odciski rąk i nóg.
Tusaga-Saricz siedział wsparty plecyma o drzewo i zwrócony do nas lewą stroną, a ognisko dotykało prawie nóg jego. Po drugiej stronie ogniska siedział naprzeciw niego Old Surehand, przywiązany do drzewa. Nadto miał ręce i nogi skrępowane. Jego długie, brunatne włosy spadały w nieładzie prawie na ziemię, co czyniło go podobnym do Winnetou, a jeszcze bardziej do Kolmy Puszi. Podobieństwo do tego tajemniczego Indyanina zastanowiło mnie teraz bardzo.
Old Surehand żadną miarą nie mógł domyślać się naszej obecności, nie wiedział bowiem, że ja byłem w Jefferson-City, że, usłyszawszy tam o jego zamiarze, wyruszyłem w ślad za nim. Z ostrożności nie zawiadomiłem go o naszej obecności, co mogłem uskutecznić zapomocą znaku, dawniej przez nas używanego, liczyłem się bowiem z tem, że zachowanie się jego wobec tak nagłej niespodzianki mogłoby nas zdradzić.
Leżeliśmy z pół godziny za Indyanami, lecz nie usłyszeliśmy nic ważnego, nawet o celu ich obecnej podróży nie padło ani słowo. Wódz milczał zupełnie i raz tylko cicho się poruszył. Postać jego podobna była do rzeźby, w oczach tylko przebijało się życie. Co chwila spozierał z wyrazem zadowolonej nienawiści na jeńca, który siedział także nieruchomo, ze spuszczonemi ciągle oczyma, jakby znajdował się w otoczeniu, godnem pogardy i zupełnej obojętności. Jednem słowem określić go można było jako uosobienie dumy.
Po upływie wspomnianego czasu zabrzmiał zdala głos wilka górskiego, na co odpowiedział taki sam głos drugi i trzeci. To dało wodzowi powód do przerwania ciszy:
— Czy blada twarz słyszy te głosy? Wilki kłócą się o kości, które im kui-erant[93] zostawił ze swej uczty.
Old Surehand milczał, a wódz mówił dalej:
— Tak będą się kłóciły jutro o twoje kości!
Gdy jeniec i teraz nic nie odpowiedział, ofuknął go gniewnie Tusaga Saricz:
— Czemu nie mówisz? Nie wiesz, że należy odpowiadać, kiedy wódz sławny otworzy usta, by zadać pytanie?
— Sławny? Pshaw! — odezwał się na to wzgardliwie Old Surehand.
— Wątpisz o tem?
— Tak.
— To mnie nie znasz!
— Istotnie jest tak! Poznałem cię dopiero teraz, gdy cię zobaczyłem. Dawniej nigdy twego imienia nie słyszałem. Jak wobec tego możesz być sławnym?
— Czy tylko ten jest sławny, czyje imię twoje uszy usłyszały?
— Kto tak zna Zachód jak ja, ten zna także imiona wszystkich sławnych tutaj ludzi.
— Uff! Chcesz mnie słowami swemi obrazić, ażebym cię prędko zabił, ale to nie nastąpi! Będziesz musiał zmierzyć się z szarym niedźwiedziem!
— Ażebyś ty mógł potem chełpić się zdobyciem jego skóry, pazurów i zębów i kłamać, że ty położyłeś go trupem!
— Milcz! Jest tu pięćdziesięciu wojowników, którzy będą wiedzieli, że nie ja go zabiłem. Czy wobec tego mógłbym kiedyś twierdzić coś podobnego?
— Każdy tchórz jest zdolny do kłamstwa. Dlaczego posyłacie mnie w Dolinę Niedźwiedzi?
— Kto nas nazywa tchórzami, ten jest dla nas kujotem, którego głosem gardzimy!
— Jeśli mówisz o pogardzie, to gardź samym sobą!
— Psie! Czy nie siedziałeś przy naradzie i nie słyszałeś każdego słowa, kiedy zastanawialiśmy się nad twoją winą i karą za nią? Zamordowałeś nam dwu wojowników, ojca i syna, zwanych „Stary Niedźwiedź“ i „Młody Niedźwiedź“. Obaj zdobyli sobie te zaszczytne imiona przez zabicie szarego niedźwiedzia w Górach Skalistych. Byli to słynni wojownicy...
— Byli to tchórze — wtrącił Old Surehand — którzy napadli na mnie z tyłu! Zabiłem ich w otwartej, uczciwej walce, którą musiałem z nimi stoczyć w obronie własnego życia. Gdyby was tylu nie było na mnie napadło, pięćdziesięciu na jednego, gdybym był przygotowany na tę walkę, a nie napadnięty podstępnie, bylibyście mnie innym poznali, aniżeli to się stało!
— Wszyscy czerwoni ludzie znają blade twarze z tego, że są chciwe krwi i rozboju, jak dzikie zwierzęta. Należy więc z nimi postępować jak z dzikiemi zwierzętami, bo kto sądzi, że godni są walki uczciwej, ginie z ich ręki. Jesteś wprawdzie bladą twarzą, ale ja przypuszczam, że masz czerwoną krew w żyłach, a tacy są najgorsi ze wszystkich.
Ostatnie słowa wodza wprawiły mnie w zdumienie. Ani zewnętrzny wygląd, ani charakter Surehanda nie wskazywał na metysa, choć mnie samemu, kiedy mu się przypatrywałem, przychodziło na myśl, że ma w sobie coś indyańskiego. Teraz gdy Utaj wypowiedział myśl tę otwarcie, a na to błysnęły ku niemu oczy Surehanda powściąganym żarem, zauważyłem przynajmniej to, że te oczy były indyańskie.
— Śmierć „Starego“ i „Młodego Niedźwiedzia“ musi być pomszczoną — mówił dalej Indyanin. — Nie możemy cię zabrać do obozu naszego szczepu, gdyż to zadaleko, dlatego ustanowiliśmy dla ciebie śmierć inną. Zabiłeś dwu Niedźwiedzi, za to zginiesz w zębach niedźwiedzi. Czy jest w tem jakie tchórzostwo z naszej strony?
— W tem nie, ale w sposobie wykonania.
— To nie tchórzostwo, lecz łagodność względem ciebie!
— Pshaw! Przyznajcie się raczej, że nie macie odwagi zapuścić się w Dolinę Niedźwiedzi!
— Trzymaj język na wodzy, psie jeden! Czy nie okazujemy ci wielkiego zaufania przez to, że pozwalamy ci już przez dwa dni odejść co rana i wierzymy słowu twojemu, że wieczorem powrócisz?
— Jak wygląda to zaufanie wobec słów, które powiedziałeś o bladych twarzach? Dlaczego darzycie mnie zaufaniem?
— Ponieważ wiemy, że Old Surehand dotrzymuje przyrzeczeń i podobny jest pod tym względem do Old Firehanda i Old Shatterhanda.
— Czy znasz tych myśliwców?
— Nie widziałem ich nigdy, lecz słyszałem, że nigdy nie złamaliby danego słowa. To samo wiem o tobie. Wam tylko z pośród bladych twarzy można zaufać, chociaż, jak wszystkie blade twarze, jesteście wrogami czerwonych ludzi. Czy sądzisz, że słowami swojemi zdołasz zmienić nasz wyrok?
— Nie przypuszczam nawet tego, bo znam was zanadto dobrze!
— Chcesz przez to powiedzieć, że i my potrafimy dotrzymać słowa. Stosownie do postanowienia jutro skoro świt puścimy cię, ażebyś zeszedł w Dolinę Niedźwiedzi. Dostaniesz swój nóż i strzelbę. Wieczorem wrócisz, a nazajutrz będziesz mógł pójść znowu, ażeby znów zjawić się tu wieczorem. Jeśli w tych dwu dniach zabijesz cztery niedźwiedzie, darujemy ci życie.
— Życie, ale nie wolność?
— Słusznie się domyślasz. Wolność odzyskasz dopiero wtedy, gdy pojedziesz z nami i weźmiesz sobie jedną z naszych córek za żonę. Straciliśmy przez ciebie dwu walecznych wojowników, za to musisz zostać naszym wojownikiem, jeśli nie pożrą cię niedźwiedzie.
— Na to ja nie przystaję. Mówiłem wam to już kilka razy.
— To się pokaże. My cię zmusimy to tego!
— Pshaw! Old Surehand na to nie pozwoli!
— Możesz być pewnym, że to zrobimy. Wtedy tylko nie moglibyśmy cię zmusić, gdybyś złamał słowo i nie wrócił. Ale to nie nastąpi, gdyż wiemy, że nie wrócisz do nas tylko wtedy, jeśli rozszarpią cię kły i łapy niedźwiedzia.
— Well! Niedźwiedzie mnie nie rozszarpią i ja wrócę w każdym razie. Tu prosto od skraju lasu prowadzi parów na Dolinę Niedźwiedzi. Tędy zejdę i wrócę. Czy jednak będziecie mnie szukali, gdybym się nie zjawił więcej?
— Nie, gdyż to byłby dowód, że zostałeś pożarty!
— Mógłbym być tylko ranny!
— Nie. Człowiek, który jest tak zraniony, że iść nie może, musi bezwarunkowo paść ofiarą takich zwierząt. Nie będziemy cię więc szukali.
— Powiedzcie szczerze: Prawda, że boicie się szarego niedźwiedzia?
— Milcz! Jest nas przeszło pięćdziesięciu wojowników, a żaden z nas nie obawiałby się sam stanąć do do walki z szarym niedźwiedziem. Zaczekamy tu, aż przyniesiesz cztery skóry, dwie za „Starego“ a dwie za „Młodego Niedźwiedzia“. Jeśli powrócisz żywy, ale bez skór, zastrzelimy cię oczywiście. Jeśli nie wrócisz, to będzie znak, że nie żyjesz, że obaj wojownicy zostali pomszczeni. Powiedziałem. Howgh!
Uczynił rękoma ruch na znak, że nie chce nic więcej o tem słyszeć i oparł się znów o drzewo. Czekaliśmy jeszcze z kwadrans, a gdy w tym czasie nikt się nie odezwał w tej sprawie, opuściliśmy ostrożnie kryjówkę.
Zdołaliśmy zatrzeć ślady tylko dzięki temu, że u Utajów płonęły ogniska. Ale mimo że mieliśmy dość światła do pracy, upłynęła godzina, zanim mogliśmy sobie powiedzieć, że nazajutrz nie będzie śladu naszej obecności.
Minęliśmy byli właśnie gęstwę paproci i zamierzaliśmy dalej czołgać się z powrotem, kiedy wódz się podniósł i wydał rozkaz, żeby na noc pogaszono wszystkie ogniska z wyjątkiem jednego, dokoła którego wojownicy mieli się ułożyć do snu z jeńcem w środku. Dwóch strażników miało nieustannie chodzić dokoła obozu, gdyż blizkość Doliny Niedźwiedzi kazała przypuszczać, że mógłby się aż do obozu zabłąkać niedźwiedź. Ostrożność ta była uzasadniona, wobec tego, że Utajowie przeważnie mieli tylko dzidy, łuki i strzały, ale dla nas była ona bardzo niewygodna, gdybyśmy bowiem postanowili uwolnić Old Surehanda tej nocy, to owo koło wojowników byłoby nam wykonanie zadania utrudniło, a straże wprost uniemożliwiły, o ilebyśmy nie chcieli krwi przelewać. Ze strachu przed niedźwiedziami były straże niewątpliwie czujne, a gdybyśmy nawet postanowili zaskoczyć je w sposób zwyczajny, to wojownicy niezawodnie z powodu niepokoju spali lekko.
Utajowie, wykonywając rozkaz wodza, narobili takiego zgiełku, że my mogliśmy oddalić się swobodnie i niepostrzeżenie. Winnetou szedł obok mnie w milczeniu. Znając go, wiedziałem, że myśli nad tem, coby należało w sprawie Old Surehanda zarządzić.
Nie zawiodłem się istotnie, bo po pewnym czasie stanął i rzekł:
— Czy brat Shatterhand jest pewien, że dziś nie zdołamy nic uczynić?
Z przykrością potwierdziłem jego pytanie.
— Straż pokonalibyśmy zapewne — mówił dalej Apacz — ale dwaj są jeszcze przy koniach, a Utajowie śpią bardzo lekko.
— Mimo to udałoby nam się przedsięwzięcie, gdybyśmy podjęli walkę, choćby z narażeniem życia, ale ja tego nie radzę czynić.
— Winnetou jest tegosamego zdania. Zaczekamy przeto do jutra rana.
— Pojedziemy więc z powrotem na Dolinę Niedźwiedzi?
— Ażeby pomówić z Old Surehandem.
— Co za niespodzianka i radość będzie dla niego, gdy nas zobaczy!
— Serce jego będzie pełne rozkoszy, ale on nie pojedzie z nami.
— Tak, on dotrzyma słowa.
— Uff! O jednym niedźwiedziu wiemy, gdzie ma legowisko. Powiadają, że w Dolinie Niedźwiedzi można ich zawsze więcej znaleźć. Gdyby to było prawda!
— To myśl niezwykła, godna mego przyjaciela!
— Old Surehand mógłby więc zanieść im skóry.
— Ale przez to nie zmieniłoby się jego położenie, bo w tym wypadku darowanoby mu tylko życie, a nie wolność.
— Mój brat ma słuszność. Musimy go w każdym razie uwolnić. Jeśli zdobędzie skóry, będzie mógł z nami odejść, w przeciwnym razie nie. On nie przyrzekł Utajom, że pójdzie z nimi po żonę.
— Dobrze! Jutro poszukamy tropów niedźwiedzich! Ale zważ, że Utajowie będą jutro przez cały dzień włóczyli się po parku i znajdą nasze obozowisko dzisiejsze!
— Uff! Tam nie możemy zostać. Dokąd jednak się przeniesiemy?
— Musimy unikać parku i jego okolic, bo Indyanie znajdą z pewnością nasze ślady. Są tylko dwie możliwości: albo pojedziemy dalej na tę dolinę, z której przybyli Utajowie, co jednak nie da się wykonać z powodu ciemności i dlatego, że jutro musielibyśmy wracać, albo udamy się z powrotem na Dolinę Niedźwiedzi i jutro znajdziemy się na miejscu. W obecnej ciemności jest to wprawdzie rzeczą niebezpieczną, ale parów poznaliśmy dzisiaj dość dobrze, może więc poprowadzimy powoli konie za sobą. Musimy także wziąć pod rozwagę, iż grizly ma legowisko bardzo blizko naszej drogi, czego zresztą ja się wcale nie boję.
— Winnetou także to nie powstrzyma. Gdy my dwaj pójdziemy przodem, tamci będą bezpieczni. Nasze konie oznajmiłyby nam blizkość niedźwiedzia, a na ciemność są sposoby. Widziałem w górnej części parowu zeschłe tagotsi[94], z którego zrobimy sobie pochodnie.
— Pięknie! Wracamy więc do Doliny Niedźwiedzi!
— Tak. Co prawda, z powodu szmeru potoku nie usłyszymy zbliżania się niedźwiedzia, ale za to bacznie będziemy patrzyli.
— A co będzie ze śladami, które teraz w parku zostawimy przez to, że nie możemy trzymać się skraju, lecz musimy go przejechać na poprzek?
— Winnetou zatrze je swoim kocem.
Na tem skończyliśmy naradę i udaliśmy się do towarzyszy, by im powiedzieć, cośmy widzieli, słyszeli i postanowili. Wieści nasze wywarły silne wrażenie, zwłaszcza u tych, którzy znali Old Surehanda, a więc u Apanaczki, Hammerdulla i Holbersa. Towarzysze, niezadowoleni z naszego krótkiego przedstawienia sprawy, chcieli więcej się dowiedzieć, lecz Winnetou odprawił ich słowami:
— Niech bracia zaczekają, aż będziemy mieli więcej czasu. Teraz przedewszystkiem należy zniszczyć nasze ślady w tem miejscu.
Zabrał się z Szako Mattą i Apanaczką do tej ciężkiej pracy, ponieważ ja z powodu bólu nogi nie mogłem się schylać. Potem, dosiadłszy koni, pojechaliśmy w poprzek przez park ku wylotowi parowu, którym dziś przybyliśmy tutaj. Posuwaliśmy się szeregiem jak Indyanie, a Winnetou zamykał pochód i kocem, przywiązanym do lassa i wlokącym się za koniem, podnosił przytłoczone kopytami źdźbła trawy. Przybywszy do parowu, zsiedliśmy z koni, gdyż musieliśmy je prowadzić.
Winnetou ruszył teraz przodem, a ja za nim, reszta zaś podążyła zwolna za nami. Z powodu możliwości spotkania się z niedźwiedziem trzymaliśmy strzelby gotowe do strzału. W parku było jeszcze jasno dzięki gwiazdom, ale w głęboko wciętym parowie panowały takie ciemności, że zaledwie widziałem konia Winnetou, chociaż szedłem za nim bardzo blizko. Droga była bardzo przykra, choć oczy nasze były przyzwyczajone do ciemności. Pocieszaliśmy się tylko świadomością, że nie będziemy musieli przeprawiać się przez potok, którego służył nam chwilami nawet za drogowskaz. Wreszcie po upływie dość długiego czasu zatrzymał się Winnetou na przedzie i powiedział:
— Tu po lewej ręce stoi zeschłe tagotsi. Niech bracia obmacają gałęzie i te, które mają dużo żywicy, wytną na pochodnie! Ja tymczasem będę uważał, czy się nie zbliży niedźwiedź.
Ja byłem najbliżej drzewa, pierwszy więc znalazłem smolną gałąź i odciąłem. Gdy ją zapaliłem, poszło wszystko łatwiej. Wkrótce miał każdy z nas po kilka pochodni. Zarzuciwszy cugle na ramię, z pochodnią w jednej, a strzelbą w drugiej ręce ruszyliśmy w dalszą drogę.
Na zejście zużyliśmy oczywiście znacznie więcej czasu, aniżeli na wyjście. Gdyśmy przybyli na miejsce, gdzie Winnetou odkrył ślady niedźwiedzia, nie znaleźliśmy nowych odcisków, z czego wywnioskowałem, że albo niedźwiedź nie ruszył się z legowiska, albo było ono tak daleko, że nie mógł nas dojrzeć, ani dosłyszeć. Dotarliśmy szczęśliwie aż do samej doliny, ale na tem nie kończyło się nasze zadanie, bo należało jeszcze wyszukać odpowiednie miejsce na obóz.
Gdy się gałęzie dopaliły, byliśmy znów bez pochodni, lecz dolina była na tyle szeroka, że światło gwiazd wystarczało do rozejrzenia się w otoczeniu. W przekonaniu, że jesteśmy jedynymi ludźmi w Kui-erant-yuaw, zaniechaliśmy środków ostrożności, nakazanych w pobliżu nieprzyjaciela, wybraliśmy więc miejsce na obóz nie pod drzewami, na skraju doliny, lecz w samym środku pod gołem niebem.
Kilka głazów zasłaniało to miejsce z trzech stron, wystarczało więc pilnować tylko czwartej strony, otwartej. Wyrwy między głazami zapełniały krzaki ożyn, w których znajdowało się mnóstwo zeschłej trawy. Ponieważ w miejscach takich lubią przebywać węże, podpaliliśmy trawę, a ogień rozszerzył się wnet na zarośla, dzięki czemu mogliśmy zbadać dokładnie cały teren. Rzeczywiście pokazało się kilka wężów, które ubiliśmy, gdy uciekały przed ogniem. Oczyściwszy w ten sposób obozowisko, mogliśmy położyć się spokojnie spać tembardziej, że kolejno dwóch towarzyszy miało stać na straży. Mnie chciano wyłączyć od tego obowiązku z powodu rany, lecz ja nie zgodziłem się na to i objąłem z Hammerdullem pierwszą straż.
Usiedliśmy w otwartej stronie i położyliśmy obok siebie strzelby, gotowe do strzału. Po krótkiej rozmowie zasnęli towarzysze, a ja opowiedziałem grubasowi, co podsłuchaliśmy u Utajów. Potem udałem się do najbliższych krzaków, ażeby narwać młodych gałęzi dla koni. Na tem zeszedł nam czas straży, poczem zbudziliśmy Apanaczkę i Holbersa, na których przypadła druga straż. Następnie mieli czuwać Szako Matto i Treskow, a na końcu sam Winnetou.
Chętnie byłbym zasnął, lecz nie mogłem. Tętno uderzało mi szybciej, niż zwykle, nie wiedziałem jednak dlaczego. Obaj strażnicy, siedząc w tem samem miejscu, co przedtem ja i Hammerdull, rozmawiali po cichu. Tylko konie przerywały od czasu do czasu ciszę, chrupiąc z zębami lub tupiąc kopytami. Nad nami świeciły gwiazdy jeszcze jaśniej niż przedtem, dzięki czemu można było dokradnie rozpoznać skały, oraz znajdujących się między niemi ludzi i konie.
Karosz Winnetou podniósł nagle głowę, schyloną dotąd nad paszą, a zaraz potem wykonał takisam ruch mój koń. Obaj parsknęły przytem trwożnie i stanęły tak, że zwróciły się do mnie tylnemi nogami. Zwietrzyły niebezpieczeństwo, które zbliżało się stamtąd, gdzie ja leżałem. Nie mógł to być człowiek, bo konie byłyby parsknęły ciszej, ostrzegawczo, a nie tak trwożnie.
Leżałem obok wyrwy, wolnej teraz od krzaków po ich spaleniu, ale na szczęście tak ciasnej, że tylko ręką można było przez nią przesunąć. Po drugiej stronie tej wyrwy zaczęło teraz coś grzebać i drapać silniej i głośniej, niżby człowiek to mógł uczynić, a zarazem dało się słyszeć znane mi dobrze sapanie i fukanie. Zerwawszy się w jednej chwili, pochwyciłem niedźwiedziówkę i szepnąłem do wodza Komanczów:
— Apanaczko, niedźwiedź! Bądźcie cicho! On przyjdzie bliżej!
Obdarzony znakomitym słuchem Winnetou zauważył przez sen, że ja się zerwałem z ziemi, i w jednej chwili stanął obok mnie z rusznicą w ręku.
— Za nami niedźwiedź pod skałą! — pouczyłem go.
Inni towarzysze spali dalej, a my woleliśmy ich nie budzić, by nie narobili hałasu.
Apanaczka przyszedł do nas z Holbersem. Obaj odwiedli kurki, a Winnetou przestrzegł ich:
— Możecie strzelić tylko w razie koniecznej potrzeby. Na szarego niedźwiedzia najlepsza strzelba Old Shatterhanda, on więc da pierwsze dwa strzały; potem dopiero przyjdzie kolej na mnie. Wy zaś wypalicie tylko wówczas, gdy wam dam znak!
Holbers trząsł się z podniecenia, a głos mu drżał, kiedy zapytał:
— Czy zwierz może przelezie przez skałę?
— Nie — odpowiedziałem ja. — Z pewnością... Otóż i on! Bądźcie cicho! Zostawcie go mnie!
W otwartej stronie obozowiska ukazał się niedźwiedź z głową, zwróconą ku ziemi. Konie parsknęły głośno ze strachu, a oba karosze odwróciły się do niego tylnemi nogami w celu obrony. Strzelić jeszcze nie mogłem, bo należało wycelować między żebrami i trafić w samo serce, a do tego musiał się niedźwiedź podnieść. Poskoczyłem więc ku niemu, by zwrócić jego uwagę na siebie, lecz cofnąłem się czemprędzej, gdyż grizly jest nadzwyczaj rączem zwierzęciem pomimo pozornej niezgrabności.
Osiągnąłem cel zamierzony. Zaledwie mnie zobaczył, stanął na tylnych łapach nie dalej, jak o sześć kroków odemnie. W tem huknął mój strzał. Zdawało się, że niedźwiedź, uderzony z przodu, przewróci się na plecy. Ale nie runął, lecz począł się chwiać, przyczem postąpił o dwa kroki naprzód. W tej chwili posłałem mu drugą kulę, która go powaliła na ziemię. Leżąc, przyciągnął do siebie łapy, jakby niemi chciał kogoś objąć, przewrócił się na drugi bok, potem znowu napowrót, roztworzył łapy i nie ruszył się więcej. Nie wydał też żadnego głosu z siebie, nawet nie oddychał cicho. Szary niedźwiedź nie ma właściwie głosu, walka z nim jest zawsze cicha, milcząca, ale to właśnie przejmuje aż do szpiku, jak mawiał mój stary Sam Hawkens. Przy gromkim ryku lwa strzela się lepiej.
— Zabity! — rzekł Winnetou. — Obie kule poszły mu w rdzeń życia. Ale nie zbliżajcie się jeszcze do niego, bo ma twarde życie, które mu wraca chwilami!
Wszyscy śpiący zerwali się oczywiście po pierwszym strzale. Szako Matto milczał zwyczajem Indyan, a Treskow, chociaż nie tchórz, cofnął się w tył zupełnie. Hammerdull przecisnął się między konie, aż do mnie i zawołał:
— Niedźwiedź! Do wszystkich dyabłów, rzeczywiście niedźwiedź! A ja przespałem chwile jego ukazania sięǃ Byłem bardzo znużony! Teraz jestem na siebie tak zły, że gotów jestem obiema rękami walić się po pysku!
— Zrób to, kochany Dicku, zrób natychmiast! — upominał go Holbers.
— Milcz, stary koniu polny! Ażeby siebie samego bić po twarzy, na to trzeba znacznie więcej zręczności, aniżeli ty masz na przykład. Że też mnie zawsze musi się coś takiego zdarzyć! Czemu ta bestya była na tyle głupia, że przyszła dopiero wtedy, gdy ja zasnąłem?
Niepocieszony grubas byłby z pewnością poszedł bez obawy na niedźwiedzia, choć może nie odrazu byłby go szczęśliwie położył trupem. Ponieważ nie mógł zmierzyć się z żywym, poszedł teraz wbrew przestrodze Apacza do zabitego, aby pokazać, że go się nie boi. Przewrócił go, chociaż z wielkim wysiłkiem na jeden bok i na drugi, pociągnął za łapę i rzekł:
— Nie żyje, panowie! W przeciwnym razie nie pozwoliłby na to. Wnoszę, żebyśmy mu zdjęli buty i rękawiczki razem z całą skórą. Spać i tak przecież już nie będziemy!
Miał słuszność. Obok świeżo zabitego niedźwiedzia nie będzie spał żaden myśliwiec. Trzeba było rozpalić ognisko, rozeszliśmy się więc wszyscy, ażeby nazbierać chróstu. Przy świetle ognia przekonaliśmy się, że to niedźwiedzica, mająca może siedm cetnarów wagi.
— To zapewne jej trop widzieliśmy — rzekł Treskow.
— Nie — odparł Winnetou. — Tamten ślad pochodził od zwierzęcia, znacznie cięższego. Zresztą tamto nie była skwaw niedźwiedzia, lecz on sam. Pójdziemy po niego, gdy przybędzie Old Surehand.
Towarzysze dobyli noży, ażeby niedźwiedzicy zdjąć trzewiki, rękawiczki i kurtkę myśliwską, a ja i Winnetou przypatrywaliśmy się ich robocie.
— Uff! — zawołał nagle Winnetou, zrywając się i wskazując na wolne pole. — Tam stoi młody niedźwiedź!
Ogień rzucał światło daleko poza skały, dzięki temu ujrzeliśmy młodego niedźwiedzia pod krzakami, z których brałem paszę dla koni. Wielkością dorównywał średniemu cielęciu, był tylko grubszy.
— Hurra, to jej syn! — krzyknął Dick, wstał prędko i popędził do niedźwiedzia.
— Dicku, Dicku I wołałem za nim. — Nie bierzcie się do niego! On o wiele niebezpieczniejszy, aniżeli przypuszczacie!
— Głupstwo! Już go mam! — odpowiedział zdala.
Istotnie pochwycił go, ale i niedźwiedź jego. Jak do tego doszło, tego nie można było zobaczyć. Tarzali się obaj po trawie, a grubas ryczał:
— Woe to me! Help, Help! To bydlę nie chce mię puścić!
Apanaczka pobiegł z nożem w ręku do obydwu zażywnych bohaterów. Wsunąwszy rękę między człowieka a niedźwiedzia, pchnął silnie nożem niedźwiedzia. Skutek okazał się natychmiast, bo niedźwiedź więcej nie wstał, a Hammerdull zerwał się i zawołał ze złością:
— To bestya! Bydlę bez najmniejszej ogłady! Chciałem je pochwycić żywcem, a ono tak ze mną postępuje! Musiałem użyć wszystkich sił, ażeby utrzymać zdaleka jego zęby! Za to go upieczemy i spożyjemy!
Przywlókł do nas niedźwiadka za jedną nogę. Z tej walki wyszedł źle, bo ubranie miał w wielu miejscach podarte, a twarz podrapaną. Z rąk i nóg ciekła mu krew. Ta okoliczność wytrąciła z równowagi jego przyjaciela, który zamiast współczuciem, wybuchnął gniewnymi wyrzutami:
— Co ty zrobiłeś! Jak ty wyglądasz! Ten głupiec goni stąd, ażeby żywcem schwytać szarego niedźwiedzia! Czy widział kto taką głupotę? Co ja z tobą pocznę? Ty chyba rozum postradałeś! Czy zapomniałeś, że twój stary Holbers nie może patrzeć na twoją krew? Czy to jest miłość twoja, którą mi tyle razy oświadczałeś? Wszak takiemi głupstwami czynisz siebie i mnie nieszczęśliwym! Czy na to ci urosła skóra, żeby ją darły niedźwiedzie pazury? Czemuż stoisz i patrzysz na mnie jak niemy? Odpowiadaj, człowiecze!
Hammerdull istotnie stał z otwartemi ustami i patrzał sztywnie na przyjaciela, zdziwiony długą jego mową. Wprost nie wyobrażał sobie, żeby to mógł powiedzieć cichy, oschły Pitt Holbers. Wreszcie potrząsnął głową i rzekł:
— Picie, stary Picie, czy to ty rzeczywiście? Nie poznaję ciebie! Zrobiłeś się nagle strasznym mowcą! Ktoby w to uwierzył? Czy naprawdę tak mię miłujesz?
— Rozumie się, że cię kocham, głupcze! Dlaczego zrobiłeś mi tę przykrość, że dałeś się podrapać? Jak ty wyglądasz! Spojrzyjno w lustro! Ach prawda! Lustra tu niema. Ty mi tylko zmartwienia, troski i boleści sprawiasz! Radości z tobą dożyć nie można!
— Nie narzekaj już tyle! Czy masz ze mnie radość, czy boleść, to wszystko jedno, skoro tylko wogóle coś masz! Ktoby był przypuścił, że taki piesek jest taki silny!
— Piesek? Wcale stosowne porównanie! Ale ja nie mogę patrzeć dłużej na twoje pokiereszowane oblicze! Chodź ze mną do wody! Muszę cię obmyć!
Chwyciwszy go za ramię, pociągnął do potoku, płynącego w pobliżu. Gdy wrócili, był grubas obmyty, tylko ślady pazurów zmyć się nie dały, a ubranie nie zrobiło się całem.
— Czy ten człowiek nie wygląda jak włóczęga? — zapytał Pitt. — Proszę was, mr. Shatterhand, o pewną grzeczność!
— Jaką?
— Wy macie pod siodłem igły i nici. Pożyczcie mi ich, bo muszę mu przecież pozaszywać te manatki!
— Owszem, weźcie je sobie!
Gdy wyjął igłę i nici, zaczął nawlekać igłę, ale przez pół godziny nie mógł tego dokonać. Wreszcie zabrał się jakoś do szycia, ale szwy szły w takich odstępach, jak drzewa przydrożne. Gdy drugi raz nawlókł, zapomniał zrobić guz, szył więc bezskutecznie, dopóki nie zwróciłem mu uwagi na to, że za każdym razem wyciągał nitkę. Potem go pouczyłem, jak powinien pozszywać poszczególne miejsca. Na to on odrzucił kłębek, a podsuwając mi nogę Hammerdulla, podał zarazem igłę, kłując mię nią przez nieostrożność w palec.
— Weźcie się wy do łatania — rzekł z gniewem — jeśli to lepiej umiecie? Połatajcie tego hultaja! Ja już mam dość szycia!
Skutek mego pouczenia był taki, że siedziałem prawie do rana i naprawiałem kurtkę, spodnie i kamizelkę Hammerdulla. Tymczasem upieczono mięsa niedźwiedziego, posilono się nim, a łapy, jak wiadomo, najlepszy przysmak, owinięto i schowano na później, gdyż wtedy nabierają najlepszego smaku, kiedy już robaki zaczynają się w nich roić. Nie wiem, czy wszyscy to lubią.
Gdy dzień zaszarzał, wsiadłem ja i Winnetou na konia i prowadząc za cugle deresza Apanaczki, pojechaliśmy w górę doliny, by tam zaczekać na Old Surehanda. Znalazłszy się u wylotu parowu, którym miał zejść, zatrzymaliśmy się w pewnem oddaleniu przy zaroślach. Tam ukryliśmy siebie i konie, ale tak, że poprzez gałęzie mogliśmy Surehanda zobaczyć, gdyby się zjawił.
Ponieważ Utajom mogło wydarzyć się coś nieprzewidzianego, albo wódz mógł plan zmienić, przeto z pewnem naprężeniem czekaliśmy przybycia Old Surehanda. Może w godzinę potem ujrzeliśmy człowieka, idącego po drugiej stronię między drzewami. Nie wyszedł był jeszcze na wolne pole, dlatego nie mogliśmy go rozpoznać, ale ja mimoto odważyłem się zawołać:
— Mr. Surehand! Mr. Surehand!
Przybysz zatrzymał się, lecz tylko na chwilę. Jeśli to on był, powinien był zaraz się zbliżyć. Jako jeniec Indyan mógł się cieszyć, znajdując tu ludzi, którzy go znali. Przypuszczenie moje nie zawiodło mnie. Gdy poraz trzeci zawołałem go po nazwisku, wyskoczył ozemprędzej z pomiędzy drzew i podążył ku nam. Ponieważ my nie pokazywaliśmy się dalej, stanął w pół drogi i zapytał:
— Kto jest w zaroślach?
— Przyjaciel! — odpowiedziałem.
— Wyjdźcie stamtąd! Na Dzikim Zachodzie wskazana jest daleko idąca ostrożność.
— Oto jestem!
Z temi słowy na ustach wychyliłem się z zarośli, lecz Winnetou pozostał jeszcze w kryjówce. Old Surehand poznał mnie natychmiast.
— Old Shatterhand, Old Shatterhand!
Wypuścił z rąk strzelbę, przybiegł do mnie z otwartemi rękoma i przyciągnął... nie, porwał mnie do swojej piersi.
— Co za rozkosz, co za radość i szczęście! Przyjacielu! Old Shatterhand, wybawco mój dawniejszy i obecny!
Za każdem słowem odsuwał mnie i przyciągał do piersi. Oczy świeciły mu się, a policzki płonęły z nadmiaru szczęścia.
— Ktoby to był uważał za możebne — mówił dalej — że teraz będziecie w Rocky-Mountains i to w Dolinie Niedźwiedzi? Jakże się cieszę, jak szczęśliwym się czuję z tego powodu! Jaki was powód skłonił do tej podróży?
— Przybywam z Jefferson-City.
— Ach! Byliście u bankiera?
— Tak.
— On wam powiedział, że ja tu podążyłem?
— Tak.
— A wy udaliście się za mną?
— Oczywiście! Jefferson-City, winiarnia Lebruna w Topece, farma Fennera itd. Jak widzicie, mam dokładne wiadomości.
— Dzięki Bogu! Dzięki Bogu! Teraz jestem ocalony! Ale wy nie wiecie oczywiście, o czem ja mówię. Jestem jeńcem!
— Wodza Tusagi-Saricza!
— Skąd wy o tem wiecie? — spytał zdumiony.
— Dziś rano wypuszczono was za słowem honoru! — mówiłem dalej z uśmiechem.
— Zadziwiacie mnie! — zawołał.
— Macie zdobyć cztery skóry niedźwiedzie!
— Ach! Chciałbym już raz usłyszeć, skąd to wszystko wiecie!
— Kiedy wy wczoraj w parku rozmawialiście z wodzem, my leżeliśmy o trzy kroki w paproci, podsłuchując was.
— O nieba! Gdybym był to wiedział!
— Żadne słowo nie uszło naszej uwagi. Tej nocy jednak niepodobna już było was wyswobodzić, dlatego jeszcze wczoraj wieczorem zeszliśmy na tę dolinę, pomimo ciemności, by tu na was zaczekać. Jakże ucieszyliśmy się waszem przybyciem!
— Czy nie jesteście sami, że ciągle mówicie w liczbie mnogiej?
— Tak.
— Kto z wami tu przybył?
— Chodźcie mu się przypatrzyć!
Zaprowadziłem go do Winnetou, na którego widok krzyknął z radości i wyciągnął doń obie ręce. Apacz uścisnął je serdecznie i tak przemówił na powitanie:
— Winnetou cieszy się w duszy widokiem brata Surehanda. Myśleliśmy, że dościgniemy go dopiero w parku St. Louis, teraz jednak pokażemy wodzowi Utajów, iż nawet z pięćdziesięciu wojownikami nie potrafi zatrzymać u siebie w niewoli Old Surehanda!
— Dałem mu słowo, że powrócę! — wtrącił Old Surehand dla ostrożności. — Bez tego nie byliby mnie puścili.
— Wiemy o tem. Old Surehand nie powinien złamać słowa, lecz wrócić do nich. Ale potem przyjdzie Old Shatterhand i Winnetou do Utajów na krótką rozmowę.
— Muszę do jutra wieczorem przynieść cztery skóry niedźwiedzie, bo życie moje w niebezpieczeństwie. Czy o tem wie wódz Apaczów?
— Oczywiście. Old Surehand przyniesie żądane skóry. Ażeby zaś mógł tego dokonać, musi mi pozwolić, że oddalę się teraz.
Dosiadłszy konia, odjechał, nie podając ani powodu, ani celu wyjazdu. Ja jednak wiedziałem, że postanowił poszukać śladów niedźwiedzich.
— Dokąd on się udał? — spytał Old Surehand.
— Chce zapewne zrobić wam niespodziankę.
— Jaką?
— Gdybym to powiedział, nie byłoby już niespodzianki.
— Well! Czy musimy tu na niego czekać?
— Nie. Pojedziemy także. On nas potem odszuka.
— Będę wam bardzo chętnie towarzyszył, ale muszę przytem pamiętać, że czas mój bardzo drogi.
— Czy z powodu obowiązku dostarczenia skór niedźwiedzich?
— Tak.
— Na to jest jeszcze dużo czasu! Siądźcie na tego deresza!
— Macie trzy konie. Wobec tego nie jesteście chyba sami?
— Słusznie się domyślacie.
— Kto jest jeszcze z wami?
— Zaczekajcie chwilę! Z pewnością ucieszycie się na widok właściciela tego konia. To także wasz znajomy.
Winnetou podążył w górę doliny, a my w dół. Przed wyruszeniem zabrał oczywiście Old Surehand swoją strzelbę stamtąd, gdzie mu upadła. W oczekiwaniu nowej niespodzianki, stłumił w sobie ciekawość, której ja nie byłbym zresztą zaspokoił. Kiedy dojeżdżaliśmy do obozu, ujrzałem Hammerdulla, stojącego w jego pobliżu. Old Surehand zauważył go także i zapytał:
— Czy to nie stary Dick Hammerdull, mr. Shatterhand?
— Dobrze poznaliście.
— W takim razie będzie z nim także jego nieodstępny towarzysz Pitt Holbers?
— Oczywiście! To nierozłączni przyjaciele!
— To więc jest niespodzianka, która mię miała spotkać! Dziękuję!
Zostawiłem go w tem mniemaniu. Hammerdull przybiegł do nas, podał rękę Surehandowi i zawołał:
— Welcome, mr. Surehand, welcome! Spodziewam się, że przypominacie sobie wiernego Hammerdulla?
— Nigdy o was nie zapominałem, kochany Dicku!
— A Pitt Holbers żyje jeszcze w waszem sercu?
— Oczywiście.
— Obaj dumni jesteśmy z waszej przyjaźni!
Wjechaliśmy wreszcie do obozu i pozsiadaliśmy z koni. Hammerdull zaprowadził Old Surehanda pomiędzy skały i zawołał z tryumfem:
— Masz go, Picie Holbersie, stary szopie! Podaj mu rękę, lecz nie obejmuj go za szyję, bo potem nie mógłby się od ciebie uwolnić!
Old Surehand widział narazie tylko Holbersa, kiedy jednak rzucił wzrokiem na Apanaczkę, zdumiał się ogromnie.
— Apanaczka, mój czerwony brat Apanaczka! — zawołał. — Tego nigdy byłbym nie przypuścił! Teraz już wiem, mr. Shatterhand, jaką niespodziankę chcieliście mi sprawić. Czerwony brat pozwoli, że go uścisnę!
Oczy Komancza zapłonęły radością. Otworzył w milczeniu ramiona i rzucił się na piersi przyjacielowi, z którym zaprzyjaźnił się podczas wspólnej podróży do fortu Terrel. Gdy gość przywitał się z Treskowem, przedstawiłem mu wodza Osagów. Indyanin podał mu rękę ze zwykłą sobie godnością, skinął przyjaźnie głową i, wskazując na obie skóry niedźwiedzie, rzekł doń:
— Nasz brat ma Utajom przynieść cztery skóry niedźwiedzie?
— Istotnie — odparł Old Surehand.
— Dwie leżą już tu dla brata.
— Kto zabił te niedźwiedzie?
— Old Shatterhand wielkiego, Apanaczka zaś małego.
— To na nic mi się nie przyda. Ja muszę je sam upolować.
Teraz ja zapytałem:
— Czy wódz Utajów żądał tego od was wyraźnie?
— Wyraźnie? Nie.
— To nie róbcie sobie skrupułów!
— Ja jestem w tej sprawie innego zdania. Wódz nie mógł wiedzieć, że zastanę tu takich pomocników. Przypuszczał z pewnością, że przyniosę skóry niedźwiedzi, które sam zabiję.
— Co on myślał lub przypuszczał, to nas nic nie obchodzi. Wy trzymajcie się tylko umowy.
— Żądali tylko, żebym przyniósł cztery skóry.
— To je zaniesiecie. Dwie jeszcze się znajdą.
— Tej małej Tusaga Saricz nie przyjmie.
— Dlaczego?
— Bo jest z młodego niedźwiedzia.
— Skóra jest cała, niepodzielona, nie będzie więc mógł jej odrzucić.
— A jeśli jednak nie zechce się zgodzić?
— To my go do tego zmusimy. A wy uważacie to za skórę niedźwiedzią?
— Oczywiście!
— W takim razie wszystko w porządku! Tu idzie o to, żebyście dotrzymali słowa wedle swego przekonania, czy istotnie spełniliście warunki umowy, a nie o to, jak je rozumieją Utajowie.
— Rzeczywiście muszę wam przyznać słuszność. Powinienem kierować się tylko brzmieniem słów.
— I to zbyteczne! W tej sprawie może być jeszcze inne zapatrywanie.
— Jakie?
— Że nie potrzebujecie wcale przynosić skór.
— Nie rozumiem was!
— To przecież łatwo pojąć. Coby się stało, jeślibyście skór nie przynieśli?
— Mają mnie Indyanie zastrzelić.
— To możecie nie przynieść ani jednej! My postaramy się o to, żeby was nie zastrzelono.
— Istotnie macie słuszność, ale, jeśli w danej chwili nie będziecie pod ręką, to ja zginę!
— Już my to tak ułożymy, że będziemy pod ręką. Nie wdawajcie się tylko z czerwonymi w długie roztrząsania! Cóż wam obiecali? Jeśli cztery razy narazicie swoje życie i zabijecie cztery szare niedźwiedzie, mają wam darować tylko życie bez wolności. Czy to sprawiedliwe?
— Pewnie, że nie!
— Wy im przyrzekliście tylko, że powrócicie i tego musicie dotrzymać. Więcej ani oni od was, ani wy od siebie nie możecie żądać. Teraz zresztą nie czas tem się zaprzątać. Macie coś ważniejszego do roboty.
— Co?
— Posilić się.
— Zgadliście — odrzekł z uśmiechem. — Czerwoni trzymali mnie bardzo krótko i od trzech dni nie dali ani kąska.
— To nie żałujcie sobie!
Podano mu mięsa, które zaczął ze smakiem zajadać. Ja tymczasem w tajemnicy przed nim szepnąłem towarzyszom, żeby w swoich rozmowach wobec niego unikali słów Tibo taka, Tibo wete, Wawa-Derrik i myrtle-wreath. Skłoniły mię do tego zarządzenia pewne powody. Gdy zwróciłem się z tem żądaniem do Apanaczki, spojrzał mi badawczo w twarz, lecz nie odezwał się ani słowem. Mnie nasunęło się podejrzenie, że on zaczął teraz się domyślać rzeczy, które, jak mi się zdawało, ja tylko wiedziałem.
Konie puściliśmy wolno, żeby pasły się nad wodą, a sami poukładaliśmy się przed skałami, ażeby mieć zwierzęta na oku i w razie potrzeby móc ich bronić ze strzelbami w ręku. Towarzysze zaczęli opowiadać zdarzenia ze swego życia, lecz nie podali niczego, coby mogło przyczynić się do rozświetlenia stosunków, które zajmowały nas obecnie. Wyjątek stanowiło opowiadanie Old Surehanda o tem, jak dostał się w ręce Utajów.
Odbył sam całą tę daleką drogę i obozował przed czterema dniami nad źródłem, w którego otoczeniu nie było ani śladu człowieka. Czując się pewnym, zdrzemnął się, lecz zbudzili go nagle dwaj czerwoni, jeden młody, a drugi stary, którzy klęczeli nad nim z dobytymi nożami. Odrzuciwszy ich na bok, zerwał się i wyjął rewolwer, lecz oni rzucili się nań mimoto z nożami, musiał więc ich zastrzelić. Ale w następnej chwili otoczyło go pięćdziesięciu czerwonych i tak go zdusili, że pomimo niezwykłe] siły nie mógł się obronić. Wyrwano mu rewolwer, a jego samego powalono i skrępowano. Więcej nie potrzebował opowiadać, gdyż podsłuchaliśmy to w obozie Utajów.
Na tej rozmowie upłynął nam czas do południa, a wkrótce potem nadjechał Apacz. Zeskoczywszy z konia, zapytał mnie:
— Czy brat Surehand dowiedział się o wszystkiem?
— Tak — odrzekłem.
— Czy weźmie te dwie skóry?
— Weźmie.
— Pójdziemy z Old Shatterhandem i Apanaczką!
— Dokąd?
— Do legowiska niedźwiedzia, którego ślady widzieliśmy wczoraj.
Na to zawołał szybko Hammerdull:
— A ja nie mogę wam towarzyszyć?
— Nie.
— Dlaczego?
— Parów jest wązki, każdy więc zbyteczny człowiek zawadzałby tylko.
— Dick Hammerdull nigdy nie zawadza. Czy uważacie mnie za nicponia, albo tchórza, który ucieknie, gdy zobaczy nos niedźwiedzia?
— Przeciwnie, Dick Hammerdull posiada za wiele odwagi i przez to właśnie może nam przynieść wielką szkodę. Syn niedźwiedzicy dał mu już dobrą nauczkę.
— Nauczkę, czy nie nauczkę, to wszystko jedno, przyrzekam jednak, że wezmę ją sobie do serca!
Mały grubas jął tak natarczywie prosić, że Winnetou ustąpił, mówiąc:
— Niech więc gruby brat pójdzie z nami, ale, jeśli popełni jaki błąd, lub nie posłucha mnie, nie wezmę go już nigdy z sobą!
Holbers i Treskow nie obrazili się tem, że mieli zostać, lecz Szako Matto zapytał z przykrością:
— Czy Winnetou sądzi, że wódz Osagów stał się już nieużytecznym wojownikiem?
Apacz zaś odparł na to:
— Czy Szako Matto nie wie, dlaczego zostawiam go tutaj? Kto obroni nasze konie, gdy podczas naszej nieobecności ukaże się niedźwiedź, albo nadejdą ludzie nieprzyjaźni?
Na Holbersa i Treskowa rzeczywiście nie można było się zdać, to też Osaga odczuł to jako wyszczególnienie i rzekł z dumą:
— Konie będą bezpieczne. Niech moi bracia będą o to spokojni!
Wziąwszy tedy strzelby, opuściliśmy obóz i może po dziesięciu minutach dostaliśmy się do parowu. Wspinając się pod górę, staraliśmy się unikać wszelkiego szmeru i tem ostrożniejsi byliśmy, im wyżej dochodziliśmy. Dick Hammerdull szedł jako drugi zaraz za Winnetou z miną, pełną ufności w siebie. Gdyby go były zobaczyły niedźwiedzie w tym stanie, byłyby wszystkie pouciekały.
Przybywszy na miejsce, które wczoraj już zwiedziliśmy byli, zbadaliśmy bardzo dokładnie część drogi w górę i w dół, lecz nie dostrzegliśmy niczego. Widocznie niedźwiedź nie przeszedł był na drugą stronę. Przeprawiliśmy się przez potok, wydrapaliśmy się na ową skałę i natrafiliśmy na ślady, które widzieliśmy już wczoraj. Łączyły się one w szeroko wydeptaną ścieżkę, wiodącą poza róg skały. Winnetou nie poszedł tam odrazu, lecz wsunął głowę tylko tak daleko, że mógł jednem okiem spojrzeć na drugą stronę. Stanął nieruchomo i wyciągniętą poza siebie ręką dał nam znak, żebyśmy milczeli. Byłem pewien, że zobaczył niedźwiedzia. Kiedy się potem znowu do nas zwrócił, promieniała mu cała twarz.
Wziął Hammerdulla za ramiona i, nie mówiąc ani słowa, wsunął go całkiem cicho i powoli poza róg skały i kazał mu tam popatrzeć. Ale już w następnej chwili blady jak trup grubas cofnął głowę, przesunął się obok mnie i drugich, dopóki nie dostał się na ostatnie miejsce. Teraz i ja spojrzałem poza krawędź i przekonałem się, że bladość Hammerdulla nie przynosiła mu hańby. Między skałami i gęstymi krzakami kolczastymi wiodła ścieżka aż do miejsca, gdzie kamienie tworzyły potężną ścianę z daleko wystającym dachem. Tam leżał na zgrzebanej ziemi, trawie i kupie gałęzi „król niedźwiedzi“. Zasługiwał na tę nazwę, bo tej wielkości niedźwiedzia do tego czasu nie widziałem. Miał prawnie ze czterdzieści lat, czego dowodziła sierść, która nawet wskazywała na jeszcze starszy wiek. Co za cielsko, głowa i członki! We śnie wydawał się olbrzymem. Jakże musiał wyglądać, kiedy się podniósł! Gdy wreszcie także Apanaczka i Old Surehand uradowali się widokiem niezwykłego zwierzęcia, zeszliśmy na naradę. Gdy Old Surehand i Apanaczka podali pewne rady, a Hammerdull otoczył się odważnem milczeniem, Winnetou utopił we mnie wzrok, z owym nieopisanym wyrazem, którego nigdy nie zapomnę, i zapytał:
— Czy brat Shatterhand ma jeszcze do mnie zaufanie, jak dawniej?
Skinąłem głową, choć wiedziałem, co Apacz zamierzał.
— Do mnie, mojej ręki i mego noża? — zapytał znowu.
— Tak.
— Czy brat powierzyłby mi swoje życie?
— Bez wahania.
Byłbym nie zaprzeczył, gdybym nawet miał co do tego wątpliwości, bo Winnetou byłby mnie także powierzył się bez namysłu.
— Niech bracia pójdą za mnąǃ
Poprowadził nas napowrót do gęstych zarośli, a zatrzymawszy się tam, rzekł:
— Za tym krzakiem ja się ukryję, a Old Shatterhand sprowadzi tu niedźwiedzia tak, żeby musiał przejść obok mnie. Inni bracia przykucną za owymi kamieniami i będą uważali na to, co nastąpi! Old Shatterhand i Winnetou to jedno. Obydwaj mają jedno ciało, jedną duszę i jedno życie. Jego życie należy do mnie, a moje do niego. Howgh!
— Co chcecie uczynić? — zapytał niespokojnie Old Surehand.
— Nic takiego, coby was mogło przestraszyć — odpowiedziałem.
— Obawiam się, że narażacie się na wielkie niebezpieczeństwo!
— Niebezpieczeństwa niema, gdyż ja znam Winnetou. Czyńcie tedy śmiało, co on wam polecił i weźcie z sobą moje strzelby!
— Co? Jak? Idziecie bez broni?
— Nie. Bezbronnym nie będę. Idźcie tylko... idźcie!
Udali się poza kamienie i przykucnęli tam. Winnetou wziął nóż w lewą rękę i ukrył się za krzakami. Dla uspokojenia mnie szepnął:
— Wiatr jest nam sprzymierzeńcem. Gdyby jednak niedźwiedź mnie zwęszył, ty go pierwszy pchniesz.
Nie obawiałem się wcale spotkania z niedźwiedziem. Tylko nieznane niebezpieczeństwo może człowieka niepokoić; gdy się je zna, a nawet widzi blizko, niepokój ustępuje. Dobyłem noża także lewą ręką i skoczyłem z powrotem do krawędzi skalnej. Niedźwiedź leżał tam jeszcze tak samo, jak przedtem. Prawdopodobnie najadł się w nocy i spał teraz, nie przeczuwając, że to ostatni jego sen. Podniósłszy kamień, poszedłem bliżej i ugodziłem niedźwiedzia. Zwierz zbudził się, podniósł głowę i utkwił we mnie jadowity wzrok. Potem odrazu powstał z szybkością, którejby mu pozazdrościł nawet tygrys lub pantera. Ja skoczyłem poza krawędź skały i z oczyma, zwróconemi na nią, kroczyłem wstecz ku krzakowi, za którym stał Apacz. Wtem ukazał się niedźwiedź. Teraz już chodziło o me życie, albowiem, gdybym się potknął i upadł, byłbym już nie wstał.
Sztuka polegała na tem, żeby niedźwiedzia zwabić do przejścia obok Winnetou i przez to umożliwić Apaczowi pchnięcie. Z ociężałą lekkością, właściwą także słoniowi, ruszył niedźwiedź za mną na pozór powoli i z namysłem, w rzeczywistości jednak szybko i stanowczo. Widział tylko mnie i zbliżał się ku mnie prędko. Tego właściwie chciałem. Kiedy dostałem się do zarośli, był już odemnie tylko o ośm kroków. Teraz zacząłem się cofać szybciej, dopóki nie podszedł aż do krzaku, w którym czyhał Winnetou. Gdybym go był puścił jeszcze o krok dalej i nie zmusił, by się zatrzymał, byłbym zgubiony. Przed olbrzymiemi łapami tego potwora nie ostałoby się żadne stworzenie świata. Skoczyłem o dwa kroki naprzód i podniosłem rękę. Wtedy Winnetou wystąpił z dobytym nożem z zarośli i stanął za niedźwiedziem. Zwierz zatrzymał się na mój pozorny atak i wyprostował się szybko. Przewyższał mnie o głowę. W tej samej chwili pchnął go Apacz z ową szybką rozwagą, niezbędną, jeśli się chce ugodzić zwierzę we właściwe miejsce, to jest w serce, między dwa żebra. Ostrze noża wbiło się aż po rękojeść, Apacz nie zostawił go jednak w ranie, lecz wyrwał czemprędzej, żeby nie zostać bez broni.
Potwór zachwiał się, jakby miał runąć, lecz odwróciwszy się niespodzianie, wyciągnął łapy za Winnetou, który zaledwie zdołał odskoczyć. Teraz Apaczowi groziło niebezpieczeństwo śmierci. Ja stanąłem natychmiast za niedźwiedziem, pchnąłem go i odskoczyłem, zostawiając nóż w ranie. Teraz już niedźwiedź nie zachwiał się, lecz stanął nieruchomo. Trwało to może pół minuty, poczem runął na miejscu, jakby uderzony niewidzialnym młotem i nie poruszył się więcej.
— Uff! Pchnąłeś go znakomicie! — rzekł Apacz, wyciągając do mnie rękę. — Pewnie już nigdy nie wstanie!
— Ja tylko dopomogłem tobie — odrzekłem. — Serce olbrzyma tkwi chyba w dziesięciu workach, tyle trzeba było siły, ażeby wbić w nie ostrze noża.
Przed nami leżało cielsko, ważące przynajmniej dziesięć cetnarów, a dokoła rozchodził się odór, który zabijał wszelki smak na jego łapy. Zazwyczaj cuchną koty przenikliwiej niż niedźwiedzie, ale ten tworzył wyjątek.
Gdy nadeszli towarzysze, rozciągnęliśmy niedźwiedzia i wtedy dopiero mogliśmy ocenić ogrom jego kształtów, oraz wyobrazić sobie, coby z nas było, gdybyśmy byli nie mogli zaufać naszym nożom.
— Ja sobie tak tego nie przedstawiałem — rzekł Old Surehand. — Pójść tylko z nożem na takiego potwora, to naprawdę kuszenie Pana Boga. Nie należę do słabych, ani do tchórzów, ale na tobym się nie odważył!
— Brat się myli — odpowiedział Winnetou. — Dobry nóż i pewna ręka często są lepsze, niż dokładnie wymierzona kula. Nie każdy zresztą niedźwiedź tak wielki jest, jak ten.
Apanaczka milczał. Wyrwał nóż mój z ciała niedźwiedzia, a musiał przy tem użyć tyle siły, że tylko cicho głową potrząsnął. Tem głośniej zachowywał się Hammerdull. Przypatrzył się ranom zwierza i zawołał ze zdumieniem:
— Tuż obok siebie! Jak można znać miejsce, w które należy wbić nóż?
— Na to nie pomoże żadna reguła, trzeba mieć miarę w oku — odpowiedziałem. — Nie wszystkie niedźwiedzie są jednakowo zbudowane, a futro może także czasem okropne skutki spowodować!
— Hm! A jeśli się trafi w żebro?
— To nóż się ześliźnie, a w nagrodę za to myśliwy traci szybko skalp.
— Dziękuję! W takim razie ja wolę moją strzelbę! Gdyby można było jedną ręką powoli wyszukać miejsce, żeby w nie potem pchnąć drugą, to i ja wtedybym spróbował.
— Walka z szarym niedźwiedziem nie jest zarzynaniem świń.
— Sam to widziałem. Cóż teraz zrobimy z tym nieszczęśliwcem?
— Zdejmiemy zeń skórę, a jego zostawimy.
— A mięsa nie weźmiemy?
— Dziękuję za nie!
— Czemu?
— Byłoby twarde jak podeszwy. Spieszmy się, gdyż Winnetou, jak się zdaje, ma dla nas jeszcze inną robotę.
— Brat Shatterhand odgadł — potwierdził Apacz.
— Czy jest jeszcze gdzie trop niedźwiedzia?
— Bardzo daleko stąd, w górnym końcu doliny.
— To jest łatwo zrozumiałe, bo niedźwiedzie nie żyją tak blizko siebie, jak bobry. Czy brat Winnetou sądzi, że uporamy się jeszcze dzisiaj przed nocą?
— Spodziewam się. Konie zaniosą nas tam szybko.
— A mnie wolno będzie pójść z wami?
— Nie — odpowiedziałem ja.
— Dlaczego? Czy źle się zachowałem w minionej wyprawie?
— Tu nie potrzebowaliście wogóle się zachowywać. Zresztą zdaje mi się, że ten hultaj był dla was za wielki?
— Nie będę temu przeczył, bo istotnie można sobie pozwolić na niedźwiedzia, ale przecież nie na takiego. Gdy go tylko zobaczyłem, cofnąłem się zaraz do ostatniego szeregu. Taką samą skromność okazałbym, gdybym powtórnie wziął udział w polowaniu.
— Tak być nie może. Szako Matto obraziłby się, gdybyśmy go i tym razem wykluczyli od udziału w wyprawie na drugiego niedźwiedzia.
— Czy go wykluczycie, czy nie, to wszystko jedno, byleby tylko mógł z wami pójść. Ustępuję więc chętnie jemu miejsca.
— Chętnie, czy nie, to wszystko jedno, jeśli tylko musicie to zrobić — rzekłem, żartując sobie z niego. — Teraz pójdźcie do obozu po konia, ażebyśmy nie musieli nieść tej ciężkiej skóry.
Posłuchał wezwania i wrócił wkrótce z Pittem Holbersem.
— Oto koń — rzekł — któregoście chcieli, mr. Shatterhand!
Widząc, że nie rozumiem dowcipu, dodał, iż klacz swoją zostawił na dole przy potoku, a Pitta Holbersa przyprowadził do nas na skałę. Wtedy był już niedźwiedź „rozebrany z kubraka, butów i rękawiczek“, przeto rozkazałem:
— Weźcie skórę i naładujcie na konia!
— Jakto? Na moją klacz? — spytał Hammerdull, krząkając. — Sprowadziłem ją tylko dla siebie, a nie pod skórę!
— A któż ją poniesie?
— Koń, którego zażądaliście. Ten oto koń polny stary szop, Pitt Holbers.
Teraz dopiero wyjaśniło się poczciwemu Holbersowi, dlaczego przyjaciel zabrał go z sobą. Huknął też nań gniewnie:
— A tobie co? Ja myślałem, że pierwszy miałem zobaczyć zabitego niedźwiedzia, a tymczasem ty zaczynasz ze mną figle!
— Nie zapalajże się zbytnio, kochany Picie! Czyż nie ty pierwszy z was go widzisz?
— Ale skóry nie zawlokę!
— Pewnie, bo masz swojej co dźwigać. Weź ją więc tylko do konia!
Gdy oni wlekli na dół ciężką skórę, my ruszyliśmy prędzej. Teraz dopiero przedstawiło nam się w całej swej grozie niebezpieczeństwo, któreśmy przebyli. Na podobne przedsięwzięcie można było odważyć się tylko z Winnetou. Najmniejszy brak zręczności i przytomności umysłu może przyprawić myśliwego o utratę życia.
Znalazłszy się w obozie, oświadczyliśmy Szako Macie, że teraz pojedzie z nami na drugiego niedźwiedzia. Treskow, Holbers, Hammerdull i Apanaczka mieli zostać przy skórach. Ostatni byłby chętnie przyłączył się do nas, wiedział jednak dobrze, czemu go zostawiamy. Na niego jednego mogliśmy zdać się bardziej, aniżeli na tamtych trzech razem.
Pojechaliśmy teraz doliną w górę obok miejsca, w którem spotkaliśmy się z Old Surehandem. Oprócz podania odległości, nie wspomniał nam Winnetou niczem o przygodzie, która nas teraz czekała.
Dolina była nadzwyczaj długa i tem węższa, im dalej posuwaliśmy się w górę. Kilkakrotnie spotykaliśmy bawoły, częścią pojedyńczo, częścią w małych gromadkach, ponieważ pora wędrówki jeszcze była nie nadeszła. Tak dalece nie bały się one ludzi, że nie uciekały przed nami, lecz tylko ustępowały się na bok. Z tego wywnioskowaliśmy, że w lecie nie płoszyli ich myśliwi. Niektóre starsze nie usuwały się nawet z drogi, lecz wytrzeszczały na nas zdziwione oczy, lub pochylały ku nam wyzywająco wielkie łby z rogami. Na widok bawołów odezwała się w nas żyłka myśliwska, nie mogliśmy jednak dać jej folgi, gdyż nie mieliśmy czasu, a z niedźwiedzi było mięsa aż nadto.
Westman nie zabija nigdy zwierzęcia, jeśli nie potrzebuje jego mięsa. Nieprawdą jest też, jakoby Indyanie w porze obydwu wielkich wędrówek bawołów czynili wśród nich niepotrzebne spustoszenie. Czerwoni wiedzą aż nadto dobrze, że bez tych trzód nie mogliby żyć, dlatego zdobywają tylko tyle mięsa, ile potrzebują. Jeśli buffalo wyginął, to winę tego ponoszą wyłącznie biali, którzy zbierali się nieraz w całe towarzystwa, wynajmowali pociągi kolejowe i zatrzymywali się tam, gdzie spotykali na preryi trzodę bawołów. Z pociągu strzelali potem do zwierząt z czystej chęci mordowania, dopóki nie nasycili się strzelaniną. Czy trafione bawoły naprawdę ginęły, czy tylko ranne były, oto wcale nie pytano. Postrzelone ofiary wlokły się dalej i padały, by stać się pastwą żarłoczności sępów i wilków. Tak wystrzeliwano tysiącami lub raniono śmiertelnie bawoły, a miliony cetnarów mięsa gniły, nie przynosząc człowiekowi najmniejszego pożytku. Ja sam bywałem w miejscach, w których dopuszczano się takich mordów masowych, widywałem stosy bielących się kości. Nawet skór i rogów nie zabierano.
Na widok pól, zasłanych trupami bawołów, ogarniał żal i złość serce prawdziwego westmana, a co o tem myśleli i mówili Indyanie, to sobie nie trudno wyobrazić. Podejrzywali oczywiście, że rząd nietylko cierpi, lecz nawet popiera te nikczemne rzezie, ażeby przyspieszyć zgubę rasy czerwonej zapomocą wygłodzenia. A jeśli czerwony próbował opierać się tej bydlęcej strzelaninie, walono weń tak samo bezwzględnie, jak w bawoły.
Gdzie podziały się bizony, gdzie dumni, rycerscy czerwoni i biali strzelcy? Twierdzę, że niema już ani jednego z tych westmanów, o których czynach opowiadano sobie przy ogniskach obozowych. Kości ich rozprószone, a gdzie teraz pług lub motyka wydobędzie z ziemi zwietrzałą czaszkę, tam odbył się pewnie skrytobójczy napad, lub rozegrała się rozpaczliwa walka, w której jak wszędzie na przesiąkniętym krwią Zachodzie bezlitosna siła gnębiła istotne prawo.
Jechaliśmy już z godzinę, niezbyt wolno, a jednak nie dotarliśmy byli jeszcze do końca Kui-erant-yuaw, kiedy Winnetou zatrzymał konia i rzekł:
— Za dwie minuty dojdziemy do miejsca, w którem Winnetou znalazł bawołu, zabitego przez niedźwiedzia. Zwycięzca pożarł niewiele mięsa, pogruchotał tylko kości i mlecz z nich wyssał, a tak czyni tylko szary niedźwiedź. Ślady jego wiodły do brzegu tej doliny, a potem trochę pod górę.
— Czy Winnetou znalazł tam jego legowisko? — spytał Old Surehand.
— Nie. Chciałem tylko wyszukać trop jego, a nie spłoszyć go, by moi bracia mogli powiedzieć, że zabili także szarego niedźwiedzia. Sądzę, że postąpiłem dobrze.
— Tak, to słuszne! Gdy pokażę skóry, chcę przynajmniej o jednej powiedzieć, że sam ją zdobyłem.
— Czy Old Surehand życzy sobie może, żebyśmy mu zostawili tego niedźwiedzia?
— Proszę o to!
— Zgoda! Czy brat weźmie sobie niedźwiedziówkę Old Shatterhanda?
— Nie, mogę zaufać swojej strzelbie.
— A co ja będę przytem robił? — zapytał wódz Osagów. — Czy mają potem o Szako Macie opowiadać, że w jego obecności ubito cztery niedźwiedzie, a on przytem ani ręką nie ruszył?
— Jeśli mój czerwony brat zechce, będzie miał także co czynić, gdy tylko znajdziemy niedźwiedzia.
Ku końcowi rozmowy ruszyliśmy byli dalej, gdy wtem Winnetou zatrzymał swego konia i wyciągnął rękę, wskazując przed siebie. O tysiąc może kroków wyszedł z pomiędzy drzew po lewej stronie doliny niedźwiedź i biegł potem przez osłoniętą równinę. Głowę miał głęboko ku ziemi spuszczoną i nie patrzał ani w prawo, ani w lewo, wskutek czego nas nie widział, a zwietrzyć nas nie mógł, bo wiatr wiał w dół doliny.
— W jasny dzień! — rzekł Old Surehand. — Musi być bardzo głodny!
— Tak — potwierdził Winnetou. — Drugim powodem opuszczenia legowiska o tej porze jest to, że w tej okolicy dawno już nie było myśliwych.
— Gdzie leży bawół? — zapytałem.
— Brat mój nie może go stąd zobaczyć, bo po drodze rosną małe krzaki — odpowiedział Apacz.
— Zaoszczędziliśmy sobie czasu dzięki temu, że niedźwiedź wbrew swoim zwyczajom sam wyszedł teraz, bo nie potrzebujemy go szukać. Zsiądźmy tutaj i przywiążmy konie! Krzak, o którym mówił Winnetou, pozwala nam zbliżyć się do niego niepostrzeżenie.
— Niech moi bracia zaczekają chwileczkę! — rzekł Osaga, kiedy zsiadaliśmy z koni.
— Dlaczego? — — zapytał Old Surehand.
— Nie mam nic przeciwko temu, żeby brat Surehand zabił tego niedźwiedzia, lecz jabym chciał także wziąć udział w polowaniu.
— W jaki sposób?
— Tak, jak Old Shatterhand i Winnetou.
— To zbyt zuchwałe!
— Nie.
— Przeciwnie! Ja nie jestem pewien, czy zdołam go odrazu tak ugodzić nożem, żeby padł. Czy Szako Matto jest tego pewien?
— Ja także nie zabiłem dotychczas nożem niedźwiedzia. Nie radzę też brać noży, co istotnie byłoby niebezpiecznem. Ale czy Old Surehand może liczyć na swą strzelbę?
— Tak.
— To łatwo będzie go zabić. Mój brat ukryje się ze swoją strzelbą, a ja podprowadzę mu niedźwiedzia, jak przedtem Old Shatterhand Winnetou.
— Jeśli Szako Matto odważa się na to, to nie mogę na to się nie zgodzić.
— Nie będzie to jeszcze dowodem odwagi, byle tylko kula tam ugodziła, gdzie należy.
— Pshaw! Ja chyba nie spudłuję!
— Czy Old Shatterhand i Winnetou nie sprzeciwiają się temu?
Oczywiście nie sprzeciwiliśmy się wcale. Przywiązaliśmy konie i ruszyliśmy jeden za drugim ku oznaczonemu krzakowi. Przybywszy tam, zastaliśmy niedźwiedzia obok bawołu. Odwrócony od nas grzebał w nim pazurami, ażeby wydobyć kości z mleczem. Wiadomo bowiem, że obok mózgu jest szpik największym przysmakiem szarego niedźwiedzia. Może o trzydzieści kroków od nas leżał głaz tak wielki, że człowiek mógł za nim się ukryć. Osaga wskazał tam ręką i rzekł:
— Brat Surehand położy się za tym kamieniem a ja pójdę do niedźwiedzia i sprowadzę go bliżej. Będzie to dla mnie zabawka.
Ja i Winnetou byliśmy innego zdania, aniżeli Szako Matto, gdyż oddalenie niedźwiedzia od głazu było zbyt wielkie. Milczeliśmy jednak obydwaj, żeby nie urazić dumy Osagi.
On, zostawiwszy swoją strzelbę u nas, położył się na ziemi i polazł ku skale, która go zasłaniała przed oczyma niedźwiedzia. Old Surehand posunął się za nim, oczywiście ze strzelbą, w ten sam sposób. Koło głazu zatrzymał się Old Surehand, Osaga zaś poszedł dalej.
Niedźwiedź wciąż jeszcze nie widział tego, co przeciw niemu przedsięwzięto i chrupał kości potężnemi zębami. Szako Matto posuwał się coraz to dalej naprzód, co było raczej nierozwagą, aniżeli odwagą.
— Uff! — rzekł Apacz. — Trzymajmy strzelby w pogotowiu! Wódz Osagów nie umie sobie drogi podzielić.
Ja także nie mogłem pojąć Szako Matty, dlaczego nie brał w rachubę rączości szarego niedźwiedzia. Powinien był tylko o taką przestrzeń oddalić się od Old Surehanda, żeby w drodze powrotnej zwierz go nie doścignął. Wreszcie Winnetou nie mogąc patrzeć na te błędy Osagi, złożył obie dłonie przy ustach i zawołał:
— Stać, Szako Matto, stać!
Osaga podniósł się z ziemi, ale niedźwiedź usłyszał to także i zwrócił się w stronę, skąd głos pochodził. Ujrzawszy Indyanina, pobiegł kłusem ku niemu. Trzeba wziąć na uwagę, że kłus szarego niedźwiedzia dorównywa szybkości konia. Szako Matto zbliżył się do niego na dwadzieścia kroków, miał więc do Old Surehanda pięćdziesiąt. Na tej drodze musiał go niedźwiedź doścignąć. Do tego należy dodać, że, jeśli Old Surehand chciał niedźwiedzia nietylko zranić, lecz położyć trupem, nie mógł strzelać, zanimby zwierz nie podniósł się z ziemi i nie odsłonił mu swej piersi. To też zawołałem nań pośpiesznie:
— Teraz nie strzelać, mr. Surehand! Ja obronię Osagę!
Wymierzyłem niedźwiedziówkę i czekałem. Szako Matto nigdy chyba w życiu tak nie zmykał, ale napróżno. Niedźwiedź zbliżał się doń gwałtownie.
— Szako Matto, zboczyć! — krzyknąłem.
On i niedźwiedź pędzili wprost na nas, trudno więc było strzelić do zwierzęcia, a nie ugodzić człowieka. Indyanin nie zważał jednak na mój okrzyk i leciał prosto dalej. Wobec tego wyskoczyłem daleko z za krzaka i powtórzyłem przestrogę. Gdy niedźwiedź był już tylko o trzy kroki od Szako Matty, zrozumiał ten mnie i skręcił szybko na bok, a ja mając wolny cel, posłałem zwierzowi kulę, zanim zdołał zwrócić się za nim. Oczywiście nie był to strzał śmiertelny. Chodziło mi tylko o wstrzymanie niedźwiedzia i to mi się udało, bo zaraz stanął. Zwracając głowę na wszystkie strony, zobaczył swą krew i podniósł łapę do rany pod szyję. Z tej chwili skorzystał Old Surehand, podniósł się za skałą i ruszył śmiałym krokiem ku niedźwiedziowi. Oddalenie wynosiło mniej więcej trzydzieści stóp. Widząc nadchodzącego strzelca, wyprostował się niedźwiedź. Old Surehand szedł niewzruszenie naprzód i wypalił doń dwa razy w odstępie kilku kroków, a potem odrzucił strzelbę i dobył noża. Przezorność ta okazała się na szczęście zbyteczną, bo niedźwiedź padł, potarzał się kurczowo przez chwilę, drgnął kilka razy łapami i dusza jego uleciała do wiecznych ostępów, a cielsko z futrem zostało przy nas.
Od ostrzegawczego okrzyku Winnetou upłynęła ledwo minuta, tak szybko rozegrała się cała scena. Szako Matto stał obok nas, ciężko i głęboko oddychając.
— Życie moje było już w niebezpieczeństwie! — sapnął.
— Dlaczego brat mój był tak nieostrożny? — odpowiedział Apacz.
— Ja nieostrożny?
— A któż inny?
— Winnetou!
— Uff! Ja?
— Gdybyś był nie zawołał na mnie przedwcześnie, byłby niedźwiedź nie zwrócił na mnie uwagi. To przecież jasne!
Apacz patrzał mu przez chwilę z uśmiechem w oczy i nie rzekłszy ani słowa, odwrócił się od niego dumnie:
— On się odwraca! Czy ja nie mam słuszności — zapytał Osaga mnie.
— Wódz Osagów istotnie jest w błędzie — odpowiedziałem.
— Old Shatterhand się myli!
— Udowodnij to!
— Czy musiał Winnetou spowodować to, że niedźwiedź zwrócił uwagę na mnie?
— Oczywiście. Wszak sam lazłeś do niego w tym celu.
— Ależ nie należało czynić tego tak wcześnie!
— Właśnie, że powinieneś był wstać wcześniej i krzyknąć na niedźwiedzia, a wtedy zwierz nie byłby cię tak rychło doścignął, a ty nie byłbyś popsuł przyjemności Old Surehandowi.
— Ja popsułem mu przyjemność? Czem?
— Tem, że ja musiałem dać strzał, ażeby ocalić twoje życie.
— Ten strzał pozbawił Old Surehanda przyjemności?
— Oczywiście!
— Nie rozumiem Old Shatterhanda!
— To nie trudno pojąć. Czy Old Surehanda nie może to złościć, że niedźwiedź dostał kulą ode mnie, zanim on położył go trupem.
— Uff, uff! Nad tem nie pomyślałem.
— Pomyśl także nad tem, że powinieneś był podziękować Winnetou, zamiast czynić mu wyrzuty, bo gdyby on nie był na ciebie zawołał, a ty jeszcze bardziej był zbliżył się do niedźwiedzia, nie żyłbyś już teraz prawdopodobnie.
Odwróciłem się także i poszedłem do niedźwiedzia. Winnetou i Old Surehand zdejmowali zeń skórę. Zwierz był, że tak rzeknę, w sile wieku, zabraliśmy więc jego łapy. Za radą Szako Matty wykroiliśmy jeszcze szynkę, gdyż należało zaopatrzyć się w mięso, które powinno było utrzymać się w górach dobrze.
Mając już czwartą skórę, mogliśmy powrócić do obozu. Cztery niedźwiedzie, zabite w ciągu jednego dnia! Była to niezwykła zdobycz, pomimo że między nimi znajdował się jeden młody. Nie małe też znaczenie miała ta okoliczność, że nikt z nas nie odniósł przy tem rany. Podobne polowanie mogło się udać tylko w tem odległem, przez białych nieodwiedzanem, Kui-erant-yuaw. Powodzeniem tem cieszyliśmy się wszyscy, a nie mniej Old Surehand, który mógł przekonać Utajów, że niedźwiedzie go nie rozszarpały.
Do obozu dostaliśmy się już późno po południu. Postanowiliśmy jednak jeszcze tego wieczora poczynić kroki celem uwolnienia Old Surehanda, nie chcieliśmy bowiem z tem zwlekać, jakkolwiek on otrzymał dwudniowy termin na spełnienie swego zadania.
Old Surehand nie mógł sam wlec skór do parku, musieliśmy więc włożyć je na konie. Postanowiliśmy też nie udać się z nim razem, żeby nas nie zobaczyli Utajowie. Umówiliśmy się, że on pójdzie tam sam i to o ile możności jeszcze za dnia, potem okrąży obóz Indyan, lecz im się nie pokaże, wreszcie przyjdzie na północno-zachodni róg parku, gdzie miał na nas zaczekać, gdybyśmy do tego czasu tam nie stanęli. My natomiast mieliśmy podążyć w górę parowem, w którym zabiliśmy owego wielkiego niedźwiedzia, czyli południowym i zachodnim skrajem parku między drzewami i niepostrzeżenie dostać się na schadzkę. Old Surehand zgodził się na ten wniosek i udał się zaraz w drogę, aby ją odbyć jeszcze za dnia. Dick Hammerdull pożegnał go, wołając za nim:
— Bądź zdrów, skarbie najdroższy! A pokaż się dzisiaj wieczorem na tańcach!
Zwróciwszy się zaś do swego przyjaciela, dodał wesoło:
— A ty nam zagrasz! Na jakim instrumencie umiesz grać?
— Na najdłuższej trąbie jerychońskiej — odpowiedział Holbers.
— To ślicznie! Umiesz grać na wszystkiem, co długie, tylko nie na sobie samym. Chciałbym też usłyszeć tony z tego starego oboju!
— Brzdąknij sobie po własnych strunach, stara gitaroǃ Jesteś rozstrojonyǃ
— Rozstrojony, czy nie, to wszystko jedno, ale dziś chętniebym sobie zagrał. Trzy olbrzymie niedźwiedzie i jeden mały! Coś podobnego jeszcze się chyba nigdy nie zdarzyło!
— A wszystkie cztery ty zabiłeś!
— Nie szydź! Może ty je masz na sumieniu?
— Nie, ale ja przynajmniej nie robię z tego tak wielkiej historyi, jak ty. Zrozumiałeś?
— O żadnej wielkiej historyi niema tu mowy. Wyliczyłem tylko wypadki dzisiejsze, które zresztą jeszcze nie są skończone, bo teraz dopiero nastąpi część najważniejsza, a to napędzenie strachu Utajom.
— Ty ich oczywiście okropnie przerazisz!
— W każdym razie bardziej niż ty. Ale powstań, stary szopie, do nowych czynów, bo tamci gentlemani już gotowi!
Opuściliśmy obóz i ruszyliśmy pod górę.
Pomimo trwogi przed szarymi niedźwiedziami mogli Utajowie przynajmniej trochę zejść ku dolinie, bo niedźwiedź w dzień nie jest zresztą tak straszny, jak w nocy. Wobec tego musieliśmy być ostrożni i wysłaliśmy Winnetou naprzód, ażeby nas uprzedził o niebezpieczeństwie w razie potrzeby. Nie potrzebował jednak tego czynić, gdyż nie widział nikogo.
Gdyśmy przybyli na górę, było już ciemno, wskutek tego nie mogliśmy się przekonać, czy Utajowie aż tam wychodzili. Znaleźliśmy drogę, którą znaliśmy od wczoraj, a ponieważ nie jechaliśmy, lecz prowadziliśmy konie, przeto dość dobrze doszliśmy do grupy wysokich drzew, pod którymi czekali poprzedniego dnia na nas towarzysze, kiedy ja z Winnetou podsłuchiwałem Utajów.
Tu musieliśmy konie zostawić, by nas nie zdradziły, co mogło nastąpić, gdybyśmy je byli zabrali bliżej Indyan.
Niosąc skóry, szliśmy potem dalej aż do miejsca, w którem mieliśmy spotkać Old Surehanda. Nie zastaliśmy go tam jeszcze, a przyczyną tego było to, że nie znał okolicy tak dobrze, jak my i musiał ostrożnie i powoli obchodzić Utajów.
Nareszcie się pokazał. Oczywiście bardzo się ucieszył, kiedy usłyszał, że szczęśliwie i bez przeszkody dostaliśmy się na umówione miejsce. Zawiadomił nas, że czerwoni rozniecili już ogniska, zresztą my poczuliśmy je odrazu węchem, chociaż światła nie mogliśmy jeszcze dojrzeć.
Zgodziliśmy się wszyscy co do sposobu wykonania naszego zamiaru. Skóry należało zanieść blizko obozu i to na tę stronę, z której Old Surehand wyszedł na górę z doliny. Ponieważ była to strona dla nas przeciwna, przeto musieliśmy obejść łukiem ku otwartemu parkowi, co nie było rzeczą zbyt trudną, gdyż drzewa nam nie przeszkadzały. Dostaliśmy się szczęśliwie na drugą stronę obozu Utajów i złożyliśmy skóry w tak małej od nich odległości, iż był to wstyd dla nich, że nas nie dostrzegli.
Teraz należało dostać się poza nich, oczywiście również niepostrzeżenie. Aby sobie to ułatwić, musieliśmy ich uwagę odwrócić od siebie, a tego miał dokonać Old Surehand. Poradziliśmy mu też, żeby mniej więcej w dziesięć minut po naszem odejściu pokazał się przy ognisku.
Teraz weszliśmy w las jeden za drugim, prowadząc się za ręce. Ogniska, płonące po lewej stronie, ułatwiały nam posuwanie się naprzód, a mimoto czas oznaczony mijał już prawie, kiedy przykucnęliśmy pod drzewami za plecyma Indyan. Więcej narazie nie zbliżaliśmy się d nich, lecz uważaliśmy za odpowiednie zaczekać na Old Surehanda.
Wtem zabrzmiały głośne okrzyki zdziwienia. Old Surehand nadszedł, a my czołgając się po ziemi, posunęliśmy się do wspomnianych zarośli. Ostrożność nasza była tym razem prawie zbyteczna, bo nikt nie patrzył w tę stronę.
Wrażenie, wywołane powrotem Old Surehanda, jeszcze było nie przeszło, kiedy myśmy się usadowili już w zaroślach całkiem wygodnie. Wódz Tusaga Saricz siedział w tem samem miejscu, co wczoraj i on jeden nie podniósł się na widok Old Surehanda. Reszta wojowników otoczyła przybysza i obrzuciła go pytaniami, na które on wcale nie odpowiadał.
Kiedy mu się zdawało, że myśmy już zajęli nasze miejsca, rzekł głosem donośnym:
— Wojownicy Utajów zasypują mnie pierwsi pytaniami, jak gdyby nie wiedzieli, że ja tylko ich wodzowi gotów byłbym odpowiadać!
— Uff! Blada twarz ma słuszność! — potwierdził Tusaga Saricz. — Niech przyjdzie i usiądzie obok mnie!
Old Surehand posłuchał tego wezwania. Utajowie nie rozbroili go, ani nie skrępowali, co powinni byli uczynić przedewszystkiem. Widocznie byli pewni, że im nie umknie.
Teraz wywiązała się między wodzem a Old Surehandem następująca rozmowa:
— Old Surehand powie nam, czy był w Dolinie Niedźwiedzi?
— Byłem.
— Widziałeś ślady niedźwiedzia?
— Nawet więcej niedźwiedzi!
— A same niedźwiedzie także widziałeś?
— Tak.
— Ale nie walczyłeś z nimi?
— Nie zdarzyło się dotąd, żeby szary niedźwiedź, którego ślady ja odkryłem, nie musiał z mej ręki zginąć!
— Ale nie jesteś ranny!
— Nigdy jeszcze nie dopuściłem do tego, żeby mnie dotknął. Nacóżbym miał strzelbę?
— Zwyciężyłeś zatem?
— Tak.
— Ale ja skóry nie widzę!
— Mówisz tylko o jednej skórze? Czy zapomniałeś, że poleciliście mi przynieść cztery skóry?
— Uff! Słowa twe są bardzo dumne!
— Mówię tylko tak, jak mi wolno!
— Masz więc cztery skóry?
— Tak.
— To być nie może! Trudno w to uwierzyć!
— Co Old Surehand powie, to zawsze jest prawdąǃ
— Jak mógłbyś sam przynieść cztery skóry szarych niedźwiedzi? Wszak to jest ciężar, którego jeden człowiek nie udźwignie!
— Synowie Utajów są widocznie bardzo słabi.
— Uff! Ty nie masz ani jednej skóry. Wiesz, że jesteś zgubiony i dlatego nas złościsz!
— Poślij czterech wojowników o czterdzieści kroków stąd skrajem lasu, a oni niech przyniosą to, co tam znajdą!
— Uff, uff! Czy naprawdę zdaje ci się, że możesz z nami żartować?
— Mówię poważnie!
— Rzeczywiście?
— Tak.
— Uff! Dałem ci dwa dni czasu do spełnienia tego zadania. Jeśli ci się zdaje, że możesz z nas żartować, to ukarzę cię tem, że z tych dwu dni zrobię jeden i dziś jeszcze każę ci życie odebrać!
— Nie trać słów, lecz posyłaj ludzi, gdzie ci w kazałem!
— Uff! Ta blada twarz oszalała chyba dzisiaj.
Nie mógł uwierzyć słowom Old Surehanda, dlatego spytał go jeszcze raz, lecz otrzymał stanowczą odpowiedź:
— Zabijcie mnie natychmiast, jeśli mówiłem do was żartemǃ
Wreszcie posłał wódz czterech wojowników, a sam z resztą czekał z największem zaciekawieniem. W obozie panowała zupełna cisza. Wtem rozległy się głośne okrzyki zdziwienia, jako pewna oznaka, że czerwoni nie napróżno wyszli z obozu. Utajowie, którzy przedtem wszyscy byli usiedli, zerwali się ponownie, patrząc w stronę, z której mieli nadejść ich towarzysze. Wreszcie ci przyszli, a każdy przyniósł jedną skórę szarego niedźwiedzia i złożył obok ogniska.
Indyanie szaleli wprost ze zdumienia. Szarpali skóry na wszystkie strony i przypatrywali im się bardzo dokładnie. Najbardziej dziwili się oczywiście skórze starego niedźwiedzia, którego zabiliśmy w parowie. Napróżno szukali dziury od kuli, a gdy w końcu znaleźli dwa pchnięcia tuż obok siebie i zrozumieli, że nie został zastrzelony, lecz zakłuty, zamilkli i wszyscy zwrócili szeroko otwarte oczy na białego myśliwca.
U Indyan uchodzi zabicie szarego niedźwiedzia za czyn najbardziej bohaterski. Kto dokona tego bez niczyjej pomocy, tego czczą aż do śmierci, a nawet i potem, ten w radzie starszych wojowników zabiera głos zaraz po wodzu, chociażby był najmłodszy ze wszystkich. Ponieważ Utajowie, o których mowa, nie odznaczają się wybitną wojowniczością, przeto nic dziwnego, że ocenili zwycięstwo nad niedźwiedziem nawet wyżej, aniżeliby to uczyniły inne plemiona, znane z większego męstwa. Tymczasem leżały tu cztery skóry, a między niemi jedna z prawdziwego olbrzyma, zabitego nożem. Żaden z tych Indyan nie byłby się odważył z nożem w ręku stanąć do walki z o wiele mniejszym niedźwiedziem. Stąd owa cisza, podczas której wszystkie pięćdziesiąt trzy pary oczu zwróciły się na Old Surehanda.
On udał, że tego nie widzi, wyjął z kieszeni kawał pieczonego mięsa i zaczął je spożywać. Na to zapytał wódz:
— Czy to mięso jednego z tych niedźwiedzi?
— Tak — odpowiedział zapytany.
— Do pieczenia potrzeba ognia!
— To rzecz znana!
— Czemże rozniecił Old Surehand ogień, skoro wypróżniliśmy mu wszystkie kieszenie, nie zostawiając mu punksu[95], ani patyczków, potrzebnych do rozniecania ognia!
— To także słuszne!
— Jakże tedy zapaliła blada twarz ogień?
Tusaga Saricz nabrał podejrzenia, ale Old Surehand umiał na to odpowiedzieć:
— Czerwoni mężowie — rzekł — nie znają wiedzy bladych twarzy. Biały nie potrzebuje do wywoływania płomienia ani punksu, ani patyczków z siarką. Czy Tusaga Saricz nie słyszał nigdy, że stalą i kamieniem można rozniecić ogień?
— Owszem, słyszałem o tem.
— Stalą jest ostrze mojego noża, kamienie ogniste znalazłem między skałami, a próchna dość w każdem spróchniałem drzewie.
— Uff! To prawda! Ja już myślałem, że Old Surehand spotkał blade twarze, które mu dały ognia.
Przypomniałem sobie jednak zaraz, że blade twarze boją się wchodzić do Doliny Niedźwiedziej.
— Jest przeciwnie, to Indyanom brak do tego odwagi!
— Czy chcesz mnie znowu obrazić?
— Pshaw! Ja byłem na dole, czy też który z was? Czy ja jestem Indyaninem, a wy biali? Kto się na to odważył, czy wy, których jest pięćdziesięciu, czy ja, który byłem sam jeden?
— Milcz! Wedle wyroku naszego ty musiałeś zejść na dół, a nie my. Jak wyszukałeś cztery niedźwiedzie?
— Oczyma!
— A jak zabiłeś?
— Nożem i strzelbą.
— A jak przyniosłeś skóry?
— Mam na to silne barki i ręce!
— Ależ czterech tak ciężkich skór nikt nie uniesie!
— Któż twierdzi, że naraz tego dokonałem?
— Czy uczyniłeś to inaczej?
— Oczywiście! Czy nie mogłem przynieść ich tu po jednej?
— Uff! To prawda! Zobaczymy, czy jeszcze jutro zabijesz niedźwiedzia?
— Jeszcze jednego? Kto tego żąda?
— Ja.
— Dlaczego?
— Bo tego małego nie można brać w rachubę!
— Za to tem większy był ten stary.
— To nic nie znaczy, że był większy. Niedźwiedź jest zawsze tylko niedźwiedziem!
— Zgadzam się na to zapatrywanie. W takim razie ten mały także jest niedźwiedziem, przyniosłem więc cztery skóry.
— O tem ja rozstrzygam! Ty zamilknij!
Mimowoli spowodował rozstrzygnięcie, które go jeszcze bardziej rozdrażniło, aniżeli widok skór niedźwiedzich. Old Surehand zaś odpowiedział najspokojniej:
— Czy rzeczywiście sądzisz, że Old Surehand jest człowiekiem, któremu możesz nakazać milczenie? Mówię, co chcę, i czynię, co mi się podoba, a ty niemasz prawa mi rozkazywać!
— Nie? Czy nie jesteś naszym jeńcem?
— Nie!
— Uff! Czy dlatego, że masz nóż i strzelbę?
— Pshaw!
— To właśnie, że nie kazałem ci ich odebrać, powinno cię pouczyć, że jesteś zupełnie w naszej mocy. Zostaniesz napowrót skrępowany!
— Tego nie uczynisz!
— Kto mi zabroni?
— Ja! Spełniłem nałożony na mnie warunek i jestem wolny!
— O jeszcze nie! Mały niedźwiedź nic nie znaczy, a gdybym go nawet przyjął, to ocaliłbyś tylko życie.
— I wolność!
— Nie! Czy pójdziesz z nami, żeby wziąć sobie u nas skwawę?
— Nie.
— W takim razie zostaniesz w niewoli!
— Dziwię się, że ośmielasz się mówić do mnie w ten sposób. Kto bez obawy zeszedł na Kui-erant-yuaw i przyniósł cztery skóry szarych niedźwiedzi, ten nie obawia się czerwonych ludzi!
— Dowiodę ci jednak, że jest inaczej!
— Ciekaw jestem, jak tego dokażesz! Prawda to, że obiecaliście mi za cztery skóry tylko życie, ale ja przyniosłem sobie z doliny także wolność.
— Mów wyraźniej, jeśli moje ucho ma rozumieć twoje słowa!
— Dobrze! Pozostawiam ci do wyboru: Old Surehand będzie wam albo przyjacielem, albo wrogiem.
— Nie boimy się ciebie jako wroga!
— Zaczekaj chwilę, a będziesz mówił inaczej! Wykupiłem sobie życie, a teraz żądam wolności. Jeśli mi ją dasz dobrowolnie, zostanę na zawsze przyjacielem twojego szczepu, jeśli odmówisz, gorzko tego pożałujesz!
— Nie daruję ci wolności! Przestrzegam cię zarazem, żebyś nie ufał zbytnio swemu nożowi i strzelbie! Tylko Old Shatterhand może strzelać nieustannie bez nabijania ze swej czarodziejskiej strzelby, jemu nie oprze się ani pięćdziesięciu, ani stu wojowników.
— Sądzisz więc, że jego strzelba jest straszną dla was bronią?
— Każdy tak sądzi.
— Czy widziałeś już kiedy tę strzelbę?
— Nie.
— To proś Wielkiego Ducha, żebyś jej nie zobaczył!
— Dlaczego mię ostrzegasz?
— Ponieważ wylot jej zwróciłby się na ciebie i twoich wojowników i zadałby natychmiast śmierć temu, ktoby się ośmielił sprzeciwić woli Old Shatterhanda.
— Uff! Co ty wiesz o tej woli?
— Old Shatterhand chce, żebym był wolny!
— Czy ci to powiedział?
— Tak. On i Winnetou usłyszeli, że pochwyciliście mnie w podstępnym napadzie i nakażą ci puścić mnie wolno.
— To ci się chyba śniło!
— Tak jest rzeczywiście! Zwróć głowę na lewo!
Nie umówiliśmy się z Old Surehandem co do wspólnego postępowania, bo to zależało od okoliczności, które mogły się zdarzyć. Ja i Winnetou przyjęliśmy jego wezwanie jako hasło i podnieśliśmy się z miejsc. Wymierzywszy sztuciec na Tusage Saricza, puściłem naprzód Winnetou, który bez trwogi, jak gdyby znajdował się wśród najlepszych przyjaciół, przystąpił do wodza, podsunął mu srebrem okutą rusznicę pod nos i zapytał:
— Czy wiesz, co to za strzelba i jak ją nazywają?
Tym razem znowu się pokazało, jakie wrażenie wywierał widok dumnego Apacza. Oczy wszystkich zwrócone były na niego, a nikt nie odważył się chwycić za broń. Chociaż pojawienie się nasze zaskoczyło i przeraziło Utajów niezmiernie, przecież nie zdołali dać temu jakikolwiek wyraz. Wódz nawet zapomniał zerwać się z ziemi i odpowiedział z lękiem:
— To... to... srebrzysta strzelba Winnetou!
— Ja jestem wódz Apaczów, tu stoi mój biały brat, Old Shatterhand, ze swoją strzelbą czarodziejską. Za nami zobaczysz jeszcze kilku wodzów czerwonych plemion i waleczne blade twarze. Wszyscy oni wymierzyli do was swoje strzelby. Powiedz swoim wojownikom, żeby nie ruszyli ręką, ani nogą, gdyż kto poważy się to uczynić, dostanie w tej chwili kulą w łeb!
Z prawdziwą rozkoszą patrzyliśmy na skutki tych słów. Żaden z Indyan nie wykonał najmniejszego ruchu. Wszyscy stali jak posągi. Wódz wlepił we mnie wylękły wzrok i odpowiedział Apaczowi głosem proszącym:
— Widzę, że jesteś Winnetou i wierzę, że ta blada twarz, to Old Shatterhand. Nie chcę, żeby jego strzelba czarodziejska była ku mnie zwrócona. Powiedz mu, żeby ją spuścił!
— Old Shatterhand nie przyjmuje od nikogo rozkazów, nawet odemnie, choć jestem jego przyjacielem bratem!
— To poproś go!
— Nie usłucha. Gotów tylko wówczas spełnić prośbę, jeśli ona wyjdzie z ust brata jego Old Surehanda.
Na to zwrócił się Tusaga Saricz do swego jeńca:
— Poproś ty Old Shatterhanda, żeby już nie mierzył do mnie ze strzelby.
Old Surehand poczuł się w swoim żywiole i odpowiedział:
— Przedłożę mu tę prośbę tylko wtedy, gdy wszystkie moje życzenia spełnisz szybko bez oporu.
— Czego żądasz odemnie!
— Wolności!
— Nie mogę jej dać!
— Pshaw! Old Shatterhandowi wystarczy dotknąć cyngla, a będziesz trupem. Właściwie jestem już wolny, bo któż mię zatrzyma? Pytam się ciebie o to tylko dlatego, ażeby ci dać sposobność okazania dobrej woli. Powiedz zatem: czy jestem wolny?
— Jak mogę puścić cię wolno? Wszak ty zabiłeś nam dwu wojowników!
Na to rzekł Winnetou:
— Wódz Utajów nie zdaje sobie widocznie sprawy z tego, kto tu ma rozkazywać, a kto słuchać. Co to za rzemienie widzę u stóp mego brata Surehanda?
— Byłem niemi do dziś skrępowany — odpowiedział wymieniony.
— Zwiąż nimi Tusaga Sariczowi nogi i ręce!
Wódz chciał zerwać się z ziemi, lecz ja trzasnąłem kurkiem, nieodwiedzionym dotychczas.
— Stój! Cicho! — upomniał go Winnetou. — Jeszcze jeden ruch taki, a kula przeszyje twe czoło! Posłuchajcie mnie teraz wszyscy mężowie Utajów! Ze słów, które teraz padną, nie cofniemy ani jednego! Dziś jesteście naszymi jeńcami, a jutro otrzymacie napowrót broń i wolność i będziecie mogli pójść, dokąd zechcecie. Kto się na to nie zgadza, niechaj podniesie rękę, ale kto to uczyni, dostanie natychmiast kulą w łeb!
Oczywiście żaden nie podniósł ręki.
— Schwytaliście, skrępowaliście i włóczyliście z sobą naszego brata Old Surehanda. Zostawiliście mu wybór między śmiercią a walką z niedźwiedziami i to musicie odpokutować. Zadajemy wam łagodną pokutę: będziecie zato przez jedną noc jeńcami. Jutro rano będziecie znów wolni. Kto na to przystanie, postąpi rozsądnie, kto dobroć naszą odepchnie, przypłaci to życiem. Howgh!
Nie padło ani jedno słowo sprzeciwu, dlatego rzekłem:
— I Old Shatterhand daje słowo Utajom, że jutro rano będą wolni, jeśli teraz pozwolą się skrępować. Wodzowi nałożymy pęta pierwszemu. Dicku Hammerdullu i Picie Holbersie, wy się na tem rozumiecie. Howgh!
Dziwna to rzecz, jak szczególny skutek wywiera takie spokojne, pewne siebie wystąpienie na takich ludzi, jakimi byli Utajowie. Nasza sława i obawa Indyan przed moją strzelbą, rzekomo czarodziejską, zrobiły swoje, a także postać Apacza i jego wzięcie się wywołały zamierzony skutek. Wódz się nie bronił, kiedy mu nakładano rzemienie, a podwładni jego musieli oczywiście pójść za jego przykładem. Gdy ostatni był już skrępowany, spuściłem sztuciec. Przyznaję, że mię już dobrze ręce bolały.
Zaraz potem odebrał sobie Old Surehand swoje rzeczy. Usposobiło go to pobłażliwie, że niczego nie brakowało, dlatego oświadczył:
— Indyanie zasłużyli właściwie na dobrą nauczkę, bo w tem nic przyjemnego, włóczyć się przez kilka dni jako jeniec. Tego, że zabiłem im dwu ludzi, nie mogą mi brać za złe, gdyż broniłem własnego życia. Ale mimo wszystko uważam rachunki moje z nimi za wyrównane. Zgadzam się na to, żeby sobie jutro poszli swoją drogą, ale skór niedźwiedzich im nie dam!
— Tegoby jeszcze brakowało! — wtrącił Dick Hammerdull. — Kto chce mieć skórę niedźwiedzią, musi sam o niej pomówić z naturalnym jej właścicielem.
Nieprawdaż, stary szopie, Holbersie?
— Hm! — mruknął długi. — Nie mogę nie przyznać ci słuszności.
— Ale panowie! — zawołał Hammerdull. — Kto powlecze te ciężkie skóry z sobą? To przecież kłopot!
— Moi bracia wyrzekną się skór i zachowają tylko trofea — odpowiedział Winnetou. — To wystarczy.
Miał na myśli zęby, pazury i uszy niedźwiedzi, które myśliwi zwykle noszą na szyi lub na kapeluszu. To wszystko zabraliśmy byli zaraz po zabiciu zwierząt. Teraz zachodziło pytanie, komu należą się te trofea. Old Surehand zabił czwartego niedźwiedzia, nie chciał jednak przyjąć z niego cokolwiek, a uzasadnił swe stanowisko słowami:
— Te dwie kule, które dostał ode mnie, nie wchodzą w rachubę. Old Shatterhand dał pierwszy strzał, a to powinno tu rozstrzygnąć.
Ja oczywiście na to nie przystałem, ten więc niedźwiedź należał do niego. Potem przyznano mnie skórę i pazury niedźwiedzicy. Gdy zastanawialiśmy się nad tem, komu przydzielić skórę olbrzymiego niedźwiedzia, chciał Winnetou twierdzić, że zwierz padł od drugiego, czyli mojego pchnięcia. Lecz ja przeprowadziłem dowód, na który Apacz musiał się zgodzić.
Zgodę swą wyraził jednak temi słowy:
— Old Shatterhand i Winnetou są jedną osobą, a zatem jest to wszystko jedno, kto weźmie trofea.
— A z niedźwiedziątka kto dostanie odznaki? — spytał Dick Hammerdull.
— Apanaczka — odpowiedziałem.
— Czemu?
— Bo on je zakłuł.
— A dlaczego mógł je zakłuć, mr. Shatterhand?
— Dlatego, że miał nóż w ręku.
— Nie. Udało mu się to dlatego, że ja trzymałem niedźwiedzia silnie w objęciach.
— Może było nieco odwrotnie?
— Jakto?
— Nie wy niedźwiedzia, lecz on was objął!
— To wszystko jedno; dość, że trzymaliśmy się nawzajem, wskutek tego mógł go Apanaczka zabić. Jeśli słynny wódz Komanczów ma choć szczyptę ludzkiej sprawiedliwości w sercu, to musi przyznać, że jedynie i bezwarunkowo ja jestem tym, który...
Na to rzekł Apanaczka z uśmiechem:
— Brat Hammerdull ma już na ciele ślady niedźwiadka.
— To prawda. Ale temu winna jego matka wyrodna, bo ani razu nie obcięła mu paznogci. Tak wychowanych dzieci nigdy jeszcze nie spotykałem!
— Ponieważ brat już ma na sobie znaki od niedźwiadka, niech więc sobie zatrzyma skórę.
— Naprawdę odstępujesz mi ją, najlepszy przyjacielu i bracie?
— Tak.
— Czy słyszałeś to, stary szopie, Holbersie?
— Yes! — potwierdził zapytany.
— A co ty masz?
— Nic. Ja nie przyjmuję darowizny!
— Czy ta skóra jest dla mnie darem?
— Niczem innem!
— Oho! Zasłużyłem sobie na nią rzetelnie. Kontrakt kupna wypisany wyraźnie na mojej skórze!
— Tak wyraźnie, że ja nie mogłem go wyprać!
— Znowu mnie złościsz! Ale ja mimo to zostanę nadal twoim najlepszym i najwierniejszym przyjacielem. Podzielmy się pamiątką po niedźwiadku! Chcesz połowę?
Holbers zmarszczył twarz w najsłodszym uśmiechu i zawołał:
— Tego chyba nie uczynisz, kochany Dicku!
— Czemu nie? Jak Old Shatterhand i Winnetou nie są dwoma osobami, lecz jedną, czyli wszystko jedno, kto otrzyma trofea, tak samo jest z nami. Dick Hammerdull i Pitt Holbers są jednem ciałem i jedną duszą. Ty jesteś ciałem, ja duszą. Dajmy więc ciału jedną, a duszy drugą połowę z pięknych rzeczy niedźwiadka! Zgoda?
Wyciągnął doń rękę, a Holbers uderzył w nią i powiedział:
— Yes, zgoda! Dobry z ciebie chłop, Dicku!
— Ty także niezły jesteś! Ponieważ ciało i dusza muszą się trzymać razem, przeto nie złość mnie dłużej, a za to ja zostanę ci wiernym aż do śmierci!
Nie wiedzieliśmy, czy się cieszyć poważnie, czy śmiać się z tych oryginałów. Gruba dusza w długiem, cienkiem ciele była nieocenionym obrazem tej nierozłącznej, a często tak niezgodnej dwójki.
Nasze układy o skóry odbyły się oczywiście między nami tak, że Utajowie tego nie słyszeli. Mogli więc nadal myśleć i opowiadać, że Old Surehand zabił jednego dnia cztery niedźwiedzie. Indyanie od chwili skrępowania zachowywali zupełne milczenie. Ani nie rozmawiali z sobą, ani wódz nie zwrócił się do nas choćby słowem. Było nam to zresztą na rękę, gdyż potrzebowaliśmy spoczynku wobec tego, że poprzedniej nocy spaliśmy mało. Aby oświetlić wygodnie obóz, roznieciliśmy jedno wielkie ognisko, przy którem przyrządziliśmy sobie wieczerzę z mięsa niedźwiedziego. Po wieczerzy wyznaczyliśmy porządek straży. Pierwszą objąłem ja, ponieważ wskutek wielkiego znużenia i bólu rany chciałem potem spać dłużej jednym ciągiem.
Straż urządziliśmy tak, jak pewnie nigdy tego na Dzikim Zachodzie nie czyniono. Oto jeńcy musieli także czuwać. Było tam razem z naszymi okrągło sześćdziesiąt koni, które w nocy należało trzymać razem. Tego mogli pilnować Utajowie w ten sposób, że co godziny dwu z nich rozwiązywano. Niebezpieczeństwa dla nas w tem nie było, bo nie mieli broni, a ponieważ wiedzieli, że rano odzyskają wolność, przeto nie obawialiśmy się żadnego kłopotu z ich strony.
Kiedy reszta towarzyszy udała się na spoczynek, usiadł Old Surehand obok mnie i rzekł:
— Pozwólcie, że będę z wami czuwał! Spałem przez całą noc i jestem żwawy jak ryba w potoku. Radość ze spotkania się z wami nie pozwala mi usnąć.Opowiedzieliśmy sobie wprawdzie niejedno już w południe, ale pozostało jeszcze wiele do omówienia w cztery oczy. Byliście u Wallace’a w Jefferson-City. Czy sami?
— Oczywiście, że sam — odparłem.
— Byliście jego gościem?
— Miałem być, lecz odmówiłem.
— Dlaczego?
— Ażeby nie mówić o was więcej, aniżeli było potrzeba. Chciałem od niego usłyszeć tylko o celu i kierunku obecnej waszej podróży.
— Czy o tem tylko była między wami mowa?
— Tak.
— Dziękuję wam, sir!
— Czyż mogliście przypuścić, że jabym stawiał pytania, możliwe tylko na wypadek waszej śmierci?
— Tak nie myślałem! Ale Wallace mógł się wam zwierzyć. Człowiek chętnie przed wami otwiera serce. Sam przecież tego doznałem.
— Zapewniam was, że nie padło ani słowo, któreby się odnosiło do tajemnicy.
— Wierzę wam, mr. Shatterhand. Bądźcie pewni, że gdyby mi wolno było mówić, wy pierwsi posiedlibyście tę tajemnicę. Stosunki zmuszają mnie do milczenia.
— Ja wiem, że darzycie mnie zaufaniem, dlatego pozwolę sobie postawić jedno pytanie.
— Słucham!
— Czy istotnie zawsze i bezwzględnie musicie milczeć?
— Teraz jeszcze nie wolno mi mówić, mogą jednak zajść okoliczności, które mi na to pozwolą.
— Hm! Jestem starszy i może doświadczeńszy od was, dlatego czuję się prawie obowiązanym uczynić wam pewną uwagę. Ja przeżyłem już wypadki, w których przymusowe milczenie, milczenie, nakazane słowem honoru, było grzechem i zbrodnią. Spodziewam się, że wy nie jesteście niczem podobnem zobowiązani do zachowywania tajemnicy.
— Jestem czysty i wolny od wszelkiej winy.
— Czy wasza obecna podróż jest w związku z tą tajemnicą?
— Wszystkie moje wędrówki do niej się odnoszą.
— Zaczynam się domyślać, że czegoś szukacie. Chcecie światło wnieść w jakieś ciemności. Weźcie to na uwagę jak daleko byłem w Stanach i na Dzikim Zachodzie. Niejedno widziałem, wiele słyszałem. Może właśnie mógłbym wam dać jaką wskazówkę, gdybym choć tylko małą wzmiankę miał z waszej strony.
— To niemożliwe, mr. Shatterhand. Co mnie leży na sercu, to dla was zbyt dalekie i obojętne.
— A gdyby było inaczej; gdybym właśnie coś o tem przypadkiem się dowiedział?
— Wierzcie mi, że tak nie jest.
— A jednak chciałbym wam dopomóc do zrzucenia ciężaru, który was przygniata.
Na to Old Surehand odsunął się szybko ode mnie i rzekł niemal szorstko:
— Mr. Shatterhand, ja nie dźwigam żadnego ciężaru. Proszę was, nie nalegajcie na mnie! Nie uda wam się wydobyć ze mnie ani słowa!
— Co mówicie, przyjacielu! Nigdy nie miałem zamiaru wyłudzać od was czegokolwiek, cobyście chcieli zachować dla siebie. Z serdecznego współczucia, a nie z ciekawości, dotknąłem waszej tajemnicy. Zapewniam was o tem i spodziewam się, że mi uwierzycie.
— Wierzę. Pragnę jednak teraz jeszcze odpocząć, dlatego życzę wam dobrej nocy, mr. Shatterhand!
— Dobranoc!
Wyszukał sobie wygodne miejsce i położył się spać. Dziwiło mię to, że tak nagle uczuł znużenie. Jak mógł, znając mnie tak dobrze, wziąć moje szczere współczucie za natręctwo i odsunąć się ode mnie za moją gotowość do pomocy? Jako mężczyzna silnego charakteru, chciałem się obrazić, ale jako człowiek stłumiłem w sobie podnoszące się wzburzenie. Kto nosi się z tajemnicami, może nawet gorzkiemi, tego nie można nazwać szczęśliwym, a każdego nieszczęśliwego należy oszczędzać i usprawiedliwiać. Przebaczyłem więc przyjacielowi to, że mię tak szorstko odtrącił.
Nareszcie znaleźliśmy się we właściwych Rocky-Mountains i jechaliśmy wzdłuż wschodniej strony Pazawere-payew[96]. Olbrzymia panorama robiła na nas, karłowatych stworzeniach, potężne, wprost przygniatające wrażenie, na które składały się ogromne złomy skalne i bogactwo barw nagich głazów. Były to niebotyczne, ciągnące się milami mury granitowe z dziwnie ukształtowanymi bastyonami. Zdawało się, że przebyć ich niepodobna. Za nami leżała głęboko prerya, jak nieskończone, połyskliwe jezioro. Strumienie, spienione srebrem, szumiały dokoła nas; flora, odziana w bogato cieniowany aksamit zieleni, wznosiła złotem ukoronowaną głowę, wysoko ku graniom i turniom. Tu piętrzą się olbrzymie stopnie skalne jedne ponad drugimi, dźwigając na sobie potężne jodły balsamiczne. Tam znowu u stóp samotnego tytana skalnego sterczą ku niebu całe szeregi kolumn, a za kulisami lasu drzemią przedziwne tajemnice świata górskiego. Poza ostro zarysowanemi ciemnemi krawędziami najwynioślejszych na pozór wyżyn migocą srebrne i złote punkty i promieniują dyamentowymi pasami na sinoszarych zasłonach.
Czy to pozdrowienia niedostępnego dla śmiertelników zaczarowanego świata z baśni, czy też tylko odbicia słoneczne z odległych szczytów górskich, którym nie mogą dorównać otaczające nas skalne olbrzymy?
Jechaliśmy przez ten przepych i wspaniałość coraz to wyżej i wyżej. Celem naszej jazdy na dzisiaj było Pazawere, owo samotnie położone zielone jezioro, o którem tyle mówią indyańskie podania. Tam chcieliśmy przenocować, ażeby nazajutrz rano zejść do parku St. Louis, w którym spodziewałem się rozwiązania tylu zagadek.
Po wypadkach w Dolinie Niedźwiedzi, stosownie do danego słowa, puściliśmy wolno wszystkich Utajów. Mając przy sobie Old Surehanda, nie potrzebowaliśmy spieszyć się, ażeby go doścignąć, dlatego nie wyruszyliśmy z parku przed Indyanami, lecz posłaliśmy ich naprzód, zawsze bowiem lepiej mieć nieprzyjaznych ludzi przed sobą, aniżeli za sobą.
A byli oni wrogo dla nas usposobieni, chociaż nie mogli uskarżać się na nasze postępowanie z nimi. Żadnemu z nich nie spadł ani włos z głowy i żadnego nie urażono ani jednem słowem. Mimoto rzekł wódz, kiedy go nad ranem rozkrępowano:
— Old Surehand nie wyrównał jeszcze właściwie z nami rachunków. Jakież bowiem odszkodowanie dał nam za zabicie naszych dwu wojowników?
— Przyniósł wam cztery skóry! — odpowiedział Winnetou.
— My ich nie otrzymaliśmy.
— Możecie je sobie zabrać.
— Kiedy wy poobcinaliście pazury i uszy! Zresztą za skóry obiecaliśmy mu darować tylko życie, a nie wolność.
— Czy zabilibyście go, gdyby wpadł w wasze ręce?
— Tak, gdyż nie dostaliśmy skór, czyli okupu za jego życie. Między nami a nim znowu krew. Krwi jego, jeszcze zażądamy.
— Uff! Old Shatterhand i Winnetou byli zawsze przyjaciółmi czerwonych ludzi. Nie uczyniliśmy wam nic złego, chociaż byliście naszymi jeńcami, chcieliśmy nawet wypalić z wami fajkę pokoju.
— Obejdziemy się bez waszego kalumetu!
— W takim razie będziecie wrogami nie tylko Old Surehanda, lecz także naszymi i to bez żadnej przyczyny.
— Czyż wódz Apaczów wierzy istotnie, że nie mamy do tego powodu? Czy nie napadł i nie pojmał nas, chociaż z naszej strony nie spotkało go nic złego?
— Tego nie można nazwać pojmaniem. Skrępowaliśmy was tylko na jedną noc dla naszego bezpieczeństwa, a teraz puściliśmy was wolno.
— Pojmanie jest pojmaniem. Między nami a wami pozostanie już na zawsze nieprzyjaźń!
— Niech się stanie wedle woli wodza Tusagi Saricza. Wódz Apaczów, Winnetou, nie narzuca się nikomu z przyjaźnią, a także nie boi się swoich nieprzyjaciół. Niech Utajewie odjeżdżają!
— Tak, niech odjeżdżają! — zawołał Hammerdull. — Ja dziękuję im za przyjaźń, gdyż doświadczyłem już, że zwykle ludzie ofiarują drugim przyjaźń na to, by ich naciągnąć. To jest niewzruszona prawda. A ty jak sądzisz, stary szopie Holbersie?
— Inaczej! — odparł zapytany.
— Co? Nie przyznajesz mi słuszności?
— Nie przyznaję.
— Czy znasz kogoś, kto by natychmiast nie naciągnął człowieka?
— Znam.
— Któż to jest?
— Ja!
— To słusznie! To prawda! Ale też jesteś jedyny, bo wszyscy inni czynili to zawsze, zawsze!
Gruby żartowniś miał istotnie słuszność. Ja przekonałem się o tem samem oczywiście wśród bladych twarzy. Ileż to razy bowiem zbliżali się do mnie ludzie ze słowem przyjaźni, a potem dopuszczali się owej jednostronnie ulubionej taktyki, nazwanej przez Hammerdulla naciąganiem. Indyanin nie zdobędzie się na to, ale przeciętnej, bladej twarzy przychodzi to widocznie z łatwością. Jako autor moich książek mógłbym niejedno o tem powiedzieć. Howgh!
Utajowie odeszli. Żałowaliśmy bardzo skór, które musieliśmy zostawić na pastwę zniszczenia, ale nie mogliśmy ich z sobą zabrać. Nie wiedzieliśmy, którędy będziemy wracali, dlatego nie uważaliśmy za korzystne sprawiać je i zakopywać, ażeby je później zabrać. Któż może policzyć, ile skór w ten sposób zmarnowało się na Dzikim Zachodzie!
Nie podążyliśmy za Utajami zaraz, bo to byłoby błędem, lecz zaczekaliśmy do południa, żeby nas nieco wyprzedzili. Oni śpieszyli się bardzo i obrali kierunek, w którym i my musieliśmy się udać. Nie był to dla nas dobry znak.
— Czy myślicie, mr. Shatterhand, że oni zamierzają na nas się zemścić? — zapytał mnie Apanaczka.
— Tak sądzę — odpowiedziałem.
— W takim razie musieliby jechać za nami, a nie przed nami!
— Uczynią to niebawem. Założę się, że przy najbliższej sposobności postarają się o to, żeby ich ślad zaginął.
Miałem słuszność. Następnej nocy szalała burza aż do rana. Gdyśmy potem szukali tropu Utajów, nie znaleźliśmy nic, bo deszcz wszystko spłukał.
Old Surehand zachowywał się podczas następnych dwóch dni nadzwyczaj milcząco, a zwłaszcza unikał rozmowy ze mną, jednak w sposób niezbyt rażący.
Nie wynikało to u niego z nieprzyjaznego dla mnie uczucia. Domyślałem się, że walczył sam z sobą, czy ma być wobec mnie otwarty, czy też dalej ukrywać swą tajemnicę. Nie próbowałem wcale nań wpływać pod tym względem. Był mężczyzną, musiał więc sam dać sobie z tem radę. Wreszcie poznałem, że postanowił nadal milczeć. Uważał jednak za stosowne wspomnieć coś o naszej ostatniej rozmowie, bo kiedy jechał przez krótki czas obok mnie, powiedział:
— Czy obraziłem was, mr. Shatterhand, podczas naszej rozmowy w parku?
— Nie, mr. Surehand — odrzekłem.
— Zdaje mi się, że byłem za skąpy w słowa.
— Kiedy człowiek jest zmęczony, nie może tracić zbyt wielu słów.
— Istotnie poczułem był nagle znużenie. Czy przypominacie sobie jeszcze naszą rozmowę na Llano Estaccado?
— Tak.
— Przedtem mówiliście z Old Wabblem o Bogu i religii.
— Rzeczywiście.
— Czy jesteście dziś tego samego zdania, co nocy ówczesnej?
— Oczywiście!
— Wierzycie więc, że jest Bóg?
— Nietylko wierzę, lecz także wiem to.
— Uważacie zatem każdego, kto w to nie wierzy, za głupiego?
— Jak mógłbym coś podobnego pomyśleć? Tego rodzaju zarozumiałość z mojej strony byłaby dopiero głupotą. W Boga nie wierzą tysiące ludzi, którym ja nie jestem godzien rozwiązać trzewika, jeśli chodzi o stosunek ich wiedzy do mojej. Są natomiast ludzie, którzy wierzą w Boga, ale pod względem ziemskiego rozumu nie stoją na stopniu tak wysokim. Jest wprawdzie, jeśli można tak się wyrazić, biblijna, religijna mądrość, lecz o tej chyba wyście nie myśleli.
— To wymieńcie inne słowo, którem określacie ludzi, nie wierzących w jednego Boga!
— Nie potrafię wam takiego słowa powiedzieć.
— Czemu nie?
— Czy wam nie wystarcza słowo: niewierzący?
— Nie.
— Nie znam innego. Rozumiem dobrze, co macie na myśli, ale tyle jest rodzajów niewierzących, że nie łatwo jest wszystkie ściśle określić. Jeden jest zbyt obojętny, drugi za leniwy, trzeci za dumny, czwarty chce być swoim panem i nie znać władzy nad sobą, piąty wierzy tylko w siebie, szósty w potęgę pieniędzy, siódmy w nicość, ósmy w pramateryę, jednem słowem każdy wierzy w to, co mu najbardziej przemawia do przekonania. Nie chcę tych ludzi dzielić na klasy, ani wydawać o nich wyroku.
— Czy przypominacie sobie, o czem mówiliśmy wtedy?
— Tak.
— Prosiłem was, żebyście mi pomogli w odzyskaniu utraconej wiary.
— A ja oświadczyłem, że jestem na to za słaby. Prawdziwa pomoc w Bogu.
— Powiedzieliście coś więcej, czego już dziś niestety nie pomnę.
— Odesłałem was do tego, który kieruje uczuciami i mówi: „Jam jest prawda i żywot“. Wy szukacie i walczycie o prawdę, do której nie dojdziecie drogą myśli, ani nauki. Ale się pocieszcie! Nagle i niespodzianie wzejdzie wam ona, jak ongiś mędrcom ze Wschodu gwiazda, która zawiodła ich do Betleem.
— To były wasze słowa, mr. Shatterhand. Zapowiedzieliście mi nawet, że ta gwiazda rychło się zjawi.
— Istotnie mówiłem wam, że Betleem wasze leży niedaleko w przestrzeni i czasie.
— Nie znalazłem go niestety!
— Znajdziecie je. Powiem wam jak wówczas: „Przeczuwam, że leży ono bliżej was, aniżeli się domyślacie“.
Spojrzał mi w twarz badawczo i zapytał.
— Czy macie jaką podstawę do tego?
— Odpowiadam na to pytaniem: Czy są przeczucia bezpodstawne?
— Nie wiem.
— Albo uzasadnione?
— Nie jestem uczonym. Te pytania są dla mnie za trudne.
— Niech więc zostanie na tem, że ja to przeczuwam. Czy modlicie się codziennie?
— Już bardzo dawno tego nie czyniłem.
— To zacznijcie teraz nanowo! Modlitwa wierzącego wiele może zdziałać, jeśli jest poważna. Chrystus powiada: „Proście, a będzie wam dano, szukajcie, a znajdziecie, pukajcie, a będzie wam otworzono“. Żarliwa modlitwa jest jakby tą ręką, która sprowadza z nieba pomoc, wysłuchanie. Doświadczyłem tego niejednokrotnie na sobie.
— Wy modlicie się codziennie?
— Codziennie. Czy sądzicie może, że to zasługa modlić się codziennie, co godzinę? Jeśliby tak było, to dziecko zasługiwałoby się przez to, że raczy mówić z ojcem! Całe życie ludzkie powinno być jedną modlitwą. Każda myśl, każde słowo, każdy czyn, cała wasza działalność powinna być modlitwą i ofiarą złożoną Bogu w drogocennej czarze wiary! Nie sądźcie, że jednorazową modlitwą zdobędziecie wielkie skutki. Nie sądźcie, że jeśli po latach całych raz się pomodlicie, że odrazu Bóg spełni wasze życzenia. Władca światów nie jest waszym sługą, na którego wystarczy zapukać, albo zadzwonić. Niebo nie jest też kramem, w którym możnaby było z Bogiem się targować. Jakże dziwni są ludzie pod tym względem! Niejeden przesunie w niedzielę mokrym ręcznikiem po twarzy, okrytej brudem sześciu dni powszednich, weźmie książkę do ręki, pójdzie do kościoła i siądzie na swojem stałem miejscu w ławie. Odmówi kilka modlitw, rzuci prawdziwy albo nawet fałszywy grosz do puszki i wraca do domu z podniesioną głową i sercem zadowolonem. Z twarzy jego można wyczytać myśl: „Spełniłem, Panie Boże, mój obowiązek za cały tydzień, a teraz Ty, który możesz dać wszystko, uczyń, co do Ciebie należy. Jeśli to zrobisz, pójdę następnej niedzieli do kościoła, jeśli zaś nie, to się jeszcze namyślę.“ Jak wam się zdaje, mr. Surehand, czy są ludzie tak osobliwi?
— Widocznie są, skoro wy tak mówicie.
— Takich panów są tysiące tysięcy. Tacy chrześcijanie są największymi wrogami chrześcijaństwa. Ale pójdźcie do ubogiej praczki, która od rana do wieczora i po nocach pracuje nad kotłem lub nad rzeką, ażeby siebie i dzieci uczciwie przeprowadzić przez życie! Dostaje ona z prania reumatyzmu, ale mimoto odejmuje sobie od ust, ażeby dzieciom dać jak najwięcej. Po pracy całodziennej pada ze znużenia i zasypia, nie spytlowawszy bezmyślnie pewnej liczby pacierzy, ale jej nieustanne troski i praca są nieprzerwanemi modłami, które aniołowie zanoszą do nieba. A kiedy nędza i głód wyrwą jej z serca i wypędzą na usta słowa: „Mój Boże“! to westchnienie to waży u Boga więcej niż modlitwa najwznioślejsza, wyczytana z książki do nabożeństwa. A zatem módlcie się, mr. Surehand, módlcie się, ale nie sądźcie, że skutek musi zaraz nastąpić. Módlcie się w myślach, we wszystkich waszych słowach! Gdybyście byli więcej się modlili, byłaby wam się już dawno zjawiła pomoc!
— Robicie mi wielkie, bardzo wielkie nadzieje, mr. Shatterhand!
— Wiem, co mówię. Starodawna pieśń kościelna powiada:
„Nic nie pomoże męki
I utrapienia znosić!
— Nic mu nie wyrwiesz z ręki,
Jego się musi prosić!“
Dziecko wyjawia ojcu swoje życzenia. Czyż dziecię ziemskie nie powinno Ojcu niebieskiemu okazać w ten sposób swojej ufności, że z nim z serca pomówi? Czy ojciec nie wysłucha usprawiedliwionej prośby syna, jeśli może mu ją spełnić? A czyż miłość i wszechmoc Boga nie stoi nieskończenie wyżej od miłości i mocy ludzkiej? Wierzcie mi: Jeśli wielkie życzenie, które w sercu nosicie, może się wogóle spełnić, to byłoby się już dawno spełniło, gdybyście byli wierzyli w Boga i doń się modlili.
— Skąd wiecie, że moje życzenie jest wielkie?
— Sam się domyślam.
— Znowu przeczucie?
— Pshaw! Przeczucia, to głosy wewnętrzne, na które ja zawsze zważam. Powiedzieliście mi wówczas. na Llano Estaccado, że przez nieszczęśliwe zdarzenie utraciliście wiarę w Boga. Czyż nie mam prawa przypuszczać, że pragniecie, by się to nieszczęście skończyło?
— To słuszne! Wiem, że jako mój przyjaciel nie żałowalibyście trudu myśli, ażeby wrócić mi spokój, który utraciłem.
— Cóż pomogłyby wam moje myśli? Prawdziwą przyjaźń stwierdza się czynem. Jeślibyście kiedy potrzebowali takiego dowodu, nie będziecie musieli długo nań czekać.
Moja wzmianka o wysłuchaniu modłów nie była frazesem. Spotkałem się był w Kaam-Kulano z żoną guślarza, ale nie mówiłem o tem nic Old Surehandowi, nie z jakiegoś szczególnego powodu, z rozmysłu, lecz poprostu dlatego, że nie nadarzyła się do tego sposobność. Gdyby jednak był wierzącym chrześcijaninem i miał zwyczaj powierzać modłom swoje serdeczne życzenia, byłbym mu pewnie opowiedział o tej kobiecie. Takie jest moje przekonanie, gdyż wierzę w przeczucia.
Rozmowę przerwaliśmy wobec tego, że musieliśmy przeprawić się przez wodę. Była nie zbyt głęboka, a tak czysta, że widzieliśmy dno dokładnie. Zauważyliśmy ślady kopyt, lecz nie mogliśmy zbadać, ile koni przeszło, w każdym razie było ich więcej, niż cztery lub pięć. Niepodobna było również określić czasu, w którym te odciski powstały, woda bowiem miała mały spad i nie mogła ich zniszczyć w krótkim czasie. Odtąd zaczęliśmy wogóle zwracać większą uwagę na ślady po drodze, czego nie czyniliśmy w ostatnich czasach.
Niebawem wjechaliśmy w las, gdzie znowu nie mogliśmy szczegółowo rozglądać się za śladami, bo to byłoby nam za wiele czasu zabrało.
Dostaliśmy się na szczyt Pa-zawere-payew, pokryty gęstym lasem, przez którego liściasty dach przedzierał się czasem promień słońca. Był to dziewiczy bór północny, który mógł wyróść tylko w tej wysokości.
W lesie było ciemno, gdyż słońce zapadało już po drugiej stronie. Musieliśmy podpędzać konie, ażeby przed nocą jeszcze dotrzeć do jeziora „Zielonej Wody“. Wreszcie znaleźliśmy się na górze. Słońce pożegnało się już z tą stroną gór, ale światła było jeszcze dość, ażeby zobaczyć jezioro, choć całego objąć okiem nie mogliśmy, gdyż było za wielkie. Jasno zielonego zabarwienia, które określała jego nazwa („Pa“ znaczy w języku Utajów woda, a „zawere“ „jasno zielony“), nie zauważyliśmy teraz, ponieważ było zbyt ciemno. Jezioro było otoczone lasem. My znajdowaliśmy się na brzegu wschodnim. Południowy brzeg tworzył łuk, nieprzerwany żadną zatoką, a z północnego wysuwał się gęsto zalesiony półwysep. Ażeby się tam dostać, bylibyśmy musieli jechać jeszcze z kwadrans, ale nie mieliśmy powodu rozbijać tam obozu, dlatego zostaliśmy tam, gdzieśmy stanęli.
Hammerdull i Holbers poszli uzbierać chróstu. Kiedy wrócili i chcieli rozniecić ogień, zabronił im tego Apacz, mówiąc:
— Jeszcze nie teraz! Ogień błyszczy daleko na powierzchni jeziora, a dziś widzieliśmy ślady koni. Nad wodą mogą być ludzie, którzy nie powinni o nas wiedzieć. Zaczekajmy, dopóki się nie ściemni. Potem zobaczymy, czy będziemy mogli rozpalić ogień i zostać tutaj.
Puściliśmy konie wolno, a sami pokładliśmy się na ziemi. Ciemność zapadła szybko i wkrótce pokazało się, że ostrożność Winnetou była uzasadniona, gdyż na brzegu, zwróconym ku nam, zabłysło ognisko. A zatem byli tam ludzie. W kilka minut potem po naszej stronie, ale daleko od nas, zajaśniał ledwo dostrzegalny blask drugiego ogniska. Ludzie na półwyspie nie mogli go widzieć, ani sami być stamtąd dostrzeżeni. Tylko od nas widać było jedno i drugie.
Wobec tego musieliśmy posilić się zimnem mięsem. Mogliśmy wprawdzie cofnąć się w głąb lasu, aby rozniecić ognisko, lecz tam nie było paszy dla koni. Nie mogąc skorzystać z dogodności jednego żywiołu, rzuciliśmy się w ramiona drugiego, to jest w wodę. Po kąpieli postanowiliśmy zbadać, kto byli owi ludzie przy ogniskach. Oczywiście podjął się tego zadania Winnetou, a wziął mnie do towarzystwa, gdy go zapewniłem, że rana mi nie dokucza.
Oddawszy strzelby towarzyszom, puściliśmy się w drogę, niezbyt wygodną po nocy. Najpierw weszliśmy głęboko w las, o ile na to pozwalało podszycie, a potem, macając rękami, ruszyliśmy dokoła północnego brzegu jeziora. Upłynęła z godzina, zanim dostaliśmy się do półwyspu. Wkrótce poczuliśmy woń spalenizny, a w kilka chwil potem spostrzegliśmy ognisko.
Pokładliśmy się na ziemi i zaczęliśmy się czołgać. Półwysep miał małą zatokę, a na jej stronie wewnętrznej płonął ogień. Zrozumieliśmy, że dążąc dalej brzegiem tej zatoki, z przodu zamiast z tyłu, dostaniemy się do obozujących. Udało nam się to znakomicie. W sitowiu, które tam rosło, znaleźliśmy nietylko osłonę, lecz także miękkie, puszyste podłoże.
Teraz mieliśmy obóz tuż przed oczyma i zobaczyliśmy... Old Wabble’a i trampów.
Obecność ich w tem miejscu nie była nam dziwną; ale w każdym razie była niespodzianką. Czy był z nimi ktoś, znający drogę, wiodącą tutaj? Pobyt nasz w kuźni i w Dolinie Niedźwiedzi dał im sposobność do wyprzedzenia nas o kilka dni drogi. Powodziło im się widocznie bardzo dobrze, bo panowało tam wielkie ożywienie. Wszyscy siedzieli dokoła ogniska, tylko stary Wabble stał oparty o drzewo.
Trzymał rękę na temblaku, zrobionym z kawałka skóry i przedstawiał widok przerażający. Jego długie i chude ciało schudło jeszcze bardziej, a twarz, zwykle bezmięsna, zapadła się tak, że była podobna do trupiej czaszki. Czupryna, utrzymywana zwykle czysto, osmalona teraz do połowy, lepiła się od brudu. Był to już tylko szkielet, a obdarte jego ubranie wisiało na nim, jak na grabiach. Pożywienia z pewnością mu nie brakowało. Niewątpliwie tedy tylko zgruchotanie ręki spowodowało te skutki w jego wyglądzie. Głos jego także nie był ten sam, co pierwej. Brzmiał głucho, drgał, jakgdyby starcem trzęsła febra.
Mówił on właśnie, kiedy myśmy usadowili się w naszej kryjówce. Leżeliśmy dość blizko, ażeby wszystko usłyszeć, lecz musieliśmy uważać, by go zrozumieć.
— Czy pamiętasz jeszcze, psie, co przyrzekłeś mi w Helmers-Home? — zapytał.
Spojrzenie jego głęboko zapadłych oczu zwróciło się w stronę, gdzie na ziemi leżało coś długiego, jakby związany pakunek. Czyżby to był człowiek? A jeśli tak, to kto? W Helmers-Home? Czy dotyczyło to może zdarzenia, któreśmy tam przeżyli?
— Zapamiętałem sobie dobrze twoją groźbę — mówił dalej. — Przestrzegałeś mię, żebym się miał na baczności przed tobą, żebym nie musiał w razie spotkania zapłacić ci za baty. Poprzysiągłeś mi zemstę. Przypuszczam, że nie zapomniałeś tych słów! To mogło się odnosić tylko do „generała“, który widocznie został tu pojmany przez Old Wabble’a! Zapewne sam odbył drogę aż tutaj, gdyż jego najemnicy nie mogli iść za nim, i wpadł w ręce starego króla kowbojów.
— Nie zapomniałem — odpowiedział teraz „generał“ gniewnie. — Ty mię obiłeś!
— Dostałeś pięćdziesiąt batów! Dziś jeszcze jestem z tego zadowolony, gdyż zdradziłeś mnie przed Winnetou i Old Shatterhandem i doniosłeś im, że ja także kradłem ich strzelby. I ty się chcesz mścić, ty psie, i godzić na moje życie?
— Tak, tak, uczynię to jeszcze!
— Ale nie tak rychło, jak sądzisz! Najpierw ja tego dokonam! Ponieważ mówisz mi otwarcie, czego mam się od ciebie spodziewać, przeto i ja odpłacę ci szczerością, gdyż przysługa warta przysługi; th’ is clear! Ja ciebie też trochę życia pozbawię!
— Odważ się tylko!
— Pshaw! Na co tu jest się odważać?
— Nie jestem sam!
— Tego we mnie nie wmówisz!
— Mam wielu pomocników, którzy zemściliby się na tobie.
— Któż to jest?
— To moja rzecz!
— W takim razie ja nie potrzebuję zważać na to. Zresztą mówisz to tylko dlatego, żeby we mnie trwogę wzbudzić i siebie przez to ocalić. Ale Old Wabble, the king of cowboys, nie da się w kozi róg zapędzić! Wiemy dobrze, ilu masz pomocników i jacy oni są.
— Nic nie wiesz, nic!
— Oho! Jest tu z nami Shelley, któremu wyjawiliście wszystko w Topece. Chcieliście go zabrać z sobą, lecz potem zostawiliście, obegrawszy go do cna. Masz z sobą sześciu drabów, których każesz nam się bać.
Oni siedzą przy Foam-Cascade, a ty poszedłeś tu sam, żeby szukać w tajemnicy przed nimi. Nas nie otumanisz! Jesteś sam i nikt ci nie pomoże!
— Mylisz się, stary łotrze! Miej się na baczności, bo za wszystko, co mnie uczynisz, zapłacisz dziesięćkrotnie!
— Zowiesz mnie łotrem, największy opryszku tej części świata? — wybuchnął starzec z wściekłością. — Przypomnę ci za to Helmers-Home. Dostaniesz pięćdziesiąt kijów, jak wówczas, tylko silniejszych, gdyż wtedy udawałem tylko wielki rozmach. Czy zgadzacie się, chłopcy, żeby mu je wyliczyć i to natychmiast?
— Owszem, niech dostanie pięćdziesiąt, ale słonych! — zawołał pierwszy Shelley. — On mnie porządnie oskubał w Topece!
Reszta przystała na to z głośną radością, a jeden rzekł jeszcze donośniej:
— Zarazem wćwiczymy się do obicia Winnetou, Old Shatterhanda i jego ludzi, którzy powinni dostać dziesięć razy tyle batów za to, że nam... (ale tego nie musi wiedzieć ten opryszek) zostawili kartkę zamiast bonancy. Wytnijmy sobie piszczałki, jak Dick Hammerdull nad owym strumieniem!
Pominę scenę, która teraz nastąpiła. „Generał“ groził i klął, trampi śmiali się, a Old Wabble wtrącał w to bezbożne uwagi. Teraz wróciłem z Winnetou z półwyspu do lasu, gdyż mieliśmy jeszcze zakraść się do drugiego ogniska.
— Co mój brat postanowił w sprawie bladej twarzy, zwanej generałem? — zapytał, mnie Apacz po drodze.
— Pojmać go.
— W takim razie trampi będą musieli go nam wydać. Rano mają go zamordować, a my zabierzemy go dziś w nocy.
Ruszyliśmy od drzewa do drzewa ku drugiemu ognisku. Droga, którą odbywaliśmy, była dwa razy dłuższa od poprzedniej. Nie szliśmy jeszcze godziny, kiedy usłyszeliśmy przed sobą szmer, jak gdyby ktoś potrącił i złamał suchą gałąź. Ujęliśmy się zaraz za ręce i pomknęliśmy daleko w bok. Tam padliśmy zaraz na ziemię i przyłożyliśmy do niej ucho. Jacyś ludzie zbliżali się powoli cichym krokiem. Szli stamtąd, dokąd my zmierzaliśmy właśnie.
— Uff! — rzekł Winnetou, kiedy nas minęli. — Ciekaw jestem, czy to ci ludzie siedzieli na dole przy ognisku?
— Po ich chodzie wnioskuję, że będą to Indyanie.
— Tak, to czerwoni. Skąd idą i dokąd dążą? Czy z tamtego ogniska do tego? A może udają się na tę stronę jeziora, po której my obozujemy? A może przybywają skąd inąd?
— Musimy to zbadać, Winnetou!
— I to jak najrychlej, bo nasi towarzysze mogą znaleźć się w niebezpieczeństwie, które zresztą ustąpi w chwili, gdy Old Shatterhand do nich przyjdzie.
— Radzisz mi więc wrócić do naszego obozu?
— Śpiesz jak najprędzej i nie zatrzymuj się przy trampach!
— A ty?
— Ja pójdę na dół do drugiego ogniska.
— W takim razie Indyanie znajdą się między tobą a nami. Twoja śmiałość może się źle dla ciebie skończyć.
— Pshaw! Winnetou nie zginie, jeśli zna grożące mu niebezpieczeństwo. Niech bracia moi nie śpią, dopóki ja się nie zjawię.
Pomknął ku Indyanom, a ja zawróciłem do naszego obozu.
Droga moja była teraz niebezpieczniejsza, niż dotychczas, gdyż miałem Indyan przed sobą. Choć domyślałem się, że celem ich jest półwysep, mimoto wszedłem głębiej w las, ażeby się z nimi nie spotkać. Nigdy jeszcze w życiu nie zachowałem się tak nieodpowiednio, jak wówczas, o czem drzewa nad jeziorem mogłyby coś powiedzieć. Oblepiony żywicą, z podrapaną twarzą i rękoma, przybyłem po oznaczonym czasie do obozu, opowiedziałem towarzyszom, gdzie poszedł Winnetou, cośmy razem widzieli i słyszeli. Potem kazałem im utworzyć łańcuch straży od ogniska aż w głąb lasu. Było to jedyne zarządzenie ochronne, które w danych warunkach można było uczynić.
Siedzieliśmy wszyscy na ziemi ze strzelbami w ręku. Po kwadransie może zabrzmiało ku nam z półwyspu nagłe, przejmujące aż do szpiku wycie. To Indyanie, którzy przeszli byli obok nas, napadli na trampów. Nie padł przytem ani jeden strzał. Widocznie biali pozwolili się bez oporu pokonać. Potem znów zapanowała głęboka cisza.
Upłynęła godzina i na półwyspie zgasło ognisko, drugie zaś, dalej położone, płonęło jeszcze. Może po dwu godzinach usłyszałem głośne kroki. Mógł to być tylko Winnetou, gdyż każdy inny byłby się skradał.
Rzeczywiście był to on, tak samo podrapany, jak ja. Zawsze rozważny uspokoił mię najpierw:
— Moi bracia mogą siedzieć spokojnie razem. Obawiać się niczego nie potrzebują, bo aż do rana nieprzyjaciel się nie zjawi.
Wobec tego ściągnąłem straże, a kiedy znaleźliśmy się sami, zwróciłem się do Apacza z pytaniem:
— Czy mój brat był przy drugiem ognisku?
— Byłem — odpowiedział.
— Czy obozowali tam Indyanie, z którymi spotkaliśmy się w lesie?
— Tak.
— Czy zdołałeś się dowiedzieć, do jakiego szczepu należą?
— Dowiedziałem się istotnie od dwu, których zostawiono dla pilnowania koni. Old Shatterhand zdziwi się, bardzo się zdziwi!
— To chyba nie Utajowie z wodzem Tusaga Sariczem!
— Właśnie że oni z Tusaga Sariczem!
— To rzeczywiście zdumiewające! Widocznie spotkali się z „generałem“, który ich dla swoich zamiarów pozyskał. Przypuszczam, że on zna te strony z czasów dawniejszych, dlatego nas wyprzedzili.
— Brat mój zgadł. Dwaj ludzie, których podsłuchałem na czatach, rozmawiali o tem. „Generał“ poszedł na półwysep, a ponieważ nie wracał, przeto ruszyli za nim w drogę.
— Czego tam chciał?
— Tego im nie powiedział. Nie chciał też nikogo zabrać z sobą. Widocznie chodziło o jakąś tajemnicę, dlatego Indyanie nabrali podejrzenia i udali się za nim, skoro ciemność nastała. Ujrzawszy go tam pojmanego przez trampów, wpadli na nich, a jego uwolnili.
— Czy Winnetou był tam drugi raz?
— Tak, lecz Utajowie zgasili ogień.
— Dlaczego?
— Tego nie wiem.
— Nic więc już nie zdołałeś zobaczyć?
— Ani zobaczyć, ani usłyszeć.
— Hm, co tu czynić? Generała musimy bezwarunkowo dostać w swe ręce.
— Nie uda nam się to, bo niema ogniska.
— Masz niestety słuszność pod tym względem. Albo musimy zaczekać, dopóki nie rozpalą nowego, albo aż do świtu. Nic innego nam nie pozostaje. A może masz jaką lepszą myśl?
— Myśli Old Shatterhanda są zawsze dobre.
— Pójdziemy więc spać, lecz przedtem wylosujemy podwójne straże!
— Winnetou się zgadza. Znajdujemy się w miejscu niebezpiecznem, gdzie nie zawadzi zbytnia ostrożność. Nie będziemy też spali tutaj, lecz nieco głębiej w lesie, dokąd ostatnia straż zaprowadzi konie, nim dzień nastanie, ażeby Utajowie nie zauważyli ich zbyt wcześnie.
Odsunęliśmy się zatem z nad wody w las, a koniom pozwoliliśmy narazie paść się dalej. Z dwu dozorców jeden musiał być przy nich, a drugi przy nas. Na mnie przypadła straż pierwsza i trwała półtorej godziny. Odbyłem ją bez przeszkody, a potem, zbudziwszy następców, położyłem się spać.
Nazajutrz wstałem trochę późno. Już miałem towarzyszom wytknąć to, że mi pozwolili tak długo spać, lecz Winnetou uspokoił mnie zapewnieniem:
— Mój brat nic przez to nie stracił. Ja miałem ostatnią straż i skoro tylko rozwidniło się trochę, poszedłem na zwiady. Przekonałem się, że niepodobna nam napaść na Utajów na półwyspie i odebrać im jeńców. Musimy się dowiedzieć, dokąd pojadą i wyprzedzić ich potem, ażeby wyszukać miejsce odpowiednie do napadu. Mój brat wie, że ten odnosi prawie połowę zwycięstwa, kto z góry zdoła oznaczyć miejsce walki.
Rada jego była zupełnie słuszna, dlatego zostaliśmy tam, gdzieśmy spali. Winnetou poszedł znowu śledzić Indyan, co w biały dzień było rzeczą równie trudną, jak niebezpieczną. Konie nasze były już przy nas w lesie.
Czekaliśmy z godziny na godzinę. Półwysep był zbyt daleko, ażebyśmy mogli widzieć, co się tam działo. Tylko blask ognia mógł się wczoraj do nas przedostać. Winnetou wracał do nas kilkakrotnie, ażeby nas uspokoić. Nie mógł nam donieść nic ponadto, że Indyanie jeszcze nie odeszli. Potem zawiadomił nas, że słyszał odgłos toporów. Utajowie ścinali widocznie drzewo tomahawkami, lecz na co, tego nie mogliśmy odgadnąć. Nareszcie, kiedy już zbliżało się południe, doniósł nam, że z odległości może stu kroków widział, jak Indyanie odjechali.
— W takim razie sprowadzono zapewne ich konie stamtąd, gdzie płonęło drugie ognisko? — zauważyłem.
— Tak jest — potwierdził. — Widziałem, że je sprowadzono.
— Czy widziałeś wszystkich odjeżdżających?
— Nie, gdyż między mną a nimi było za wiele drzew.
— Jeńcy byli oczywiście z nimi?
— Z tej odległości trudno mi było odróżnić czerwonych ludzi od białych, a dalej ku półwyspowi nie mogłem się zbliżyć.
— W którym kierunku odjechali?
— Na północny zachód. Nasza droga także tam prowadzi.
— Hm! Musimy oczywiście dostać się na półwysep. Czy pojedziemy zaraz, czy też musimy najpierw zbadać, czy będziemy tam bezpieczni?
— Nic nam tam nie grozi. Winnetou był tam oczywiście, żeby się przekonać, czy Utajowie rzeczywiście się oddalili.
Polegając na tem zapewnieniu, wsiedliśmy na konie, żeby się udać na półwysep. Znalazłszy się już tam blizko, odszukaliśmy najpierw ślady Utajów. Pokazało się, że istotnie odjechali. Wobec tego podążyliśmy spokojnie na miejsce, gdzie obozowali najpierw trampi z Old Wabblem, a potem Utajowie i pozsiadaliśmy z koni.
Trawa i mech były w tem miejscu podeptane, jak zwykle na obozowisku. Jakkolwiek nie spodziewaliśmy się tam nic znaleźć, jednak rzuciliśmy okiem dokoła. Ślady czerwonych prowadziły w różne strony. Rozdzieliliśmy się, by im się przypatrzyć i wkrótce usłyszeliśmy głos Old Surehanda:
— Chodźcie tu, chodźcie wszyscy! Tu leżą! Prędzej, prędzej! Gdy pobiegłem tam, skąd głos mnie doszedł, straszny widok przedstawił się moim oczom. Pod drzewami leżeli wszyscy trampi bez czupryn na skrwawionych głowach. Byli więc oskalpowani! Dalsze badanie wykazało, że ich zakłuto.
Zdjęła nas zgroza. Trampi byli wprawdzie ludźmi złymi, gotowymi do wszelkiej zbrodni, jednak widok ich w takim stanie był okropny.
Ażeby dwudziestu ludzi tak szybko i tak pewnie pokonać, musiał każdy czerwony wiedzieć, na którego z białych ma się rzucić. Pięćdziesięciu Indyan na dwudziestu białych! Zabici byli już sztywni, z czego wynikało, że pozabijano ich nie dzisiaj rano, lecz jeszcze wczoraj wieczorem. Ale na co zatrzymywali się tu potem Indyanie? Zapewne mieli tu coś zrobić rano, co potrwało aż do południa. Co to być mogło? Teraz przypomniałem sobie Old Wabble’a, którego trupa nie było. „Generał“ zabrał go widocznie, ażeby na nim wywrzeć szczególną zemstę.
O ile z początku staliśmy w milczeniu nad trupami, o tyle głośniejsze były potem nasze okrzyki. Gdyby teraz czerwoni stali byli przed wylotami naszych strzelb, bylibyśmy ich wystrzelali wszystkich. Ale jak nawet największemu nieszczęściu towarzyszy jakaś dobra okoliczność, tak było także tutaj. Hammerdull wskazał na zwłoki i rzekł:
— Picie, tu leży Izajasz, który godził na nasze życie!
— A tutaj Joel, który nie chciał się dać wziąć na nasze pieniądze! — zauważył długi, wskazując na drugie zwłoki.
— To przecież twoi kuzyni. Nieprawdaż, stary szopie?
— Nie przeczę.
— Czy zostawisz ich tak tutaj?
— Nie chciałbym tego uczynić ze względu na ich matkę, chociaż ona sprawiła mi niejedną przykrość.
— To zacnie z twojej strony, stary Picie. Cóż więc zamierzasz zrobić?
— Pochować kuzynów.
— Czy ich pochowamy, czy nie, to wszystko jedno, jeśli tylko będziemy mieli czas, żeby urządzić im mały cmentarz i ułożyć ich tak wygodnie, jak na to pozwolą okoliczności. To obowiązek chrześcijański, zwłaszcza że to twoi kuzyni. Prawda, stary szopie?
— Hm! Jeśli masz zamiar uczynić to dla mnie i dla moich krewnych, to jesteś zacnym człowiekiem!
Podali sobie ręce. Stwierdzam, że nic byłoby nie zdołało w tym stopniu złagodzić tej ponurej sceny, jak oryginalne zachowanie się tych dwu ludzi. Czas naglił, bo chcieliśmy schwytać Utajów i „generała“, który niewątpliwie spowodował śmierć trampów, ale skoro musieliśmy pochować braci, nie mogliśmy zostawić reszty zabitych, dlatego oddaliłem się, by wyszukać odpowiednie na to miejsce. Podczas tego znalazłem szeroki ślad, za którym podążyłem. Prowadził do jodły, stojącej osobno.
Pióro wzdryga się dalej pisać. To, co ujrzałem, było tak okropne, że wydałem straszny okrzyk, chociaż zwykle zachowuję milczenie na widok takich rzeczy. Towarzysze nadbiegli natychmiast i przerazili się nie mniej ode mnie tem, co zobaczyli.
Oto rozłupano jodłę grubości ośmioletniego dziecka, rozszerzono tę podłużną szczelinę zapomocą klinów, że mogła objąć ciało człowieka i wsunięto tam starego Wabble’a. Następnie kliny wyjęto (leżały obok na ziemi), a nieszczęśliwy starzec utkwił tam; jakby w kleszczach, z okropnie zgniecionym brzuchem z nogami po jednej, a korpusem po drugiej stronie. Gdyby go byli piersiami włożyli do szczeliny, byłby wskutek zgniecenia klatki piersiowej umarł, ale tu wsunięto mu w dyabelski sposób tylko brzuch. Żył jeszcze, poruszając zdrową ręką i nogami, lecz mimo niewysłowionych cierpień nie mógł krzyczeć, gdyż usta miał zakneblowane i przewiązane w dodatku. Oczy trzymał zamknięte, z nosa spływała mu krew w dużych czarnych kroplach, a oddech wylatywał mu z piersi z ostrym sykiem. Nie było tu czasu na słowa oburzenia, czy też litości. Tu należało czemprędzej pomóc.
— Wbić większe kliny! — rozkazałem. — Prędzej, prędzej! Potrzeba więcej klinów! Dalej z nożami i tomahawkami!
Wołając tak, wbiłem sam pierwszy klin, okutą kolbą niedźwiedziówki. Tomahawki mieli tylko Winnetou i Szako Matto, ale te wystarczyły. Drzazgi poleciały z kilku stojących w pobliżu drzew i w mgnieniu oka było kilka nowych grubych klinów. Zamiast młotów posłużyły moja niedźwiedziówka i stara strzelba Hammerdulla, owinięta grubo żelaznym drutem. Już po dwu minutach rozszerzyliśmy szczelinę na tyle, że mogliśmy wyciągnąć Old Wabble’a. Położywszy go na ziemi, wyjęliśmy mu z ust knebel; powinniśmy byli właściwie wcześniej to uczynić, lecz zapomnieliśmy o tem w rozdrażnieniu.
Starzec leżał z początku bez ruchu, wyrzucił z ust kawał zakrzepłej krwi, poczem wypłynęła struga jasnej. Pierś rozszerzyła mu się i wydała głębokie westchnienie. Następnie otworzył oczy, zabarwione ciemno-czerwono. W tej samej chwili rozległ się krzyk, którego nie zapomnę przez całe życie. Słyszałem ryki lwów i tygrysów, słoni, okropny, nieopisany okrzyk śmiertelny koni, ale żaden nie da się porównać z tym strasznym, przeciągłym, nieskończonym wrzaskiem, który wydobył się z ust Old Wabble’a. Był to ryk boleści całego świata, który odbił się bezlitośnem echem w lesie po drugiej stronie jeziora. Drżeliśmy wszyscy.
Potem znowu ucichło na chwilę. Z najsprzeczniejszemi uczuciami w sercach staliśmy dokoła niego, lecz litość górowała u wszystkich. Zaczął jęczeć coraz to głośniej i głośniej, poczem znowu wrzasnął, jak gromada dzikich zwierząt. Zatkałem sobie uszy rękoma.
Potem zaczął znowu naprzemian stękać, jęczeć i wyć przeraźliwie. Zdawało się, że nic nie widzi, ani nie słyszy i że mówić nie może. Cóż mieliśmy z nim uczynić? Holbers został przy nim, ażeby mu wody podawać, my zaś odeszliśmy, żeby przygotować grób dla trampów. O nieszczęśliwym starcu nie padło ani jedno słowo. Opanował nas święty lęk. Poczuliśmy, że weszliśmy w krainę sprawiedliwości wiecznej, która po tak długiem pobłażaniu zajęła się wreszcie starym bluźniercą.
Wkońcu znaleźliśmy na wschodnim brzegu jeziora mnóstwo kamieni, które mogły wystarczyć nawet do zbudowania wielkiego grobu, gdyż nie mieliśmy narzędzi do wykopania tak wielkiego dołu. Zaczęliśmy znosić kamienie na środek półwyspu, gdzie znajdowała się naturalna wklęsłość głębokości jednego metra.
Praca ta zabrała nam dużo czasu. Ciągle słyszeliśmy ryki króla kowboyów, dopiero może po godzinie zrobiło się ciszej. Później przyszedł do mnie Holbers i doniósł, że starzec patrzy już i zaczyna mówić. Udałem się więc do nieszczęśliwego.
Leżał wyciągnięty na ziemi, oddychał cicho i nieregularnie i wypatrzył się na mnie. Oczy mu pobielały.
— Old Sha... ter... hand! — szepnął.
Potem podniósł się nieco i krzyknął na mnie:
— Ty psie przeklęty, precz, precz ode mnie!
— Mr. Cutter! — rzekłem mu. — Stoicie już w obliczu wieczności. Nikt was już nie ocali. Wkrótce, może już za godzinę, wydacie ostatnie tchnienie. Zróbcie rachunek z Bogiem, bo na tamtym świecie może będzie zapóźno na prośby.
— Zabieraj się stąd, pasterzu owieczek! Ja chcę umrzeć bez ciebie! Idź mi z oczu!
Nie odszedłem, lecz mówiłem dalej:
— Przypomnijcie sobie, co powiedziałem wam w farmie Fennera. Będziecie błagali Boga o przedłużenie życia o minutę, dusza wasza wrzeszczeć będzie ze strachu przed sprawiedliwością Boga, a kiedy pięść śmierci przygniecie ciało wasze, będziecie wyli o darowanie wam grzechów!
— Precz, precz! — ryknął wściekle. — Dajcie mi nóż, nóż, ażebym mógł przebić tego łotra, zanim jeszcze umrę!
Wtem zbliżył się do nas Old Surehand. Usłyszawszy ostatnie słowa starca, rzekł do mnie:
— W ostatniej chwili już go nie przerobicie. A może spróbujecie modlitwy?
Spojrzawszy nań, przekonałem się, że powiedział słowa te poważnie. Mimoto zapytałem:
— Dlaczego dajecie mi tę radę?
— Ponieważ wczoraj mówiliśmy o modlitwie, a wy wierzycie w moc jej niewzruszenie!
— Well! Jeśli Bóg pozwoli, otrzymacie dowód tej mocy, ale jeszcze nie w tej chwili!
Old Wabble zaczął znowu naprzemian jęczeć i ryczeć. Wobec tego oddaliłem się od niego. Gdy po upływie pół godziny znowu przyszedł do siebie, zbliżyłem się doń, a on poznał mię i syknął:
— Czy przypominasz sobie jeszcze, o czem to mówiliśmy wówczas na Llano Estaccado? Podaj mi jakiś czyn twego Boga, ty niebieski baranku!
Czyż miałem mu teraz, chociaż wciąż jeszcze szydził, odpowiedzieć w sposób poprzedni? Nie. Nic już nie mogłem uczynić dla tej duszy straconej. Tymczasem zbliżył się do nas Old Surehand. Ukląkłszy zacząłem się modlić, nie cicho, lecz głośno, żeby Old Surehand i Old Wabble mogli to słyszeć. Kiedy skończyłem i powstałem, miał Old Surehand oczy wilgotne. Uścisnął mi rękę i rzekł zcicha:
— Teraz wiem, co znaczy modlitwa! Jeśli to nie pomoże, to widocznie Bóg odwrócił odeń swoją łaskę na zawsze!
On je obcierał kilkakrotnie, lecz cisnęły mu się na nowo. Wtem się odezwał cicho:
— Wbrew moim oczekiwaniom nie przerwał mi Old Wabble ani razu. Oko jego spoczywało na mnie szyderczo, ale z ust jego, skrzywionych bólem, nie wyszła ani jedna głoska. Czyżby teraz bał się szydzić ze mnie? To byłoby już dobrym znakiem. Nie chciałem przeszkadzać działaniu tego wrażenia i odszedłem, ciągnąc za sobą Old Surehanda.
W pewien czas potem poskładaliśmy trupy w zagłębieniu, żeby je potem nakryć gałęziami i kamieniami. Wtem przyszło mi na myśl, żeby kazać przynieść starego Wabble’a nad grób. Cierpiał przez to bardzo, krzyczał ciągle, a potem spytał, dlaczego nie pozwolono mu leżeć na miejscu.
— Macie zobaczyć, gdzie złożymy waszych oskalpowanych towarzyszy — odpowiedziałem. — Zostawiamy miejsce i dla was, gdyż zanim słońce dziś zajdzie, legniecie obok nich tu pod kamieniami. Macie czas tylko na skruchę i na śmierć!
Przypuszczałem, że krzyknie na mnie z wściekłością, zachował się jednak zupełnie cicho. Przypatrywał się, jak układaliśmy trampów, jednego po drugim i jak przykrywaliśmy ich gałęziami, widział również, że ułożyliśmy na tem kamienie i zostawiliśmy wyrwę na jego ciało. Śledził oczyma każdy nasz ruch, ale milczał. Tylko w spojrzeniu jego zauważyłem coraz to większą trwogę. Wreszcie uporaliśmy się z pogrzebaniem wszystkich zwłok, i odeszliśmy, nietroszcząc się o niego na pozór.
Wtem zadrgało powietrze krzykiem, podobnym do pierwszego. Wróciłem do nieszczęśliwego starca. Bole porwały go znowu, lecz nie odebrały mu przytomności umysłu. Wił się jak robak, walił rękoma i nogami w ziemię, lecz z ust jego nie padło już ani jedno przekleństwo, ani bluźnierstwo. Potem bez ruchu leżał przez chwilę i tylko jęczał. Zgrzytał zębami, pot wystąpił mu w grubych, ciężkich kroplach na czoło.
— Mr. Shatterhand!
Pochyliłem się nad nim, a on zapytał, przerywając często zdanie:
— Wy wiecie wszystko... wszystko... Czy znacie dawną... dawną pieśń... o... wieczności?
— Jaką pieśń? Jak się zaczyna?
— E... ter... nity... oh... thunder... word...
— Umiem ją na pamięć.
— Odmawiajcie ją, odmawiajcie!
Spojrzałem znacząco na Old Surehanda, który był przyszedł do niego. Usiadłem obok starca i zacząłem powtarzać po angielsku słowa tej pieśni:
„Wieczności, słowo jako grom,
Mieczu, co w duszę wwierca się,
Początku ty bez końca!
Wieczności, tyś bez czasu czas,
Już może jutro albo dziś
Powołasz mię do siebie,
Serce me z przerażenia drży
A język do podniebienia lgnie“.
Tu zamilkłem. Starzec był cicho, tylko pierś poruszała mu się ciężko. Kotłowało w nim przez chwilę, poczem znowu poprosił:
— Dalej... dalej... mr. Shatterhand!
Spełniając jego wolę, mówiłem dalej:
„Jakiś ty sprawiedliwy Bóg,
Jak niedobrego karzesz mnie
Przez zasłużone bole!
Już tu mnie chwyta twoja dłoń,
Że dusi mię i zbiera lęk
W najgłębszej głębi serca.
Zębami dzwonię z wielkich mąk.
Jak musi być dopiero tam?“
Te zwrotki starodawnej i potężnej, choć tłómaczonej bez rymu pieśni, zdolne są istotnie przeniknąć aż do szpiku swem ostrzem. Old Wabble trząsł się, mimo to wezwał mnie:
— Dalej... dalej! Ja słyszę...
„Zbudź się, człowiecze, z grzechów snu;
Stracona owco, ożyw się,
Bo życie ci ucieka!
Zbudź się, bo już ostatni czas
I wieczność zbliża się
Żeby ci dać nagrodę“!
Okaż skruszony grzechy swe,
Ażeby łaska wsparła cię!“
Starzec zaczął okropnie dzwonić zębami. Pot nie perlił mu się już kroplami na czole, lecz leżał na niem całą warstwą. Nieszczęśliwy mruczał, bełkocąc, jak pijany:
„Okaż skruszony grzechy swe,
Ażeby łaska wsparła cię!“
Naraz wybuchnął pełen niewysłowionej trwogi:
— Ile czasu potrzeba na łaskę, ile czasu? Powiedzcież, prędzej, prędzej!
— Jednej chwili, jeśli myślicie poważnie — odpowiedziałem.
— To za mało, za mało! „Okaż skruszony grzechy swe!“ Ja mam więcej grzechów na sumieniu, niżeli jest gwiazd na niebie. Jak zdołam wyspowiadać się z nich w tym czasie, jak zdołam!
— Bóg nie będzie ich liczył poszczególnie, jeśli szczerze żałujecie za nie..
— Nie, wszystkie, wszystkie muszę mu powiedzieć, a nie mam już na to czasu! Kiedy muszę umrzeć? Powiedzcie!
— Dziś wybije dla was godzina śmierci. Grób wasz tu otwarty!
— Otwarty, już otwarty! O nieba, o mój Boże! Dajcie mi więcej czasu, więcej czasu! Dajcie mi dzień, dwa dni, tydzień!
Spełniła się moja przepowiednia, dana mu w farmie Fennera. Błagał o łaskę.
— Ja czuję — mówił dalej z krzykiem — że nie dostąpię łaski, ani miłosierdzia! Śmierć sięga po moje serce, a piekło ze wszystkimi swymi dyabłami grzebie już w mojem ciele. Mr. Shatterhand, mr. Shatterhand! Wy jesteście wierzącym i pobożnym człowiekiem, wy pewnie to wiecie. Czy jest Bóg?
Położyłem mu rękę na czole i odrzekłem:
— Nie przysięgam nigdy, a dziś przysięgam tu na moje własne zbawienie, że Bóg jest!
— I życie pozagrobowe, wieczność?
— Jak prawdą jest, że Bóg jest na niebie, tak jest życie pozagrobowe i wieczność!
— I tam będą karane wszystkie grzechy?
— Wszystkie nieprzebaczone.
— O Boże wszechmiłosierny! Kto przebaczy mi tyle grzechów? Czy wy możecie to uczynić, Old Shatterhand?
— Ja nie jestem do tego zdolny. Proście o to Boga! To jedynie od Niego zależy.
— On mnie nie wysłucha, nie zechce o mnie nic wiedzieć. Już zapóźno, zapóźno!
— Dla miłości i miłosierdzia Bożego niema skruchy zbyt późnej!
— O, gdybym był was pierwej usłuchał! Nie żałowaliście trudu dla mnie. Mieliście słuszność, twierdząc, że śmierć trwa dłużej, aniżeli życie! Żyłem prawie sto lat. Ten czas przeminął jak tchnienie wiatru, ale ta godzina, ta straszna godzina trwa dłużej, niż całe moje życie. Ona sama jest wiecznością! Przeczyłem istnieniu Boga i wyśmiewałem się z Niego, mówiłem, że go nie potrzebuję ani za życia, ani po śmierci.
O, ja nieszczęśliwiec! Szaleniec! Jest Bóg, jest. Czuję to teraz! Człowiek potrzebuje Boga, bardzo potrzebuje. Jak można żyć i umierać bez Boga? Huuu, jak mi zimno! Huuu, jak ciemno! To głęboka, bezdenna przepaść... pomocy, pomocy! Zwiera się już nademną... pomocy pomocy! Coś mnie obejmuje szponami... pomocy... łaski... łaski!
Zamknął oczy i krzyczał z początku przeraźliwym, a potem obumierającym głosem. Wtem zamknął usta i nie drgnął ani jednym członkiem ciała, ani jednym włoskiem w rzęsie.
— Mój Boże! — westchnął Old Surehand. — Widziałem już niejednego człowieka padającego w walce, ale takiego umierania, jak to, nigdy jeszcze nie byłem świadkiem. Kto wobec tego nie nauczy się wierzyć w Boga, temu lepiej byłoby, gdyby się był nie narodził!
Wołania Old Wabble’a o pomoc sprowadziły towarzyszy. Wsunąłem rękę pod ubranie starca i położyłem mu na sercu. Poczułem ledwie namacalne, ciche bicie, ustające chwilami na długo.
— Kapelusze z głowy, panowie! — poprosiłem. — Stoimy w obliczu wzniosłej, świętej chwili. Syn marnotrawny powraca do ojcowskiego domu. Módlcie się, módlcie, módlcie, ażeby źródło miłości trysnęło dlań, teraz, w tej ciężkiej, ostatniej chwili nie wyschło w wieczności!
Wszyscy zaczęli się modlić, nawet Old Surehand i wodzowie indyańscy. Sekundy wydłużały się w minuty, minuty w kwadranse. Panowała tak głęboka i święta cisza, że aż przerażała.
Wtem otworzył Old Wabble oczy i zwrócił na mnie. Spojrzenie jego było jasne i łagodne, a głos brzmiał cicho, lecz wyraźnie, gdy tak przemówił:
— Spałem snem głębokim i długim. Widziałem we śnie dom mego ojca i matkę, którzy tu nigdy nie byli. Prosiłem matkę o przebaczenie, a ona przytuliła mię do siebie i całowała. Old Wabble’a nikt w życiu nie pocałował, dopiero teraz w godzinę śmierci. Czy to był może duch mojej matki, Old Shatterhand?
— Życzyłbym wam tego. Zresztą dowiecie się niebawem — odpowiedziałem.
Na te słowa przebiegł uśmiech po jego pooranych rysach:
— Tak, dowiem się o tem za kilka chwil — rzekł z rozrzewnieniem. — Matka mi przebaczyła! Czy Bóg może być mniej miłosiernym od matki?
— Łaska jego nie ma początku, ani końca! Proście go, mr. Cutter, proście!
Włożył nieuszkodzoną rękę w dłoń zgruchotanej, splótł je i rzekł:
— Pomodlę się więc po raz pierwszy i ostatni w życiu. Panie Boże, byłem najgorszym ze wszystkich ludzi, grzechy moje są niezliczone, lecz żałuję za nie gorzko, a żal mój ogromem swoim przerasta te góry.
Bądź dla mnie miłościw, jak moja matka i przyjmij mię w swoje ramiona!
Co za modlitwa! Ten człowiek, który nie znał żadnej szkoły i nigdy nie rozmawiał z Bogiem, modlił się teraz płynniej, niż niejeden proboszcz. Mówił cicho i często przestawał, lecz rozumieliśmy go wszyscy. Był on zły człowiek, a pod koniec życia mój wróg śmiertelny, a mimoto łzy spływały mi po policzkach, kiedy nań patrzyłem.
— Czy dobrze się poleciłem Bogu, mr. Shatterhand? — zapytał.
— Zupełnie dobrze!
— Czy Bóg spełni moją prośbę?
— Bez wątpienia.
— O, gdybym mógł usłyszeć to wyraźnie z ust waszych!
— Usłyszycie! Nie jestem wprawdzie kapłanem i nie mam na to od kościoła władzy, ale jeśli grzech tem popełnię, to Bóg ulituje się nademną. Jeśli głos, który teraz w sobie słyszę, jest prawdziwy, to osądziła was sprawiedliwość Boga, a zarazem ułaskawiło jego miłosierdzie. Odejdźcie w pokoju! Widzieliście we śnie dom swego ojca na ziemi, a teraz stoją przed wami otworem wrota Ojca niebieskiego. Grzechy wasze zostają tutaj! Żegnam was!
Wziąłem dłoń jego w swoją, a on zamknął znów oczy. Zbliżywszy swe ucho do jego ust, usłyszałem westchnienie:
— Żegnam... was...! Jest... mi teraz... tak... lekko... lekko...!
Uśmiech zamarł mu na obliczu, tak łagodnem, jak gdyby znowu śnił o swej matce. Lecz nie był to już sen, który mu tylko ukazał przebaczenie. Widział je teraz w rzeczywistości, w rzeczywistości, która jest ponad wszystko, co ziemskie. Starzec nie żył!
Człowiek to szczególne stworzenie! Uczucia, które żywiliśmy przed kilku godzinami względem zmarłego, ustąpiły wielkiemu wzruszeniu, jak gdyby nas opuścił na zawsze ukochany przyjaciel! Nawróceniem swojem naprawił swoją przeszłość. Dick Hammerdull zbliżył się do zmarłego, ujął jego rękę, uścisnął i rzekł:
— Żegnaj mi, stary Wabble’u! Gdybyś był prędzej wiedział to, co wiesz teraz, byłbyś nie zginął tak nędzną śmiercią. Picie Holbersie, podaj mu także rękę!
Zbyteczne było to wezwanie, bo Holbers z własnego popędu stał już przy zwłokach i przemówił nie zwykłym, oschłym tonem, lecz z głębokiem wzruszeniem:
— Fare well, old king! Skończyło się twoje panowanie. Gdybyś był mądry, byłbyś mógł jechać z nami zamiast z trampami. Szkoda ciebie, wielka szkoda, bo tak dzielny byłeś dawniej! Chodź, kochany Dicku, złożymy go do grobu!
— Jeszcze nie teraz! — odparłem ja.
— Czyż nie musimy jechać dalej? — zapytał Hammerdull.
— Mamy jeszcze zaledwie dwie godziny dnia, nie opłaci się więc szukać nowego obozu. Zostaniemy tutaj.
— A Utajowie i „generał“?
— Niech idą! Nie wymkną nam się teraz, kiedy zamierzamy pomścić cierpienia zmarłego. Rano zdawało mi się, że brak nam czasu. Teraz mam go aż nadto.
— Zgadzam się z bratem Shatterhandem — rzekł Winnetou. — Nie należy Old Wabble’a chować, dopóki jest jeszcze ciepły!
Postanowiliśmy zatem zatrzymać się dziś na półwyspie. Jeden tylko z nas nie chciał się na to zgodzić, a to Old Surehand. Odwoławszy mię na bok, oświadczył:
— Ja nie mogę tu zostać, mr. Shatterhand. Odjadę i to potajemnie, ażeby nikomu nie przyszło na myśl mnie zatrzymywać. Muszę to jednak przed kimś wyjawić. Was tedy proszę: Nie zdradźcie mnie, dopóki nie odjadę!
— Czy koniecznie musicie się oddalić? — zapytałem.
— Muszę!
— Sam!
— Nie inaczej!
— Hm! Jesteście dzielny westman, nie wspominam więc o niebezpieczeństwach, które was mogą spotkać, ale powiedzcie mi przynajmniej, co za przedsięwzięcie przeszkadza wam tutaj zostać?
— Tego nie mogę uczynić.
— Czy także nie będzie mi wolno wiedzieć, dokąd podążycie?
— Nie.
— Hm! Nie będę wam tego wyrzucał, ale pozwolę sobie zauważyć, że postępowanie wasze graniczy z brakiem zaufania do mnie.
Na to odparł z nagłą niechęcią:
— Czy mam do was zaufanie, to wiecie z pewnością tak dobrze, jak ja. Słyszeliście już, że tu chodzi o tajemnicę, której nie mogę i nie chcę wyjawić!
— Nawet mnie?
— Nawet wam! — zabrzmiała krótka odpowiedź.
— Well! Każdy może swoje sprawy zachowywać dla siebie, lecz ja jechałem za wami z Jefferson-City aż tutaj, mniemając, że będziemy dobrymi towarzyszami. Nie twierdzę, jakoby z tego wynikały dla mnie jakieś prawa, a dla was obowiązki, byłoby mi tylko żal, gdybyście ponieśli jaką szkodę z tego, że sami chcecie spraw swoich dochodzić, co mogłoby się lepiej udać, gdybyście nie byli tacy zamknięci w sobie i postępowali ze mną otwarciej. Czy jesteście tak pewni swego, że uważacie nas za niepotrzebnych wam?
— Czy byłbym sam tutaj pojechał, gdybym sądził, że mi pomoc potrzebna?
— Bardzo słusznie! Czy jednak rzeczywiście nie była potrzebna?
— Czy myślicie o mej niewoli u Utajów?
— Tak.
— Byłbym sam się wyswobodził!
Teraz ja postanowiłem nie narzucać się z usługami.
— Jestem tego pewien — rzekłem. — Uważajmy zatem sprawę za skończoną! Jedźcie z Bogiem sami!
Chciałem się odwrócić, lecz on wziął mię za rękę, prosząc:
— Nie gniewajcie się na mnie! W słowach moich brzmiała niewdzięczność, ale wy wiecie, że niewdzięcznym nie jestem.
— Wiem.
— Wyjawię wam przynajmniej jedną rzecz. Milczałem tak uporczywie, ponieważ sądziłem, że porzucilibyście mnie, gdybyście wiedzieli, kto jestem.
— Zbyteczne skrupuły! Bądźcie, kim chcecie! Old Surehand to zacny człowiek!
— Ale... ale... syn aresztanta!
— Pshaw!
— Wy się nie przerażacie?
— Ani mi się śni!
— Zważcie, sir! Aresztanta!
— W więzieniach bywali już zacni ludzie.
— Ale mój ojciec nawet tam umarł.
— To smutne, ale nie może zmienić mojego stosunku do was.
— Naprawdę?
— Rzeczywiście!
— Matka moja była też aresztantką!
— To okropne!
— Wuj również.
— Biedaku!
— Oboje uciekli.
— To dobrze!
— Ależ, sir, nie pytacie wcale, za co ich ukarano!
— Jaką korzyść będę miał z tego, że się o tem dowiem?
— Więziono ich za fałszowanie pieniędzy!
— To źle. To przestępstwo karze się bardzo ciężko.
— Mówicie jeszcze ze mną?
— Czemu się dziwicie?
— Z synem i siostrzeńcem fałszerzy pieniędzy i więźniów?
— Posłuchajcie, Old Surehand! Co mnie obchodzą pieniądze i więzienia Stanów Zjednoczonych? Przypuśćmy nawet, że wasi krewni popełnili tę zbrodnię i zasłużyli na karę, czyż wy za to możecie odpowiadać?
— Nie odwracacie się więc odemnie?
— Nie obrażajcie mnie, sir. Jestem człowiek, chrześcijanin, a nie barbarzyńca! Kto na karę zasłuży, niech ją poniesie. Skoro ją odbędzie, jest tem samem, czem był przedtem, dla mnie przynajmniej. Jestem zresztą zdania, że przynajmniej połowa karanych nie była zbrodniarzami, lecz albo ludźmi chorymi, albo ofiarami nieszczęśliwych warunków.
— Wy wszystko osądzacie ze stanowiska humanitarności. Ku swej radości mogę was zapewnić, że mój ojciec i wuj byli niewinni. Nie popełnili nic złego!
— Tem większe nieszczęście przez to ich dotknęło. Jak mogliście pomyśleć, żebym ja, nawet gdyby byli winni, chciał was za to ganić. Tego nie pojmuję. Czy dalej będziecie tacy zamknięci?
— Muszę!
— Well! To powiedzcie przynajmniej, kiedy się znów spotkamy?
— Od dzisiaj za cztery dni.
— Gdzie?
— W Pui-bakej[97], leżącym prawie w środku parku St. Louis. Winnetou go niewątpliwie zna. Las ten ma kształt serca i stąd jego nazwa. Będę tam napewno.
— Jeśli wam nic w drodze nie stanie!
— Cóż miałoby mi się zdarzyć?
— Posłuchajcie, mr. Surehand! Stosunki zmieniły się, odkąd wyjechaliście z Jefferson-City. Generał tu jest i...
— Pshaw! — wtrącił. — Jego nie obawiam się wcale. Co on mnie wogóle obchodzi?
— Może bardziej, niż sądzicie!
— Nie dbam o niego!
— Nie chcę spierać się z wami! Dalej są Utajowie.
— Wszystko mi jedno.
— A guślarz Komanczów także!
— Ten dopiero jest mi obojętny! Wątpliwe zresztą, czy się tu rzeczywiście znajduje. Widzieliście go?
— Nie.
— Wasi towarzysze opowiadali, że przyłączył się do trampów. Wedle tego musiałby właściwie być na półwyspie. Tymczasem go niema.
— Zrobił bardzo rozsądnie, uchodząc stąd.
— Jeśli jest rzeczywiście rozsądny, to powinien był zostać.
— Ja sądzę inaczej. Jeśli mężczyzna jedzie tu w puszczę z żoną, to czyni to z pewnością z ważnych powodów. Czy nie rozumuję słusznie?
— Nie przeczę.
— Te powody istnieją jeszcze, dlatego nie zawrócił. Chodziło mu o to, żeby trampi nie wiedzieli, czego tutaj chciał, dlatego rozstał się z nimi.
— Dlaczego dopiero z nimi odjechał?
— Bo nas nienawidzi i chciał pod ich osłoną dostać się w góry. Kiedy jednak tego nie osiągnął, porzucił ich zupełnie. On jest tutaj napewno.
— Niech sobie będzie. A zatem od dzisiaj za cztery dni czekam na was w Pui-bakej. Wy tymczasem możecie zająć się ściganiem Utajów i ukarać ich za popełnione tu morderstwa. Spodziewam się, że nikt z was nie pójdzie moim tropem.
— O to możecie być spokojni!
— Przyrzekacie?
— Daję słowo!
— W takim razie żegnam!
— Czekajcie jeszcze chwilę! Czy nie weźmiecie sobie od nas mięsa?
— Nie. Sami go potrzebujecie, a to wpadłoby w oko, gdybym się zaopatrywał w żywność.
— Uczynimy to skrycie.
— Dziękuję! W drodze znajdę dość zwierzyny. Bądźcie zdrowi!
— Do widzenia! Życzę wam, żebyśmy się spotkali szczęśliwie!
Rozstaliśmy się, a ja zachowałem się tak, żeby mógł niepostrzeżenie dostać się do swego konia i odjechać. Wiadomość, że oddalił się bez pożegnania, wywarła na wszystkich wielkie wrażenie. Pytali, z jakiego powodu potajemnie odjechał, lecz ja milczałem. Tylko Winnetou nie pytał o nic. Kiedy jednak z nastaniem ciemności usiadłem koło niego, rzekł:
— Będziemy musieli znowu wyswobadzać Old Surehanda.
— Ja też tak myślę — przyznałem.
— Albo szukać zwłok jego!
— I to być może.
— Brat mój nie próbował go zatrzymać?
— Było bezskuteczne.
— Należało go przestrzec, że więcej wiesz, aniżeli on sądzi.
— Byłbym to uczynił, lecz on nie chciał wyjawić swej tajemnicy.
— W takim razie dobrze, że mu dałeś spokój. Zaufania nie należy wymuszać.
— Wkrótce pożałuje tego, że nie był otwarty.
— Tak. Zdumienie go ogarnie, kiedy się przekona, że bystrość mego brata sięgnęła w krótkim czasie dalej, aniżeli jego po wielu latach. Czy z powodu jego zniknięcia musimy się inaczej zachować, niż gdyby był pozostał?
— Nie.
— Ruszymy więc za Utajami?
— Tak.
— Tropu ich nie będzie można jutro zobaczyć.
— To nie szkodzi. „Generał“, który nimi dowodzi, chce dostać się do kaskady, wiemy zatem, dokąd dążą.
— A oni domyślają się, że my ich ścigać będziemy i będą na nas nastawiali pułapki, ażeby zemścić się za to, że Old Surehand zdołał im umknąć.
— Dlatego przypuszczam, że znów wpadnie im w ręce.
— Musimy zaraz jutro ruszyć w drogę. On nie będzie mógł w nocy jechać zbyt szybko. Powinien był to rozważyć. Gdyby mu się nawet nic nie zdarzyło, nie o wiele wcześniej przed nami dostanie się do kaskady.
Kiedy Old Wabble zupełnie ostygł, położyliśmy go w grobie i przykryliśmy gałęziami i kamieniami. Potem sporządziliśmy krzyż i umieściliśmy na grobie. Tak spoczął na wieki król kowboyów, który całe życie spędził na równinach, wyżynach i górach Zachodu. Pogrzebali go ludzie, za którymi ruszył w te góry, żeby sprowadzić na nich śmierć z zemsty.
Ułożyliśmy się dokoła grobu, oświetlonego blaskiem ogniska, do snu, a odpocząwszy przez noc, wyruszyliśmy rano w drogę.
Ślady Utajów, widoczne jeszcze na miękkim gruncie, zniknęły na twardym. Nie dbaliśmy o to, gdyż ich nie szukaliśmy, lecz dążyliśmy swobodnie w obranym kierunku.
Z Jeziora Zielonej Wody dostaliśmy się około południa do położonego w dole parku St. Louis, szerokiego i długiego na wiele mil. Dla myśliwca nie mogło być piękniejszego widoku nad ten park, otoczony dokoła niebotycznymi olbrzymami górskimi. W nim zmieniały się lasy, prerye, skały i rzeki, jak gdyby miłośnicy polowania założyli go sztucznie, by tam hodować i strzelać przy sposobności wszelką zwierzynę Dzikiego Zachodu.
Żyły tam dawniej tysiącami bizony, lecz wypędziły je kule poszukiwaczy złota. Jeszcze niedawno był park St. Louis celem tych awanturników, a potem porzucili go, zwróciwszy się w góry Cores-Range, w których, jak opowiadano, odkryto nieprzebrane pokłady złota. O tem dowiedzieliśmy się jednak dopiero później, narazie zdawało nam się, podobnie jak Spencerowi, że tu, zwłaszcza przy Foam-Cascade, znaleziono wielkie skarby. Mimoto poszukiwacze złota nie opuścili parku zupełnie. Wyborowi, żeby się tak wyrazić, odeszli, a szumowiny musiały zostać z braku środków na tak daleką wędrówkę i włóczyły się po parku, jak zbieracze gałganków po miastach, grzebiąc w opuszczonych kopalniach, zbierając przy sposobności tam, gdzie nic nie posiali.
Old Surehand zamówił nas do Pui-bakej do „Lasu serca“. Winnetou wiedział, gdzie to jest, lecz nam ani się śniło tam dążyć. Najbliższym celem była dla nas Foam-Cascade, dokąd i Surehand musiał się udać.
Około południa zbliżaliśmy się do lasku, gdzie zamierzaliśmy dać koniom wytchnąć. Przepływał tam przeźroczysty strumyk, z którego mieliśmy wziąć wody do obiadu.
Jeszcze przed laskiem natknęliśmy się na trop, wiodący z boku w tym samym kierunku. Pozostawiony był może przed godziną, a wskazywał na dwanaście do piętnastu koni. Zatrzymaliśmy się oczywiście, a Winnetou zsiadł z konia, ażeby zbadać, jakiego rodzaju ludzie jechali przed nami. Wrócił bardzo rychło. Widocznie niezbyt wybitni westmani znajdowali się w lasku, skoro podejście ich nie zabrało więcej czasu. Wyraz twarzy Apacza zapowiadał coś zabawnego.
— Niebezpieczni chyba nie są ci ludzie? — rzekł Treskow, widząc uśmiech Winnetou.
— Nawet bardzo niebezpieczni — odparł Apacz, poważniejąc nagle.
— Indyanie?
— Nie.
— Biali? A ilu ich jest?
— Trzynastu.
— Dobrze uzbrojeni?
— Tak, tylko czerwony nie.
— Ach! Jest więc także czerwony między nimi?
— Czerwony pojmany, dlatego Winnetou nazwał ich niebezpiecznymi.
— To zaczyna być zajmujące! Gdzie obozują? Czy daleko?
— Na tamtym skraju lasku.
— Kto to być może? Czy myśliwcy?
— Ani strzelcy, ani westmani, lecz poszukiwacze złota. Czemu Treskow nie pyta o najważniejszą osobę?
— Najważniejszą? Któż to taki?
— Indyanin.
— Ach, prawda! Czy można było poznać, do jakiego należy plemienia?
— Nie należy do żadnego.
— Tak! Czy Winnetou go zna?
— Znam.
— Któż to jest?
— Moi bracia znają go także, gdyż to nasz dobry przyjaciel.
— Indyanin? Dobry przyjaciel? Nie mogę zgadnąć.
— Niech Treskow spyta Old Shatterhanda!
Nie czekając pytania, odrzekłem:
— Indyaninem, nie należącym do żadnego plemienia, znajdującym się w parku St. Louis i będącym naszym przyjacielem, może być tylko Kolma Puszi.
— A do kroćset! To nasz tajemniczy zbawca! I jego pojmali biali? Musimy go oczywiście wyswobodzić!
— Ale nie zaraz — wtrącił Winnetou. — Udamy, że go nie znamy wcale. Przestrach białych będzie tem większy.
Spodziewałem się wprawdzie spotkać tam Kolmę Puszi, lecz nie teraz i nie jako jeńca. Postanowiłem wziąć to za wskazówkę i wszystkiego, co odgadłem lub obliczyłem, nie zachowywać nadal dla siebie samego. Objechaliśmy lasek aż do strumienia, nad którym obozowali biali z pojmanym.
Ujrzawszy nas, zerwali się wszyscy z ziemi i pochwycili za strzelby. Były to zmarnowane osobniki, po których wszystkiego można było się spodziewać, tylko niczego dobrego.
— Good day! — pozdrowiłem ich, wstrzymując konia. — Obozuje wam się tu doskonale. My mieliśmy także zamiar spocząć tu na godzinkę.
— Kto wy jesteście?
— Westmani.
— Ale z Indyanami. To podejrzane! Jest tu w naszych rękach taki, który nas okradł. Będzie to prawdopodobnie Utaj. Czy wasi czerwoni należą także do tego plemienia?
— Nie. To Apacz, Komancz i Osaga.
— Well! W takim razie niema niebezpieczeństwa. Szczepy te mieszkają daleko, jestem więc pewien, że nie będziecie się troszczyli o tego czerwonego hultaja.
Chciałem sobie zażartować, lecz przypatrzywszy się dokładnie pojmanemu, porzuciłem tę myśl natychmiast. To był Kolma Puszi. Z naszej strony byłoby to największem niedbalstwem, gdybyśmy go byli nie uwolnili natychmiast, tak bowiem był skrępowany, że mu to z pewnością sprawiało cierpienia. Jednem spojrzeniem zawiadomiłem Winnetou o swoim zamiarze. Zsiedliśmy wszyscy z koni i spętaliśmy je. Biali tymczasem odłożyli strzelby i zajęli dawne swe miejsca na ziemi. Przystąpiłem teraz do nich całkiem blizko i zapytałem:
— Czy wiecie, gentlemani, napewno, że ten człowiek was okradł?
— Oczywiście! Pochwyciliśmy go na tem — odrzekł mówca poprzedni.
— Well, w takim razie musimy wam się przedstawić. Ja nazywam się Old Shatterhand, tu stoi Winnetou, wódz Apaczów, a...
— Winnetou! — zawołał. — Do stu piorunów! To słynne odwiedziny! Witamy, witamy z przyjemnością! Usiądźcie, panowie, usiądźcie! Czy to sztuciec Henry’ego trzymacie w ręku, mr. Shatterhand? A na ramieniu niedźwiedziówka?
— Słyszeliście widocznie o moich strzelbach. Powiem wam, sir, że mi się podobacie. Tylko z jednego nie jestem zadowolony.
— Z czego?
— Że skrępowaliście tego Indyanina.
— Czy on was obchodzi?
— Nawet bardzo, bo to nasz dobry przyjaciel. Ale przystąpmy odrazu do rzeczy, sir. Mówię z wami z całą uprzejmością. Jeśli się zgodzicie, rozstaniemy się pokojowo, jeśli nie, to strzelamy w tej chwili! Zdejmijcie więzy z pojmanego! Kto podniesie strzelbę, dostanie kulą!
Równocześnie zwróciły się wszystkie lufy strzelb naszych na poszukiwaczy złota. Nie spodziewali się tego, a znając nas, nie pomyśleli nawet o oporze. Dowódca tylko zapytał:
— Czy nie żartujecie, mr. Shatterhand?
— Nie.
— To i my przestaniemy żartować.
Podszedł ku Kolmie Puszi i rozkrępował go. Indyanin wstał, wyprostował członki, podniósł strzelbę swoją, leżącą na ziemi, wyciągnął jednemu z białych nóż za pasa, przystąpił do nas i rzekł:
— Dziękuję bratu Shatterhandowi! To moja strzelba, a to mój nóż. Poza tem nic mi nie zabrali. Rozumie się, że ja ich nie okradłem.
— Jestem tego pewien. Co każe Kolma Puszi z nimi zrobić? Spełnimy jego życzenie.
— Puścić ich wolno!
— Rzeczywiście?
— Tak. Znajduję się dopiero od godziny w ich ręku.. Oni nie warci tego, żeby nimi się zajmować nawet w celu ich ukarania.
— Tego życzenia nie mogę ci spełnić. Zanim pojedziemy dalej, muszę im powiedzieć parę słów. Chciałbym się od nich dowiedzieć, dlaczego pojmali i skrępowali Indyanina, który nie uczynił im nic złego.
— Ja mogę to wyjaśnić bratu Shatterhandowi.
— Nie. Chcę usłyszeć to od nich.
Na to pierwszy mówca poszukiwaczy poskrobał się z zakłopotaniem w głowę i rzekł:
— Spodziewam się, że nie uważacie nas za tchórzów dlatego, że się nie bronimy. Czynimy to z szacunku dla takich mężów, jak wy. Powiem wam wszystko rzetelnie. Szukamy złota bezskutecznie, a ten Indyanin przebywa tu stale w parku, zna pewnie pokłady złota, a nie chce ich nikomu zdradzić. Pojmaliśmy go, by go do tego zmusić, a potem bylibyśmy go puścili wolno. Tak stoi ta sprawa. Sądzę wobec tego, że nam nie weźmiecie tego za złe. Wszak nie mogliśmy tego wiedzieć, że to wasz przyjaciel.
— Dobrze! Czy jest tak, jak on przedstawił? — zapytałem Kolmę Puszi.
Indyanin potwierdził i prosił, żeby nie czynić im nic złego.
— Well! Będziemy zatem pobłażliwi, ale spodziewamy się, że w przyszłości nie dacie ponownie powodu do innego postępowania z wami. Kto chce znaleźć pokłady, niech ich sam szuka. To najlepsza rada, którą wam mogę dać, gentlemani! Nie wyruszajcie stąd przed upływem dwu godzin, bo w przeciwnym razie strzelby nasze musiałyby się odezwać!
Kiedy ja to mówiłem, wsiadł Kolma Puszi na swego konia, który znajdował się oczywiście między końmi poszukiwaczy. Nie rzuciwszy nawet okiem na tych nędzników, odjechaliśmy w dalszą drogę.
Ażeby jak najbardziej oddalić się od nich, pędziliśmy cwałem, dopóki się dało, poczem zatrzymaliśmy się w miejscu, nadającem się na obóz tak samo, jak ów lasek.
Chciałem się przypatrzyć koniowi Kolmy Puszi, gdyż nad Rush-Creekiem widzieliśmy go bardzo krótko. Był to mustang pysznej budowy, szybki i wytrwały, co poznaliśmy już w tym krótkim czasie.
Podczas jedzenia ustała rozmowa, co spowodowała obecność tajemniczego Indyanina, który, posiliwszy się nieco, wstał, udał się do swego konia, wskoczył na siodło i rzekł:
— Moi bracia wyrządzili mi wielką przysługę. Dziękuję im! Ucieszę się, gdy ich kiedyś znowu zobaczę!
— Czy brat Kolma Puszi chce się z nami rozłączyć? — zapytałem.
— Tak — odpowiedział.
— Dlaczego tak rychło?
— Jestem jako wiatr, który idzie tam, gdzie musi.
— Niech brat zsiędzie z konia i zostanie z nami jeszcze przez chwilę, gdyż muszę z nim bezwarunkowo pomówić.
— Niech mi brat Shatterhand wybaczy! Muszę już odjechać!
— Dlaczego Kolma Puszi obawia się nas tak bardzo?
— Kolma Puszi nie boi się nikogo, ale zadanie jego nakazuje mu być samym.
Z prawdziwą radością spojrzałem w oblicze Winnetou, który przeczuł, co zamierzałem, i ucieszył się w duszy wrażeniem, jakie musiał wywołać ten mój krok.
— Mój czerwony brat nie będzie miał powodu zaprzątać się długo tem zadaniem — odpowiedziałem. — Wkrótce będzie ono rozwiązane.
— Old Shatterhand mówi słowa, których nie rozumiem. Odchodzę i żegnam moich braci!
Już podniósł był rękę, by przynaglić konia do biegu, kiedy ja zawołałem:
— Kolma Puszi zostanie!
— Muszę odjechać — odpowiedział stanowczo.
— Well, powiem zatem tylko jedno słowo: Jeśli brat Kolma Puszi musi nas opuścić, w takim razie proszę siostrę Kolmę Puszi, żeby jeszcze została z nami!
Wygłosiłem z naciskiem słowa: brat i siostra. Towarzysze spojrzeli na mnie zdziwieni, Kolma Puszi natomiast zeskoczył szybko z konia, przybiegł do mnie i krzyknął prawie, tracąc panowanie nad sobą:
— Co Old Shatterhand mówi?
— Że Kolma Puszi nie jest moim bratem, lecz siostrą.
— Czy uważasz mnie za kobietę?
— Tak.
— Mylisz się, mylisz!
— Old Shatterhand wie zawsze dobrze, co mówi.
Na to zawołała, wyciągając jakby dla obrony obie, ręce przed siebie:
— Nie, nie! Tym razem jednak nie wie Old Shatterhand, co mówi!
— Wiem, wiem!
— Nie, nie! Jak mogłaby kobieta być takim wojownikiem, jak Kolma Puszi?
— Tehua, piękna siostra Ikwetsipy umiała już w młodości dobrze jeździć konno i strzelać.
Na to odskoczyła z głośnym okrzykiem o kilka kroków wstecz i wpatrzyła się we mnie szeroko rozwartemi oczyma, ja zaś mówiłem dalej:
— Więc Kolma Puszi zostanie jeszcze z nami?
— Co... co... wiesz... o Tehui... i co... co... możesz wiedzieć o Ikwetsipie?
— Słyszałem bardzo wiele o obojgu. Czy siostra moja ma dość siły w sercu, by tego wysłuchać?
— Mów, mów, o, mów! — odpowiedziała, składając błagalnie ręce i przystępując do mnie całkiem blizko.
— Wiem, że Ikwetsipę nazywano także Wawa-Derrik.
— Uff, uff! — krzyknęła.
— Czy siostra moja słyszała kiedy nazwy Tibo-taka i Tibo-wete? Czy zna opowiadanie o myrtle-wreath?
— Uff, uff, uff! Mów dalej, dalej!
— Czy jesteś rzeczywiście dość silna, żeby wysłuchać wszystkiego?
— Jestem silna, tylko dalej, dalej!
— Mam cię pozdrowić od dwu małych chłopców, którzy przed laty nazywali się Fred i Leon Bender.
Na to zwisły jej ręce. Z piersi wydobywał się okrzyk, lecz uwiązł w gardle. Opadła zwolna na ziemię, położyła ręce na trawie, ukryła w nich oblicze i zaczęła płakać głośno i tak strasznie, że zaniepokoiłem się o nią.
Łatwo sobie wyobrazić, z jakiem zdumieniem przysłuchiwali nam się towarzysze i z jakim wyrazem spoczywały ich oczy na płaczącej, której przypisałem zbyt wiele siły do panowania nad sobą. Wtem powstał Apanaczka, zbliżył się do mnie i zapytał:
— Brat Shatterhand mówił o Tibo-taka, o Tibo-wete i o Wawa-Derrik. Znam te słowa i imiona. Dlaczego Kolma Puszi płacze z tego powodu?
— Płacze z radości, nie z bólu.
— Czy Kolma Puszi nie jest mężczyzną, nie jest wojownikiem?
— To jest kobieta.
— Uff, uff!
— Tak, to jest kobieta. Niech mój brat Apanaczka zbierze wszystkie siły! Tibo-taka nie był jego ojcem, a Tibo-wete jego matką. Brat mój miał innego ojca i inną matkę...
Nie mogłem już dalej mówić, gdyż Kolma Puszi zerwała się, ujęła mnie za rękę i krzyknęła, wskazując na Apanaczkę:
— Czy to Leon... czy to Leon Bender...?
— Nie Leon, lecz młodszy brat Fred Bender — odpowiedziałem. — Kolma Puszi może mi wierzyć. Wiem to całkiem dokładnie.
Na to zwróciła się do niego, upadła przed nim, objęła jego kolana i zaszlochała:
— Synu mój, synu! To Fred mój syn, mój syn!
Na to zawołał, a raczej krzyknął na mnie Apanaczka:
— Czy... ona... rzeczywiście jest moją matką?
— Tak — zapewniłem.
Na te słowa pochwycił ją, podniósł w górę, spojrzał jej w twarz i zawołał:
— Kolma Puszi nie jest mężczyzną, lecz kobietą! Kolma Puszi jest moją matką! Dlatego to polubiłem cię od razu tak bardzo, kiedy cię tylko ujrzałem!
Na tem wyczerpały się jego siły, upadł obok niej na kolana, objął ją silnie i przycisnął swoją głowę do jej policzka. Winnetou wstał i odszedł, a ja skinąłem na tamtych, żeby poszli za mną. Należało zostawić matkę i syna samych. Lecz nie trwało to długo, gdyż wkrótce przyszedł do mnie Apanaczka i jął prosić w swój zwykły, natarczywie błagalny sposób:
— Niech brat Shatterhand do nas przyjdzie. Wszak nic jeszcze nie wiemy i mamy jeszcze o tyle spraw zapytać!
Zaprowadził mnie z powrotem do Kolmy Puszi, która siedziała pełna oczekiwania na ziemi i patrzyła na mnie z niepokojem. Apanaczka zajął miejsce przy niej, otoczył ją ramieniem i wezwał mnie:
— Niech brat usiądzie przy nas i pouczy nas, jakim sposobem dowiedział się tak dokładnie, że Kolma Puszi jest moją matką? Ja uważałem zawsze Tibo wete za swoją matkę.
— Tibo wete jest twoją ciotką. W młodości nazywano ją Tokbelą.
— To prawda, na Boga, prawda! — zawołała matka. — Mr. Shatterhand, pomyślcie, namyślcie się, czy to wszystko słuszne, co usłyszeliśmy od was! Mogłabym oszaleć, jak moja siostra, gdybyście się pomylili, gdybym teraz sądziła, że odnalazłam syna, a on nim nie był. Namyślcie się, błagam, namyślcie!
Wyrażała się teraz jak biała niewiasta z dobrego towarzystwa, dlatego nie nazywałem jej Kolmą Puszi, ani też siostrą, jak to czynią Indyanie.
— Proszę mi powiedzieć — rzekłem — czy jesteście mrs. Bender. Proszę!
— Jestem Tehua Bender — odpowiedziała.
— W takim razie nie mylę się. Apanaczka jest waszym synem najmłodszym.
— Naprawdę, mr. Shatterhand?
— Możecie mi zaufać.
— Ale proszę o dowody!
— Chcecie dowodów? Czy serce wasze za nim nie przemawia?
— Przemawia za nim, tak, przemawia za nim! Przemówiło odrazu, kiedy go ujrzałam wjeżdżającego do obozu. Serce zapewnia mnie, że to mój syn, a jednak drży ze strachu, że jednak może nim nie jest. Domaga się dowodów nie z powątpiewania, lecz dla uspokojenia, żeby tego szczęścia, które tutaj znalazło, mogło używać w przyszłości.
— Ale co rozumiecie przez dowody, mrs. Bender? Czy mam przynieść metrykę urodzenia? Tego nie potrafię!
— Muszą być przecież inne dowody!
— Są, lecz nie mam ich w tej chwili pod ręką. Czy poznalibyście swoją siostrę?
— Z pewnością!
— A szwagra?
— Nie mam szwagra.
— Czy Tokbela nie wyszła za mąż?
— Nie. Zaślubiny zostały przerwane.
— Przez waszego brata, ojca Diterico?
— Tak.
— Jak się nazywał pan młody?
— Thibaut.
— A wasz brat strzelił do niego?
— Tak i zranił go w ramię.
— A zatem pomyłka niemożliwa. Czem był ten Thibaut?
— Prestydygitatorem.
— Czy Tokbela wiedziała o tem?
— Nie.
— Wymagacie ode mnie dowodów, a ja mogę wam je dać tylko wtedy, gdy poznam ówczesne stosunki i zdarzenia. Muszę wyznać otwarcie, że wszystko, co wiem, polega na kombinacyi. Lecz niech was to nie martwi! Apanaczka to wasz syn Fred, a sądzę, że niebawem zobaczycie brata jego, Leona.
— Leona? O nieba! On żyje jeszcze?
— Tak.
— Gdzie?
— Jest teraz w parku. Szukał was przez długie lata, ale dotychczas bezskutecznie.
— Wiadomości wasze o tem wszystkiem pochodzą od niego?
— Niestety nie. Z niego nie wydobyłem ani słowa, nic ponadto, że ojciec jego umarł w więzieniu, a wuj i matka byli także w tem smutnem miejscu.
— On zatem wie o tem? Powiedział wam to? Od kogo o tem słyszał? Miał wtedy zaledwie kilka lat.
— Tego mi nie wyjawił. Powiedzcie jednak, czy wuj jego, który był w więzieniu, to był Ikwetsipa?
— Tak.
— To straszne! On, kaznodzieja, był fałszerzem pieniędzy?
— Niestety! Przedstawiono przeciw niemu dowody, których nie zdołał obalić.
— Jak można było zasądzić niewinnie trzy osoby? Z jedną może się to stać łatwiej.
— Mój szwagier ułożył wszystko tak wyrafinowanie, że nie mogliśmy się obronić.
— Czy to był brat waszego męża?
— Nie rodzony, lecz przyrodni.
— Hm!
— Pochodził od pierwszego męża mojej teściowej.
— Jak się nazywał?
— Właściwie Etters, Daniel Etters, lecz później nazywano go także po ojczymie Bender, John Bender, gdyż syn pierworodny, który umarł, miał także na imię John.
— Z tych dwu używaliście chętniej imienia John Bender, aniżeli Dan Etters.
— Istotnie.
— I dlatego na krzyżu napisano J. B., a nie D. E.
— O jakim krzyżu mówicie?
— Na grobie waszego brata.
— Co? Byliście już kiedy przy jego grobie?
— Nie.
— Skąd więc możecie wiedzieć o tym krzyżu?
— Opowiadał mi o nim pewien znajomy.
— Kto to był?
— Harbour.
— Harbour? Znaliśmy go także. On więc był tam na górze?
— I wy mnie o to pytacie, mrs. Bender? Przecież widzieliście go sami.
— Ja? Kto to utrzymuje?
— Ja tak twierdzę. Wyście to połową pieczonego kozła ocalili go od śmierci głodowej.
— To domysł, sir! — rzekła z uśmiechem.
— Tak, lecz domysł słuszny! Dlaczego trzymaliście się zdala i nie pokazaliście mu się wcale?
— Byłby mnie poznał. On więc opowiadał wam o tym grobie?
— Tak. Jego opowiadaniu właśnie zawdzięczam to, że z czasem zdołałem odgadnąć przebieg tych wypadków.
— Czy Winnetou pomagał w tej pracy?
— Tak, w swój cichy, bezsłowny sposób. Jako mały chłopiec znał waszego brata, który potem gdzieś zniknął.
— Ze mną i z Tokbelą. Tak jest.
— Czy wolno zapytać o powód tego nagłego zniknięcia?
— Owszem. Mój brat Derrik (indyańskie imię było Ikwetsipa; nazywał się jako chrześcijanin Diterico, a po angielsku Derrik) był słynnym kaznodzieją, lecz studyów żadnych nie odbywał. Chciał tego dokonać później, dlatego udał się na Wschód. Przedtem ja poznałam Bendera, a on mnie i pokochaliśmy się nawzajem. Zanim jednak mogłam zostać jego żoną, miałam przyswoić sobie wiadomości i sposoby zachowania się u bladych twarzy. Brat mój był dumny i nie chciał, żeby wiedziano, iż muszę się jeszcze czegoś douczać. Wielu czerwonych wojowników pragnęło mnie pojąć za żonę, byliby więc poszli w ślad za Benderem i zabili go. Oto były dwa powody, dla których opuściliśmy dom, nie mówiąc nikomu, dlaczego. Brat mój chodził na wykłady, a mnie z Tokbelą oddał do pensyonatu. Tam odwiedzał nas Bender i przyprowadzał swego brata. Ten ujrzawszy mnie, starał się odbić mnie bratu, lecz nie udało mu się i cała jego miłość do mnie zmieniła się w nienawiść. Bender był bogaty, a Etters ubogi i miał posadę u brata. Znał wszystkie ubikacye i meble, znajdujące się w tem przedsiębiorstwie. Kiedyśmy się pobrali, zamieszkała Tokbela u nas. Etters przyprowadził do nas młodego człowieka nazwiskiem Thibaut. Po pewnym czasie zauważyliśmy, że Thibaut i Tokbela kochają się w sobie. Bender dowiedział się złych rzeczy o Thibaucie i zabronił mu bywać. Etters wziął mu to za złe i przyprowadzał przyjaciela w dalszym ciągu. Z tego powodu musiał porzucić posadę u brata i nie mógł nas odwiedzać. Obydwaj postanowili się zemścić.
— Domyślam się! Thibaut był fałszerzem?
— Dobrze zgadujecie, mr. Shatterhand! Pewnego dnia przyszła do nas policya i zastała w kasie zamiast dobrych pieniędzy prawie same fałszywe. W surducie brata wszyte były również fałszywe pieniądze, a w moim pokoju znaleziono klisze. Aresztowano nas wszystkich troje. Przedłożono nam pisma sfałszowane, jakoby pochodzące z pod ręki męża i brata. Pisma te udowodniły ich i moją winę. Zasądzono nas i uwięziono.
— A interesa Bendera?
— Prowadził je dalej Etters, a Bender nie mógł temu przeszkodzić. Tokbela poszła z obydwoma moimi chłopcami do tego samego pensyonatu, w którym byłam przedtem jako dziewczyna.
— To straszne! Wy Indyanka, przywykła do wolności, w więzieniu!
— Uff! Obcięto mi włosy, musiałam wdziać szaty zbrodniarek i zamieszkać w małej kaźni. Byłam bardzo nieszczęśliwa i płakałam dzień i noc!
— Tymczasem Thibaut zaczął znów nalegać na waszą siostrę Tokbelę?
— Tak jest. Przyrzekła mu zostać jego żoną, jeśli nas wyswobodzi, a on przekupił dozorcę więziennego, który uciekł z moim bratem.
— Czemu nie z Benderem lub z wami?
— Z powodu złota. Mój brat znał kilka pokładów. Raz wziął był stamtąd nieco złota i darował w dniu zaślubin Benderowi. Etters wiedział o tem. Dlatego pomogli do ucieczki tylko memu bratu, ażeby dostać złoto od niego lub przez niego. Kiedy uciekł z dozorcą, zabrał z sobą Tokbelę i moich chłopców. Zawiózł ich do Denver, gdzie zostawił ich pod opieką dozorcy więziennego, a sam udał się w góry po złoto.
Potrzebował go na wynagrodzenie dla dozorcy i uwolnienie mnie i Bendera. Urzędnik założył za otrzymane złoto kantor wymiany, Tokbela i chłopcy zamieszkali u niego, a on polubił dzieci. Natomiast brat mój opuścił Denver, by uwolnić mnie i Bendera. Udało mu się to tylko w połowie; ja odzyskałam wolność, lecz Bender rozchorował się ze zmartwienia z powodu straconego szczęścia i umarł w więzieniu. Derrik sprowadził mnie do Denver. Tymczasem przybyli tam Etters, który zbankrutował, i Thibaut. Kłamstwami doprowadzili Tokbelę do tego, że została żoną Thibauta. Przybyliśmy w dzień wesela i zastaliśmy młodych gotowych do podania sobie ręki. Derrik zerwał pannie młodej wianek z głowy i...
— Przepraszam, mrs. Bender, że wam przerwę! Tokbela mówi przeciwnie, że włożył go jej na głowę.
— Mówi to w szaleństwie.
— Aha! Wiedzieliście więc, że jest obłąkana?
— Tak. Etters i Thibaut rzucili się na Derrika i wywiązała się walka, w której Derrik przestrzelił Thibautowi rękę.
— Ale to nie było w kościele?
— Nie, w mieszkaniu dozorcy więzienia, a późniejszego bankiera.
— Proszę was, czy ten bankier nie nazywa się Wallace?
— Nie. Skąd wpadło wam to nazwisko, sir?
— O tem później! Mówcie dalej!
— Tokbela martwiła się tem, że siedzieliśmy w więzieniu, rozchorowała się i osłabła z tego powodu, a przestrach przy zaślubinach i bójka powaliły ją całkiem na łoże. Zaczęła bredzić w gorączce, a z gorączki przeszedł jej duch w obłąkanie. Zaczęła szaleć, ale potem uspokoiła się, gdy mój najmłodszy syn, Fred, był przy niej. Brat oddał ją do psychiatry, razem z chłopcem, bez którego nie byłaby tam poszła.Derrik, Leon i ja mieszkaliśmy u bankiera, a Etters i Thibaut zniknęli. Tak sądziliśmy przynajmniej. Złoto nam wyszło i Derrik musiał znowu pójść w góry. Prosiłam go, żeby mnie zabrał z sobą, gdyż jeździć konno i strzelać umiałam tak, jak czerwoni wojownicy. Zgodził się na to i przybyliśmy do Devils-head, gdzie na nas napadnięto. Etters i Thibaut nie zniknęli, lecz trzymali się w ukryciu, by nas potem śledzić i pójść za nami. Etters, zwany przez nas wciąż jeszcze Johnem Benderem, zastrzelił Derrika, a mnie, przerażoną tem, rozbroił i skrępował. Mordercy przypuszczali prawdopodobnie, że byliśmy już przy pokładach i spodziewali się znaleźć przy nas złoto. Nie znalazłszy nic, rozzłościli się tak bardzo, że postanowili nie zabić mnie odrazu, lecz oddać na pastwę głodu. Zakopali brata tuż pod skałą, a mnie położyli na grobie i przywiązali tak, że nie mogłam się poruszyć. Leżałam trzy dni i trzy noce i byłam już blizka śmierci, kiedy nadeszli Indyanie i uwolnili mnie z więzów.
— Z którego szczepu?
— Utajowie.
— Ach! To osobliwe! Cóż dalej?
— Dali mi jeść i pić, a potem zabrali mnie z sobą. Jeden z młodych wojowników, Tusaga Saricz, chciał mnie pojąć za żonę i dlatego nie puścił mnie od siebie. Gdy przybyłam do ich pastwisk, dalej wzbraniałam się zostać jego żoną. On chciał mnie zmusić, lecz ja tymczasem wróciłam do sił, stoczyłam z nim walkę i zwyciężyłam. Wobec tego wyrzekł się mnie, a nikt inny mnie nie pożądał, bojąc się żony, zwyciężającej wojowników.
— A jaki teraz panuje stosunek między wami, a Utajami?
— Są moimi przyjaciółmi. Tusaga Saricz kocha mnie dzisiaj jeszcze, choć wówczas nie wziął mnie za żonę i zrobiłby dla mnie wszystko. Oczywiście nie wrócili mi wtedy zaraz wolności, dopiero w dwa lata potem, gdy przysięgłam na gusła, że będę się zawsze uważała za wojownika Utajów. Pospieszyłam oczywiście natychmiast do Denver, ale moi chłopcy zniknęli stamtąd. Etters i Thibaut z groźbami zażądali od psychiatry wydania Tokbeli. Poszła z nimi, lecz zaczęła szaleć, gdy rozłączono ją z Fredem, musieli więc zabrać chłopca z sobą. Bankier zniknął także i to z moim synem, Leonem. Dopytując się o nich, dowiedziałam się od szeryfa, że w kilka dni po zamknięciu bankiera przybyli urzędnicy policyjni, ażeby zaaresztować go z powodu uwolnienia pewnego więźnia.
— Należy więc przypuścić, że Etters i Thibaut donieśli o tem władzy, lecz ktoś ostrzegł go jeszcze zawczasu. Uciekł i zatarł troskliwie ślady za sobą.
— Tak uczynił, gdyż przez wiele lat napróżno szukałam jego i Tokbeli.
— Mogę wam powiedzieć dla uspokojenia, że przybrał sobie inne nazwisko i chłopca wychował troskliwie. On lub jego syn mieszka teraz w Jefferson-City.
— Naprawdę, sir?
— Tak. Byłem u niego. Lecz mówcie dalej!
— Rychło już skończę. Szukałam dzieci, lecz daremnie. Przejechałam wszystkie sawanny, góry i doliny, dopytywałam się u czerwonych, lecz bez skutku. Jako kobieta byłabym nie mogła tego dokonać. Wdziałam więc suknie męskie i dotychczas byłam mężczyzną. Kiedy wszystko okazało się daremnem, wróciłam zrozpaczona niemal do Devils-head. Ręka Boża pędzi zbrodniarza na miejsce czynu, dlatego niebo ponad tym parkiem stało się moim namiotem. Mordercy jeszcze nie było, lecz on przyjdzie, jestem tego pewna. Wtedy biada mu! Nie mógł jeszcze umrzeć, gdyż Bóg jest sprawiedliwy i przywiedzie mi go, bym się z nim obliczyła i wymierzyła mu karę!
— Czy poznalibyście go?
— Tak.
— Tyle lat płynęło od owych czasów, mrs. Bender!
— Znam go, znam! Choćby się zupełnie zmienił, to zęby zdradziłyby go!
— Dwie dziury w górnej szczęce?
— Uff! Wy to wiecie? Znacie go także?
— Nie znam, a raczej znam, jeśli się dobrze domyślam. Wasz syn, Leon, mówił mi o tych dziurach.
— Leon? On żyje? Mówiliście z nim rzeczywiście?
— Tak.
— Powiedzcie prędzej, gdzie się znajduje!
— Tutaj, w parku St. Louis. Zobaczycie go, jeżeli nie dziś jeszcze, to jutro, lub pojutrze. A jeśli mnie wszystko nie zawiedzie, to los sprowadza wam mordercę, który zdąża do miejsca czynu. Thibaut przybędzie z Tokbelą, a Etters jest już przed nimi. Zresztą mogę was pouczyć, jaką drogę obrali wówczas z Denver ci łotrzy.
— Słyszeliście o tem?
— Od Winnetou i Szako Matty.
— Powiedzcie to, mr. Shatterhand, powiedzcie?
— Przybyli do Osagów i nietylko oszukali ich o całoroczny plon z polowań, lecz zamordowali im kilku wojowników. Potem się rozdzielili, a Thibaut z Tokbelą i chłopcem udał się do Komanczów z plemienia Naini. Tam musiał się ukrywać, gdyż zbrodnie jego wyszły na światło dzienne. W drodze znalazł go ojciec Winnetou i ocalił od śmierci głodowej.
— Muszę to usłyszeć obszerniej! Oni sami muszą mi to opowiedzieć!
Zerwała się i chciała odejść.
— Zaczekajcie, mrs. Bender, zaczekajcie! — poprosiłem. — Muszę wam to opowiedzieć po drodze. Nie wolno nam tracić czasu, bo musimy ruszać do Devils-head. A może i teraz jeszcze chcecie rozstać się z nami i jechać dalej swoją drogą?
— Nie, nie! Zostaję z wami!
— Zwołam zatem towarzyszy i wyruszamy!
Niebawem byliśmy w drodze. Kolma Puszi znała drogę lepiej, aniżeli Winnetou. Jechała na przedzie z nim, Apanaczką i Osagą, prowadząc ożywioną rozmowę. Za mną jechali obaj przyjaciele i Treskow. Harnmerdull wpadł w zapał ze zdziwienia z tego powodu, że tajemniczy Indyanin dał się poznać jako kobieta, i mówił za mną:
— Czy widział kto, żeby mężczyzna był właściwie kobietą? Z Kolmy Puszi, którego odwagę i spryt tak podziwialiśmy, wylazła kobieta. Musimy ją jeszcze bardziej podziwiać, aniżeli przedtem, kiedy była Indyaninem-meżczyzną. Cóż ty na to, stary szopie, Holbersie?
— Nic! — odparł długi.
— To słuszne. Co bowiem można na to powiedzieć? Od teraz uważam wszystko za możebne! Nie przestraszę się nawet, jeśli mój stary Holbers przemieni się w kobietę!
— Ani mi się śni, kochany Dicku!
— Czy ci się śni, czy nie, to wszystko jedno: Co poradzisz na to, gdy nagle przyjdziesz do poznania, że jesteś utajoną kobietą?
— Wiem dobrze, cobym uczynił!
— Cóż takiego?
— Zaślubiłbym ciebie natychmiast!
— Hola! Nie pytając mnie o to?
— Oczywiście!
— To ja rozwiódłbym się z tobą zaraz po ślubie!
— A ja nie puściłbym ciebie!
— Zobaczylibyśmy! Czy sądzisz, że zażądałbym rozwodu bez dostatecznych powodów?
— Niema żadnych powodów!
— O, aż nadto!
— Wymień choć jeden!
— N. p. niedostateczne odżywianie. To chyba powód!
— Czyż wyglądasz, jak źle odżywiany?
— Ja nie, ale ty! Podam, że nie mogę wyżywić żony, a jeśli mi nie uwierzą, przedstawię im ciebie do zbadania. Ktoby potem jeszcze twierdził, że mam dla ciebie dość jedzenia, temu pozwolę, żeby się oprawił w ramki i powiesił na ścianie!
— Brak pełnych kształtów zastępuję ci długością!
— Na co mi żony, której nie mógłbym czasem „zmyć głowy“? Wiesz, co przez to rozumiem?
— Yes.
— Ten zabieg jest u ciebie czasem konieczny, stary szopie. Jesteś chwilami taki przechera, że niewiadomo, co z tobą właściwie począć.
— To zostaw mnie takim, jak jestem! Ty także nie jesteś zawsze taki, jakim być powinieneś. Mogę ci to łatwo udowodnić.
— A to jak?
— Przypomnij sobie tylko małego niedźwiedzia! Borykałeś się z nim, jakbyś był wyszedł z nim właśnie ze szkoły! Jeszcze dziś widać na twej skórze, jaką w tem rolę odegrałeś!
— Czy ja ją odegrałem, czy niedźwiedź, to wszystko jedno, jeśli ją wogóle odegrano. Nie pojmuję też wcale, jak z naszego małżeństwa zeszliśmy na tę rolę! Mów lepiej o tem, co uczynimy z generałem, gdy wpadnie w nasze ręce!
— Nic łatwiej nie da się powiedzieć!
— No?
— Zapłacimy mu tą samą monetą. Wklinujemy go w drzewo. Mojem zdaniem zasłużył na to rzetelnie.
— Przyznaję ci słuszność. Z największą rozkoszą będę dopomagał w rozłupywaniu drzewa dla niego, ażeby w niem jeszcze lepiej śpiewał, niż ten biedak, Old Wabble. A zatem kara dlań obmyślona!
Zmysł sprawiedliwości obu przyjaciół padł na to samo, czego żąda Stary Testament i prawo pustynne Beduinów. Oko za oko, ząb za ząb, krew za krew. Oprócz Hammerdulla i Holbersa nie było między nami chyba ani jednego, ktoby nie miał jakiegoś obrachunku z generałem. Szako Matto chciał go pociągnąć do odpowiedzialności z powodu morderstwa i oszustwa, Treskow ścigał go za inne zbrodnie, a o sobie i Winnetou nie chcę już mówić. Cóż dopiero Apanaczka i Kolma Puszi? Wobec tych dwu zawinił o wiele więcej, aniżeli wobec nas wszystkich razem. Że on, a nikt inny był owym poszukiwanym Danielem Ettersem, o tem nie wątpiłem ani trochę. Brak dziur w górnej szczęce nie mógł mnie zwieść, gdyż ludzie noszą zęby sztuczne, znane zreszą już u starożytnych Egipcyan. To też pojąć nie mogłem tego, że nikt, nawet Old Surehand, nie wpadł na tę myśl. Byłem tak pewien osoby Ettersa, że już teraz myślałem nad tem, jaką karę dlań przeznaczyć.
Później przyłączyłem się do Kolmy Puszi, która wypytywała mię jeszcze o wiele rzeczy. Całe popołudnie zeszło nam na rozmowie podczas jazdy. Już zapadł był wieczór, kiedy myśmy nawet nie przypuszczali, że tak rychło zrobi się ciemno. Księżyc wypłynął na niebo. Mogliśmy więc jechać dalej aż do jego zachodu.
Słońce zniknęło było już dawno, kiedy skręciliśmy w jedną z łagodnie wydrążonych dolin, które sprawiają, że park St. Louis przedstawia się jak teren falowaty. Nagle zauważyliśmy z boku trop, idący potem w tym samym kierunku. Badanie wykazało, że zostawiły go trzy konie co najwyżej przed godziną. Widok śladów przypomniał mi guślarza, jego żonę i ich konia jucznego. Winnetou pomyślał tosamo, jak to poznałem z jego spojrzenia, które ku mnie rzucił. Zbliżała się znowu ciekawa scena.
Podpędziwszy konie, pojechaliśmy dalej w milczeniu. Winnetou pochylił się z siodła naprzód, ażeby nie przeoczyć śladów, lecz zniknęły nam z oczu już po dziesięciu minutach. Blask księżyca zaczął już wprawdzie działać, lecz był jeszcze za słaby, ażeby wyraźnie oświetlić ślady. Wobec tego ja z Winnetou zsiedliśmy z koni, kazaliśmy je prowadzić, a sami poszliśmy naprzód, patrząc ciągle ku ziemi, by się przekonać, czy są jeszcze odciski. Tak upłynął nam jakiś czas. Księżyc miał już się schować za widnokręgiem, zachodziło tedy pytanie, czy nie należałoby rozbić tam obóz i na drugi dzień pójść dalej tropem.
Jeszcześmy byli nic w tej sprawie nie postanowili, kiedy poczuliśmy woń spalenizny dzięki lekkiemu wietrzykowi. Wobec tego poprosiliśmy towarzyszy, by się zatrzymali, a sami poszliśmy cicho dalej. Niebawem ujrzeliśmy ognisko na polance, w dolinie, otoczonej drzewami. Położywszy się teraz na ziemi, poleźliśmy dalej, gdyż zobaczyliśmy trzy konie i dwie osoby siedzące przy ogniu. Nie mogliśmy jednak rozpoznać, kto to był. Kiedyśmy się bardziej do ogniska zbliżali, szepnął Winnetou:
— Uff! Guślarz i jego żona!
— To on. Przypuszczenie nasze ziściło się — potwierdziłem.
— Czy pochwycimy go?
— Jak brat uważa.
— Jeśli go pojmiemy, będziemy musieli wlec go z sobą, jeśli zaś go puścimy, może nam umknąć. Lepiej zatem wziąć go do niewoli.
— Dobrze. Czy sprowadzimy wpierw tamtych?
— Nie. Wpadniemy nań odrazu tak, żeby nie mógł się bronić.
Przysunęliśmy się niepostrzeżenie tak blizko do ognia, jak się to dało uczynić. Kobieta jadła, a guślarz rozciągnął się leniwie na murawie.
— Teraz! — rzekł Winnetou zcicha.
Wstawszy z ziemi, podskoczyliśmy naprzód i rzuciliśmy się na niego. Krzyknął raz, ale, uderzony przezemnie pięścią w głowę, zamilkł natychmiast. Związaliśmy go jego własnem lassem, poczem Winnetou wrócił po towarzyszy, gdyż miejsce to było dobre na nocleg.
Niebawem przyjechali wszyscy i pozsiadali z koni. Kobieta nie troszczyła się o nas wcale i nie odezwała się ani słowem, kiedyśmy chwytali jej męża. Apanaczka wziął matkę za rękę, przyprowadził ją do ogniska, wskazał na obłąkaną i powiedział:
— To jest Tibo wete Ellen!
Ellen było chrześcijańskiem imieniem Tokbeli.
Kolma Puszi patrzyła przez długą chwilę niemo na siostrę, poczem rzekła, westchnąwszy głęboko:
— To ma być moja kochana, piękna Tokbela?
— To ona — potwierdziłem.
— Boże, mój Boże, co się stało z najpiękniejszej córy szczepu! Jakżeż ja muszę być zmieniona!
Tak, obie były kiedyś bardzo piękne, ale wiek, życie w dziczy i obłąkanie tak zeszpeciły „Niebo“ (Tokbela znaczy: niebo), że siostra potrzebowała dłuższego czasu, żeby ją poznać. Kolma Puszi chciała przy niej uklęknąć, by się nią zająć, kiedy Winnetou rzekł:
— Moja siostra nie przypatrzyła się jeszcze mężowi. Niech jednak schowa się narazie, gdyż teraz wróci mu przytomność. Chciałbym, żeby on nie zobaczył zaraz, kto się tutaj znajduje. Za drzewami jest kryjówka.
Towarzysze nasi zrozumieli, że powinni także się ukryć, dlatego Thibaut mógł widzieć tylko mnie i Winnetou.
Niebawem zaczął się ruszać i otworzył oczy. Poznawszy nas, zawołał:
— Apacz i Old Shatterhand! Uff, uff, uff! Czego wy chcecie ode mnie? Co wam zrobiłem, żeście mnie związali?
— Że was znowu związaliśmy, chcieliście powiedzieć — odrzekłem. — Czynimy to wedle starodawnego zwyczaju, od którego nie możemy odstąpić, gdyż okazał się doskonałym.
— Wszak można napaść na człowieka i związać go tylko wtedy, gdy jest po temu przyczyna! Czy ja dałem do tego powód?
— Niejednokrotnie.
— A teraz znowu?
— Bezpośrednio nie, ale pośrednio.
— Pośrednio? Uff, uff! Co to znaczy?
— Przestańcie się dziwić i zachowywać się ciągle, jak Indyanin. Prestydygitator Thibaut wie chyba, co to jest przyczyna bezpośrednia i pośrednia. Nieprawdaż?
— Ja prestydygitator?
— Fałszerz, złodziej, łotr, rozbójnik i morderca. Szereg pojęć, które znakomicie określają wasz charakter.
— Albo raczej wasz!
— Pshaw! Chcieliście wiedzieć, dlaczego was znowu związaliśmy. Oto w tym celu, ażebyście przedwcześnie nie przybyli na umówioną schadzkę.
— Schadzkę? Bredzicie chyba!
— Bynajmniej.
— Gdzież to miało nastąpić?
— Pod Devils-head.
— Kiedy?
— Dwudziestegoszóstego września.
— Lubicie wprawdzie zawsze mówić zagadkami, jak tego już doświadczyłem, lecz dziś nie pojmuję wcale, co znaczą wasze słowa.
— To może lepiej zrozumiecie, gdy zamiast dwudziestegoszóstego września, powiem: w dniu św. Cypryana.
— Cypryana? Co mnie obchodzi ten święty?
— W tym dniu postanowiliście przybyć do Devils-head.
— Kto to powiedział?
— Dan Etters.
— Do kroćset! — wybuchnął. Nie znam żadnego Ettersa.
— To on was zna!
— Także nie!
— Nie? Przecież listy do was pisuje!
— Listy?
— Listy na skórze, a pismo zabarwione cynobrem. Czy to nie prawda?
— Niech was dyabeł porwie! Nic nie wiem o żadnym liście!
— Jest w torbie przy siodle.
— Podpatrywaczu! Przeszukaliście moje rzeczy?
— Oczywiście!
— Kiedy?
— To moja rzecz. Wedle mego obliczenia bylibyście na dzień przed św. Cypryanem przybyli do Devils-head, dlatego skrępowaliśmy was nieco, ażebyście zaczekali. Po co tam śpieszycie tak wcześnie? Czy mam słuszność?
— Wolałbym, żebyście razem ze swoim Cypryanem znaleźli się tam, gdzie pieprz rośnie!
— Wierzę bardzo, lecz to niemożebne, gdyż potrzebny jestem gdzieindziej.
— Czy wolno zapytać, gdzie?
— Zobaczycie sami, gdyż pojedziecie tam z nami.
— Ani mi się śni!
— Co wam się śni, o to my nie pytamy, gdyż odtąd będziecie to czynili, co nam się będzie podobało. Powiedzcieno, kto jest ten Wawa-Derrik, o którym mówi czasem wasza żona?
— Zapytajcie ją samą!
— To zbyteczne! Wawa to wyraz z narzecza Mokwi, domyślam się więc, że ona jest Indyanką ze szczepu Mokwi i określa tem słowem swego brata.
— Nie mam nic przeciwko temu!
— Ja sądzę właśnie, że wy mieliście coś przeciwko temu bratu.
— Sądźcie, co chcecie!
— Przeciwko niemu i rodzinie Benderów!
— A do kroćset! — krzyknął z przestrachem.
— Nie rozdrażniajcie się zbytnio! Co wiecie o tej rodzinie? Ja poszukuję niejakiego Freda Bendera.
Zląkł się tak, że nie mógł słowa z siebie wydobyć.
— Tego Freda podobno zawlekliście z sobą do Osagów, u których macie jeszcze rachunek.
— Rachunek? Nie wiem o niczem!
— Urządziliście tam z osławionym „generałem“ handel futer i skór, który możecie głową przypłacić.
— Nie znam żadnego generała!
— Zarzucają wam, że przy tej sposobności zabiliście z nim razem kilku Osagów.
— Wasze wyobrażenia bardzo bujne, mr. Shatterhand!
— O nie! Jak wiecie, jest przy mnie Szako Matto. Widział was także, lecz nie zbliżył się jeszcze do was, ażeby nam nie popsuć zabawy.
— Bawcie się zatem, tylko mnie zostawcie w spokoju!
— Na tej zabawie nie może was brakować. Wy obejmiecie rolę główną!
— Powiedzcie więc do wszystkich dyabłów, czego chcecie ode mnie!
— Nie chcę niczego od was, tylko pokażę wam kogoś.
— Kogo?
— Indyanina. Ciekaw jestem, czy go znacie. Przypatrzcie mu się!
Skinąłem na Kolmę Puszi. Przyszła i stanęła przed nim.
— Przyjrzyjcie mu się dobrze! — wezwałem Thibauta. — Znacie go przecież!
Oboje rzucili ku sobie nawzajem badawcze spojrzenia. W Thibaucie zbudziło się jakieś przeczucie, co w jego twarzy dostrzegłem. Nie powiedział jednak ani słowa.
— Może mię poznacie, gdy głos mój usłyszycie? — rzekła Kolma Puszi.
— Do kroćset dyabłów! — krzyknął. — Któż to jest... kto?...
— Przypominasz sobie?
— Nie... nie... nie!
— Przypomnij sobie Devils-head! Tam rozstałeś się ze mną, morderco!
— Uff, uff! Czy umarli wstają?
— Tak, umarli wstają. Nie jestem mężczyzną, lecz kobietą.
— To być nie może!
— Może być, bo jest. Jestem Tehua Bender.
— Tehua... Tehua Bender...!
Zamknął oczy i zamilkł.
— Czy poznaliście go? — spytałem Kolmę Puszi pocichu.
— Natychmiast — potwierdziła.
— Czy chcecie z nim dalej mówić?
— Nie.
— A z siostrą?
— Tak.
Wziąwszy guślarza pod ramię, podniosłem go z ziemi i postawiłem pod najbliższem drzewem twarzą do pnia, do którego przywiązano go bez najmniejszego słowa oporu z jego strony. Widok kobiety, którą uważał za nieżywą, wstrząsnął nim aż do szpiku.
Kolma Puszi usiadła obok siostry. Ciekaw byłem, jak się obłąkana zachowa i czy pozna siostrę.
— Tokbelo, moja Tokbelo! — rzekła Kolma Puszi, chwytając siostrę za rękę. — Czy poznajesz mnie?
Obłąkana milczała.
— Tokbelo, jestem twoja siostra, twoja siostra Tehua.
— Tehua! — westchnęła lekko zapytana, lecz bez żadnego wyrazu.
— Popatrz na mnie, popatrz na mnie! Ty musisz mnie poznać!
Nie podniosła oczu.
— Wymówcie imię najmłodszego syna! — szepnąłem do Kolmy Puszi.
— Tokbelo, słuchaj! — rzekła. — Tu jest Fred Bender!
Obłąkana spojrzała teraz na nią i przypatrywała się jej długo bez zrozumienia. Wreszcie powtórzyła słowa:
— Fred Bender... Fred Bender!
— Czy znasz Ettersa, Daniela Ettersa?
Wstrząsnęła się i odpowiedziała:
— Etters, Etters... zły człowiek... bardzo zły człowiek!
— Zamordował naszego wawę Derrika. Słyszysz? Wawę Derrika!
— Wawa Derrik! Gdzie jest mój myrtle-wreath, mój myrtle-wreath?
— Niema go, ale ja tu jestem, twoja siostra, Tehua Bender.
Na to ożywiły się trochę oczy żony guślarza.
— Tehua Bender? Tehua Bender? — zapytała. — To moja siostra.
— Tak, twoja siostra! Popatrz się na mnie! Czy mię poznajesz?
— Tehua... Tehua... Tokbela... Tokbela... to ja... to ja!
— Tak, to ty jesteś. Czy znasz moich synów, Freda i Leona Bendera?
— Fred Bender.... Leon Bender.... Fred mój, Fred mój!
— Tak, twój. Kochałaś go?
— Kochałam... bardzo kochałam! — potwierdziła, uśmiechając się życzliwie. — Fred to mój syn. Fred na mojem ramieniu... na mojem sercu!
— Śpiewałaś mu kołysankę.
— Kołysankę... tak, tak, kołysankę!
— Potem zabrał cię wawa Derrik z nim i z Leonem do Denver. Czy słyszysz mnie? Wawa Derrik zabrał was do Denver!
Nazwa ta wywołała w niej wspomnienia, lecz nieprzyjemne. Potrząsnęła smutnie głową, położyła na niej rękę i rzekła:
— Denver... Denver... tam był mój myrtle-wreath... w Denver.
— Przypomnij sobie, przypomnij! Przypatrz się mnie!
Objęła rękami jej głowę, obróciła ją tak, żeby obłąkana mogła ją widzieć, i dodała:
— Przypatrz mi się i powiedz, kto jestem?
— Kto jestem...? Jestem Tokbela, jestem Tibo wete Ellen!
— A kto ty jesteś...?
— Kto ty jesteś, ty, ty, ty?
Spojrzała na siostrę wzrokiem, w którym była przytomność i wola, a potem odpowiedziała:
— Ty jesteś... mężczyzna... jesteś mężczyzna.
— Boże mój, ona mnie nie poznaje! — skarżyła się Tehua.
— Wymagacie od niej zbyt wiele — rzekłem. — Trzeba zaczekać, dopóki nie nadejdzie dla niej jasna chwila. Może potem więcej sobie przypomni. Teraz byłby trud daremny.
— Biedna Tokbelo, biedna siostro!
Przytuliła głowę obłąkanej do piersi i głaskała ją po zmarszczonych, zapadłych policzkach. Ta pieszczota była dla nieszczęśliwej czemś tak rzadkiem, że zamknęła oczy, a na jej twarzy odbił się wyraz oczekiwania. Nie trwało to jednak długo. Uwaga zniknęła rychło i ustąpiła bezdusznej pustce, którą zwykle widziało się w tem obliczu.
Wtem nachylił się Apanaczka do matki i zapytał:
— Czy Tokbela była piękna za młodu?
— Bardzo piękna.
— I duch jej był zawsze przy niej?
— Tak.
— A była szczęśliwa?
— Tak szczęśliwa, jak kwiat na preryi, kiedy słońce zcałowuje zeń rosę. Była ulubienicą swojego szczepu.
— A kto zabrał jej szczęście i duszę?
— Thibaut, który tam przywiązany jest do drzewa.
— To nieprawda! — zawołał wymieniony, bo słyszał oczywiście każde słowo. — Nie ja przyprawiłem ją o obłąkanie, lecz wasz brat, kiedy przerwał nasze zaślubiny. Jemu czyńcie zarzuty, a nie mnie!
Na to podniósł się Szako Matto, stanął przed nim i powiedział:
— Śmiesz jeszcze przeczyć, psie! Nie wiem, jak blade twarze czują i jak się miłują, ale to pewna, że gdybyś był nigdy nie spotkał tej skwawy, byłaby nie utraciła ducha i szczęścia, którem się cieszyła. Żal budzi we mnie jej oko, a twarz jej ból mi sprawia. Ona nie może ciebie oskarżyć, ani zażądać od ciebie rachunku, ale ja to za nią uczynię. Czy przyznajesz się, że oszukałeś nas wówczas, kiedy przyjęliśmy cię jako gościa?
— Nie!
— Czy zamordowałeś naszych wojowników?
— Nie!
— Uff! Usłyszysz moją odpowiedź na te zaprzeczenia.
Osaga przystąpił do nas i zapytał:
— Dlaczego bracia moi chcą tego człowieka zabrać z sobą do Devils-head? Czy go tam potrzebują?
— Nie — odparł Winnetou.
— Czy potrzebujecie go do czego innego?
— Nie.
— To posłuchajcie, co wam Szako Matto przedłoży! Jechałem z wami aż tutaj, by pomścić krzywdy, wyrządzone nam wówczas. Pojmaliśmy Tibo taka i pochwycimy jeszcze generała. Dotąd milczałem na wszystko.Teraz wiem, że generała nie dostanę, gdyż większe prawo do zemsty mają wobec niego drudzy, aniżeli ja, ale za to muszę wziąć sobie Tibo taka. Nie zabiję go tak, jak się zabija psa! Widziałem, jak wy postępujecie i jak nawet temu, który na śmierć zasługuje, dajecie sposobność do walki o życie. Oświadczam, że on należy do mnie, ale pozwolę mu się bronić. Naradźcie się nad tem! Jeśli go pozostawicie mnie, to niechaj ze mną walczy, jeśli zaś na to się nie zgodzicie, to zastrzelę go, nie pytając was więcej o pozwolenie. Daję wam ćwierć godziny czasu do namysłu. Czyńcie, co chcecie, lecz ja słowa nie cofnę! Howgh!
Odszedł nieco na bok i usiadł. jego wniosek zaskoczył nas niespodzianie. Należało go brać bardzo poważnie, gdyż wszyscy byliśmy pewni, że słowa dotrzyma. Sprawa była prosta. Jeślibyśmy nie pozwolili na walkę, byłby Thibaut za kwadrans trupem, a w przeciwnym razie mógł się bronić i ocalić życie. Narada trwała wobec tego krótko. Uchwalono zgodzić się na walkę. Thibaut wzbraniał się wprawdzie, gdy jednak spostrzegł, że Osaga nie odstępuje od swego warunku, przystał wkońcu. Co do wyboru broni, to Szako Matto dość był dumny na to, ażeby pozostawić go przeciwnikowi, a ten wybrał kule. Każdy miał trzy razy strzelić, na znak dany przez Winnetou, równocześnie i z odległości pięćdziesięciu kroków.
Odmierzyłem na dole odległość, poczem na obu końcach linii rozniecono ogniska, ażeby cel można widzieć. Rozwiązaliśmy Thibautowi ręce, a nogi skrępowaliśmy rzemieniem, żeby mógł wygodnie stać i chodzić powoli, lecz żeby nie uciekł. Następnie wręczyliśmy mu jego strzelbę i trzy kule i zaprowadziliśmy go na miejsce. Wszyscy oczywiście stanęliśmy na placu boju, tylko żona jego została przy obozowem ognisku.
Kiedy Winnetou dał znak, padły obydwa strzały jak jeden, ale żaden nie trafił. Thibaut roześmiał się szyderczo.
— Nie śmiejcie się! — upomniałem go. — Nie znacie Osagi. Czy macie na wypadek śmierci jakie życzenie lub polecenie dla nas?
— Pragnę, żeby w chwili mej śmierci was wszystkich także dyabeł porwał!
— Pomyślcie o żonie!
— Wy o nią się troszczcie! Mnie ona już nic nie obchodzi!
— Well! Teraz jedno pytanie: Czy generał to Dan Etters?
— Spytajcie jego, nie mnie!
Podniósł znów strzelbę do twarzy, a Winnetou dał znak i strzały huknęły. Thibaut zachwiał się, chwycił się ręką za piersi i runął na ziemię. Winnetou schylił się nad nim, by zbadać ranę.
— Jakby z odległości dwu kroków, prosto w serce. Już nie żyje! — rzekł.
Osaga zbliżył się wolnym krokiem, przypatrzył się trupowi w milczeniu, odszedł od ogniska w obozie i tam usiadł. Kula guślarza i tym razem go nie trafiła. Holbers i Hammerdull zabrali się zaraz do kopania grobu. Żona guślarza nie domyślała się, że została wdową, ale strata, jaką poniosła, była dla niej raczej korzyścią.
Noc, która potem nastąpiła, mogę pominąć milczeniem, gdyż nie zaszło nic godnego wzmianki. Rano wyruszyliśmy tak samo wcześnie, jak dnia poprzedniego. Apanaczka jechał obok matki, rozmawiając z nią wiele.Był przygnębiony, bo przecież nie mógł znieść obojętnie śmierci człowieka, którego uważał za swego ojca.
Znajdowaliśmy się teraz na początku końca, a jazda stawała się coraz to niebezpieczniejsza. Należało przypuścić, że „generał“ pozastawia na nas dużo łapek. Było dość miejsc po naszej drodze, nadających się na kryjówki, z których doskonale można było do nas strzelać. Ale nic nam się nie stało. Albo więc nie spodziewał się, żebyśmy dzisiaj przybyli, albo zachował sobie zamach aż do Foam-Cascade, albo Devils-head.
Pod wieczór przybyliśmy do Foam-Cascade. Z olbrzymiej skały spadał potężny strumień i rozbijał się na parę. W górze na skałach las, a na dole głęboko również tylko skały i lasy. Gdyśmy się wśród tych skał znaleźli, otoczył nas ciemny zmrok.
— Gdzie prowadzi stąd droga do Devils-head? — zapytałem Kolmę Puszi. — Tam mamy szukać Utajów.
— Na lewo przez ten las, a potem skałami w górę bardzo stromo — odpowiedziała. — Czy Utajowie was niepokoją? — Nie, ale musimy wiedzieć, gdzie są.
— Dziś jeszcze należę do nich i pomówię z nimi. Kiedy ja jestem przy was, nie potrzebujecie się ich obawiać.
Opowiedzieliśmy jej oczywiście w swoim czasie o naszem spotkaniu z Tusagą Sariczem.
— Nie obawiamy się ich istotnie, ale ja wolałbym zdać się na nas samych, aniżeli na wasze pośrednictwo — odezwałem się.
— Dlaczego?
— Już oni sami pałają ku nam żądzą zemsty, a nadto przyrzekli generałowi pomoc przeciwko nam. To dwie instancye przeciwko nam, a wy przedstawiacie tylko jedną, to znaczy możecie tylko wpływać na naszą korzyść. W najlepszym razie nastąpi długa narada, podczas której może nam „generał“ umknąć z łatwością. Wobec tego wolimy zdać się na siebie samych.
— To chodźcie! Znam las i każdą poszczególną skałę, przeto poprowadzę was dobrze.
Pojechała przodem, a my za nią sposobem indyańskim. Po godzinie ściemniło się tak, że zsiedliśmy z koni, żeby je prowadzić. Na wolnem polu zmierzch zapadał dopiero, ale w głębokim lesie noc panowała zupełna. Szliśmy dalej jakby w nieskończoność, kiedy naraz usłyszeliśmy rżenie konia. W tej chwili oczywiście stanęliśmy.
Do kogo koń należał? Towarzysze musieli się zatrzymać, a ja i Winnetou puściliśmy się dalej. Niebawem rozjaśniło się dokoła nas. Las się kończył, a o kilka kroków przed nami wznosiła się skalna ściana z wązką ścieżką, wiodącą stromo pod górę. To była niewątpliwie droga do Devils-head, Na jasnym obszarze, pomiędzy skałą a lasem, leżeli znani nam aż nadto Utajowie na straży pod skalną drożyną. Rozbili tutaj obóz, by nas pochwycić, gdybyśmy się chcieli dostać do Devils-head. O ludzie krótkowidzący! Przecież powinni byli się domyśleć, że nie wjedziemy im prosto w ręce, lecz zbadamy wpierw teren!
„Generała“ z nimi nie było. Spostrzegliśmy natomiast między nimi Old Surehanda. Przybył więc tam przecież i został znów pochwycony! Dlaczego od nas się odłączył, zamiast zaczekać jeszcze jedną krótką noc? Gniewałem się w tej chwili na niego.
— Stoi tam jako jeniec, przywiązany do drzewa, jak przedtem! — powiedziałem do Apacza. — Niech mój brat na mnie zaczeka!
— Dokąd Old Shatterhand idzie? — zapytał.
— Po towarzyszy.
— Ażeby go oswobodzić?
— Tak. A jeśli brat mój nie chce wziąć udziału w tej wyprawie, to ja sam wskoczę między tych czerwonych hultajów. Trzeba z nimi raz skończyć! Mam już dość tego wiecznego podchodzenia!
— Uff! Winnetou bardzo chętnie dopomoże bratu!
— W takim razie zaprowadzimy konie do kryjówki, a potem wrócimy. Ty zostań narazie tutaj!
Wróciłem prędko, bo musieliśmy dokonać zamiaru, dopóki było jasno na dworze.
Miejsce bezpieczne dla koni znaleziono rychło w tej okolicy, złożonej z samych kryjówek. Treskow stanął tam na straży, a my wróciliśmy do Winnetou, który obmyślał plan wyprawy. Rozstawiwszy towarzyszy w półkole, wydałem im polecenie, jak się mają zachować podczas zamachu. Zły byłem na Indyan, chciałem i musiałem im dać poznać, że się na nich gniewam, a pobłażliwy zwykle Winnetou nie opierał się tym razem.
Aby mieć jeńca na oku, siedział wódz oczywiście całkiem blizko niego. Czerwoni siedzieli opodal w milczeniu. Nagle wpadliśmy pomiędzy nich, Winnetou przeciął w mgnieniu oka więzy Old Surehanda, ja zaś pochwyciłem wodza jedną ręką za gardło, a drugą uderzyłem go tak po czaszce, że przewrócił się natychmiast. Indyanie się zerwali, pochwycili za broń i wydali okrzyk wojenny. W tej chwili ja skierowałem wylot sztućca w głowę wodza i ryknąłem jeszcze głośniej:
— Cicho być, bo strzelę w głowę Tusadze Sariczowi!
Zamilkli na skutek tej groźby.
— Niech nikt się nie ruszy! — mówiłem dalej. — Jeśli jeden z was podniesie broń na nas, sprowadzi tem śmierć na wodza. A przeciwnie nic nie stanie się wam, ani jemu, jeśli się zachowacie spokojnie. Jesteście przez nas otoczeni i moglibyśmy was powystrzelać, ale Kolma Puszi powie wam zaraz, że nie chcemy tego uczynić.
Wymieniona ukazała się pod drzewami. Na jej widok przybrali Indyanie spokojniejszą postawę. Przemówiła do nich stosownie do okoliczności i sprawiła ku naszej radości to, że czerwoni wydali nam na razie broń. Z tego poznałem, że wpływ jej był większy, aniżeli przypuszczałem. Wodza musieliśmy skrępować.
Spytaliśmy oczywiście najpierw o „generała“ i dowiedzieliśmy się, że pojechał do Devils-head i miał wrócić jutro przed południem. Mimoto posłałem natychmiast Osagę w górę na skalną ścieżkę, by tam czuwał i nie pozwolił zaskoczyć nas niespodzianie Douglasowi-Ettersowi, który musiał nadejść parowem, gdyż innej drogi nie było.
Można sobie wyobrazić, jakie Tusaga Saricz zrobił oczy, kiedy, przyszedłszy do siebie, ujrzał Old Surehanda wolnym, a siebie związanym. Kolma Puszi usiadła obok niego i przedstawiła mu powód jego uwięzienia. Opowiedziała mu, czego „generał“ dopuścił się względem niej, że ich obecny sprzymierzeniec zastrzelił jej brata przed laty, a ją samą przywiązał do jego grobu. Tem pozyskała go już dla nas na poły. Kiedy zaś oświadczyła mu na moje polecenie, że przybyliśmy właściwie w tym celu, ażeby pomścić na Utajach straszliwą śmierć Old Wabble’a i trampów, że jednak odstąpimy od tego zamiaru, jeśli odwrócą się od „generała“, a zbliżą się do nas, wtedy wódz przemówił głośno, jakby do nas wszystkich:
— Skoro nam to przyrzekacie, nie będziemy go dłużej osłaniać. Obiecaliśmy mu przyjaźń i wypaliliśmy z nim kalumet, nie możemy więc być jego wrogami. Wobec tego wolno nam tylko oddalić się stąd zaraz, by wrócić przez las do parku, a rano ruszyć dalej. Jesteście zatem panami drogi, którą on musi tu nadejść, możecie go pochwycić i uczynić z nim, co wam się podoba. Tusaga Saricz powiedział. Howgh!
Ani Winnetou, ani ja nie dowierzaliśmy im, kiedy jednak Kolma Puszi zaręczyła za nich, przyjęliśmy te warunki bez długiego namysłu. Przed upływem godziny odeszli w ciemności leśne, prowadząc konie i niosąc w rękach płonące łuczywa. Na naszą prośbę udała się za nimi Kolma Puszi, a gdy wróciła, doniosła, że odeszli rzeczywiście i nie mieli względem nas podstępnych zamiarów. Zgasiwszy ognisko, położyliśmy się spać, ale przez całą noc utrzymywaliśmy straż przy parowie. Old Surehand nie powiedział nam sam, w jaki sposób dostał się znów w ręce Utajów, my zaś nie chcieliśmy mu sprawiać przykrości. Tak więc całą tę sprawę pokryło milczenie.
Czekaliśmy aż do południa, ale „generał“ się nie zjawił. Wobec tego nasunęło mi się podejrzenie, że Utajowie nas okłamali. Może wcale nie jeździł na Dewils-head. Nie pozostawało nam nic innego do wyboru, jak tam wyruszyć.
Była to bardzo uciążliwa droga dla koni, a ciągnęła się między ciasno stojącemi ścianami skalnemi, albo nad przepaściami. Kolma Puszi prowadziła pochód. Może po dwóch godzinach jazdy zabrzmiał przed nami okrzyk. Jeździec wychylił się naprzeciwko nas z poza załomu drogi. Był to „generał“. Pierwszy okrzyk podniósł na widok naszej przewodniczki, na której zatrzymało się jego pełne przerażenia spojrzenie. Potem dostrzegł mnie jadącego za nią.
— Do kroćset tysięcy piorunów! — wrzasnął. — Old Shatterhand!
Zawrócił konia i zniknął.
— Za nim, prędzej, prędzej! Co koń wyskoczy! — zawołałem do Kolmy Puszi. — Jeśli teraz nam umknie, nie zobaczymy go już nigdy więcej!
Ścisnęliśmy konie ostrogami i rozpoczęliśmy pogoń tak karkołomną, że dziś strach mnie zdejmuje, gdy o tem pomyślę. Generał ze swej strony zmuszał konia do szalonej szybkości. To nam się ukazywał, to znowu znikał z oczu w miarę, jak droga załamywała się, lub wiodła prosto. Winnetou pędził za mną. Może po kwandransie gonitwy skończył się przesmyk na szerokim wąwozie poprzecznym. „Generał“ skręcił na prawo, a Kolma Puszi za nim, lecz wnet się odwróciła i zawołała:
— Kilku na lewo naprzeciw niego!
Skierowałem konia tam i poleciłem Winnetou:
— Ty na prawo! Nas dwu wystarczy!
Jak ze słów Kolmy Puszi można było wywnioskować, schodziły się potem obie drogi, musieliśmy więc zbiega dostać między siebie. Ja cwałowałem tak szybko, jak tylko pozwalała na to droga między skałami, wznoszącemi się coraz to wyżej. Ażeby zaś być przygotowanym na wszystko, trzymałem sztuciec w ręku.
W tem dostałem się na miejsce, gdzie z lewej strony zionęła przepaść, a po prawej wiodła głęboko wcięta naturalna drożyna prawie prostopadle w górę. Tam doszedł mnie tętent konia, biegnącego z przeciwka. Na zakręcie ukazał się „generał“. Widząc otchłań na boku, a mnie ze sztućcem, przed sobą wybuchnął strasznem przekleństwem. Prawie w cwale zeskoczył z konia i rzucił się na tę ścieżkę. Mogłem go zastrzelić, lecz chciałem go schwytać żywcem. Wtem nadbiegli Winnetou i Kolma Puszi i wstrzymali konie.
— Polazł tędy na górę! — zawołałem. — Dalej za nim, za nim!
— To Devils-head — odrzekła Kolma Puszi. — Tu niema innej drogi. On nasz!
Zaczęło się wspinanie, które mogło zaszczyt przynieść strzelcowi, polującemu na kozice. „Generał“ był blizko przed nami. Strzelba mu przeszkadzała, dlatego odrzucił ją, natomiast ja miałem tylko sztuciec, przewieszony przez plecy, gdyż niedźwiedziówkę zostawiłem na dole. Ścieżka zwężała się coraz to bardziej i kończyła się wązkim gzymsem skalnym, idącym skośnie. Po nim drapał się „generał“ dalej, a ja za nim. Wtem nastąpiła w gzymsie wyrwa długości człowieka, którą trzeba było przeskoczyć. Zbieg odważył się na to ze strachu i dosięgnął nogami przeciwległego kamienia, lecz ten kawał skały nie trzymał się dość silnie, oderwał się i spadł razem z „generałem“ w przepaść, odbijając się w różnych miejscach.
— Wracajcie! On runął na dół! — zawołałem do Winnetou i Kolmy Puszi.
Zaczęliśmy wracać z tym samym pośpiechem, z którym wyszliśmy na górę. Dostawszy się na dół, wskoczyliśmy na konie i popędziliśmy do towarzyszy. Wkrótce ich zobaczyliśmy stojących obok kupy zwałów kamiennych. Głaz porwał za sobą inne większe, niezbyt dobrze się trzymające złomy, a pod największym, ważącym ze czterdzieści cetnarów, leżał „generał“. Ciało od żeber było wolne, a dolną część przygniótł głaz, zgruchotawszy ją pewnie na miazgę. Nieszczęśliwy teraz nic nie czuł, bo stracił przytomność.
— O nieba! — zawołałem. — Zupełnie jak Old Wabble! Brzuch mu zmiażdżyło! Co za odwet!
— A tu! Popatrzcie! — rzekła Kolma Puszi, wskazując na skalną ścianę. — Co tu widzicie? Co tu wyryte moją ręką?
Zobaczyliśmy figury, między niemi krzyż, a na dole wyryte słowa: “W tem miejscu został Padre Diterico zamordowany przez J. B. z zemsty nad bratem E. B.“ Pod tem widniało słońce z literami E. B. Ciarki mnie przeszły!
— Czy to grób skalny? — zapytałem Kolmę Puszi.
— Tak. Ten podpis oznacza moje imię i nazwisko, Emilia to moje imię chrześcijańskie. „Generał“ leży właśnie na grobie mego brata tam, gdzie mnie wówczas przywiązał, gdzie w walce z nim zgubiłam ślubną obrączkę.
— Ślubną obrączkę? Czy to ta?
Zdjąłem pierścionek z palca i podałem jej. Przypatrzyła mu się dokładnie, przeczytała pismo wewnątrz i zawołała z radością.
— E. B. 5. VIII. 1842. To ona! To ona! To jest moją obrączką! Skąd ją macie, mr. Shatterhand?
— Zsunęła się z palca generałowi, kiedy mu w Helmers-Home wyliczano pięćdziesiąt batów.
— Co za przypadek, co za przypadek!
— To nie przypadek — rzekł na to Old Surehand. — Kto z tego nie pozna, że jest Bóg, kto z tego nie nauczy się wierzyć i modlić, ten stracony na wieki! Ja nie wierzyłem i nie modliłem się już od lat wielu, ale teraz się nawróciłem.
— Nagroda za to zaraz nastąpi — wtrąciłem. — Powiedzcież mi szczerze, odkąd nie modlicie się?
— Od kiedy mój opiekun, Wallace, powiedział mi, co się stało z moją rodziną. Od tego czasu szukam matki mojej, brata i siostry.
— A dlaczego przybyliście tu dzisiaj?
— U Wallace’a oddano dla mnie list, który zamawiał mnie na dwudziestego szóstego września do Devils-head. Miałem jednak nie wspominać nikomu o tem ani słówkiem.
— Ten list pochodził od generała, który was poznał na Llano i szukał. Chciał was zgubić i zwabił tu prawdopodobnie, by was zamordować.
— Generał? Cóż on ma wspólnego z temi sprawami?
— Ten generał, to Dan Etters, którego szukacie tak długo.
— Dan Etters...?! Panie Boże, możliwe to?
— Tak. Udowodnię to wam. Wasze oczy chyba dobre. Spojrzyjcie mu tylko w usta! Są szeroko rozwarte, a tu...!
Sięgnąłem do ust zmiażdżonego i wyjąłem z nich sztuczne podniebienie razem z dwoma górnymi zębami.
— To sztuczne zęby — mówiłem dalej. — Czy widzicie teraz dziury po nich?
Zdumienie wszystkich było ogromne.
— Nagroda za waszą przemianę już dana — mówiłem dalej. — Nazywacie się Leon Bender, a tu stoi wasza matka.
Sceny, która potem nastąpiła, niepodobna opisać. Ciśnięto się do mnie, pytano i ściskano tak, że uciekłem i wróciłem dopiero na okropny krzyk Dana Ettersa, który, odzyskawszy przytomność, odezwał się rykiem, silniejszym niż wrzaski Old Wabble’a. Nie można było powiedzieć doń ani słowa, bo ryczał już nie jak lew, lecz jak zgraja dzikich zwierząt. Nie mogliśmy tego znieść, dlatego odeszliśmy. Pomóc mu było niepodobieństwem, gdyż o podniesieniu skały i wydobyciu go z pod niej nawet myśleć nie było można. Musiał umrzeć na miejscu, w którem spełnił morderstwo. Gdy zamilkł, wróciliśmy do niego. On zacisnął zęby i patrzał na nas, bydlęcemi oczyma.
— Danielu Ettersie, czy mnie słyszycie? — zapytałem go.
— Old Shatterhand! Bądź przeklęty! — odpowiedział.
— Czy macie jakie życzenie?
— Bądź przeklęty na wieki wieków, psie jeden!
— Śmierć już was ogarnia, dlatego chciałbym się pomodlić z wami!
— Modlić się? Hahaha! Może lepiej...
Powiedział straszne słowo. Pytałem go mimoto dalej, a drudzy upominali i przestrzegali. On jednak miotał tylko przekleństwa i bluźnierstwa. By nie usłyszeć czegoś jeszcze gorszego, odeszliśmy, a on zaczął znowu ryczeć. Jakie to musiały być cierpienia, które wywoływały takie ryki! Mimo to nie dał się nakłonić do skruchy, lecz stawał się jeszcze zatwardzialszym.
Rozłożyliśmy się obozem tak daleko od niego, że krzyk jego dochodził nas tylko jak oddalone wycie wichru. Tam opowiadano sobie przez resztę popołudnia, wieczór i przez całą noc. O czem, to sobie łatwo wyobrazić. Było jeszcze niejedno pytanie i niejedna zagadka, ale ten, który mógł ją rozwiązać, był na tyle dyabelskim, że odmówił nam wszelkich wyjaśnień. Chodziliśmy do niego kilkakrotnie wieczorem i w nocy, lecz za każdym razem otrzymywaliśmy przekleństwa, zamiast odpowiedzi. Nie pozwolił się nawet wodą orzeźwić, a kiedy spróbowałem to uczynić, plunął mi w twarz. Potem ryczał, wył i bluźnił przez dłuższy czas. Rano przekonaliśmy się, że już nie żył. Umarł, nie jak człowiek, lecz jak wściekły pies, najgorsze bydlę. Zresztą brak mi słów na dosadne porównanie. Old Wabble był wobec niego aniołem. Zostawiliśmy go tak, jak leżał i ułożyliśmy nad nim wzgórek z kamieni. Czy Bóg będzie miłościw jego biednej duszy?
∗
∗ ∗ |
A teraz koniec, miły czytelniku! Wiem, że chciałbyś wyczerpujących wiadomości o każdej osobie. Gdybym ci je podał, pozbawiłbym się przyjemności powiedzenia ci o nich więcej w jednym z przyszłych tomów. Tylko co do Tokbeli muszę cię uspokoić. Obłąkanie jej przeszło w cichą melancholię, która pozwala jej słabo rozumieć wszystko, co ją spotyka. „Duch jej znowu jest przy niej“.
Usłyszysz także o Dicku Hammerdullu i Picie Holbersie. Ci przyjaciele są, ale czy są, czy nie są, to wszystko jedno, jeśli tylko są!
Pierwszym i zasadniczym warunkiem mądrości jest wedle Sokratesa poznanie samego siebie. Jaką drogą dochodzi się do tego celu? Przez przykład i porównanie. Im więcej przykładów i przedmiotów porównania człowiek posiada, im więcej zdoła spostrzec podobieństw i różnic, tem dokładniej może poznać i ocenić swój stosunek i wartość jako członka rodziny, narodu i całej ludzkości. Toteż nic tak nie kształci umysłu i serca, jak podróże, w których człowiek poznaje siebie w najróżnorodniejszych odmianach. Niestety bardzo mało jest tych wybranych, mających na to środki i sposobność. Olbrzymia większość musi się zadowolnić relacyami i opisami podróży. Żeby jednak te opisy mogły zastąpić własne doświadczenia, muszą być takie, żeby czytelnik, czytając je, miał wrażenie, że sam przeżywa zdarzenia przedstawione i widzi właściwości okolic opisanych. Nie powinny to jednak być rozprawy naukowe z geografii fizycznej, geologii, etnografii itp., obchodzące tylko garstkę specyalistów, lecz zajmujące zdarzenia, w których czynnie występują ludzie dalekich krajów o odmiennych wierzeniach, obyczajach, zdolnościach i charakterach. Dopiero, gdy się te wszystkie odrębności widzi wśród starć życiowych, kiedy wystąpią jako odmienne objawy miłości, nienawiści, żądzy zysku, uczciwości, tolerancyi i fanatyzmu, wtedy dopiero zaczynają zajmować, a po przeczytaniu tak pisanych książek doznaje czytelnik wrażenia, że to wszystko osobiście przeżył i dokładnie poznał.
Żądzę poznania takich spraw wywołały w wysokim stopniu w ostatnich latach egzotyczne wojny i przewroty społeczne. Jak wszędzie, tak i u nas wzmógł się popyt za książkami, któreby w sposób zajmujący przedstawiały inne światy i ludzi. Ale cóż dawano u nas tym szerokim warstwom czytelników? Szerloków Holmesów, Buffalo-Billów, Żaki Teksasów i inne tym podobne „utwory“ literatury brukowej, które poza chwilowem zajęciem nie zostawiały nic, prócz niesmaku z powodu swojej głupoty, nieprawdopodobieństwa, niedorzeczności psychologicznych, niemoralności i wszelkiego braku wartości naukowej. Toteż, kiedy przed trzema laty niespełna ukazały się pierwsze zeszyty tygodnika „Przez lądy i morza“[98] z zapowiedzią uzupełnienia tego braku w naszej literaturze, powitano je zarówno w kołach czytelników jak w prasie z wielkiem zaciekawieniem i życzliwością, a dziś, kiedy przed nami leży już czternaście grubych tomów tego wydawnictwa, stwierdzić należy, że „Przez lądy i morza“ nie zawiodły nadziei. Nie są to niestety dzieła oryginalne, bo niema takich w naszem piśmiennictwie, ale wydawnictwo, odczuwszy prąd czasu i zrozumiawszy widocznie jego potrzeby, wybrało na początek z literatury zagranicznej to, co się najlepiej nadawało do tego celu, tj. powieści podróżnicze Karola Maya.
Pisarz to za granicą bardzo znany, a jeden z najpoczytniejszych. Przez zupełnie oryginalne traktowanie przedmiotu stworzył osobny typ powieści, które w formie niesłychanie zajmujących zdarzeń dają z nadzwyczajną wiernością kolorytu i plastyką olbrzymi materyał geo i etnograficzny. Powieści te, rozchwytywane w lot w ojczyźnie doczekały się całego szeregu wydań, potem zaczęto je przyswajać obcym piśmiennictwom tak, że dziś tłómaczone na wszystkie niemal języki europejskie, rozchodzą się po całym świecie w milionach egzemplarzy. Do nas dostały się dzieła tego pisarza dopiero dzięki tygodnikowi „Przez lądy i morza“. Z czternastu tomów, które opuściły już prasę, można sobie wyrobić pojęcie o właściwościach i charakterze powieści podróżniczych, ich autora i bohatera zarazem. Pierwszych sześć tomów, z których każdy pod osobnym tytułem jest dla siebie całością, obejmuje razem jeden opis przygód i podróży po obszarach państwa otomańskiego, tomy VII., VIII. i IX-ty tworzą pod jednym tytułem dzieje pobytu autora na Dzikim Zachodzie Ameryki północnej.
W tomie pierwszym „Przez pustynię“ występuje autor, zwany przez swego służącego Beduina, Halefa Omara, Kara Ben Nemzi, odrazu jako człowiek, wdający się czynnie w życie spotkanych po drodze ludzi.Znalezienie zwłok kupca francuskiego, zamordowanego na pustyni przez rozbójników, jest pierwszem ogniwem łańcucha wypadków, składających się na pościg za członkami organizacyi zbójeckiej, obejmującej jak siecią całe olbrzymie państwo padyszacha. W pogoni za mordercą, mającym często sprzymierzeńców w organach władzy, przeżywa Kara Ben Nemzi szereg przygód, z których wydobywa się bądź to podstępem, bądź to gwałtem. Największem z niebezpieczeństw jest przejście przez Szot, czyli słone jezioro w pustyni, pokryte kruchą skorupą soli. Następnie wyswobadza Kara Ben Nemzi Czarnogórkę z rąk innego członka tej samej bandy rozbójniczej, poczem następuje szalona ucieczka przez katarakty na Nilu. Zaprzyjaźniwszy się z Mohammed Eminem, wodzem beduińskiego szczepu Haddedinów, którym dopomógł do zwycięstwa nad innym szczepem, udaje się autor-bohater razem z tym wodzem na wyprawę, celem uwolnienia syna jego, Amada el Ghandur, zamkniętego w twierdzy granicznej, Amadijah. Po drodze przyłącza się do nich oryginalny poszukiwacz lwów skrzydlatych, Anglik Lindsay, wszyscy razem przybywają do kraju Dżezidów. zwanych „czcicielami dyabła“. Poznawszy istotę ich wiary,oraz prawość charakterów, zwłaszcza w osobie ich proroka i arcykapłana, Pir Kameka, dopomaga Kara Ben Nemzi Dżezidom do rozgromienia wojsk gubernatora tureckiego. W walce tej ginie Pir Kamek, który staje się niejako świętym „czcicieli dyabła“, a wspaniały opis pogrzebu, połączonego z tryumfem z powodu zwycięstwa, tworzy niezwykłe w swej potędze i dekoracyjności zakończenie tomu.
Tom drugi „Przez dziki Kurdystan“ zaczyna się pobytem w Amadijah. Podczas przygotowań do uwolnienia więźnia ratuje Kara Ben Nemzi od śmierci wnuczkę starej chrześcijanki z królewskiego rodu, zwanej Marah Durimeh, która przyrzeka mu się odwdzięczyć. Po wyswobodzeniu Amada el Ghandur udają się wszyscy w ucieczce przed pościgiem w nieprzystępne góry, zamieszkałe przez dzikich Kurdów, wolnych, niepodległych nikomu, ale też nienaruszonych przez cywilizacyę. Przeciskając się przez te niebezpieczne okolice i ludzi, to przyjaźnie, to znowu wrogo usposobionych, stosownie do przypadkowych wydarzeń, załatwia wkońcu śmiały podróżnik pokojowo długotrwałe spory między jednym ze szczepów kurdyjskich a sektą wśród nich zamieszkałych chrześcijan. W chwili, gdy wrogie hordy mają się już zetrzeć z sobą, dopomaga autorowi coś w rodzaju wyroczni Ruh i Kuljan. W tym „duchu jaskini“, którego mądrych rad słucha cała okolica, poznaje Kara Ben Nemzi swoją starą przyjaciółkę, Marah Durimeh, która w ten tajemniczy sposób rozsiewa dokoła dobrodziejstwa etyki chrześcijańskiej.
Tom trzeci „Z Bagdadu do Stambułu“ zawiera najwięcej niebezpieczeństw, spiętrzonych nad głową podróżnika, a zarazem obrazów o porywającej piękności i grozie. W jednej z zaciętych walk z arabskim szczepem Bebbejów ginie ojciec uwolnionego z więzienia Amada el Ghandur, który po wspaniale opisanym pogrzebie zabitego znika, by pomścić śmierć ojca. Potem następuje wymordowanie rodziny księcia perskiego, który się przyłączył do naszych podróżników w drodze do Bagdadu. W tem mieście spotyka Kara Ben Nemzi t. zw. karawanę umarłych, czyli niezliczony orszak Szyitów, wiozących do Kerbeli, gdzie jest grób Husseina, nieboszczyków z kilku miesięcy. Opis tego sfanatyzowanego tłumu, wlokącego napół zgniłe i cuchnące trupy, pozostawia niezatarte w swej grozie wrażenie. Karawana ta powoduje zwykle wybuch dżumy, na którą istotnie zapadają Kara Ben Nemzi i jego służący Halef. Zarazem występuje tu znowu wątek pościgu za opryszkami, zatracony chwilowo w Kurdystanie. Bohater wpada w podziemiach ruin wieży Babel w ręce owego zbója, któremu wydarł był brankę Czarnogórkę. Po strasznych chwilach, spędzonych z wrogiem w ciemnościach, wydostaje się Kara Ben Nemzi z podziemi i rusza dalej przez Damaszek do Stambułu, dokąd umyka przed nim jeden z hersztów bandy. Po drodze przyłączają się doń Osko, ojciec Czarnogórki, którą dla owego herszta uprowadził mu był jego przyjaciel, oraz Arab, Omar, któremu inny z jej członków zabił ojca podczas przejścia przez słone jezioro. W Stambule, którego życie wewnętrzne opisuje autor z nadzwyczajną prawdą kolorytu, udaje się bohaterowi wytropić stołeczne siedlisko bandy. Kilku z jej członków ginie, ale główni dowódcy uciekają, z wyjątkiem jednego, którego Omar strąca z wieży na przedmieściu stambulskiem, zwanem Galata.
W tomie czwartym „W wąwozach Bałkanu“ i piątym „Przez kraj Skipetarów“ skupia się całe opowiadanie coraz to bardziej dokoła samego powieściowego wątku. Kara Ben Nemzi dopędza złoczyńców w Adryanopolu, nie dopuszcza do popełnienia nowej zbrodni, chwyta ich nawet i oddaje w ręce sprawiedliwości. Jednakże wskutek niedbalstwa i przekupstwa władz tureckich udaje się rozbójnikom wymknąć i pościg zaczyna się nanowo. W miarę, jak Kara Ben Nemzi posuwa się coraz to dalej na zachód, spotyka coraz to więcej danych o organizacyi zbójeckiej, która po zapadłych kątach bałkańskich obrała sobie siedlisko. Pościg utrudniony o tyle, że ta otomańska Kamorra i Maffia ma swoich członków wszędzie, nawet na stanowiskach władz i tak zdołała już sterroryzować ludność, że nawet spokojni mieszkańcy zacierają ślady złoczyńców, a co gorsza, ze strachu przed zemstą pomagają więcej im, aniżeli ścigającym. Wobec tego ścigani, czując się coraz bardziej wśród swoich, nie ograniczają się tylko do biernej ucieczki, lecz, chcąc się pozbyć nieubłaganych wrogów, robią na nich zasadzki, w które też ci często nawet wpadają. Kilka razy jest już tak źle, że Kara Ben Nemzi i towarzysze tylko cudem prawie wydostają się z pułapki i unikają pewnej niemal śmierci. W ten sposób obie strony zmieniają często role, przyczem tu i ówdzie ginie któryś z rozbójników, ale na ich miejscu zjawiają się nowi pomocnicy, główni zaś bohaterowie uciekają wciąż dalej. Równocześnie odsłania się coraz wyraźniej związek całego szeregu zbrodni, spełnionych już lub zamierzonych przez złoczyńców.
Tom szósty „Szut“ zawiera rozwiązanie powieściowego wątku i zakończenie podróży. Tytuł tej powieści pochodzi od nazwy naczelnika organizacyi zbójeckiej, który przez długi czas majaczył się bohaterowi i towarzyszom jakby jakaś legendowa postać, a teraz zjawia się przed nim w całym majestacie swej zbrodniczej sławy. Zażarte końcowe jego walki ze ścigającymi dowodzą, że wieści o jego okrucieństwie, przebiegłości i męstwie wcale nie były przesadne. Po dwakroć wpada Kara Ben Nemzi w jego ręce i po dwakroć wydostaje się z nich cało, przyczem udaje mu się uwolnić z rąk tych dawnego towarzysza podróży, oryginalnego Anglika, Lindsaya. Wreszcie przyłapuje go razem z drugim ze ściganych hersztów w chwili, kiedy mają zamiar kupca francuskiego ze Skutari, a krewnego owego zamordowanego na Saharze, pozbawić życia razem z całą rodziną. Kara Ben Nemzi i towarzysze zapobiegają temu, ocalają kupca, a nawet Szut ginie w ucieczce, runąwszy w szczelinę górską. Towarzysze Kary Ben Nemzi, mściciele Osko i Omar, także dochodzą do celu. Pierwszy strąca zdrajcę przyjaciela ze skały, a drugi wygniata w pojedynku zabójcy swojego ojca oczy. Autor-bohater wraca do ojczyzny, a nieodłączny sługa i przyjaciel jego, mały Halef Omar, obdarzony przezeń koniem wiatronogim i niechybną bronią, udaje się z powrotem na pastwiska Beduinów, gdzie nań czeka młoda żona i synek.
W zupełnie inne światy przenoszą nas tomy siódmy, ósmy i dziewiąty, objęte wspólnym tytułem „Winnetou, czerwonoskóry gentleman“. Jako nauczyciel domowy w zamożnym domu nowojorskim poznaje się autor ze starym rusznikarzem, Henry’m, który odkrywa w nim zdolności na westmana, czyli człowieka, poświęcającego się pełnemu przygód życiu na t. zw. Dzikim Zachodzie Ameryki północnej. Zaopatrzony we wszystko i uzbrojony przez niego, wyjeżdża autor z inżynierami na najdalszą sekcyę budującej się tam wówczas kolei. Pierwsze kroki w zawodzie westmańskim stawia pod kierunkiem wytrawnego, ale bardzo pociesznego Sama Hawkensa. Z nim to odbywa pierwsze polowania, pierwsze podchodzenia Indyan i pierwsze walki z tymi właściwymi panami tych stron, którzy daremnie opierają się postępom niszczącej ich cywilizacyi. W jednem z takich starć wydobywa z niewoli Keiowehów wodza Apaczów, Inczu-czunę i jego syna, Winnetou. Obaj, nie wiedząc o tem, biorą go potem do niewoli do swojej wsi, a dowiedziawszy się, kto ich ocalił, czynią go swoim bratem. Pod okiem Winnetou zaznajamia się teraz autor, którego tymczasem dla silnej pięści nazwano Old Shatterhandem, czyli Starą Dłonią Druzgocącą, z wyższemi zasadami wiedzy westmańskiej, a kiedy ojciec Winnetou i jego siostra padają ofiarą skrytego zabójstwa, puszczają się obaj, t. j. Winnetou i Old Shatterhand, w pogoń za mordercą, Santerem. W ten sposób zaczyna się szereg nadzwyczajnych przygód i niebezpieczeństw, od jakich roi się życie na Dzikim Zachodzie. Pogoń pozostaje na razie bez skutku, gdyż mordercy łatwo utonąć w wirze i chaosie walki dwóch ras, która toczy się tam w imię cywilizacyi z jednej strony, a w imię praw przyrodzonych z drugiej. One to zapełniają także i tom drugi, gdzie widzimy Old Shatterhanda jako detektywa prywatnego, ścigającego oszusta, który uprowadził obłąkanego syna bogatego bankiera nowojorskiego. Towarzyszy mu w tem cudowna postać starego westmana, zw. Old Death, „Stara Śmierć“. Obaj, a potem razem z nimi i Winnetou, przebiegają Teksas, Nowy Meksyk,
aż wkońcu chwytają zbiegów. Old Death ginie, a Old Shatterhand i Winnetou wychylają się znowu na preryach Dzikiego Zachodu. Niepodobna nawet wyliczyć tych wszystkich zdarzeń, w których obydwaj biorą udział, zdobywając sławę westmanów, niedoścignionych pod względem męstwa, sprytu, a zarazem uczciwości. Walcząc zawsze w imię sprawiedliwości, nie dopuszczają do zamachów na koleje, ocalają farmerów, napadanych zdradziecko, stają po stronie jednego szczepu Indyan przeciw drugiemu. Do najpiękniejszych ustępów należą opisy przejścia przez pustynie Mapimi i Llano Estaccado, Góry Skaliste i słynne ze swej groźnej piękności Keniony. Wkońcu ginie Winnetou w obronie białych od kuli współplemieńca, Old Shatterhand zaś ściga mordercę jego ojca, który nagle zjawił się i ukradł mu testament czerwonego brata, aby przyjść w posiadanie wymienionych w nim skarbów złota. Śmiercią jego kończy się powieść.
Oprócz tych powieści, które w dalszym ciągu wychodzić będą zeszytami, postanowiło wydawnictwo „Przez lądy i morza“ wydać w osobnej seryi B.
opowiadania Maya, poświęcone młodzieży, wśród której pisarz ten ma ogromne zastępy czytelników. W pierwszym tomie tej seryi ukazało się opowiadanie p. t. „Czarny Mustang“. Różni się ono tem od tamtych powieści, że nie jest pisane w formie pamiętnika w pierwszej osobie, lecz zwyczajnego. Treść jego stanowi epizod z życia Old Shatterhanda i Winnetou, który to epizod nie należał do toku opowiadania tamtej powieści. Bohaterem jego oprócz dwu wymienionych osób jest zakamieniały i słynny z okrucieństwa wróg „bladych twarzy“, Czarny Mustang, zwany tak od stepowego konia, na którym jeździł. Po długich trudach i walkach dostaje się on nareszcie razem z kilkudziesięciu wojownikami w ręce białych. Dzięki interwencyi Winnetou i Old Surehanda nie ginie on ani jego towarzysze, lecz spotyka go inna kara, a mianowicie pozbawienie czci i godności wodza przez obcięcie czupryny i zabranie worka z gusłami, co u czerwonoskórych jest największą hańbą.
Oto w krótkości szkielety zaledwie samych fabuł, z których jednak poznać można, że zajmować już muszą samym wątkiem opowiadania. Ale w pobieżnym szkicu nie podobna wyczerpać tego wszystkiego, co składa się na to, że powieści podróżnicze Maya czyta się jednym tchem i jakie się z nich odnosi korzyści. Więc May jest przedewszystkiem wyposażony nadzwyczajnym literackim talentem. Opowiadanie jego płynie gładko, a nie wymuszenie, jakby ktoś zdawał sprawę ludziom dobrze sobie znajomym. Jako były obserwator i głęboki psycholog, kreśli May swoje sytuacye tak, że czy to idzie o opis miejscowości, czy też zdarzenia, tłomaczy się ono odrazu i w swoich pobudkach i w szczegółach chwilowego nastroju. A niezrównany już jest ten autor w kreśleniu postaci. W kilku rysach nieraz potrafi postawić postać, tryskającą życiem, dać wizerunek jej inteligencyi, charakteru i cech plemiennych albo lokalnych tak plastycznie i barwnie, że niepodobna go zapomnieć. Pod tym względem jest May mistrzem zarówno, kiedy kreśli wielkie, symboliczne niemal postaci, jak Pir Kamek lub Marah Durimeh, ideały swojego typu jak Winnetou, Halef Omar, Anglik Lindsay, Old Death, czy też epizodyczne figury Beduinów, Kurdów, wodzów indyjskich, urzędników tureckich, westmanów, łotrów państwa otomańskiego i łotrów Dzikiego Zachodu. I jak życie nie jest ciągle poważne, lecz przeplatają się w niem epizody tragiczne i wesołe, tak i w powieściach podróżniczych Maya, widzimy obok sytuacyi i osób groźnych lub wzniosłych, zdarzenia i figury o tak nieodpartem komicznem działaniu, że czytając, nie podobna się wstrzymać od głośnego śmiechu. Dzięki tym zaletom pisarskim zdaje się po przeczytaniu takiej powieści podróżniczej, że to, co się tam działo, to szereg własnych bardzo niezwykłych wspomnień, a szereg postaci, to szereg oryginalnych własnych dobrych znajomych.
Ale co najważniejsze w tych powieściach i dlatego godne wspomnienia na końcu, to przenikająca je idea przewodnia. May nie stara się tylko zajmować, bawić i przedstawiać nieznane kraje i ludzi. Zarówno Kara Ben Nemzi na gruncie państwa otomańskiego, jak Old Shatterhand na Dzikim Zachodzie Ameryki północnej nie nawracają drugich jak misyonarze i moralizatorowie na wiarę chrześcijańską. Oni szanują cudze wierzenia i starają się w nich zawsze dopatrzeć boskiego pędu do ideału. Nawet pod skorupą największego barbarzyństwa lub głupoty umieją się jej doszukać, traktując zarówno po ludzku mahometanina jak sekciarza kurdyjskiego, bezwyznaniowego łotrzyka z Ameryki północnej, jak wierzącego w dobrego i złego ducha Indyanina. Toteż głębszy i uważny czytelnik nie weźmie powodzeń bohatera za podnoszenie własnych zasług, lecz za jego ucieleśnione ideały zasad etyki chrześcijańskiej w czynie. Dzięki temu powieści podróżnicze Karola Maya, to potężny przyczynek do wychowania człowieka silnego i szlachetnego.
- ↑ Jasny potok.
- ↑ Wąwóz zawodny, Parów przeoczenia.
- ↑ Odnajdywacz tropów, wywiadowca.
- ↑ Łoś w języku Szoszonów.
- ↑ Wymawia się Old Szurhend, a znaczy: pewna ręka.
- ↑ Bilet jazdy.
- ↑ Woda błękitna.
- ↑ Wielki Grzmot.
- ↑ Błyskawica. Brat jego, ogier wodza Winnetou, nazywał się ilczi — wiatr.
- ↑ Bóg.
- ↑ Czteropalczysty.
- ↑ Jedzenie.
- ↑ Dosłownie: Zielony rożek chrabąszcza — nowicyusz.
- ↑ Po arabsku: góra.
- ↑ Dolina, łożysko deszczowe.
- ↑ Studnia.
- ↑ Poszukiwacz złota.
- ↑ Tom IX. „Winnetou“.
- ↑ Palikowiec.
- ↑ Duch mściciel.
- ↑ Nożyce.
- ↑ Długi nóż.
- ↑ Zielona wyspa.
- ↑ Czarny mąż — murzyn.
- ↑ Czarna kobieta — murzynka.
- ↑ Góra deszczowa.
- ↑ Gwiazda ognista.
- ↑ Dolina Zajęcza.
- ↑ Sto drzew.
- ↑ Wielki ogień.
- ↑ Patrz „Winnetou“ tom III.
- ↑ Z hiszpańskiego „sombra“ — cień; użyczający cienia.
- ↑ Mlask, w przeciwieństwie do kies lub buss — pocałunek.
- ↑ Kapłan; znaczenie poboczne: klecha.
- ↑ Grzechotnik.
- ↑ Wilk.
- ↑ Szpary w zębach w języku Komanczów.
- ↑ Parobek, pomocnik, robotnik.
- ↑ Słup, dąb w bramie.
- ↑ Rózgi leszczynowe.
- ↑ Handlarz.
- ↑ Sępy.
- ↑ Szakale, wilki preryowe.
- ↑ Krzesiwo preryowe.
- ↑ Rozbójnicy.
- ↑ Dziewczyna.
- ↑ Prezydent Stanów Zjednoczonych.
- ↑ Vaquero = pasterz wołów.
- ↑ Myśliwiec, polujący na bawoły.
- ↑ Poszukiwaczem złota.
- ↑ Bogu.
- ↑ Arriero znaczy: poganiacz mułów.
- ↑ Przyrząd do rozpalania ognia.
- ↑ Derą, kocem.
- ↑ Murzynami.
- ↑ Niewolników, przeznaczonych na sprzedaż.
- ↑ Statek korsarski.
- ↑ Statek kupiecki amerykański.
- ↑ Długi, a wązki statek dwu lub trójmasztowy.
- ↑ Jednomasztowy statek nadbrzeżny, szybki i lekki, do służby wywiadowczej i depeszowej.
- ↑ Zostanie utopiony.
- ↑ Wodospad z pian.
- ↑ Siedm niedźwiedzi.
- ↑ Woda deszczowa.
- ↑ Stara kobieta.
- ↑ Angielskie.
- ↑ Bawół, bawół, bawół!
- ↑ Uważaj!
- ↑ Chodź za mną!
- ↑ Aktor.
- ↑ Czerwona glina do fajek.
- ↑ Długa ręka.
- ↑ Ty.
- ↑ Moja żono.
- ↑ Mój mężu.
- ↑ Prezydent Stanów Zjednoczonych.
- ↑ Bardzo surowe więzienie w Filadelfii.
- ↑ Parobek do koni.
- ↑ Słońce.
- ↑ Niebo.
- ↑ Old Surehand, tom I.
- ↑ Nóż żelazny.
- ↑ W górę, Hatatitlo, w górę!
- ↑ Tak odzywa się Komancz do matki.
- ↑ Mąż.
- ↑ Syn.
- ↑ 87,0 87,1 Starsza siostra.
- ↑ Ja.
- ↑ W języku Apaczów: ziele na ranę.
- ↑ Ziele gryzące.
- ↑ Dolina niedźwiedzi.
- ↑ Czarny Pies.
- ↑ Szary niedźwiedź.
- ↑ Drzewo żywiczne.
- ↑ Krzesiwo preryowe.
- ↑ Góra zielonej wody.
- ↑ Las serca.
- ↑ Wychodzi we Lwowie, plac Maryacki L. 4 (Hotel Europejski).