Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  439  —

Przy tych słowach przybrał nagle nadzwyczajną postawę, czego nie uczyniłby chyba prawdziwy generał.
— To ładnie! Bardzo mnie to cieszy, sir!
— Walczyłem pod Bull Rum.
— To wam zaszczyt przynosi.
— Pod Gettysburgiem, pod Harpers Ferry, w górach Chattanoo i w dwudziestu innych bitwach. Byłem zawsze zwycięzcą. Czy temu uwierzycie, sir?
— Czemu nie? — odpowiedziałem.
— Well! Radziłbym wam! Teraz jadę przez Llano. Ci biali to moi służący, a ci czerwoni to przewodnicy. Ich dowódca Mba[1] jest wodzem Szikazawów.
Jeden palec tego wodza był więcej wart, aniżeli cały tak zwany generał. Po chwili zapytałem go:
— Czy wojownicy Szikazawów wykopali topór wojenny przeciwko innemu szczepowi?
— Nie — odpowiedział.
— Ani przeciw Apaczom, ani przeciw Komanczom?
— Nie.
— W takim razie czeka wodza tego spokojnego szczepu, Mbę, wielka niespodzianka. Oto tam po drugiej stronie kaktusów stoi wódz Apaczów, Winnetou, z wielu wojownikami, którzy zamknęli wodza Komanczów, Wupę Umugi, i jego wojowników i chcą go wziąć do niewoli. Czy chcesz się temu przypatrzyć?
— Pojadę tam — rzekł z zaiskrzonemi oczyma.
— Winnetou? — zapytał „generał“. — Ja go muszę zobaczyć. Oczywiście, że tam pojedziemy. A wy kto jesteście, sir?
— Ja należę do oddziału Winnetou, a nazywają mnie Old Shatterhand.
Na to zrobił wielkie oczy, spojrzał na mnie całkiem innym wzrokiem, niż przedtem, i rzekł:

— Wiele o was słyszałem, sir. Bardzo mnie to cieszy, że was poznałem. Oto moja ręka, ręka zwycięskiego generała!

  1. Wilk.