Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  440  —

Podałem mu moją, bardzo zadowolony z tego, że dobrowolnie zgodzili się z nami jechać. Mba nie rzekł ani słowa, lecz widać było po nim, iż spotkanie się z nami uważał sobie za zaszczyt. Tem rozmowniejszy był Douglas. Chciał się dowiedzieć o wszystkiem z obecnego starcia się Apaczów z Komanczami, ja zaś powiedziałem tyle, ile było nieodzownie potrzeba, gdyż nie podobał mi się; miał twarz zupełnie łotrowską. Usłyszawszy nazwisko Old Surehanda stropił się tak widocznie, że zrozumiałem, iż między nim a wymienionym musiało coś zajść bezwarunkowo. Postanowiłem sobie mieć go ciągle na oku.
Gdy przybyliśmy do Apaczów, zdziwili się niepomiernie, że wróciłem w towarzystwie, znalezionem w pustyni i przygotowanem do takiej podróży, gdyż konie juczne wiozły wory pełne wody. Wymieniłem nazwiska, a Winnetou pozdrowił Mbę z poważną sympatyą, — generała zaś przywitał z wielką rezerwą. Old Surehand przypatrzył mu się ze zdziwieniem. Zdumiał się jego wyglądem, ale nie znał go widocznie ani trochę. Natomiast oko rzekomego oficera było na niego zwrócone niemal z trwogą a badawczo, a niepokój ustąpił dopiero wtedy, gdy zobaczył, że Old Surehand zachowywał się wobec niego, jak wobec zupełnie nieznajomego. To utwierdziło we mnie przekonanie, że przed tym człowiekiem należy się mieć na baczności. Skorzystałem z najbliższej sposobności, ażeby zapytać Old Surehanda:
— Czy znacie tego niby generała, sir?
— Nie — odpowiedział.
— Nie spotkaliście się z nim jeszcze nigdy?
— Nie. Widzę go dziś po raz pierwszy.
— Przypomnijcie sobie, czy tak jest rzeczywiście.
— Nie mam powodu sobie przypominać, bo tak jest istotnie. Ale dlaczego dopytujecie się w ten sposób, sir?
— Bo on musi być w jakimś stosunku do was.
— Jakto?