Strona:Karol May - Old Surehand 03.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  33  —

wiska. — Syn Czarnej Pantery, to wielki wojownik. Kula jego ściąga z chmur jaskółkę!
Słowa te wymówiono w owej dziwacznej mieszaninie angielszczyzny i języka indyańskiego, której czerwonoskórcy używają w rozmowie z białymi. Ktoś więc siedział obok nas w krzakach i to nie jedna, lecz dwie osoby, bo zaraz potem usłyszeliśmy odpowiedź drugiego, daną w tym samym żargonie:
— Ale nieostrożny. Wywiadowca jeszcze nie wrócił. Nie wiemy wcale, czy w pobliżu nie znajdują się nieprzyjaciele, których uwagę mógł wystrzał zwrócić na czerwonych mężów.
— Biały! — szepnął Lincoln. — Ten łotr jest tak samo ostrożny, jak syn Czarnej Pantery. Gada tak głośno, że możnaby go w San Francisco usłyszeć. By god. Gdyby nie to: „uff“, bylibyśmy ładnie wpadli obydwom w ręce!
— Czy się mój biały brat boi? — zapytał Indyanin z dumą. — Przyszedł do nas, by nam otworzyć dom wodza białych, a dobry Manitou zesłał nam pomyślne gusła, które zaostrzają nasze tomahawki i noże. Spalimy dom białych, ich samych oskalpujemy, a proch sobie zabierzemy!
— A każdy oficer dostanie wpierw sto batów. To przyrzekł mi brat czerwony!
— Czarna Pantera tak powiedział i słowa swego nie złamie. Twoi biali wrogowie dostaną baty, howgh! Ale czerwony mąż walczy tylko bronią i nie bije rózgą nieprzyjaciela. Sam będziesz musiał ukarać ich batami!
— Tem lepiej. Wojownicy Komanczów nadejdą jeszcze tej nocy, będziemy więc dość silni. Gdy słońce raz jeszcze zniknie na zachodzie, fort już będzie zniszczony!
Zounds, to Kanada-Bill! — rzekłem cicho.
Lincoln skinął głową i wziął mnie za rękę.
— Nazad i precz stąd! Moglibyśmy zakłuć obydwu, lecz na tem nicbyśmy nie zyskali, tylko stracili. Musimy natychmiast odpłynąć i ostrzec pułkownika.