Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  406  —

Voulettre do wspaniałego przyjęcia. Przysmaki ze wszystkich krajów, wina wszelkich stref stały do rozporządzenia gości. Pani domu, wróciwszy z przechadzki, wglądała osobiście do wszystkiego. Otworzyła także kilka flaszek i wsypała do nich białego proszku, poczem zapieczętowała je nanowo.
Wieczór się zbliżał, zmrok już zapadał, a z jej okien biło światło, przewyższające swą siłą blask latarń ulicznych.
Goście, a więc i komendant pancernika wraz z oficerami innych statków, poschodzili się i zaczęli używać podanych im rozkoszy. Tłumy ludzi stały przed portalem, ażeby choć zaglądnać do ozdobionego wnętrza, lub nasycić powonienie płynącym stamtąd zapachem.
Pomiędzy nimi znajdowali się także dwaj ludzie w ubraniu majtków. Stali w milczeniu i rzucali na drugich wielce obojętne spojrzenia. Wzrok ich zwracał się wyłącznie na jedno z oświetlonych okien. Czekali długo. Nareszcie spuszczono zasłonę, za nią przesunął się kilka razy cień ręki w górę i na dół, poczem światło zgasło.
— To znak — szepnął jeden z nich.
— Chodź! — odrzekł drugi.
Poszli i skręcili w uliczkę, którą przechodzili za dnia Sanders i Letrier. Przy furtce ogrodowej zauważyli kufer, a obok jakąś męską postać. Z powodu ciemności niepodobna było rozpoznać szczegółów, tyle jednak było widać, że ten człowiek był zaledwie średniego wzrostu i miał potężną, ciemną, pełną brodę. Była to pani de Voulettre, która się znowu przebrała, a kufer jej zawierał drogocenne narzędzia żeglarskie.
— Czy powóz zamówiony? — zapytał człowiek z ciemną brodą.
— Tak — brzmiała odpowiedź.
— To idziemy.
Głos jego brzmiał ostro, jak gdyby od młodości przywykł do rozkazywania. Majtkowie podnieśli kufer i poszli przodem, a on za nimi. Na rogu ulicy stał powóz. Kufer z trudnością umieszczono na koźle,