Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  268  —

bo ujść mi nie zdołasz. Jesteś płaz, którego zmiażdżę jednym chwytem. Chodź za mną!
— Co zrobisz ze mną? — spytał Alfonzo, pełen trwogi.
— Dowiesz się o tem.
— Raczej zabij mię zaraz tutaj!
— Nie. Oszukałeś córkę Mizteków i musisz to odpokutować.
— W jaki sposób?
— Pojmiesz ją za żonę.
— Dobrze! — zawołał szybko Alfonzo.
— Aha! — roześmiał się Indyanin złośliwie. — Uważasz się za ocalonego! Nie łudź się! Ożenisz się z Karją, ona zostanie hrabiną de Rodriganda y Sevilla, ale tobie nie będzie wolno jej dotknąć. Chodź za mną!
Wziął go za rękę i pociągnął ku wyjściu. Tam wszedł z nim w wodę i nie puszczając go z garści, wypchnął go na światło dzienne.
Nowa kąpiel i blask światła rannego jakby zdjęły z hrabiego dotychczasowy czar. Odetchnął głębiej i lżej i zapytał siebie w duszy, czy istotnie niema już dla niego ratunku.
— Gdzie twój koń? — spytał Czoło Bawole.
— Przywiązany tam do drzewa.
— A gdzie są Meksykanie?
— Za tamtym wzgórkiem.
— To chodź do twego konia!
Poszedł z nim ku miejscu, które wskazał Alfonzo, ledwie jednak wyszli z zarośli, spostrzegli Meksykanów, którzy o trzydzieści kroków przed nimi siedzieli na koniach.
— Psie, ty okłamałeś mnie! — zawołał Indyanin, chwytając go za gardło.
— Na pomoc! — krzyknął Alfonzo, starając się uwolnić.
— Oto masz pomoc! — odparł Indyanin.
Uderzył go pięścią w głowę tak, że hrabia runął na ziemię, ale sam ujrzał się w tej chwili otoczonym