a my rączym, choć ostrożnym, cwałem, mogliśmy więc się spodziewać, że przed nimi przybędziemy na północno- zachodni róg parku.
Zanim się tam dostaliśmy, zatrzymaliśmy się, ażeby zostawić konie w odpowiedniem miejscu. Przywiązawszy je do drzew, poszliśmy pieszo dalej, aż do zagłębienia, które, jak przypuszczaliśmy, prowadziło na dolinę. Wydało nam się, że to będzie droga, którą Indyanie wyjadą na górę. Kiedy posunęliśmy się w zaroślach na tyle, że mogliśmy spojrzeć w zagłębienie, nie dostrzegliśmy ani śladu człowieka lub konia. To był dowód, że spodziewani przybysze jeszcze tego miejsca nie minęli.
Ucieszeni tem, żeśmy w porę przybyli, jęliśmy nadsłuchiwać ku dołowi. Niebawem zabrzmiał odgłos kroków konia. Czybyśmy się pomylili? Byłżeby to jeden jeździeć, a nie gromada? To było wielce niepodobne do prawdy, gdyż ten jeden mógł być wywiadowcą...
Wtem zobaczyliśmy najpierw głowę jeźdźca, wystającą ponad zarośla, a potem jego i konia w całej postaci. Był to Utaj i to wódz, bo w czuprynie jego tkwiły orle pióra. Widok jego konia uderzył mię nadzwyczaj. Byłto bowiem ten sam, którego w swoim czasie zabrałem wodzowi Komanczów w Kaam-Kulano, a potem darowałem Old Surehandowi! Winnetou trącił mnie i rzekł zcicha:
— Uff! Twój koń od Komanczów! Koń naszego brata Surehanda!
— Tak, to ten, napewno ten! — powiedziałem równie cicho.
— A jeśli go pojmali i zabili?
— W takim razie biada im! Czy znasz tego czerwonego?
— Znam. To Utaj z plemienia Kapote, Tusaga-Saricz[1].
— Jaki to wojownik?
- ↑ Czarny Pies.