Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  415  —

— Czy możecie go poznać, sir? — zapytał mnie Old Surehand.
— Teraz jeszcze nie.
— Więc musimy być ostrożni!
— To zbyteczne. Jedziemy dalej!
— A gdyby to była tylna straż Komanczów?
— Byłaby w ruchu, a ci tam pokładli się na ziemi.
— Czyż nieprzyjaciele nie mogliby także tego uczynić?
— Tak, lecz Winneton pokazuje mi, że to on.
— Jakto?
— Macie tu znów sposobność podziwiać bystrość i rozwagę tego wodza Apaczów. Objechał Komanczów łukiem, a potem zatrzymał się za nimi, ażeby na nas zaczekać. Domyśla się oczywiście, że moglibyśmy jego ludzi uważać za Nainich, więc w ten sposób usadowił swój oddział, że potem możemy poznać na pewno, iż to on właśnie. Macie tu mój dalekowidz i popatrzcie sami, mr. Surehandzie!
Uczynił to i rzekł przychylnie:
— To rzeczywiście sprytne, bardzo sprytne z jego strony!
— No?
— Ci ludzie tam nie leżą tuż przy sobie, lecz tak, że tworzą rysunek strzały.
— A dokąd zwraca się ostrze?
— Nie ku nam, lecz ku południowemu wschodowi, a zatem od nas.
— Ta strzała ma nam wskazać kierunek, w którym mamy jechać spokojnie, a więc Winnetou daje nam znać, że możemy bez obawy jechać dalej. Powiedzcie mi szczerze, mr. Surehandzie, czy na jego miejscu wpadlibyście na ten pomysł?
— Chyba nie. A wy, mr. Shatterhandzie?
— Jeśli może nie na ten, to w każdym razie na podobny. Rozumie się samo przez się, że tu był potrzebny znak, dający nam jakieś wyjaśnienie. Ale ta szczególna pozycya Apaczów powiada nam nietylko,