Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  491  —

— Gdybyż tak było!
— Jest tak. Możecie mi wierzyć.
— To ja go tu po jego odjeździe napróżno szukam, a stałem zaledwie o pięć kroków od wagonu, w którym on siedział!
— Rzeczywiście!
— Jak mnie to złości! Dałbym sobie po twarzy!
— Nie czyńcie tego, bo to nie ma celu, a policzki, dawane sobie samemu, nie wypadają nigdy tak silnie, jak otrzymane od drugich.
— Wy jeszcze z tego żartujecie! Ale ten błąd da się naprawić, jeśli nasz plan zmienimy.
— Jak?
— Nie pojedziemy okrętem, lecz tej nocy jeszcze najbliższym pociągiem do St. Louis.
— Nie radziłbym.
— Dlaczego?
— Już choćby z powodu koni musimy wyrzec się jazdy koleją. Nadto niema jeszcze Winnetou, muszę dopiero posłać po niego, a po trzecie mogą się te draby zatrzymać w St. Louis dla jakiejś przyczyny i nie pojechać zaraz dalej. W takim razie wyprzedzilibyśmy ich i nie wiedzielibyśmy, dokąd się udać.
— To słuszne!
— Widzicie więc, że przez to moglibyśmy udaremnić sobie całą obławę. Musimy tych, których chcemy pochwycić, mieć przed sobą, a nie za sobą. Pójdziemy potem ich śladem i nie zmylimy drogi. Czy zgadzacie się, panowie, na to, co postanowiłem?
— Tak — odrzekł Treskow.
— Czy się zgadzamy, czy nie, to wszystko jedno, to nawet całkiem to samo — oświadczył Hammerdull — ale postąpimy zupełnie tak, jak radzicie. Wolimy słuchać was, aniżeli naszych głupich głów. Cóż ty na to, stary szopie, Holbersie?
Przyjaciel odparł zwykłym swoim sposobem:
— Jeśli sądzisz, że jesteś głupiec, to ja nie mam nic przeciw temu, kochany Dicku.