Strona:Karol May - Old Surehand 05.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  161  —

— Ale co na to powie Old Wabble?
— To was nic nie obchodzi. To moja rzecz! Jeśliby zechciał robić mi jakie trudności, to napędzę go poprostu do dyabła.
— To nie uchodzi. Przecież on ma dostać udział w bonancy!
— To drobnostka! Czy nie zauważyliście, że powiedziałem mu to tak na wiatr? Nie będę na tyle głupi, żeby mu dotrzymać słowa!
A jednak był Cox głupi, głupszy nawet, aniżeli temi słowy okazał. Jeśli gotów był złamać słowo, dane Old Wabble’owi, jakżeż mogłem wierzyć, że ze mną nie postąpi tak samo! Przeciwnie, byłem pewien, że nawet nie myślał wypuścić mnie na wolność po zdobyciu bonancy. Co więcej, także towarzysze moi nie mogli być pewni swego życia, bo przecież mordercy byliby usunęli także świadków gwałtu, popełnionego na mnie. Cox chciał tylko zapewnić sobie moją gotowość do wskazania mu pokładu złota, a posiadłszy placer, byłby niewątpliwie nie zawahał się złamać danego słowa. W tem wszystkiem najbardziej oburzała mnie jego śmiałość w stosowaniu względem mnie poufałego tonu, musiałem jednak milczeć, bo nakazywał mi to wzgląd na moje bezpieczeństwo.
— Czy już rozważyliście to sobie? — zapytał po chwili.
— Tak.
— Cóż uczynicie?
— Spróbuję, czy dotrzymacie słowa.
— Pokażecie więc bonancę?
— Tak.
Well! To istotnie najlepsze wyjście z tej sprawy, bo gdybym nawet złamał słowo i pozbawił was życia, to wam byłoby to wszystko jedno, czy złoto przeszłoby w nasze ręce, czy zostałoby nadal w ziemi.
Było to przyjemne zakończenie rozmowy! Dla mnie rzeczywiście było rzeczą obojętną, co się z tem