Strona:Karol May - Old Surehand 05.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  160  —

— Ja? Okrutnym? Z was ciekawy osobnik! Chcecie zapobiec okrucieństwu z mej strony, a sami zamierzacie ich zamordować, jeśli nie dostaniecie złotaǃ Uwolnijcie nas tylko, a nie będzie mowy o okrucieństwie!
— Nie oszalałem jeszcze na szczęście!
— To nie czyńcie mnie wyrzutów, które wam się należą!
Patrzył przez czas jakiś przed siebie, a potem rzekł:
Wellǃ Mówmy z sobą otwarcie! Czy rzeczywiście myślicie zataić przed nami pokłady złota?
— To się rozumie!
— Wybijcie to sobie z głowy! To spowodowałoby bezwarunkowo śmierć waszych towarzyszy, a wam przyniosłoby szkodę.
— Dlaczego tylko szkodę?
— Bo to jeszcze nie jest pewne, czy wydam was staremu Wabble’owi.
— A... a! — ozwałem się przeciągle.
— Tak — potwierdził. — On jedzie teraz przodem i nie słyszy tego, co do was mówię. Jeśli nam pokażecie bonancę, a ona istotnie taka obfita, jak przedstawił Winnetou, to może także was wypuszczę, nietylko waszych towarzyszy.
— Naprawdę?
— Tak.
— Przyrzekacie?
— Napewno przyrzec nie mogę niestety.
— To szkoda, że wspominacie o możliwości uwolnienia mnie. Ja muszę napewno wiedzieć, co mię czeka.
— Obietnica moja nie jest bez podstawy. Wszystko zależy od bogactwa bonancy. Jeśli oczekiwania nasze pod tym względem spełnią się, to i wy będziecie zadowoleni. Znacie zapewne dobrze stan bonancy?
— Istotnie wiem, że tam kryją się miliony.
— Wobec tego jesteście już prawie wolni.