Strona:Karol May - Old Surehand 05.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  176  —

wzięli mnie Cox i Wabble między siebie. Mieliśmy właśnie przed sobą jedną z takich wysp drzewnych, kiedy Old Wabble wyciągnął rękę i zawołał:
All devils! A tam kto znowu? Ludzie, miejcie się na baczności i trzymajcie jeńców ciasno, gdyż nadjeżdża człowiek, który wszystko postawi na kartę, by ich uwolnić!
— Kto to? — zapytał Cox.
— Wielki przyjaciel Winnetou i Shatterhanda, Old Surehand. Przysiągłbym, że to on.
Z poza lasku wyjechał jeździec i ruszył ku nam wyciągniętym cwałem. Był jeszcze daleko od nas, dlatego nie mogliśmy rozpoznać jego twarzy, ujrzeliśmy tylko jego długie włosy, rozwiane za nim jak welon. To nadawało mu wiele podobieństwa do Old Surehanda, nie miał on jednak jego pełnej i silnej postaci. Był to Kolma Puszi, który chciał nam pokazać, że znajduje się na miejscu.
Z początku udał, że nas nie widzi, potem zdziwił się, zatrzymał konia i jął się nam przypatrywać. Następnie zeszedł nam z drogi, ale wnet zawrócił, ażeby na nas zaczekać! Gdyśmy się na tyle doń zbliżyli, że można było rozpoznać jego oblicze, rzekł Old Wabble z widoczną ulgą:
— To nie Old Surehand, lecz jakiś Indyanin. Bardzo jestem z tego zadowolony. Ciekaw jestem, do której on trzody należy?
— Głupie spotkanie! — zauważył Cox.
— Czemu? Lepiej, że się ukazał on, aniżeli jaki biały. Ale nie powinien włóczyć się po naszych drogach; th’ is clear! Musimy zabrać się do niego ostro, ażeby mu nie przyszło na myśl szpiegować za nami.
Dojechawszy do Indyanina, zatrzymaliśmy konie, a on pozdrowił nas dumnym ruchem ręki i zapytał:
— Może bracia moi widzieli czerwonego wojownika, niosącego siodło i szukającego konia, który mu uciekł w nocy?