Strona:Karol May - Old Surehand 05.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  137  —

zaniechałem tego, ponieważ on zapytał oczywiście o cel naszej podróży, a usłyszawszy, że zdążamy do parku Louis, jeszcze bardziej milczał. Nas to ani nie uderzało, ani nie obrażało. Na Dzikim Zachodzie musi człowiek nawet z dobrymi znajomymi być ostrożnym. Tylko Dick Hammerdull był niezadowolony, że tak mało dowiedzieliśmy się od tego obcego Indyanina, dlatego zapytał go swoim poufałym sposobem:
— Mój czerwony brat słyszał, że my przyjechaliśmy tu z Kanzas. Czy wolno nam teraz zapytać, skąd on przybył?
— Kolma Puszi przybywa stąd i zowąd. Jest jako wiatr, który leci po wszystkich drogach — brzmiała nieokreślona odpowiedź.
— A gdzie stąd się uda?
— Tam, dokąd koń jego zwróci swe kroki.
Well! Czy tam, czy ówdzie, to wszystko jedno, trzeba jednakże przynajmniej to wiedzieć, dokąd koń ma pójść! Nieprawdaż?
— Jeśli Kolma Puszi wie, to wystarczy.
— Oho! To ja nie potrzebuję wiedzieć?
— Nie.
— To bardzo szczera, a nietylko szczera, lecz nawet grubiańska odpowiedź. Czy nie tak, Picie Holbersie, ty stary...
Spostrzegł, że Holbersa w tej chwili nie było, dlatego połknął ostatnie słowo. Kolma Puszi zaś zwrócił się do niego i rzekł tonem poważnym:
— Biały mąż, Dick Hammerdull, nazywa mnie grubianinem. A czy z jego strony było to delikatnie i uprzejmie, że chciał mi usta otworzyć, skoro ja lubię trzymać je zamknięte? Gruba twarz blada nie zna widocznie dobrze Dzikiego Zachodu. Tu zawsze jest lepiej, gdy nikt nie wie, skąd się przybywa i gdzie się zdąża. Kto cel drogi zatai, tego niebezpieczeństwo nie wyprzedzi, ani się nań nie zaczai. Niechaj sobie to Hammerdull zapamięta!
— Dziękuję! — roześmiał się skarcony. — Szkoda,