Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  414  —

i pełni ufności jechać za nimi. Mnie na miejscu Wupy Umugi wydałaby się ta sprawa już dawno wysoce podejrzaną. A wam nie, mr. Parkerze?
— Dlaczego podejrzaną, sir?
— Sziba Bigh znał drogę od Stu Drzew do oazy Bloody Foxa i musiał powiedzieć Wupie Umugi, jak to daleko. Tymczasem oni jadą i jadą, a oazy jak niema tak niema. Powinni byli wczoraj wieczorem dostać się do niej, a tymczasem jechali dziś jeszcze przez cały dzień i nie dotarli do celu. Jeśli to nie jest podejrzane, to chyba niema nic bardziej podejrzanego na świecie.
— To słuszne, zaiste. Powinni byli zatrzymać się już dawno i rozważyć całą sprawę. Prawdopodobnie przypuszczają, że Sziba Bigh pomylił się, mówiąc o drodze i oddaleniu, albo, że go nie zrozumieli.
— Tak będzie prawdopodobnie, ale do tego należy dodać jeszcze coś, co musi pędzić ich naprzód, a mianowicie pragnienie. Od wczoraj zrana nie mieli wody dla siebie ani dla koni. Jeśli zawrócą, będą musieli jechać dwa dni, zanim ją znajdą w Stu Drzewach. Wolą jechać dalej, gdyż paliki wiodą ich do oazy, która każdej chwili może się przed nimi wynurzyć. Że to przypuszczenie moje jest słuszne, tego dowodzi ich pośpiech.
— Jadą szybko i...
Utknął w pół zdania, zatrzymał konia, wskazał ręką przed siebie i mówił dalej pospiesznie:
— Zawrócili! Naprawdę nabrali podejrzenia i zawrócili. O, tam nadchodzą, tam nadchodzą!
Ten okrzyk strachu zwrócił naszą uwagę na widnokrąg przed nami, na który nie zważałem z powodu rozmowy. Tam rzeczywiście znajdowali się ludzie. Nie mogliśmy gołe m okiem rozpoznać, czy się ruszają. Wziąłem do rąk perspektywę i zwróciłem ją na nich. Już w kilka chwil mogłem wszystkich uspokoić, mówiąc:
— Nie mamy powodu lękać się, bo to nie są Komancze, lecz Winnetou. Widzicie, że miałem słuszność, twierdząc, że niebawem spotka się z nami.