Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  331  —

należało się spodziewać nadejścia dzisiaj wieczorem. Życzyłem sobie bardzo, żeby nie przybyli później, gdyż pobytu w smutnem bezwodnem miejscu nie można było nazwać przyjemnem. Szczęściem spełniło się to życzenie rychlej, aniżeli sądziłem, gdyż słońce było jeszcze daleko od horyzontu, kiedy postawiony na górze strażnik zawołał:
— Uff! Naini peinyil... Komancze idą!
Wziąłem dalekowidz i wyszedłem na górę z Old Surehandem. Pomimo tak wielkiej odległości, że nas nie można było zobaczyć, przypatrywaliśmy się, leżąc, a nie stojąc. Nadchodzili — i to w sposób, dowodzący, że czuli się całkiem pewni siebie. Oto nie jechali używanym przez nich szczególnie na wojnie sposobem, czyli t. zw. gęsiego, lecz w kilku oddziałach, obok siebie i za sobą, jak się komu podobało.
— Oni są pewni, że droga wolna i że żadnej wrogiej istoty niema przed nimi. Nawet nie wysłali nikogo na zwiady — rzekł Old Surehand. — To właściwie wielka nieostrożność z ich strony.
— Ja też tak sądzę — odpowiedziałem. — Ja na miejscu Wupa Umugi byłbym wysłał ludzi na zwiady, celem przeszukania Stu Drzew i ich otoczenia.
— Dobrze, że tego nie uczynił, bo ci wywiadowcy odkryliby prawdopodobnie trop nasz, który tu wiedzie.
— Oczywiście. Zdałem się na jego beztroskę, bo nie bylibyśmy prosto tu przyjechali.
— Stąd niepodobna zobaczyć, czy tak jest rzeczywiście, ale prawdopodobnie idą prosto ku Stu Drzewom. Nie musieliby zbaczać za daleko na północ, ażeby nas tutaj znaleźć.
— Tego nie uczynią napewno.
— Ale to przecież być może.
— Trudno!
— Czy sądzicie, że mogą jeszcze widzieć ślady Sziba Bigha i idą nimi?
— Nie. Teraz widzą już prawdopodobnie zarośla przed sobą na widnokręgu? Gdyby nawet tak nie było,