Strona:Karol May - Old Surehand 06.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  289  —

Nie zawiodłem się istotnie, bo po pewnym czasie stanął i rzekł:
— Czy brat Shatterhand jest pewien, że dziś nie zdołamy nic uczynić?
Z przykrością potwierdziłem jego pytanie.
— Straż pokonalibyśmy zapewne — mówił dalej Apacz — ale dwaj są jeszcze przy koniach, a Utajowie śpią bardzo lekko.
— Mimo to udałoby nam się przedsięwzięcie, gdybyśmy podjęli walkę, choćby z narażeniem życia, ale ja tego nie radzę czynić.
— Winnetou jest tegosamego zdania. Zaczekamy przeto do jutra rana.
— Pojedziemy więc z powrotem na Dolinę Niedźwiedzi?
— Ażeby pomówić z Old Surehandem.
— Co za niespodzianka i radość będzie dla niego, gdy nas zobaczy!
— Serce jego będzie pełne rozkoszy, ale on nie pojedzie z nami.
— Tak, on dotrzyma słowa.
— Uff! O jednym niedźwiedziu wiemy, gdzie ma legowisko. Powiadają, że w Dolinie Niedźwiedzi można ich zawsze więcej znaleźć. Gdyby to było prawda!
— To myśl niezwykła, godna mego przyjaciela!
— Old Surehand mógłby wiec zanieść im skóry.
— Ale przez to nie zmieniłoby się jego położenie, bo w tym wypadku darowanoby mu tylko życie, a nie wolność.
— Mój brat ma słuszność. Musimy go w każdym razie uwolnić. Jeśli zdobędzie skóry, będzie mógł z nami odejść, w przeciwnym razie nie. On nie przyrzekł Utajom, że pójdzie z nimi po żonę.
— Dobrze! Jutro poszukamy tropów niedźwiedzich! Ale zważ, że Utajowie będą jutro przez cały dzień włóczyli się po parku i znajdą nasze obozowisko dzisiejsze!
— Uff! Tam nie możemy zostać. Dokąd jednak się przeniesiemy?