Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  106  —

— Doskonały! — szepnął Old Wabble. — Nie chce o nas nic wiedzieć.
— To nam bardzo na rękę, ale zaczekajmy, czy przecież nasze sitowie nie wpadnie mu w oko.
Upływała minuta za minutą, zbliżaliśmy się coraz bardziej do wyspy, ale strażnik już się nie pokazał. Brakowało jeszcze czterdzieści, potem trzydzieści — dwadzieścia — a wreszcie dziesięć kroków. Przesunęliśmy się mimo.
— Teraz, mr. Cutterze — szepnąłem do starca. — Wy popłyniecie nurkiem w prawo, a ja w lewo dokoła wyspy, ażebyśmy sobie nie przeszkadzali, gdybyśmy się zderzyli. Po tamtej stronie wyjdziemy i będziemy na tyłach straży. Ale proszę was, zadajcie sobie trudu! Czy macie ręce w pętlicach?
— Nie.
— Czyście gotowi?
— Yes. Możemy zaczynać.
— A więc precz z tratwą!
Puściłem ją, zanurzyłem się głęboko, opłynąłem połowę wyspy i wychyliłem się ostrożnie po drugiej stronie. Po dwu uderzeniach rąk byłem na brzegu. Old Wabble’a nie było tutaj widać. Musiał wyjść na wyspę w innem miejscu. Nie mogłem się troszczyć o niego i musiałem przedewszystkiem śpieszyć do strażników. Położywszy się na ziemi, zacząłem się czołgać przez krzaki. Siedzieli przy niewielkiem ognisku, gdzie płonęło kilka polan. Jeden z nich zwrócony był do mnie plecami, a drugi lewym bokiem. Opodal leżał pojmany w cieniu zwieszającego się krzaka. Nie widziałem jego twarzy, tylko nogi leżały w świetle ognia; były skrępowane. A więc prędzej do dzieła!
Podniosłem się i w dwu szybkich skokach byłem przy ogniu — poczem jedno uderzenie tu a drugie tam powaliły na ziemię obu czerwonych. Pochyliłem się nad nimi; byli ogłuszeni.
— Haevens, to biały! — zabrzmiał głos jeńca. — Przychodzicie po mnie....