Strona:Karol May - Old Surehand 06.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  391  —

— Naprawdę, sir?
— Tak. Byłem u niego. Lecz mówcie dalej!
— Rychło już skończę. Szukałam dzieci, lecz daremnie. Przejechałam wszystkie sawanny, góry i doliny, dopytywałam się u czerwonych, lecz bez skutku. Jako kobieta byłabym nie mogła tego dokonać. Wdziałam więc suknie męskie i dotychczas byłam mężczyzną. Kiedy wszystko okazało się daremnem, wróciłam zrozpaczona niemal do Devils-head. Ręka Boża pędzi zbrodniarza na miejsce czynu, dlatego niebo ponad tym parkiem stało się moim namiotem. Mordercy jeszcze nie było, lecz on przyjdzie, jestem tego pewna. Wtedy biada mu! Nie mógł jeszcze umrzeć, gdyż Bóg jest sprawiedliwy i przywiedzie mi go, bym się z nim obliczyła i wymierzyła mu karę!
— Czy poznalibyście go?
— Tak.
— Tyle lat płynęło od owych czasów, mrs. Bender!
— Znam go, znam! Choćby się zupełnie zmienił, to zęby zdradziłyby go!
— Dwie dziury w górnej szczęce?
— Uff! Wy to wiecie? Znacie go także?
— Nie znam, a raczej znam, jeśli się dobrze domyślam. Wasz syn, Leon, mówił mi o tych dziurach.
— Leon? On żyje? Mówiliście z nim rzeczywiście?
— Tak.
— Powiedzcie prędzej, gdzie się znajduje!
— Tutaj, w parku St. Louis. Zobaczycie go, jeżeli nie dziś jeszcze, to jutro, lub pojutrze. A jeśli mnie wszystko nie zawiedzie, to los sprowadza wam mordercę, który zdąża do miejsca czynu. Thibaut przybędzie z Tokbelą, a Etters jest już przed nimi. Zresztą mogę was pouczyć, jaką drogę obrali wówczas z Denver ci łotrzy
— Słyszeliście o tem?
— Od Winnetou i Szako Matty.
— Powiedzcie to, mr. Shatterhand, powiedzcie?
— Przybyli do Osagów i nietylko oszukali ich