Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  296  —

Nie miałem ochoty brać go ze sobą z powodu jego zbytniej skwapliwości, ale prosił tak długo, że zgodziłem się wkońcu.
— No dobrze, jedźcie z nami, ale gdy się znajdzie jeden błąd, to rozbrat między nami. Co zrobicie tymczasem z waszemi potężnemi meksykańskiemi ostrogami?
— Z mojemi ostrogami? Czy nie można ich zostawić na nogach, sir?
— Nie.
— Dlaczego?
— Bo my także musimy robić indyańskie odciski, żeby nie wzbudzić podejrzenia Komanczów. Zmienimy więc nasze buty na mokasyny.
— Skąd je weźmiemy?
— Od jeńców; oni będą łaskawi wygodzić nam na chwilę.
— Hm! To będzie trudno! Wy, z waszemi parkietowemi nóżkami, znajdziecie odpowiednie — ale popatrzcie-no na moje pedały!
Miał rzeczywiście nogi za długie nawet dla bardzo w górę wystrzelonej postaci, a obuwie należało do gatunku butów siedmiomilowych.
Czas był wyruszyć. Kazałem Komanczów powsadzać na konie i przywiązać do nich mocno. Pozwolili na to, widząc, że opór byłby największem głupstwem. Ale młodego ich wodza nie chciałem traktować w ten sposób, więc powiedziałem do niego:
— Obdarzyłem sercem młodego czerwonego brata, Sziba Bigha, i bolałoby mnie, gdybym musiał związać go tak samo, jak jego ludzi. Czy będzie próbował ucieczki, jeśli pozwolę mu jechać wolno z nami?
— Jestem w twoim ręku — odpowiedział.
— To nie jest odpowiedź, jakiej żądam.
— Czy to nie dość, gdy mówię, że jestem w twoim ręku?
— Nie. Że jesteś moim jeńcem, to wiem bez twego przyznania słowami. Chcę jednak wiedzieć, czy, jeśli