Strona:Karol May - Old Surehand 03.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  197  —

zanim jeszcze przebrzmiał, leżeli już obydwaj na dnie łodzi tak, że ich zewnątrz nie można było zobaczyć.
Tkli, koń! — szepnął Indyanin w języku Apaczów.
— Stoi tam dalej, na dole! — rzekł biały.
— Zwietrzył nas. Kto może być jeźdźcem?
— Ani Indyanin, ani dobry biały myśliwiec — odpowiedział biały.
— Czemu?
— Doświadczony jeździec nie pozwoli koniowi rżeć tak głośno.
— Co zrobimy?
— Skierujmy się ku brzegowi. Wylądujemy i podejdziemy tam.
— A kanoe tu zostanie? — zapytał Indyanin. — Może to nieprzyjaciele, którzy wabią nas na brzeg, żeby nas zabić?
Pshaw! Mamy także broń!
— To niech przynajmniej biały brat pilnuje kanoe, a ja zbadam okolicę!
— Dobrze!
Pchnęli łódź ku brzegowi, Indyanin wysiadł, a biały został i z bronią w ręku czekał jego powrotu. Już w kilka minut zobaczył go, nadchodzącego w wyprostowanej postawie, na dowód, że niema niebezpieczeństwa.
— No? — zapytał biały.
— Jakiś biały śpi za krzakiem.
— Ach! Myśliwiec?
— Uzbrojony tylko w nóż.
— Czy nikogo niema w pobliżu?
— Nie widziałem nikogo.
— To chodźmy tam!
Wyskoczył z łodzi i przywiązał ją, potem wziął swoją rusznicę, wyciągnął do połowy oba rewolwery, ażeby być gotowym do walki i poszedł za Indyaninem. Niebawem dostali się do śpiącego, obok którego stał przywiązany koń, okulbaczony po amerykańsku.
Człowiek ów miał na sobie szersze ku dołowi