Strona:Karol May - Old Surehand 05.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  38  —

lub istotnie nadzwyczaj trudnego ułatwia w wysokim stopniu zbieg pomyślnych okoliczności. Tak stało się dzisiaj nad Wara-tu. Ledwie wcisnąłem się w zarośla, ujrzałem wyraźnie całą scenę przed sobą.
Oświetleni przez cztery wielkie ogniska siedzieli Osagowie w liczbie około dwustu na wspomnianym pierścieniu i przypatrywali się z zajęciem sześciu wojownikom, którzy zaczęli byli właśnie taniec bawoli.Rzuciwszy okiem dokoła, zatrzymałem wzrok na jednem z niewielu rosnących tam drzew, do którego przywiązany był Indyanin z twarzą nieubarwioną. Głowa jego była jasno oświetlona. Przestraszyłem się, gdy tę twarz wyraźnie zobaczyłem, gdyż znałem ją dobrze, nawet bardzo dobrze i niezmiernie ją polubiłem. Teraz wyjaśniła mi się obecność konia z grzywą, splecioną w warkoczyki: deresz należał do jeńca. Ta wysoka i szeroka postać, te jędrne, a jednak lekko ruchome członki, te po kaukazku wyrzeźbione rysy dumne, pewne siebie i spokojne, przywiodły mi na pamięć człowieka, którego dawno nie widziałem, o którym często myślałem. To był Apanaczka, młody, szlachetny wódz Komanczów Naini.
Co sprowadziło go do Kanzas? Jak dostał się on, Komancz, w ręce Osagów? Wiedziałem dobrze, jak nieubłagana nieprzyjaźń panowała między tymi szczepami. Jeniec musiał oczywiście zginąć, jeślibym go nie ocalił. Na szczęście nic w tem nie było trudnego. Nikt nań teraz nie zważał, a oczy wszystkich zwrócone były na tancerzy. Za drzewem, do którego był przywiązany, rosły dwa krzaki, jakby wymarzona dla mnie osłona, gdybym chciał zbliżyć się do niego od tyłu.
Równie prędko, jak mi te myśli przyszły, zostały też wykonane. Cofnąłem się w zarośla, podniosłem się do postawy stojącej i pośpieszyłem do Hammerdulla.
— Wstawajcie! — rozkazałem. — Wsiądźcie na swoją klacz i jedźcie!
— Co się stało? — zapytał. — Odjeżdżamy?
— Osagowie mają jeńca, którego ja znam i muszę uwolnić.