Strona:Karol May - Old Surehand 05.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  166  —

imiennik, taki rozsądny, jak jego ojciec, zrozumie mnie zapewne.
Zounds! — zawołał tramp. — Czy to ma być przygrywka o możliwości powieszenia mnie? Wypraszam sobie takie żarty!
— Nie pojmuję, dlaczego zaraz w gniew wpadacie. Powiedzieliśmy tylko, że czasem można niespodzianie wbrew własnej woli zawisnąć na sznurze. Jeśli was ostrzegałem przed tem, to tylko w dobrej myśli.
— Bardzo dziękuję. Podobne przestrogi są zupełnie zbyteczne.
Well! O tem już zamilczymy, ale zapytamy jeszcze, czy nie zapamiętaliście sobie innych zalet swej matki prócz pobożności.
— Innych zalet? Nie rozumiem was!
— Myślę o jej zdolnościach wychowawczych. Ludzie pobożni bywają zwykle surowi.
— Ach tak! — zaśmiał się tramp, nie zdając sobie sprawy z biegu myśli Hammerdulla. — To prawda niestety, co mówicie. Gdyby wszystkie sińce, któreby były wyraźniejszym na to dowodem, nie znikły były z mego grzbietu, to z bolu nie mógłbym teraz utrzymać się na koniu.
— Jej metoda wychowawcza była zatem dojmująca?
— Przenikała często przez skórę.
— A z waszym bratem Joelem jak było?
— Tak samo.
— Czy on żyje jeszcze?
— Ani mu się śni umierać!
— Gdzież znajduje się teraz z owemi wspomnieniami na grzbiecie i zapewne także na innych częściach ciała?
— Tutaj.
— Co? Tutaj i nami?
— Popatrzcie przed siebie! Ten, który jedzie z Coxem, to jest on właśnie!
Good lack! Mamy więc dwu proroków: Izajasza i Joela, Co ty na to, stary szopie, Holbersie?