Strona:Karol May - Old Surehand 05.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  187  —

— To jest mój myrtle-wreath! Włożył mi go na głowę mój wawa Derrik!
Usłyszawszy jej słowa, zapomniał były Komancz o mnie i pospieszył do niej z obawy, żeby nie zdradziła jego tajemnic. Grożąc jej pięścią, zawołał do niej:
— Milcz, waryatko! — a zwróciwszy się do trampów dodał: — Ona jest obłąkana i wygłasza rzeczy, które mogą zdrowemu głowę zawrócić.
Udało mu się wpłynąć na trampów, ale zaraz musiał zająć się Apanaczką, który dotąd siedział na koniu jak posąg, a usłyszawszy, że kobieta mówi, podjechał do niej i zapytał:
— Czy pia[1] poznaje mnie? Czy ma oczy otwarte dla syna?
Spojrzała nań ze smutnym uśmiechem i potrząsnęła głową. Wtem wpadł Tibo taka na Apanaczkę krzyknął:
— Co masz z nią do mówienia? Milcz!
— To moja matka! — odrzekł Apanaczka spokojnie.
— Teraz nią nie jest! Ona należy do Nainich, a ty musiałeś opuścić to plemię. Od tego czasu ona nie istnieje dla ciebie!
— Jestem wodzem Komanczów i nie pozwolę, żeby mi rozkazywał człowiek, który i ją i mnie oszukał. Będę z nią mówił!
— A ja jestem jej mężem i zabraniam tego!
— Przeszkódź, jeśli potrafisz!
Tibo taka nie ośmielił się zaczepić Apanaczki, choć ten był skrępowany, i zwrócił się do Old Wabble’a:
— Pomóżcie mi, mr. Cutter! To mój wychowanek, przez którego żona moja dostała pomieszania zmysłów. Ilekroć go zobaczy, zapada w gorszą chorobę. Niech ją zostawią w spokoju!

Old Wabble, zazdrosny o to, że Cox siebie podał

  1. Tak odzywa się Komancz do matki.