Strona:Karol May - Old Surehand 06.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  280  —

Tym razem (co mi się bardzo rzadko zdarzało) nie zgadzałem się z Winnetou. Aby nie sprawić przykrości przyjacielowi odmiennem zdaniem, odezwałem się bardzo uprzejmie:
— Mój brat wybaczy, ale ja wolałbym nie czekać tutaj!
— Dlaczego? — spytał nieco zdziwiony.
— Jeśli tu zaczekamy, a potem zechcemy ich zobaczyć, będziemy musieli jechać za nimi, skoro tylko dostaną się do północnej krawędzi parku. Będzie to droga dwumilowa. Ponieważ nie zatrzymają się, lecz pojadą dalej, trzeba będzie pójść ich śladem, a to będzie rzeczą trudną, bo ściemni się tymczasem.
— Mój brat słusznie rozumuje! — przyznał Apacz.
— Chciałbym im się przypatrzyć, gdy będą obok nas przejeżdżali.
— Zamało mamy czasu. Ostatecznie my dojechalibyśmy tam jeszcze, bo nasze konie najlepsze, ale towarzysze nie nadążyliby.
— To jedźmy sami, a towarzysze niech śpieszą, o ile możności, za nami. Niebezpiecznie byłoby zostawić ślady na otwartym parku, dlatego niech ciągle jadą wdłuż skraju lasu pod drzewami, a potem na drugim rogu zwrócą się ku północy. Zaczekają na nas przy widocznej stąd grupie wysokich drzew.
— Winnetou zgadza się z bratem. Niech tam nas oczekują, lecz nie rozpalają ogniska, gdyż toby ich zdradziło!
Odłączyliśmy się od towarzyszy i popędziliśmy pod drzewami na skraju lasu najpierw na zachód, a potem od rogu na północ. Jechaliśmy prędko dzięki temu, że drzewa nie stały gęsto obok siebie. Uważaliśmy jednak bardzo, bo wystające korzenie i jamy, zamaskowane roślinnością, mogły łatwo spowodować upadek.
Droga nasza z powodu zakrętu wynosiła prawie trzy mile, pomimo że od miejsca, w którem spostrzegliśmy wrony nad lasem, aż do parku była ledwie mila. Oczekiwani jechali pod górę, a zatem powoli,