Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  411  —

Tym razem wzięliśmy oczywiście ze sobą Parkera i Hawleya.
Najpierw udaliśmy się na miejsce, gdzie wczoraj zostawiłem na straży pięciu Apaczów. Byli oni na tyle sprytni, że zaraz o świcie poszli na zwiady za Komanczami i po krótkiej jeździe znaleźli ich obozowisko, Naini wyruszyli już byli dalej; było im dzisiaj także tak pilno. Ruszyliśmy za nimi tak samo szybko i to, w ten sposób, że czasami dosięgałem ich dalekowidzem. Nie zbliżaliśmy się jednak nigdy tak, żeby mogli poznać, czy za nimi są czerwoni, czy biali, bo mieli nas uważać za dragonów.
Upłynął cały dzień i nie zdarzyło się nic godnego wzmianki. Tylko wieczorem zerwał się mocny wiatr, jaki dość często wieje przez Llano Estacado. Wiejąc od północy, przebiegł już wielką część pustyni i był bardzo gorący. Mieliśmy go wprawdzie na pół za plecyma, lecz mimo to nam dokuczał, nie tyle przez swoją temperaturę, ile przez to, że podnosił tumany piasku i zasypywał nam nim oczy, uszy i nosy.
— Głupi wiatr! — mruknął Parker z niechęcią. Musiał przecież wiać teraz, zamiast zaczekać, aż będziemy nad wodą? Nie podobna prawie patrzyć ani oddechać.
— Nie rezonujcie, mr. Parkerze! — odrzekłem. — Ja się cieszę i powiadam wam, że ten wiatr bardzo mi teraz na rękę.
— Na rękę, powiadacie? Istotnie, nie rozumiem, z jakiego powodu.
— Mam na myśli Winnetou.
— Jego? Czemużto?
— Czyż nie widzicie, że ten wiatr, pędząc piasek w górę, zaciera ślady Komanczów? Nie moglibyśmy iść za nimi, gdyby nie tyczki.
— Tak, zapewne, że widzę — ale co to ma wspólnego z Winnetou?
— Bardzo wiele, bo jego ślady zatrą się także.
— Hm! Czy to dla nas nie obojętne?