Strona:Karol May - Old Surehand 06.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  395  —

że park St. Louis przedstawia się jak teren falowaty. Nagle zauważyliśmy z boku trop, idący potem w tym samym kierunku. Badanie wykazało, że zostawiły go trzy konie co najwyżej przed godziną. Widok śladów przypomniał mi guślarza, jego żonę i ich konia jucznego. Winnetou pomyślał tosamo, jak to poznałem z jego spojrzenia, które ku mnie rzucił. Zbliżała się znowu ciekawa scena.
Podpędziwszy konie, pojechaliśmy dalej w milczeniu. Winnetou pochylił się z siodła naprzód, ażeby nie przeoczyć śladów, lecz zniknęły nam z oczu już po dziesięciu minutach. Blask księżyca zaczął już wprawdzie działać, lecz był jeszcze za słaby, ażeby wyraźnie oświetlić ślady. Wobec tego ja z Winnetou zsiedliśmy z koni, kazaliśmy je prowadzić, a sami poszliśmy naprzód, patrząc ciągle ku ziemi, by się przekonać, czy są jeszcze odciski. Tak upłynął nam jakiś czas. Księżyc miał już się schować za widnokręgiem, zachodziło tedy pytanie, czy nie należałoby rozbić tam obóz i na drugi dzień pójść dalej tropem.
Jeszcześmy byli nic w tej sprawie nie postanowili, kiedy poczuliśmy woń spalenizny dzięki lekkiemu wietrzykowi. Wobec tego poprosiliśmy towarzyszy, by się zatrzymali, a sami poszliśmy cicho dalej. Niebawem ujrzeliśmy ognisko na polance, w dolinie, otoczonej drzewami. Położywszy się teraz na ziemi, poleźliśmy dalej, gdyż zobaczyliśmy trzy konie i dwie osoby siedzące przy ogniu. Nie mogliśmy jednak rozpoznać, kto to był. Kiedyśmy się bardziej do ogniska zbliżali, szepnął Winnetou:
— Uff! Guślarz i jego żona!
— To on. Przypuszczenie nasze ziściło się — potwierdziłem.
— Czy pochwycimy go?
— Jak brat uważa.
— Jeśli go pojmiemy, będziemy musieli wlec go z sobą, jeśli zaś go puścimy, może nam umknąć. Lepiej zatem wziąć go do niewoli.