Strona:Karol May - Old Surehand 03.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  233  —

przysłuchiwał się w milczeniu. Nie dorzucił ani słowa, chociaż mógł wszystko przedstawić lepiej i zgodniej z prawdą. Kiedy nadeszli Czoło Bawole i Helmers, nie zamilkli wakerowie, chociaż pojawił się drugi bohater opowiadanego zdarzenia. I on czasem dodał jakiś szczegół i w ten sposób rozwinęła się jedna z owych porywających rozmów, jakie się nieraz słyszy w obozach na dzikim Zachodzie.
Wtem jakieś gniewne parskanie i charczenie przerwało opowiadanie.
— Co to? — zapytał Helmers, który się odwrócił na ten dźwięk.
— To kary ogier — odrzekł jeden z wakerów.
— Co mu jest?
— Ma zginąć z głodu, jeśli nie będzie słuchał.
— Zginąć z głodu? Dlaczego?
— Nie można go ułaskawić.
— Co za pogląd!
— Nie dziwcie się, sennorze! Zadaliśmy sobie z nim wiele trudu. Trzymaliśmy go już trzy razy w korralu, aby go oswoić, lecz musieliśmy go wypuścić. To dyabeł! Wszyscy jesteśmy jeźdźcami, możecie mi wierzyć, ale on wszystkich zrzucił z wyjątkiem jednego.
— Kto był tym jednym?.
— Czoło Bawole, wódz Mizteków. On jeden nie spadł z niego, ale go mimo to nie poskromił.
— Nie może być! Kto nie spadnie, ten musi przecież zostać zwycięzcą!
— Myśmy tak samo myśleli. Ale ten dyabelski ogier popędził z nim do wody, ażeby go zrzucić z siebie, dawszy nurka, a gdy to nie poskutkowało, poniósł go w gęsty las i zesunął z siebie poprostu.
— A do kroćset! — zawołał Helmers.
— Tak — potwierdził Czoło Bawole. — Wstyd to dla mnie, ale i prawda. A przecież ja mogę się pochwalić, że zabiłem już niejednego konia, który nie chciał mnie słuchać.
Wakero mówił dalej: