Strona:Karol May - Old Surehand 03.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  205  —

— Mógł jeszcze ktoś umknąć prócz ciebie. Tego ścigano z pewnością także, a gdy ścigający powrócą, mogliby nas bardzo łatwo zobaczyć. Potrzymaj konie! Musimy najpierw zatrzeć nasze ślady.
Wrócił z Sercem Niedźwiedziem pewną część drogi, którą przyszli, ażeby uczynić niewidocznymi odciski kopyt, poczem wyszukali na wzgórzu kryjówkę w najgęstszych zaroślach i ukryli tam konie.
Słońce zaszło i nastąpił wieczór. Wkrótce zapadła ciemna noc, mimo to w kryjówce nie było żadnego ruchu. Najlepszą porą do napadu była chwila przed północą.
— Czy obmyśliłeś sobie, jak wykonać nasz plan? — zapytał Helmers Apacza.
— Tak — odparł Indyanin.
— Jakże to zrobisz?
— Tak, jak waleczni zrobić powinni. Czy potrafisz zabić strażnika tak, żeby głosu z siebie nie wydał?
— Potrafię.
— Dobrze! W takim razie zakradniemy się, zabijemy straż, przetniemy więzy pojmanych i umkniemy z nimi.
— Oczywiście na koniach?
— Tak.
— To czas już zacząć, bo skradanie się to nudna sprawa.
— Czy wakero zostanie? — spytał Apacz.
— Tak. Będzie trzymał konie.
— Gdzie będzie na nas czekał?
— Tam, skąd po raz pierwszy dostrzegliśmy Komanczów. Chcąc dostać się nad Rio Grande, będziemy musieli tamtędy przechodzić.
— To zaczynajmy!
Obaj śmiałkowie pochwycili strzelby i odeszli, wydawszy wakerowi odpowiednie zlecenia.
Na dolinie płonęło tylko jedno strażnicze ognisko, a dokoła niego leżeli śpiący Komancze, oraz powiązani jeńcy. Straży należało szukać zewnątrz tego koła. Gdy obaj dostali się na dolinę, rzekł Serce Niedźwiedzie:
— Ja pójdę w prawo, a ty w lewo.