Strona:Karol May - Old Surehand 03.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  204  —

puścimy wolno, bo zanadto zdrożony i przeszkadzałby nam tylko.
Dosiedli trzech najlepszych koni, resztę puścili na wolność i mały orszak ruszył w drogę.
Dążyli na północ, ciągle ku Rio Pecos. Droga wiodła z początku przez otwartą preryę, potem zaś wynurzyła się przed nimi sierra z górami, porosłem i lasem. Jechali dolinami i parowami, dopiero wieczorem wydostali się na wzgórze, skąd można było objąć okiem małą sawannę.
— Ugh! — zawołał Apacz, jadący na przedzie.
— Co tam? — zapytał Helmers.
— Popatrz!
Serce Niedźwiedzie wyciągnął ręce i wskazał na dół przed siebie.
Tam rozłożył się obozem oddział Indyan. Wśród nich dostrzeżono pojmanych. Helmers wziął do ręki małą lunetę, przyłożył do oka i patrzył.
— Co mój biały brat widzi? — zapytał Apacz.
— Czterdziestu dziewięciu Komanczów.
Pshaw! — rzekł lekceważąco Indyanin.
— I sześciu pojmanych.
— Czy są także kobiety?
— Dwie.
— Uwolnimy je!
Słowa te powiedział wódz z takim spokojem ducha, jak gdyby się to samo przez się rozumiało, że on jeden mógłby wziąć na siebie kopę Komanczów.
— Wieczorem? — zapytał Helmers.
Apacz skinął głową w odpowiedzi.
— Ale jak?
— Jak na wodza Apaczów przystało! — odparł dumnie Serce Niedźwiedzie.
— Zgoda. Czterdziestu dziewięciu Komanczów nie może postawić stu ludzi na straży.
— Ukryjmy się zaraz!
— Dlaczego? — wtrącił wakero.
— Chcesz się może pokazać? — zapytał Helmers.
— Nie, ale tu przecież nie mogą nas dostrzec.