Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  314  —

— Tak. Walczył z nimi przeciwko nam:
— Przeciw swojej własnej posiadłości, przeciwko swoim ludziom. Zdejmiemy mu skórę z głowy! Gdzie on jest?
— Tutaj w górach. Powróci nad staw, ażeby spotkać się z Komanczami.
— Aha, dobrze więc przypuszczałem! Zgromadzą się zatem tu nad stawem?
— Byli już tam. Zeszli na równinę, ażeby zebrać rozprószonych wojowników, ale wrócą.
— Czy mój brat wie to napewno?
— Wiem, bo wisząc na drzewie słyszałem ich rozmowę.
— Na jakiem drzewie?
— Nad krokodylami.
Czoło Bawole wykonał odruch trwogi.
— Serce Niedźwiedzie wisiał nad tymi potworami?
— Tak.
— Czy zupełnie tak, jak hrabia?
— Zupełnie. Hrabia wydał wyrok, a mnie przywiązano na lassach.
— Ale jak się brat mój uwolnił?
W słowach Serca Niedźwiedziego odbijała się pogarda, kiedy mówił:
— Wódz Apaczów nie boi się Komanczów i krokodyli. Zaczekał, dopóki nieprzyjaciele nie odeszli i sam się potem wyswobodził.
— Serce Niedźwiedzie jest ulubieńcem Manitou — rzekł Czoło Bawole. — Jest mądrym i dzielnym wojownikiem. Inny nie uwolniłby się tak szybko. Kiedy Komancze wrócą nad staw?
— Tego nie powiedzieli. Ukryjemy się tam i zaczekamy na nich.
— W takim razie nie wolno nam zostawić śladów. Oto strzelba mego brata, przyniosłem mu ją.
— Resztę broni zabrał Czarny Jeleń — zżymnął się Apacz. — Lecz odda mi ją razem ze swoją. Niech mi moi bracia dadzą prochu i kul, a ja ich poprowadzę.