Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  308  —

Wszczęła się krótka, lecz ożywiona rozprawa, poczem Apacza przyznano Hiszpanowi.
— Czy on mój? — spytał hrabia.
— Tak.
— I ja mam postanowić o jego losie?
— Tak.
— Dobrze. Niechaj więc jego los będzie taki, jaki mnie miał przypaść w udziale. Przywiążemy go do tego samego drzewa i wydamy go na żer krokodylom. Niech wycierpi te same piekielne męki, których ja skosztowałem!
Na te słowa zerwały się radosne okrzyki zgody, a oczy wszystkich zwróciły się na Apacza, ażeby z twarzy jego wyczytać wrażenie, jakie na nim zrobi to postanowienie. Ale oblicze jego było jak ze spiżu. Nie drgnął nawet powieką i ani jedno słowo prośby nie przeszło mu przez usta.
— Czy mamy dość lass?
— Tak. Tu leżą jeszcze te same, na których ty wisiałeś, zresztą kto z Komanczów pochwycił konia, ten musi posiadać lasso.
Kilku Indyanom udało się było schwytać jednego z ich błąkających się koni.
— Dobrze, przymocujemy go tam tak samo, jak on mnie był przywiązał! — rzekł Alfonzo.
Gdy się to stało, rzekł Czarny Jeleń do jeńca:
— Czy wódz Apaczów ma jeszcze jaką prośbę?
Serce Niedźwiedzie przypatrzył się wszystkim po kolei. Zauważył ich tam tylko szesnastu. Skoro po przebudzeniu się z omdlenia zobaczył, że leży nad stawem na górze El Reparo, pojął odrazu, jaki go los czeka.To też nie przestraszył się, usłyszawszy wyrok. Rozglądnął się teraz dokoła, jakby chciał sobie wryć w pamięć rysy twarzy każdego z osobna i odrzekł:
— Wódz Apaczów o nic nie prosi. Nóż pożre wszystkich tutaj zebranych. Serce Niedźwiedzie to powiedział i nie będzie tak wył i wrzeszczał, jak hrabia bladych twarzy. Howgh!