Strona:Karol May - Old Surehand 06.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  255  —

— Usiądźcie wzdłuż ściany jeden obok drugiego! Ręce możecie spuścić, ale kto wstanie, temu wpakuję kulę!
W tej chwili ja rozsunąłem Apanaczkę i Holbersa, stojących przedemną i wystąpiłem na środek. Na ten widok zabrzmiał okrzyk przerażenia:
— Do kroćset! Old Shatterhand!
Był to Spencer. U pani Thick nie znał mnie, wczoraj jednak, gdy strzelał do mnie, powiedział towarzyszom moje nazwisko, a teraz znów je wymienił. Skąd to pochodziło? Ale to pytanie było narazie rzeczą uboczną, główną był on sam.
— Umarli wstają! — powiedziałem doń surowo. — Mierzyliście źle!
— Ja? — zapytał.
— Nie wypierajcie się napróżno, bo nic wam to nie pomoże! Czy przypominacie sobie słowa, któremi pożegnaliście mnie w Jefferson-City?
— Już... nie... wiem — wyjąkał.
— To ja pomogę waszej pamięci. Zagroziliście mi właściwie, mówiąc: „Zobaczymy się jeszcze, ale wtedy ty podniesiesz ręce do góry, psie jeden!“ Dziś widzimy się znowu, a kto podniósł ręce, wy, czy ja?
Patrzył przed siebie w milczeniu, z twarzą podobną do pyska buldoga, który dostał baty.
— Dziś — podjąłem rozmowę nanowo — oczywiście inaczej się policzymy, aniżeli wówczas, kiedy to mieliście wyrównać tylko wypitkę i szklankę zbitą. Zraniliście mnie, a to płaci się krwią!
On zaś odparł:
— Nie strzelałem do was!
Na to wydobyłem rewolwer, wymierzyłem doń i rzekłem:
— Przyznajcie się! Jeśli raz jeszcze skłamiecie, wystrzelę! Wyście to byli?
— Nie... tak... nie... tak, tak, tak! — krzyczał tem bojaźliwiej, im bardziej zbliżałem mu rewolwer do głowy.
— Wasze podstępne zachowanie się przepłacił