Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  432  —

— Czemu do Guyaquil?
— Ażeby „L’ horrible’a“ prześcignąć i wziąć od przodu. Pewniej go weźmiemy, bo pogoni on się tylko za sobą spodziewa.
Oczy Parkera zabłysły z zadowolenia.
— Sterniku, niezły z was żeglarz. Macie słuszność. Posłucham was bez wahania, chociaż zbieg może nam umknąć z Acapulco linią sandwichską.
— To będziemy krążyli między kursem wschodnim i zachodnim, dopóki go nie zobaczymy.
— Słusznie! Przełóżcie o dwie kreski na zachód, Forsterze. Każę podnieść wszystkie żagle. Muszę natychmiast wracać do Nowego Jorku, awantura z „L’ horrible’m“ będzie więc tylko krótkiem intermezzo.
Powiedział to tak spokojnie, jak gdyby droga dokoła przylądka Horn i do Nowego Jorku i pojmanie korsarza było codzienną drobnostką. Potem przystąpił do grupy myśliwców, pozdrowił ich i kazał im wyznaczyć miejsca. Indyanin zajmował go widocznie.
— Czy Winnetou nie tęskni do ojczyzny Apaczów? — zapytał go.
— Ojczyzną Apacza jest walka! — brzmiała dumna odpowiedź.
— Walka na morzu jest gorsza od walki na ziemi.
— Wódz wielkiego kanoe nie zobaczy Winnetou drżącego!
Parker skinął głową. Nie wątpił, że Indyanin powiedział prawdę.
Podniecenie, które dzień przyniósł, ustało zwolna i życie na statku potoczyło się znów zwykłym trybem. Dzień mijał za dniem, a każdy tak był podobny do poprzedniego, że myśliwcom, przywykłym do nieograniczonej wolności na preryi, zaczynało się nudzić.
Szerokość Acapulco leżała już od wczoraj za nimi, a Parker kazał zboczyć, ażeby mieć na oku oba kursy do Guyaquil i do wysp sandwichskich. Zerwał się wiatr bardzo silny, a słońce zapadło między małemi, lecz ciemnemi chmurkami.