Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  409  —

— „Czarny kapitan“ zna je chyba. Przecież dość nażeglowałeś się ze mną.
— Z wami? Nie gniewajcie się, sir! Że jesteście dzielnym oficerem, to już zauważyłem, ale „czarnym“ nie jesteście.
— Ba, ale nim zostanę!
— To wam się nie uda. Ludzie chcą służyć tylko pod nim, a człowiek z czerwonym znakiem, który nas werbował, przyrzekł nam przecież, że on jeszcze dzisiaj będzie na pokładzie.
— Z czerwonym znakiem? Czy rzeczywiście nie poznałeś tego człowieka?
— Ja miałem go poznać? Nigdy w życiu go nie widziałem!
— Tysiąc razy, Tomie, tysiąc razy widziałeś już jego, albo raczej ją. Przypomnij sobie!
— Jego? Ją? Do kroćset piorunów! Ją... ją? Czyżby... czyżby „miss admiral“?
— To ona była. Czy sądzisz, że nie potrafi odegrać roli „czarnego kapitana“?
Tom cofnął się o kilka kroków.
— Do pioruna, sir... miss, chciałem powiedzieć, to niezwykła historya. Myślałem, że powieszono was, kiedy czerwone kabaty zabierały „L’ horrible’a“!
— Nie doszło do tego. Ale posłuchaj! Jesteś tu na statku jedynym, który zna kapitana. Zamilcz przed nimi, że ja i ajent to jedna i ta sama osoba i zostaw ich w mniemaniu, że ja jestem „czarnym“. Rozumiesz?
— Rozumiem!
— Jakże będzie? Zapewniam, że źle na tem nie wyjdziesz.
— Hm, mnie wszystko jedno, czy dowodzi sir, czy miss, jeśli tylko zarobek będzie dobry. Możecie mi zaufać.
— Dobrze! Ale patrz! W przystani mnożą się światła. Zabierają się do pogoni. Ale my w dzień za dwie godziny zniknęlibyśmy im z oczu, a cóż dopiero w nocy.