Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  301  —

konaniu, że w hacyendzie nikt nie podejrzewa możliwości napadu ze strony Komanczów. Szpieg nie potrzebował widocznie spoczynku, bo włóczył się nieustannie po hacyendzie i w jej pobliżu, a popołudniu wsiadł na konia i odjechał.
Oczywiście nie skierował się ku granicy, lecz wrócił tą samą drogą do Komanczów, którzy z wielkiem zaciekawieniem na niego czekali. Gdy opowiedział, co widział, skinął wódz głową i rzekł z krwi chciwym uśmiechem:
— Hacyenda strasznie ze snu się przebudzi, a synowie Komanczów powrócą do swoich wigwamów z łupem i wielu skalpami.
Poprosił hrabiego i wywiadowcę, żeby mu opisali dokładnie położenie i właściwości budynku, poczem odbyła się narada wojenna.
Wynikiem jej było postanowienie, żeby wyruszyć, gdy się ściemni, a o północy zbliżyć się do hacyendy. Uchwalono otoczyć ją ze wszystkich czterech stron, poczem Komancze mieli na znak, dany przez wodza, przeleźć przez palisady i na dziedzińcu dom osaczyć. Pięćdziesięciu ludzi przeznaczono na to, żeby wtargnęli przez okna i rozprószyli się w ciszy po całym domu celem wymordowania mieszkańców.
Gdy to omawiano w ruinach świątyni, w hacyendzie toczyła się podobna narada.
— Czy są ognie sztuczne? — zapytał Czoło Bawole.
— Jest tego dość. Wakerowie nie wyobrażają sobie święta bez ogni sztucznych — odpowiedział hacyendero. — Ale na co wam ogni?
— Głównie chodzi o to, żeby Komanczom odebrać konie, ażeby nie mogli umknąć tak szybko. Trzeba zobaczyć, gdzie je zostawią i w odpowiedniej chwili rzucić między nie ognie sztuczne.
— Postaramy się o to.
— Ale do tego potrzeba śmiałych i ostrożnych ludzi!