Strona:Karol May - Old Surehand 06.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  236  —

— Chcę dokuczyć trampom.
— To niepotrzebne. Dość już się namartwili.
— Ja sądzę, że jeszcze za mało! Jak panom się zdaje, czy oni przypuszczają, że jedziemy wprost do bonancy?
— To być może — odpowiedział Treskow.
— To nie ulega wątpliwości! Oni wyobrażają sobie, że odszukamy to miejsce odrazu, a potem zatrzemy ślady, aby ukryć przed nimi skarby. Powinniśmy im spłatać figla!
— Jak się to da zrobić?
— Rozgrzebiemy tu ziemię w któremkolwiek miejscu, a potem nakryjemy ją tak, żeby odrazu można było poznać, żeśmy tam kopali. Trampi pomyślą oczywiście, że to była właśnie bonanca i z zapałem zabiorą się do odgrzebywania złota.
— I nic nie znajdą! — rzekł Treskow.
— Nie, mój plan jest inny!
— O ile?
— Jeśliby nic nie znaleźli, to doznaliby tylko zawodu, co mogłoby im się zdarzyć także na innem miejscu nad rzeką. Chcę ich porządnie zezłościć!
— Jak tego dokażecie?
— Trzeba coś dla nich zostawić w ziemi.
— Może złoto?
Pshaw! Gdybym po uszy siedział w złocie, to nie dałbym im ani ziarneczka nawet dla żartu. Niech wykopią n. p. kartkę!
— Zapisaną?
— Oczywiście! Właśnie wiadomość, którą przeczytają, powinna im trochę krwi napsuć.
— To rzeczywiście niezła myśl!
— Niezła, czy nie, to wszystko jedno, jeśli tylko trampom zrobi się przytem niedobrze. Cóż ty na to, stary szopie, Holbersie?
— Hm, sądzę, że to wcale dobry żart, na który możemy sobie pozwolić.
— Prawda, kochany przyjacielu? — rzekł grubas