Strona:Karol May - Old Surehand 06.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  270  —

towarzyszami. Wolał ich poświecić, ażeby tylko jak najrychlej oddalić się od nas.
Winnetou przyniósł zioła, uzbierane po drodze, czem się bardzo ucieszyłem, bo przez cały czas pobytu rowdych zważałem więcej na nich niż na siebie. Kiedy potem nastąpił spokój, odczułem ból w ranie, a w głowie ową próżnię, która u mnie poprzedza zazwyczaj gorączkę.
Opatrzono mnie nanowo, ale gorączka przyszła mimoto w nocy. To zasypiałem na krótko, to znów się budziłem, a gdy nazajutrz wspomniałem o dalszej jeździe, potrząsnął Winnetou głową i rzekł:
— Niech mój brat zbytnio sobie nie ufa! Zostaniemy tu dłużej.
— Ależ szkoda czasu!
— Gdy idzie o zdrowie Old Shatterhanda, to zawsze musi być czas! Wolimy zabawić tutaj dłużej i ziołami podleczyć trochę ranę, niż potem utknąć w górach.
Zostaliśmy więc u kowala, który rad nam był bardzo.
Synowie jego wrócili z końmi i opowiedzieli, jakto rabusie wzbraniali się zostawać w ciemności, gdy ich jednego, po drugim porzucano po drodze. Najdalej zawlekli Spencera. Ja byłbym zostawił z nim towarzysza, oni jednak nie okazali się dlań względnymi, zwłaszcza że jego zachowanie się w drodze nie mogło ich nastroić łagodnie.
Kiedy towarzysze siedzieli w izbie, zajadając smacznie ryby i dziczyznę, ja leżałem przed kuźnią w trawie, gdyż z powodu choroby nie czułem głodu, a na dworze było mi lepiej, aniżeli wśród ciasnych ścian. Konie nasze umieszczono wewnątrz wspomnianego już zagrodzenia, gdzie dostały sporo zielonej paszy. Nie można ich było dostrzec z daleka, a przynajmniej rozpoznać w nich naszych koni. Toteż gromada jeźdźców, która ukazała się teraz pod ostatniemi drzewami lasu, nie potrzebowała unikać kuźni. Byli to trampi. Cox