Strona:Karol May - Old Surehand 01.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  248  —

przez rzekę, dopóki bród całkiem wolny i nikt go nie obserwuje. Chodźcie!
— To trwało całą wieczność — przyjął nas Old Wabble, gdy przybyliśmy do nich. — Gdyby nieobecność wasza była się przedłużyła, byłbym poszedł za wami.
— Aby narazić nas na niebezpieczeństwo! — odparłem. — Oto, czego chciałbym was oduczyć. Jestem pewien, że ten błąd, którego nie możecie się wyzbyć, przyprawi was jeszcze kiedy o zgubę.
— Old Wabble i zguba? Ani mi się śni!
Nie wierzył w to i mimo swojego wieku był ciągle jeszcze lekkim, beztroskliwym cowboyem z dawnych czasów. Gdybyż był chciał mi wierzyć! Słowa, które mu powiedziałem, były proroctwem, niestety, spełnionem później zbyt dosłownie.
Przeprawiliśmy się brodem, przejechaliśmy powoli wązki pas lasu na brzegu rzeki, poczem mogliśmy konie rozpuścić, bo gwiazdy użyczały dość światła. Ta okoliczność pozwoliła mi też zachować taki prosty kierunek, że kiedy dotarliśmy do Deszczowej Góry, nie okrążaliśmy ani przez pięć minut. Około północy dostrzegliśmy dwie nieznaczne wyniosłości wynurzającej się przed nami góry.
Stopy jej okalały zarośla. Przejeżdżając przez nie, usłyszeliśmy okrzyk Apacza:
— Ti arku — kto tam?
— Old Shatterhand — odpowiedziałem.
— Owan uslah arhonda — chodźcie tu!
Skręciliśmy, a do nas przystąpił czerwony, który stanął tuż przy mnie, ażeby mi się przypatrzyć.
— Tak, to Old Shatterhand, wielki wódz Apaczów — rzekł. — Z rozmaitych stron porozstawialiśmy straże, by na was czekać.
— Czy wojownicy Apaczów już przybyli?
— Tak, w liczbie trzystu.
— Z zapasami żywności?
— Mięsa i mąki na kilka tygodni.