Strona:Karol May - Old Surehand 06.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  299  —

Przybysz zatrzymał się, lecz tylko na chwilę. Jeśli to on był, powinien był zaraz się zbliżyć. Jako jeniec Indyan mógł się cieszyć, znajdując tu ludzi, którzy go znali. Przypuszczenie moje nie zawiodło mnie. Gdy poraz trzeci zawołałem go po nazwisku, wyskoczył ozemprędzej z pomiędzy drzew i podążył ku nam. Ponieważ my nie pokazywaliśmy się dalej, stanął w pół drogi i zapytał:
— Kto jest w zaroślach?
— Przyjaciel! — odpowiedziałem.
— Wyjdźcie stamtąd! Na Dzikim Zachodzie wskazana jest daleko idąca ostrożność.
— Oto jestem!
Z temi słowy na ustach wychyliłem się z zarośli, lecz Winnetou pozostał jeszcze w kryjówce. Old Surehand poznał mnie natychmiast.
— Old Shatterhand, Old Shatterhand!
Wypuścił z rąk strzelbę, przybiegł do mnie z otwartemi rękoma i przyciągnął... nie, porwał mnie do swojej piersi.
— Co za rozkosz, co za radość i szczęście! Przyjacielu! Old Shatterhand, wybawco mój dawniejszy i obecny!
Za każdem słowem odsuwał mnie i przyciągał do piersi. Oczy świeciły mu się, a policzki płonęły z nadmiaru szczęścia.
— Ktoby to był uważał za możebne — mówił dalej — że teraz będziecie w Rocky-Mountains i to w Dolinie Niedźwiedzi? Jakże się cieszę, jak szczęśliwym się czuję z tego powodu! Jaki was powód skłonił do tej podróży?
— Przybywam z Jefferson-City.
— Ach! Byliście u bankiera?
— Tak.
— On wam powiedzał, że ja tu podążyłem?
— Tak.
— A wy udaliście się za mną?
— Oczywiście! Jefferson-City, winiarnia Lebruna