Strona:Karol May - Old Surehand 03.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  76  —

w tem, czy sprzyjało wam szczęście i czy znaleźliście dość złota?
— Miałem szczęście, nawet większe, niż się spodziewałem — brzmiała radosna odpowiedź.
— Uzbieraliście trzy tysiące dolarów?
— Nawet o wiele więcej!
— To prawie nie do uwierzenia! Drudzy pracują w digginach przez całe lata, narażają życie i zdrowie i nic nie znajdują, a wy poszliście na kilka miesięcy i wracacie zdrów i bogaty! Nie da się to już zmienić, przeto ja będę musiał ustąpić. Czy idziecie stąd zaraz do misyi?
— Tak.
— To pójdziemy razem.
Oddalili się, a White nie zważał na człowieka, z którym na końcu Edward rozmawiał.
Ten nieznajomy wysiadł tymczasem. Edward pragnął jak najrychlej dostać się do Anitty i uwolnić ją od niepokoju o jego osobę, szedł więc bardzo szybko. Za miastem, które prędko minęli, otoczyła ich ciemność. White skorzystał z tej sposobności, wydobył z kieszeni rewolwer tak, że towarzysz tego nie dostrzegł i odsunął zamknięcie.
— Mieliście więc szczęście? — rzekł. — Ktoby to był pomyślał! Teraz ja straciłem wszystko; wyrzuciliście mnie z siodła. Czy pracowaliście w kopalniach sami, czy też z towarzyszami?
— Sam.
— Co? Przecież nie rozumieliście się na tem! To naprawdę wielkie szczęście i niezwykły przypadek, że natknęliście się zaraz na miejsce, w którem znaleźliście tyle w tak krótkim stosunkowo czasie.
— Nie było to ani szczęście, ani przypadek, gdyż pokazano mi to miejsce.
— Pokazano? To nie może być! Żadnemu poszukiwaczowi nie przyszłoby na myśl pokazywać drugiemu miejsce złotodajne!
— To nie był poszukiwacz.