Strona:Karol May - Old Surehand 04.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  394  —

bowiem nietylko o to, żeby pochwycić zbiegów, lecz także o portfel, którego zawartość przedstawiała znaczny majątek.
Te pieniądze właśnie mogły im ułatwić ucieczkę, skoroby tylko dostali się do miejsc zamieszkałych. Nie należało wobec tego zwlekać ani chwili z pościgiem. Musieliśmy jednak zaopatrzyć się w odpowiednie środki, ażeby nie wybierać się w pogoń bez pieniędzy. W całem nieszczęściu więc prawdziwem szczęściem było to, że zbiegowie nie znaleźli nuggetów.
Jeśli przedtem zrobiłem w opowiadaniu wielki skok z San Francisko aż na Dziki Zachód, to proszę teraz panów skoczyć ze mną z powrotem. Jesteśmy zatem znowu we Frisko, a raczej w pobliżu, w Oaklandzie, położonym nad zatoką. Kto bowiem jak my przybywa z Zachodu, musi się zatrzymać w Oaklandzie, bo zastępuje mu tam drogę zatoka San Francisko o jedenastu kilometrach szerokości. Nie jest to jednak przeszkodą, gdyż sposobności do przeprawienia się jest podostatkiem. Przewożono się podówczas nawet konno na szerokim promie oaklandzkim.
Jednym z takich promów przeprawili się dwaj jeźdźcy, nie zsiadłszy ze swoich wierzchowców, choć były bardzo zdrożone. Jeźdźcy również wyglądem swoim przypominali ludzi, którzy przez dłuższy czas nie korzystali wcale z błogosławieństwa cywilizacyi. Brody zwisały im na piersi bezładnie, kapelusze z szerokiemi kresami straciły kształt pierwotny i spadały im głęboko na twarze, a skórzane ubrania wyglądały, jakby zrobione z zeschłej, popękanej kory drzewnej. Całe ich wyekwipowanie wskazywało, że przebyli w ostatnim czasie ogromne trudy.
— Nareszcie, grace à dieu! — odetchnął jeden z nich głęboko — jesteśmy, Janie, tutaj, gdzie, jak przypuszczam, nic nam już bieda nie zrobi.
Drugi potrząsnął smętnie głową.
— Darujcie, kapitanie, ale ja nie podzielam z wami tej nadziei. Dopiero wtedy poczuję się bezpiecznym,