Strona:Karol May - Old Surehand 05.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  202  —

— Dlaczego ono wam się nie podoba? — zapytał Cox.
— Tutaj będzie trudno pilnować jeńców.
— O ile?
— Naraz będzie potrzeba trzech dozorców.
Pshaw! A więzy od czego? Gdy jeńcy będą leżeli na ziemi, nie uciekną nam z pewnością!
— Musielibyśmy rozdzielić się na trzy grupy!
— Poco?
— Przecież miejsce stanowią trzy mniejsze części. Czy chcecie drzewa pościnać?
— Ani mi się śni! Wszyscy jeńcy wejdą do tego jednego przedziału, a tamte dwa zostaną dla nas.
— A konie?
— Wyprowadzimy na wolne pole, gdzie je spętamy i przywiążemy. Jeden dozorca wystarczy wtedy dla zwierząt, a jeden dla pojmanych.
— Jeśli rozniecimy dwa ogniska!
— I to zbyteczne! Zobaczycie zaraz, że mam słuszność.
Zdjęto nas z koni, skrępowano i zaniesiono na oznaczone przez trampa miejsce. Następnie kazał Cox u zbiegu przedziałów rozniecić wielkie ognisko, które oświetliło całe obozowisko. Ucieszony swojemi zarządzeniami zapytał Old Wabble’a:
— No, czy jeszcze jesteście niespokojni? Jeden strażnik wystarczy do pilnowania jeńców. Inne środki ostrożności są chyba zbyteczne.
Stary mruknął coś przez zęby i nie sprzeciwiał się więcej. Ja radowałem się w duchu, gdyż położenie obozu i zarządzenia Coxa przechodziły nasze najśmielsze marzenia.
Mnie umieszczono na środku tej małej polanki, lecz ja potoczyłem się zaraz na skraj. Tosamo zrobił Winnetou, a trampi nie przeszkodzili temu ku naszej radości. Leżeliśmy głowami zaraz koło zarośli, a obraliśmy sobie miejsca, gdzie krzaki nie były tak gęste, dzięki czemu Kolma Puszi mógł łatwo do nas się