Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  271  —

— On nie jest sam. Niech brat Winnetou zwróci swoją perspektywę tam, skąd ten jeździec musiał nadjechać, a zatem trochę na lewo. Tam widać więcej jeźdźców a obok tego mniejsze punkty, oznaczające ludzi, którzy pozsiadali z koni.
— Uff, uff, to słuszne! Widzę większe punkty; to jeźdźcy — a mniejsze, poruszające się tam i sam, to piesi ludzie.
— Czy mój czerwony brat wie, dlaczego te mniejsze punkty nie idą prosto, lecz poruszają się tam i sam?
— Tak, skoro mój brat Old Shatterhanh zwrócił na to moją uwagę, to wiem. To ludzie, którzy wbijają paliki. Aby to robić, pozsiadali z koni.
— Całkiem słusznie! Wszak wiecie, mr. Surehandzie, że z pomiędzy tych Komanczów tylko jeden zna drogę.
— Tak, a mianowicie Sziba Bigh — odrzekł zapytany.
— Jest on zatem nietylko dowódcą, lecz zarazem przewodnikiem. A gdzie zwykł iść taki przewodnik, z tyłu czy na przedzie?
— Well! Dlatego przypuszczam, że jeździec, którego zobaczyliśmy najpierw i na czele drugich, to młody wódz Sziba Bigh. Jedzie przodem i zatrzymuje się od czasu do czasu, dopóki nie wbiją palika. Popatrz. Winnetou dojrzy, że piesi dosiadają teraz znowu koni. Wbito pal i Indyanie jadą dalej.
Tak było, jak powiedziałem; widzieliśmy, że Komancze oddalili się cwałem z miejsca, na którem znajdowali się dotąd. Zaczęli się przytem zmniejszać coraz bardziej, aż zniknęli nam z oczu — prosto w kierunku oazy.
— Czy zdołaliście ich policzyć, sir? — spytał mnie Old Surehand.
— Niedokładnie, lecz przypuszczam, że wczoraj miałem słuszność; nie będzie ich nad pięćdziesięciu.
— Co więc teraz zrobimy?
— Pojedziemy dla pewności jeszcze trochę dalej