Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Old Surehand 05.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  197  —

wolony z tego, że kobieta odzyskała pamięć, starałem się wydobyć z niej wszystko, co mogło wnieść światło w stosunki, łączące Old Surehanda i Apanaczkę. Już zamierzałem postawić nieszczęśliwej nowe pytanie, kiedy mi w tem przeszkodzono ku memu ubolewaniu. Dwaj trampi przynieśli mi niedźwiedziówkę i sztuciec, a jeden z nich rzekł:
— Old Wabble życzy sobie, żebyście sami nieśli te nieszczęsne strzelby, które ludziom łamią kości. Przewiesimy wam je przez plecy.
— Ja sam muszę to zrobić. Rozwiążcie mi ręce na chwilę! Potem skrępujecie mnie nanowo.
Gdy się to stało, musiałem pogodzić się z koniecznością przerwania rozmowy z obłąkaną, bo trampi dosiedli koni, żeby puścić się w dalszą drogę. Ale i bez tego byłbym musiał wyrzec się dalszego pytania, kiedy bowiem zarzucałem na plecy strzelby, wzrok nieszczęśliwej zmienił się znowu na bezduszny, jak przed rozmową.
Ciekaw byłem, jak Apanaczka zachowa się teraz względem Tibo taka i Tibo wete. On zbliżył się do mnie i zapytał:
— Biały guślarz zechce teraz zapewne odłączyć się od trampów?
— Najprawdopodobniej.
— I zabierze skwaw z sobą?
— Oczywiście!
— Uff! Czy ona nie może jechać z nami?
— Nie.
— Dlaczego?
— Niech mi Apanaczka powie pierwiej, czemu życzy sobie, żeby została z nami?
— Bo jest moją matką.
— Nie jest nią.
— Gdyby nawet nią nie była, to przecież kochała mię i tak ze mną postępowała, jak gdybym był jej synem.
— Czy wojownicy Komanczów zabierają żony