Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  490  —

— Mój brat ma słuszność. Generał... ukradł... nasze strzelby!
— Twoją wspaniałą srebrzystą rusznicę, drogie dziedzictwo po ojcu!
— On je... on je...
Nie mógł dalej mówić; widziałem, że hamowany gniew ściskał mu pięści.
— On będzie je musiał zwrócić — uzupełniłem niedokończone przezeń zdanie. — Musimy ścigać złodziei i to natychmiast.
— Tak... Natychmiast, natychmiast!
Można sobie wyobrazić, że utrata strzelb dotknęła nietylko nas dwu poszkodowanych. Przyjaciele, stojący przy nas, byli jeszcze bardziej rozdrażnieni. Old Surehand rzekł drżącym od gniewu głosem:
— Ta kradzież dotyka także i mnie bardzo ciężko, mr. Shatterhandzie. Musicie oczywiście ścigać łotrów i nie możecie jechać ze mną do fortu Terzel.
— Tak, nie mogę.
— A ja nie mogę ani wam towarzyszyć, ani czekać tu na was, gdyż muszę jechać i nie mogę tracić ani godziny.
— Boję się tylko, że nadaremnie odbędziecie tę drogę.
— Być może, ale nie chcę mieć potem wyrzutów; to zrozumiecie z pewnością.
— Pewnie, że rozumiem i nie namawiam was do zaniechania tej jazdy. Nie będziecie sam, bo Apanaczka będzie wam towarzyszył.
— Tak — oświadczył młody wódz Komanczów. — Jadę z bratem Surehandem, gdyż przyrzekłem to i słowa dotrzymam. Muszę dotrzymać tem bardziej, że Old Shatterhand nie może jechać.
— W takim razie życzę wam, żebyście tam znaleźli to, czego szukacie, mr. Surehandzie.
— A ja wam życzę — odrzekł — żeby wam generał nie umknął. Do wszystkich dyabłów! Jeśli sobie tak pomyślę — te trzy drogocenne, niedoścignione strzelby stracone!