Strona:Karol May - Old Surehand 03.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  212  —

— Teraz zostawmy ich już w spokoju! — rozkazał Helmers.
— Nie będą nas już dalej ścigać — rzekł Apacz. — Te psy Komancze nie mają mózgu w głowach!
— Dziękuję sennoritom za pomoc! — powiedział Helmers. — Byłbym nie przypuścił, że pani strzela, jak westman.
— W naszych samotnych okolicach musi się nabrać wtem wprawy — rzekła Ema. — Czy sądzi pan, że istotnie nie będą nas już napastowali?
— Spodziewam się tego!
— W takim razie ruszajmy w dalszą drogę. W tem miejscu tyle krwi się wylało, że mróz mnie przechodzi, choć sama także za broń chwyciłam.
— Tam są konie obydwu ostatnich Indyan. Czy zabierzemy je z sobą? — zapytał Helmers.
— To się rozumie — odrzekł majordomo. — Koń, ujeżdżony po indyańsku, przedstawia zawsze znaczną wartość. Moi wakerzy wezmą je za cugle.
Po krótkim odpoczynku dosiedli znowu koni i podążyli w głąb preryi. Często i uważnie badali widnokrąg poza sobą, ale nie zauważyli już ani śladu pogoni. Po kilku godzinach takiej jazdy zwolnili nieco biegu, przez co mogli swobodniej pomyśleć o rozmowie.
Serce Niedźwiedzie jechał teraz, jak i przedtem, u boku Indyanki, a Helmers obok Meksykanki.
— Cały dzień prawie jesteśmy już razem, a nie poznaliśmy się jeszcze wzajemnie — odezwał się Helmers do swej towarzyszki. — Proszę nie kłaść tego na karb braku uprzejmości z mej strony, lecz przypisać to nadzwyczajnym okolicznościom!
— Przeciwnie. Mnie się zdaje, że znamy się już dość dobrze! — odpowiedziała z uśmiechem.
— O ile?
— Ja wiem o panu, że pan chętnie naraża życie dla drugich, że jest pan odważnym i rozważnym myśliwcem, a pan wie o mnie, że... że... ja także umiem strzelać.