Strona:Karol May - Old Surehand 03.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  245  —

to dzikie i zuchwałe postaci. Każdą można było podejrzewać, że ma na sumieniu morderstwo, lub coś podobnego. Ćwiartka cielęcia piekła się na rożnie, a resztki mięsa i poodrzucane kości, leżące obok, świadczyły, że raczono się tu już od dłuższego czasu.
— Jakże będzie, kapitano? — zapytał jeden z nich głosem niechętnym. — Czy czekamy jeszcze?
Zapytany leżał obok wsparty na łokciu. Miał twarz prawdziwego bandyty, a jego pas jeżył się od broni.
— Czekamy! — rzekł ponuro i stanowczo.
— Jak długo?
— Dopóki mnie się spodoba.
— Oho! Ja mam już tego dość!
— Milcz!
— Pozwolisz mi chyba mówić. Siedzimy tu już od czterech dni. Obawiam się, czy z nas sobie błaznów nie robią.
— Jeśli sam uważasz siebie za błazna, to ja nic przeciwko temu nie mam. Ja na szczęście wiem dokładnie, co mam robić.
— Czy wiesz takie, jakie jest nasze zadanie?
— Oczywiście!
— No, jakie?
— Hrabia płaci nam dobrze, zaczekamy więc, dopóki nie powie, co mamy czynić.
— Niech to dyabli wezmą! Ileż to mogliśmy przez ten czas zrobić i zarobić!
— Milcz!
— Oho! Ja jestem także człowiekiem i mam prawo mówić!
— A ja jestem kapitanem i zabraniam ci tego!
— A kto cię mianował kapitanem? Przecież my!
— Słusznie! Ale skoro już raz nim jestem, to potrafię swoją rolę odegrać. Jedz mięso i zamknij gębę, bo wiesz, jakie tu są prawa!
— Ty mi grozisz? — zawołał pierwszy i pochwycił za nóż.