Strona:Karol May - Old Surehand 02.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  363  —

— Ani myślę brać wam tego za złe — odrzekłem. — Gdy wysłuchacie mnie do końca, nabierzecie zaufania. Oto powraca mr. Surehand. Usiądźmy razem, a ja wam opowiem i dam dowody, że powiedziałem prawdę i że bez nas bylibyście zgubieni.
Usiedliśmy znów nad wodą tak, jak przedtem, a ja opowiedziałem mu tyle, ile musiał wiedzieć. W naszym interesie leżało pominąć to, co nie było dla niego ważne. Opowiadanie wywarło znaczne wrażenie na nim i na drugich oficerach. Twarz jego poważniała coraz to bardziej, a gdy skończyłem, siedział jeszcze przez pewien czas bez ruchu i w zamyśleniu, nie rzekłszy ani słowa. Oficerowie nabrali także przekonania, że bez naszej pomocy byliby się dostali w ciasną pułapkę. Wreszcie podniósł na mnie spuszczone dotąd oczy i rzekł:
— Przedewszystkiem jedno pytanie, mr. Shatterhandzie: Czy przebaczycie mi, że tak... tak... taki byłem wobec was?
— Chętnie! A więc teraz wierzycie już, że jestem Old Shatterhand?
— Byłbym idyotą, gdybym nie wierzył!
— Tak samo możecie być pewni tego, że położenie wasze jest zupełnie takie, jak wam opisałem, sir.
— Nie potrzeba już wcale takiego zapewnienia. Taki westman, jak wy, przewyższa nawet najtęższego oficera. Przy najlepszej woli, chytrości i męstwie nie możemy nic zrobić, jeżeli nie mamy ze sobą przewodników, znających nietylko okolicę, lecz także czerwonych, ich narzecza i zwyczaje. Podsłuchaliście Komanczów i dlatego dowiedzieliście się o wszystkich ich planach. Czyśmy to mogli?
— Nie.
— Nie. Nie moglibyśmy i nie wiedząc o niczem, bylibyśmy dostali się do młyna, który pewnie zmiażdżyłby był nas wszystkich. Ale za to te psy porządnie mi krwią odpowiedzą. Ani jeden nie ujdzie z pod naszego krzyżowego ognia.