Strona:Karol May - Old Surehand 03.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  163  —

Odstąpił o krok wstecz, rzucił na bratanka długie, badawcze spojrzenie, a potem wyciągnął do niego obie ręce i zawołał:
— To już niefałszywy, nie! Znam te rysy. Witaj mi, bratanku, witaj!
Dwaj tak blizcy sobie, a jednak tak dalecy do niedawna krewni, padli sobie w objęcia. Świadkowie tej rzewnej sceny stali milcząc w pobliżu. Upłynęła dobra chwila, zanim wreszcie kolonel, nie znający trwogi o siebie, przypomniał sobie, że towarzystwo całe znajduje się jeszcze ciągle w niebezpieczeństwie. Puścił z rąk bratanka i rzekł:
— Tu nie miejsce na pytania i wyjaśnienia. Chodźmy do naszego obozu, który leży całkiem blizko. Tam możemy uroczyście powitać naszego gościa, uczcić chwilę ocalenia i opatrzyć rany!
— Dalej do obozu! — zawołał sternik. — Tam znajdzie się pewnie niejedna kropla, skuteczna nietylko dla ran, lecz i dla mego żołądka, który jeszcze bardziej tego potrzebuje...!
Każdy z nas wziął po kilka koni za cugle, żeby je prowadzić, gdyż trudno było jechać wierzchem tej ciemnej nocy. Obeznani z temi okolicami szli na przedzie, a my za nimi, ciągle wśród rosnących dość daleko od siebie olbrzymich pni i pod dachem koron. Potem przeprowadzono nas przez liczne zakręty skalnych parowów, tworzących istny labirynt, w którym nawet za dnia mógł nie zabłądzić tylko ten, kto znał go bardzo dokładnie. Wreszcie dostaliśmy się do okrągłej kotliny skalistej, która tworzyła ukryty obóz towarzystwa traperów i poszukiwaczy złota.
Miejsce to nadawało się bardzo dobrze do tego celu, bo trudno je było znaleźć, a łatwo obronić w razie napadu. Płonęło tu kilka ognisk, a dokoła siedziało wielu westmanów, członków tego towarzystwa, którzy nas z wielką radością powitali. Dowiedziawszy się, co nam i obozowi groziło, postanowili pójść o świcie do parowu, zbadać jeszcze raz poległych i oczyścić okolicę