Strona:Karol May - Old Surehand 06.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  291  —

Zabrał się z Szako Mattą i Apanaczką do tej ciężkiej pracy, ponieważ ja z powodu bolu nogi nie mogłem się schylać. Potem, dosiadłszy koni, pojechaliśmy w poprzek przez park ku wylotowi parowu, którym dziś przybyliśmy tutaj. Posuwaliśmy się szeregiem jak Indyanie, a Winnetou zamykał pochód i kocem, przywiązanym do lassa i wlokącym się za koniem, podnosił przytłoczone kopytami źdźbła trawy. Przybywszy do parowu, zsiedliśmy z koni, gdyż musieliśmy je prowadzić.
Winnetou ruszył teraz przodem, a ja za nim, reszta zaś podążyła zwolna za nami. Z powodu możliwości spotkania się z niedźwiedziem trzymaliśmy strzelby gotowe do strzału. W parku było jeszcze jasno dzięki gwiazdom, ale w głęboko wciętym parowie panowały takie ciemności, że zaledwie widziałem konia Winnetou, chociaż szedłem za nim bardzo blizko. Droga była bardzo przykra, choć oczy nasze były przyzwyczajone do ciemności. Pocieszaliśmy się tylko świadomością, że nie będziemy musieli przeprawiać się przez potok, którego służył nam chwilami nawet za drogowskaz. Wreszcie po upływie dość długiego czasu zatrzymał się Winnetou na przedzie i powiedział:
— Tu po lewej ręce stoi zeschłe tagotsi. Niech bracia obmacają gałęzie i te, które mają dużo żywicy, wytną na pochodnie! Ja tymczaszem będę uważał, czy się nie zbliży niedźwiedź.
Ja byłem najbliżej drzewa, pierwszy więc znalazłem smolną gałąź i odciąłem. Gdy ją zapaliłem, poszło wszystko łatwiej. Wkrótce miał każdy z nas po kilka pochodni. Zarzuciwszy cugle na ramię, z pochodnią w jednej, a strzelbą w drugiej ręce ruszyliśmy w dalszą drogę.
Na zejście zużyliśmy oczywiście znacznie więcej czasu, aniżeli na wyjście. Gdyśmy przybyli na miejsce, gdzie Winnetou odkrył ślady niedźwiedzia, nie znaleźliśmy nowych odcisków, z czego wywnioskowałem, że albo niedźwiedź nie ruszył się z legowiska, albo było